Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor bestsellerów i psychoterapeuta Irvin D. Yalom po raz kolejny udowadnia, że jest nieustraszonym badaczem ludzkiej psychiki. W książce „Mama i sens życia” autor przedstawia sześć prawdziwych historii z życia swoich pacjentów, którzy cierpią z powodu lęku, depresji, nieuleczalnej choroby, czy wręcz zbliżającej się śmierci. Często podczas terapii okazuje się, że zewnętrzne kłopoty pacjentów i ich skutki zaburzające życie są reakcją na troski takie jak brak oparcia, izolacja, brak sensu. To także książka bardzo osobista, w jednym z opowiadań autor analizuje swoją relację z matką – pełną temperamentu, przytłaczającą zarówno miłością, jak i dezaprobatą.
Książka dla wszystkich, skorzystają z niej zarówno studenci psychologii i psycholodzy – obserwując warsztat świetnego terapeuty – jak i ci poszukujący sensu w świecie, który sensu nie ma.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 342
Tytuł oryginału: MOMMA AND THE MEANING OF LIFE
Redakcja: Anna Brzezińska Korekta: Małgorzata Denys Projekt okładki: Magda Kuc Zdjęcie na okładce: remelo/shutterstock
Copyright © 1999 by Irvin D. Yalom. Afterword copyright © 2000 Irvin D. Yalom All rights reserved. Copyright © for the Polish edition by Czarna Owca 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
ISBN 978-83-8252-70-25
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
Saulowi Spiro, psychiatrze, poecie, artyście, z wdzięcznością za czterdzieści lat przyjaźni, czterdzieści lat dzielenia się życiem, książkami, twórczymi pomysłami i niezłomnym sceptycyzmem wobec świata takiego, jaki jest.
Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis, służyli radą lub w inny sposób wywarli znaczący wpływ na ostateczny kształt książki: Sarze Lippincott, Davidowi Spiegelowi, Davidowi Vannowi, Jo Ann Miller, Murrayowi Bilmesowi, Ann Arvin, Benowi Yalomowi, Bobowi Bergerowi, Richardowi Furmosie i mojej siostrze Jean Rosie. Jak zwykle jestem wdzięczny bardziej, niż można to wyrazić, mojej żonie Marylin Yalom. Wyrażam także wdzięczność mojej redaktorce Phoebe Hoss, która w tej książce, tak jak i w wielu innych, nieubłaganie wymagała ode mnie, abym pisał najlepiej, jak tylko potrafię.
Zmierzch. Być może umieram. Złowieszcze kształty otaczają moje łóżko: monitory kardiologiczne, butle z tlenem, kroplówki, zwoje plastykowych rurek – oznaki śmierci. Zamykam oczy i pogrążam się w ciemności.
Nagle wyskakuję ze swego łóżka i wybiegam ze szpitalnego pokoju prosto do zalanego słońcem parku rozrywki Glen Echo, gdzie dziesiątki lat temu spędziłem niejedną letnią niedzielę. Słyszę muzykę na karuzeli. Oddycham wilgotnym powietrzem przesiąkniętym słodkawym zapachem lepkiego popcornu i jabłek. I maszeruję prosto przed siebie – nie zatrzymując się przy stoisku Mrożonego Kremu Niedźwiedzi Polarnych ani przy kolejce górskiej, ani przy diabelskim kole – aby stanąć w kolejce po bilety do Domu Horroru. Zapłaciłem za bilet i czekałem, aż najbliższy wagonik wyjedzie zza zakrętu i zatrzyma się przede mną z metalicznym szczękiem. Po wejściu i opuszczeniu poręczy zabezpieczającej usadowiłem się wygodnie i ostatni raz rozejrzałem wokół siebie – i w samym środku niewielkiej grupki gapiów zobaczyłem ją.
Zacząłem machać do niej rękami i wołać, wystarczająco głośno, aby wszyscy usłyszeli: „Mamo! Jak mi się udało, mamo? Jak mi się udało?”.
Nawet wtedy, kiedy uniosłem głowę na poduszce i próbowałem otrząsnąć się ze snu, w gardle tkwiły mi uwięzione słowa: „Jak mi poszło, mamo? Mamo, jak mi poszło?”.
Ale mama leży dwa metry pod ziemią. Od dziesięciu lat, zimna i martwa niczym kamień w jasnej sosnowej trumnie na cmentarzu w Anacostii niedaleko Waszyngtonu. Co z niej pozostało? Chyba tylko kości. Z pewnością mikroby pochłonęły każdy skrawek jej ciała. Może pozostało kilka kosmyków siwych włosów – może resztki chrząstek przylegających do większych kości. I oczywiście obrączka. Zagrzebana gdzieś w kostnym pyle musi być tą cienką, srebrną, misternie wykonaną obrączką, którą mój ojciec kupił na Hester Street, krótko po ich przypłynięciu najtańszą klasą do Nowego Jorku z rosyjskiego sztetla na drugim końcu świata.
Tak, wiele czasu minęło. Dziesięć lat. Śmierć i rozkład. Nic poza włosami, chrząstkami, kośćmi i srebrną obrączką ślubną. I jej obraz ukryty w moich wspomnieniach i snach.
Dlaczego w swoich snach machałem mamie? Przestałam machać tyle lat temu. Ile? Może dziesiątki. Być może było to tego popołudnia ponad pół wieku temu, kiedy miałem osiem lat i zabrała mnie do Sylvan, kina znajdującego się tuż za rogiem ulicy, przy której mój ojciec prowadził sklepik. Mimo że było dużo wolnych miejsc, usiadła ciężko na fotelu obok jednego z łobuziaków z sąsiedztwa, chłopaka starszego ode mnie o rok.
– To miejsce jest zajęte, proszę pani – warknął.
– Tak, tak! Zajęte! – odpowiedziała pogardliwie matka, kiedy usadowiła się już wygodnie. – On zajmuje miejsca, ważniak! – oznajmiła każdemu w zasięgu słuchu.
Próbowałem rozpłynąć się w obitym brązowym aksamitem fotelu. Później, w ciemnej sali, zebrałem się na odwagę i powoli odwróciłem głowę. Był tam, siedział kilka rzędów dalej obok swego kolegi. Nie myliłem się, patrzyli nienawistnym wzrokiem i pokazywali na mnie. Jeden z nich potrząsnął pięścią, szepcząc: „Później!”.
Mama pozbawiła mnie kina Sylvan. Stało się dla mnie wrogim terytorium. O każdej porze bez wyjątku, przynajmniej w ciągu dnia. Jeśli chciałem być na bieżąco z sobotnimi filmami – Królikiem Rogerem, Batmanem, Zielonym Szerszeniem, Duchem – musiałem wchodzić po rozpoczęciu seansu, kiedy na sali było ciemno, zajmować swoje miejsce w ostatnim rzędzie, tak blisko wyjścia ewakuacyjnego, jak się tylko dało, i wychodzić przed włączeniem świateł. W mojej okolicy największym nieszczęściem, jakie mogło cię spotkać, było dostać lanie. Oberwać pięścią – nietrudno to sobie wyobrazić: cios w szczękę, i już. Albo policzek, kopniak czy skaleczenie – nie ma problemu. Ale dostać lanie – o mój Boże. Czy to się kiedyś skończy? Co z ciebie zostanie? Przestajesz się w ogóle liczyć, na zawsze napiętnowany jako ten, który „dostał lanie”.
I machać matce? Dlaczego miałbym machać teraz, kiedy od lat żyłem z nią jak z największym wrogiem? Była: zarozumiała, kontrolująca, natrętna, podejrzliwa, mściwa, bardzo uparta i niebywale ograniczona (ale inteligentna – nawet ja to mogłem dostrzec). Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek, choć raz, okazała mi jakieś cieplejsze uczucia. Ani razu nie byłem z niej dumny i nie odczuwałem zadowolenia z tego powodu, że jest moją matką. Miała cięty język i złe zdanie na temat każdego – z wyjątkiem mojego ojca i swojej siostry.
Kochałem ciotkę Annę, siostrę mojego ojca: jej łagodność, niewyczerpana dobroć, jej zapiekane hot dogi owinięte chrupiącymi plastrami wędzonej szynki, jej niezrównana strucla (utracona dla mnie raz na zawsze, ponieważ jej syn nie wyśle mi przepisu na nią – ale to już inna historia). Najbardziej kochałem ciotkę Annę w niedziele. Tego dnia jej delikatesy w Navy Yard niedaleko Waszyngtonu były zamknięte – odblokowywała automat do gry i godzinami mogłem grać za darmo. Nigdy się nie sprzeciwiała, gdy podkładałem pod przednie nogi automatu małe kawałki papieru, aby spowolnić spadanie kulek i zdobyć więcej punktów. Moje uwielbienie dla Anny doprowadzało matkę do szaleńczych i mściwych ataków na szwagierkę. Miała Annie do zarzucenia biedę, wstręt do pracy w sklepie, brak zmysłu handlowego, głupkowatego męża, brak godności i gotowość do przyjmowania wszelkich używanych rzeczy.
Matka mówiła w obrzydliwy sposób, z silnym akcentem, wtrącając mnóstwo wyrażeń w jidysz. Nigdy nie przyszła do mojej szkoły na wywiadówkę lub spotkanie PTA1. Dzięki Bogu! Skręcałem się na samą myśl, że miałbym przedstawić ją swoim przyjaciołom. Walczyłem z mamą, przeciwstawiałem się jej, krzyczałem na nią, unikałem jej i w końcu, jako nastolatek, w ogóle przestałem się do niej odzywać.
Największą zagadką mojego dzieciństwa było to, jak tata mógł z nią wytrzymać. Przypominam sobie wspaniałe chwile w niedzielne poranki, kiedy on i ja graliśmy w szachy. Przyśpiewywał wtedy wesoło do nagrań rosyjskiej lub żydowskiej muzyki, kołysząc głową w rytm melodii. Wcześniej czy później dochodzący z góry skrzeczący głos matki niszczył atmosferę poranka:
– Gevalt, Gevalt, dosyć! Vay iz mir, dosyć muzyki, dosyć hałasu!
Ojciec bez słowa się podnosił, wyłączał adapter i kończyliśmy naszą grę w ciszy. Ileż razy modliłem się: proszę, tato, proszę, nie daj się jej chociaż raz!
Tak więc po co machać? I po co pytać u kresu mojego życia: „Jak mi się udało, mamo?”. Czy to możliwe – i ta możliwość wprawia mnie w osłupienie – że przez całe życie szukałem aprobaty tej żałosnej kobiety? Przez całe życie usiłowałem uciec, wznieść się ponad moją przeszłość – żydowską osadę, najtańszą kajutę na statku, getto, talmudyczne opowieści, śpiewy religijne, gabardynę2 i sklepik spożywczy. Całe życie dążyłem do wolności i rozwoju. Czy może tak być, że nie uciekłem ani od mojej przeszłości, ani od mojej matki?
Ci koledzy, którzy mieli kochające, łagodne i wspierające matki – jakże ja im zazdrościłem. I jakie to dziwne, że dzisiaj nie są związani ze swoimi matkami, nie dzwonią do nich, nie odwiedzają, nie przywołują ich w swoich snach i prawie w ogóle o nich nie myślą. Podczas gdy ja łapię się na myśleniu o niej wielokrotnie w ciągu dnia i nawet teraz, dziesięć lat po jej śmierci, często odruchowo sięgam po telefon, aby do niej zadzwonić.
Och, rozumiem to wszystko intelektualnie. Dawałem wykłady na ten temat. Wyjaśniam moim pacjentom, że wykorzystywane dzieci mają często problemy z oddzieleniem się od swoich dysfunkcjonalnych rodzin, podczas gdy dzieci wychowane przez dobrych i kochających rodziców przeżywają w późniejszym życiu znacznie mniej konfliktów. Zresztą czy zadaniem dobrego rodzica nie jest przygotowanie dziecka do opuszczenia domu?
Rozumiem to, ale tego nie lubię. Nie lubię mojej matki składającej mi codzienne wizyty. Nienawidzę tego, że wkradła się w zakamarki mojego umysłu i że za nic nie mogę jej stamtąd wyrugować. A najbardziej nienawidzę tego, że pod koniec życia czuję się zmuszony pytać: „Jak mi poszło, mamo?”.
Myślę o zbyt grubo wyściełanym krześle w waszyngtońskim domu spokojnej starości. Częściowo blokowało wejście do jej pokoju i otoczone było stoliczkami broniącymi do niego dostępu. Na każdym z nich leżał przynajmniej jeden, a czasami więcej egzemplarzy każdej z napisanych przeze mnie książek. Stoliczki, na których leżało kilkanaście moich książek i ze dwa razy tyle ich wydań obcojęzycznych, chwiały się niebezpiecznie. Często sobie wyobrażałem, że wystarczyłoby jedno niewielkie trzęsienie ziemi, aby moja matka została pogrzebana pod zwałami książek autorstwa jej jedynaka.
Ilekroć ją odwiedzałem, zastawałem ją usadowioną na krześle z dwiema lub trzema moimi książkami na kolanach. Ważyła je w dłoniach, wąchała, głaskała – robiła wszystko poza ich przeczytaniem. Miała zbyt słaby wzrok. Ale nawet zanim jej wzrok się pogorszył, nie mogłaby ich zrozumieć: jej całe wykształcenie stanowiły kursy naturalizacyjne dla osób ubiegających się o amerykańskie obywatelstwo.
Jestem pisarzem. A mama nie umie czytać. Mimo to wciąż zwracam się do niej z pytaniem o sens pracy całego mojego życia. Czym mierzonego? Zapachem, ciężarem moich książek? Rysunkami na okładce, śliskimi w dotyku lakierowanymi obwolutami? Wszystkie moje żmudne badania, źródła inspiracji, mozolne poszukiwania właściwej myśli czy ulotnego i pełnego wdzięku zdania – o tym nigdy nie miała pojęcia.
Sens życia? Sens mojego życia. Wiele książek ułożonych w chwiejące się sterty na stoliku mamy zawierało pretensjonalne odpowiedzi na takie pytania. „Jesteśmy istotami poszukującymi sensu – napisałem – które muszą sobie poradzić z kłopotliwym faktem, że zostały rzucone w świat pozbawiony w istocie sensu”. I później, aby uniknąć posądzenia o nihilizm, wyjaśniłem, że musimy zmierzyć się z podwójnym zadaniem. Najpierw obmyślamy lub tworzymy projekt nadający życiu sens, dostatecznie solidny, aby uniósł ciężar życia. Następnie musimy zapomnieć o naszym akcie kreacji i przekonać samych siebie, iż nie stworzyliśmy, lecz odkryliśmy taki projekt – że ma on swoją własną, niezależną od nas egzystencję.
Chociaż udaję, że akceptuję wszystkie pomysły na życie, potajemnie dzielę je na brązowe, srebrne i złote. Niektórzy ludzie żyją nadzieją mściwego triumfu; inni – pogrążeni w rozpaczy – marzą tylko o spokoju, izolacji i uwolnieniu się od bólu; niektórzy poświęcają życie walce o sukces, bogactwo, władzę, prawdę; inni dążą do przekroczenia samych siebie i poświęcają się wyższym celom lub drugiej istocie – człowiekowi lub Bogu. Są też tacy, którzy znajdują sens życia, służąc innym, dążąc do osobistego rozwoju lub oddając się twórczości.
Potrzebujemy sztuki, powiedział Nietzsche, inaczej prawda nas zniszczy. Twórczość jest dla mnie złotym pomysłem i obróciłem całe moje życie, całe moje doświadczenie, całą moją wyobraźnię w stertę tlącego się kompostu, z której od czasu do czasu staram się stworzyć coś nowego i pięknego.
Ale moje sny mówią coś innego. Utrzymują, że poświęciłem życie zupełnie innemu celowi – zdobyciu akceptacji mojej zmarłej matki.
Ta wskazówka ze snu jest bardzo ważna: zbyt ważna, aby ją ignorować, zbyt niepokojąca, aby zapomnieć. Nauczyłem się jednak, że sny nie są takie tajemnicze i niezmienne. Przez większość swojego życia byłem specem od snów. Nauczyłem się je poskramiać, rozkładać na części pierwsze, a następnie składać. Wiem, jak wydobywać z nich sekrety.
Tak więc pozwalam głowie opaść na poduszkę i odpływam, powracając do wagonika w Domu Horroru.
Wagonik zatrzymuje się ze zgrzytem, rzucając mnie na poręcz zabezpieczającą. Chwilę później zmienia kierunek i powoli wraca w kierunku drzwi wahadłowych na zalany słońcem park Glen Echo.
– Mamo, mamo! – krzyczę, machając rękami. – Jak mi poszło?
Słyszy mnie. Widzę, jak przedziera się przez tłum, roztrącając ludzi na prawo i lewo.
– Oyvin, co za pytanie – mówi, podnosząc poręcz i wyciągając mnie z wagonika. Patrzę na nią. Wygląda na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, jest silna, krępa i bez wysiłku niesie wypchaną torbę na zakupy, wyszywaną, z drewnianą rączką. Mama jest brzydka, ale nie zdaje sobie z tego sprawy i idzie z podniesioną głową, jak gdyby była pięknością. Zauważam znajome fałdy skóry zwisające z jej ramion i zawiązane tuż nad kolanami zrolowane pończochy. Całuje mnie mocno, pozostawiając mokry ślad na moim policzku. Udaję zadowolonego.
– Dobrze się sprawiłeś. Czego można więcej chcieć? Wszystkie te książki. Jestem z ciebie dumna. Gdyby tylko twój ojciec mógł to zobaczyć.
– Co rozumiesz przez to, że dobrze się sprawiłem? Skąd to wiesz? Nie możesz przeczytać tego, co napisałem – przecież twój wzrok…
– Wiem swoje. Popatrz na te książki. – Otwiera torbę na zakupy, wyciąga dwie z moich książek i zaczyna czule je głaskać. – Wielkie książki. Piękne książki.
Zdenerwowała mnie tym swoim zachowaniem.
– Ważne jest to, co jest w książkach. Może w nich są same bzdury!
– Oyvin, nie mów narishkeit – głupot. Piękne książki!
– Nosisz torbę z książkami przez cały czas? Nawet w Glen Echo? Zrobiłaś z nich relikwie. Nie uważasz, że…
– Każdy ciebie zna. Cały świat. Moja fryzjerka powiedziała mi, że jej córka uczy się z twoich książek w szkole.
– Twoja fryzjerka? Czy ona jest dla ciebie wyrocznią?
– Wszyscy. Mówię o tobie wszystkim. Co w tym złego?
– Mamo, nie masz nic lepszego do roboty? Miałaś spędzić niedzielę ze swoimi przyjaciółmi: Anną, Gertą, Lubą, Dorotą, Samem i twoim bratem Szymonem? A swoją drogą, co ty w ogóle tutaj robisz?
– Wstydzisz się mnie? Zawsze się mnie wstydziłeś. Gdzie indziej miałabym być?
– Mówię tylko, że oboje jesteśmy już dorosłymi ludźmi. Mam ponad sześćdziesiąt lat. Może to już najwyższy czas, aby każde z nas miało własne sny.
– Cały czas wstydzisz się mnie.
– Nie powiedziałem tego. Nie słuchasz mnie.
– Zawsze uważałeś mnie za głupią. Zawsze wydawało ci się, że nic nie rozumiem.
– Nie powiedziałem tego. Zawsze uważałem, że nie musisz wszystkiego wiedzieć. Chodzi raczej o sposób, w jaki… w jaki…
– W jaki? Mów śmiało. Zacząłeś, to dokończ. Wiem, do czego zmierzasz.
– Do czego?
– Nie, Oyvin, ty to powiedz. Kiedy ja ci powiem, odwrócisz kota ogonem.
– Chodzi o to, że mnie nigdy nie słuchasz. I o to, w jaki sposób mówisz o rzeczach, na których w ogóle się nie znasz.
– Nie słucham? Ja ciebie nie słucham? Powiedz mi, Oyvin, a ty mnie słuchasz? Co ty o mnie wiesz?
– Masz rację, mamo, nie potrafiliśmy słuchać się nawzajem.
– Nie ja, Oyvin, ja potrafiłam słuchać. Każdej nocy po powrocie do domu ze sklepu słyszałam ciszę, a tobie nie przyszło do głowy, żeby przyjść do mnie na górę ze swego pokoju. Nawet się nie witałeś. Nie pytałeś mnie, czy miałam ciężki dzień. Jak mogłam słuchać, skoro nic do mnie nie mówiłeś?
– Coś mnie powstrzymywało; między nami był mur.
– Mur? Miło, że mi to mówisz. Mur. Ja go zbudowałam?
– Nie powiedziałem tego. Powiedziałem tylko, że był mur. Wiem, że się od ciebie odsunąłem. Dlaczego? Jak mogę pamiętać? To było pięćdziesiąt lat temu, mamo, ale wtedy czułem, że każde słowo, które do mnie mówisz, zawiera reprymendę.
– Vos? Repry… co?
– Mam na myśli krytykowanie. Musiałem trzymać się z daleka od twojego krytycyzmu. Miałem wtedy zbyt niskie mniemanie o sobie, żeby jeszcze wysłuchiwać twojej krytyki.
– Z jakiego powodu miałbyś źle się czuć? Przez te wszystkie lata tata i ja pracowaliśmy w sklepie, abyś mógł studiować. Do północy. I ile razy dzwoniłeś do mnie, żebym przyniosła ci coś ze sklepu? Ołówki lub papier? Pamiętasz Ala? Pracował w sklepie z alkoholem. Ten, któremu pocięto twarz w czasie napadu?
– Oczywiście, że pamiętam Ala, mamo. Szrama przez pół twarzy od nosa w dół.
– Tak, Al odbierał telefon i krzyczał na cały sklep: „To król! Król dzwoni! Trzeba królowi kupić ołówki. Król ma do odrobienia pracę domową!”. Al był zazdrosny, bo jego rodzice nic mu nie dali. Nigdy nie zwracałam uwagi na to, co mówił. Ale miał rację. Traktowałam ciebie jak króla. Za każdym razem, kiedy dzwoniłeś, w dzień czy w nocy, zostawiałam ojca w sklepie pełnym klientów i biegłam kilka przecznic do Mensch’s Five 8 Dime. Kiedy potrzebowałeś, kupowałam także znaczki. I zeszyty, i atrament. I długopisy. Wszystkie twoje ubrania były upaprane atramentem. Byłeś traktowany jak król, a nie krytykowany.
– Mamo, teraz nareszcie rozmawiamy. To dobrze. Nie oskarżajmy się nawzajem. Spróbujmy się zrozumieć. Powiedzmy, że czułem się krytykowany. Wiem, że przy innych dobrze o mnie mówiłaś. Przechwalałaś mnie. Ale nigdy tego nie powiedziałaś w mojej obecności.
– Nie było zbyt łatwo z tobą rozmawiać, Oyvin. I nie tylko mnie, ale wszystkim wokół. Wszystko wiedziałeś. Wszystko czytałeś. Chyba ludzie się ciebie trochę bali. Ja pewnie też. Ver veys? Kto wie? Ale pozwól, że coś ci powiem, Oyvin. Po pierwsze, ty także nigdy nie powiedziałeś nic miłego na mój temat. Zajmowałam się domem i gotowałam dla ciebie. Jadłeś moje jedzenie przez dwadzieścia lat. I wiem, że ci smakowało. Skąd wiem? Bo przez dwadzieścia lat talerze i garnki były zawsze puste. Ale nigdy mi tego nie powiedziałeś. Nawet raz w życiu. Prawda? Nawet raz w życiu?
Zawstydzony pochyliłem głowę.
– Po drugie, wiem, że nigdy nie powiedziałeś nic miłego poza moimi plecami – ty przynajmniej wiesz, Oyvin, że ja ciebie chwaliłam przed innymi. Wiem, że się mnie wstydziłeś. Wstydziłeś się mnie pod każdym względem – i w mojej obecności, i kiedy mnie nie było. Wstydziłeś się mojego angielskiego, mojego akcentu. Wszystkiego, czego nie wiedziałam. I wszystkiego, co źle powiedziałam. Słyszałam, w jaki sposób ty i twoi przyjaciele żartowaliście sobie ze mnie – Julie, Shelly, Jerry. Słyszałam wszystko. Więc?
Spuszczam głowę jeszcze niżej.
– Niczego nie przegapiłaś, mamo.
– Skąd mogłam wiedzieć, co jest w twoich książkach? Gdybym miała możliwości, gdybym chodziła do szkoły, wtedy dopiero zrobiłabym użytek ze swojej głowy, mojej satchel! W Rosji, w sztetlu, do szkoły mogli chodzić tylko chłopcy.
– Wiem, mamo, wiem. Wiem, że radziłabyś sobie równie dobrze jak ja, gdybyś tylko miała taką szansę.
– Zeszłam na ląd z matką i ojcem, mając zaledwie dwadzieścia lat. Przez sześć dni w tygodniu musiałam pracować w szwalni. Dwanaście godzin dziennie od siódmej rano do siódmej wieczorem, czasami nawet do ósmej. A dwie godziny wcześniej, o piątej rano, musiałam iść z ojcem do jego kiosku z gazetami i pomóc mu je wypakować. Moi bracia nigdy tego nie robili. Szymon poszedł do szkoły dla księgowych. Hymie był kierowcą taksówki – nigdy nie pojawiał się w domu i nigdy nie przysłał pieniędzy. Później wyszłam za mąż za tatę, przeniosłam się do Waszyngtonu i aż do starości pracowałam z nim w sklepie po dwanaście godzin dziennie, zajmowałam się domem, gotowałam i sprzątałam. Potem urodziła się Jean, która nigdy nie sprawiała mi kłopotu. A później pojawiłeś się ty. Nie było z tobą łatwo. A ja ciągle pracowałam. Widziałeś mnie! Wiesz o tym! Słyszałeś mnie ciągle biegającą w górę i w dół po schodach. Czy ja kłamię?
– Wiem, mamo.
– I przez całe życie, aż do ich śmierci, pomagałam Bubbie i Zeydzie, moim rodzicom. Oni nie mieli niczego, tylko kilka groszy, które mój ojciec zarobił w kiosku z gazetami. Później otworzyliśmy dla niego sklep ze słodyczami, ale nie mógł pracować – mężczyźni musieli się modlić. Pamiętasz Zeydę?
Skinąłem głową.
– Jak przez mgłę, mamo.
Musiałem mieć cztery albo pięć lat… kwaśny odór czynszowej kamienicy w Bronksie… kawałki chleba i kulki z folii aluminiowej rzucane z piątego piętra kurom na podwórku… mój dziadek, cały ubrany na czarno, w wielkiej czarnej jarmułce, z rozwichrzoną i poplamioną sosem brodą, z ramionami i czołem owiniętymi czarnymi sznurkami, mamroczący modlitwy. Nie mogliśmy rozmawiać – mówił tylko w jidysz – ale mocno szczypał mnie w policzek. Natomiast kobiety – Bubba, mama, ciocia Lena – pracowały, biegały w górę i w dół do sklepu i z powrotem, pakując, rozpakowując, gotując, skubiąc kurczaki, czyszcząc wagi z resztek ryb i kurzu. Ale Zeyda nie ruszył palcem. Po prostu siedział i czytał. Jak król.
– Każdego miesiąca – mama mówi dalej – wsiadałam do pociągu do Nowego Jorku i przywoziłam im pieniądze i jedzenie. Później, kiedy Bubba była w domu opieki, płaciłam za nią i odwiedzałam ją co dwa tygodnie – pamiętasz, czasami brałam cię do pociągu. Czy ktoś inny z rodziny pomagał? Nikt! Twój wujek Szymon przyjeżdżał raz na kilka miesięcy, przywożąc butelkę 7 Up, a ja przez całą następną wizytę musiałam wysłuchiwać tylko o tej wspaniałej butelce od wujka Szymona. Nawet wtedy, kiedy była już niewidoma, musiała mnie okłamywać, zachowując starą butelkę po 7 Up. I nie tylko Bubbie pomagałam, ale wszystkim w rodzinie – moim braciom, Szymonowi i Hymiemu, mojej siostrze Lenie, ciotce Annie i wujkowi Ablowi, którego dopiero co ściągnęłam z Rosji – każdy, cała rodzina utrzymywała się ze schmutzig, małego, nędznego sklepiku spożywczego. Mnie nigdy nikt nie pomógł! I nikt mi nawet nie podziękował.
Biorąc bardzo głęboki oddech, wypowiadam słowa:
– Dziękuję ci, mamo. Dziękuję.
To nie jest takie trudne. Dlaczego zajęło mi to pięćdziesiąt lat? Dotykam jej ramienia może po raz pierwszy w życiu. Tej części tuż nad łokciem. Ramię jest miękkie i ciepłe w dotyku, podobnie jak jej kichel, ciepłe ciasto na chleb, na chwilę przed włożeniem do pieca.
– Pamiętam, jak mówiłaś Jean i mnie o 7 Up wujka Szymona. To musiało być dla ciebie trudne.
– Trudne? Mnie to mówisz? Czasami popijała tym 7 Up kawałek mojego kichel – ty wiesz, jak trudno jest zrobić kichel – i mówiła tylko o tym 7 Up.
– Dobrze, że rozmawiamy, mamo. To zdarza się nam po raz pierwszy. Może ja zawsze tego pragnąłem i dlatego jesteś ciągle obecna w moim umyśle i w moich snach. Może teraz będzie inaczej.
– Jak inaczej?
– Może będę w stanie być bardziej sobą – poświęcić się celom i sprawom, które uważam za najważniejsze.
– Chcesz się mnie pozbyć?
– Nie, nie w ten sposób, nie w zły sposób. Chcę tego samego dla ciebie. Chciałbym, abyś mogła odpocząć.
– Odpocząć? Czy widziałeś mnie kiedyś odpoczywającą? Tata ucinał sobie drzemkę każdego dnia. Widziałeś kiedyś, żebym ucięła sobie drzemkę?
– Myślę o tym, że powinnaś mieć swój własny cel w życiu, nie ten – mówię, szturchając jej torbę. – Nie moje książki! I ja też powinienem mieć własny cel.
– Ale ja ci właśnie wyjaśniłam – odpowiada, przekładając torbę do drugiej ręki, jak najdalej ode mnie. – To nie są tylko twoje książki. To są także moje książki!
Jej ramię, które wciąż ściskam, staje się nagle zimne i puszczam je.
– Co ty przez to rozumiesz – ciągnie – że ja powinnam mieć swój cel? Te książki to jest mój cel. Pracowałam na ciebie i na nie. Całe życie pracowałam na te książki – moje książki.
Sięga do torby i wyciąga jeszcze dwie. Kulę się ze strachu, obawiając się, że jest gotowa podnieść je do góry i pokazać grupce gapiów, którzy się wokół nas zebrali.
– Ale, mamo, ty tego nie rozumiesz. Musimy się od siebie oddzielić – nie ograniczać się nawzajem. W ten sposób kształtuje się człowiek. O tym właśnie piszę w swoich książkach. Chcę, aby takie były moje dzieci – wszystkie dzieci. Nieskrępowane.
– Vos meinen – nieoskubane?
– Nie, nie, nieskrępowane – słowo, które oznacza kogoś wolnego lub wyzwolonego. Widzę, mamo, że nie możemy się zrozumieć. Powiem to w ten sposób: każdy człowiek na świecie jest w swojej istocie samotny. To trudne do zniesienia, ale tak po prostu jest i musimy się z tym zmierzyć. Dlatego chcę mieć własne myśli i sny. Ty także powinnaś mieć swoje. Mamo, chcę, abyś znikła z moich snów.
Jej twarz tężeje w napięciu. Odchodzi ode mnie na kilka kroków. Pospiesznie dodaję:
– Nie chodzi o to, że cię nie lubię, ale chcę dobrze dla nas obojga – dla mnie i dla ciebie. Powinnaś mieć w życiu swoje własne marzenia. Na pewno to zrozumiesz.
– Oyvin, wciąż myślisz, że nic nie rozumiem, a ty rozumiesz wszystko. Ale ja sporo wiem o życiu. I o śmierci. Wiem o śmierci więcej niż ty. Wierz mi. I rozumiem, co to znaczy być samotnym – lepiej niż ty.
– Ale, mamo, nie będziesz samotna. Zostajesz ze mną. Nie opuszczasz mnie. Wciąż jesteś obecna w moich myślach. W moich snach.
– Nie, synku.
„Synku” – nie słyszałem tego słowa od pięćdziesięciu lat i zapomniałem, że mama i tata tak mnie często nazywali.
– To nie jest tak, jak myślisz, synku – mówi dalej. – Nie rozumiesz wielu rzeczy i niektóre rzeczy rozumiesz opacznie. Znasz ten sen, ten, w którym czekałam na ciebie w tłumie i widziałam, jak machasz do mnie z wagonika, wołasz mnie i pytasz, jak udało ci się w życiu?
– Tak, oczywiście, że pamiętam mój sen, mamo. Od tego wszystko się zaczęło.
– Twój sen? To jest właśnie to, co chcę ci powiedzieć. Mylisz się, Oyvin – ty myślisz, że ja byłam w twoim śnie. To nie był twój sen, synku. To był mój sen. Matki także mają sny.
Kiedy byłem studentem medycyny, uczono mnie sztuki patrzenia, słuchania i dotykania. Patrzyłem na cynobrowe gardła, nabrzmiałe błony bębenkowe i strumyki tętniczek wijących się w siatkówce. Słuchałem szmeru zastawek sercowych, tubalnego bulgotania jelit i kakofonii szmerów oddechowych. Dotykałem śliskich brzegów śledziony i wątroby, napiętych jajników i twardego niczym marmur raka prostaty.
Uczyć się o pacjentach – tak, tym zajmowała się akademia medyczna. Ale uczyć się od pacjentów – tego nauczyłem się dużo później. Być może na początku tej drogi stał mój profesor John Whitehorn, który często mawiał: „Słuchaj swoich pacjentów i ucz się od nich. Jeśli chcesz stać się mądrym, musisz być wiecznym studentem”. I miał na myśli coś znacznie więcej niż banalną prawdę, że dobry słuchacz dowiaduje się więcej o swoich pacjentach. W istocie uważał, że powinniśmy pozwolić pacjentom, aby nas uczyli.
Wytworny, kulturalny i pełen dystansu mężczyzna, z błyszczącą łysiną okoloną starannie przystrzyżonym wianuszkiem siwych włosów, John Whitehorn był dziekanem Wydziału Psychiatrii Uniwersytetu Johna Hopkinsa przez trzydzieści lat. Nosił okulary w złotej oprawce i wszystko miał dokładnie na swoim miejscu. Żadnej zbytecznej zmarszczki na twarzy ani na brązowym, noszonym dzień w dzień garniturze (domyślaliśmy się, że musiał mieć w szafie ze dwa lub trzy identyczne). I żadnych zbytecznych ruchów: kiedy wykładał, tylko jego usta się poruszały, a wszystko inne – ręce, policzki, brwi – pozostawały kompletnie nieruchome.
Podczas trzeciego roku mojej specjalizacji z psychiatrii w każde czwartkowe popołudnie wraz z pięcioma kolegami chodziłem na obchód z doktorem Whitehornem. Wcześniej jedliśmy lunch w jego obitym dębową boazerią gabinecie. Posiłek był prosty i niezbyt urozmaicony – kanapki z tuńczykiem, zimne mięso, szarlotka na zimno, a po niej sałatka z owoców i cienki placek orzechowy – ale wszystko to było podane z elegancją rodem z Południa: lniany obrus, błyszczące srebrne tace, kostna porcelana. W czasie lunchu toczyliśmy długie i spokojne rozmowy. Chociaż każdego z nas nagliły wezwania pacjentów, nie było sposobu, aby pośpieszyć doktora Whitehorna, i ostatecznie nawet ja, najbardziej rozgorączkowany z całej grupy, nauczyłem się cierpliwości. W czasie tych dwóch godzin mieliśmy możliwość pytania profesora o wszystko: pamiętam, że pytałem go o takie rzeczy, jak przyczyny paranoi, odpowiedzialność lekarza za osobę o skłonnościach samobójczych, niespójność pomiędzy zmianą terapeutyczną a determinizmem. Chociaż odpowiadał najpełniej jak potrafił, bardziej interesowały go inne tematy: precyzja perskich łuczników, różnice w jakości pomiędzy greckim a hiszpańskim marmurem, główne błędy popełnione w bitwie pod Gettysburgiem czy jego własne ulepszenia tablicy okresowej pierwiastków (początkowo studiował chemię).
Po lunchu doktor Whitehorn przyjmował czterech czy pięciu pacjentów z oddziału, a my przyglądaliśmy się temu w ciszy. Nigdy nie dało się przewidzieć długości żadnej z wizyt. Niektóre trwały piętnaście minut, inne mogły się ciągnąć przez dwie lub trzy godziny. Najlepiej pamiętam miesiące wakacyjne, chłodne, zaciemnione biuro, markizy w pomarańczowo-zielone pasy broniące dostępu rozpalonemu baltimorskiemu słońcu i drążki markiz okolone pnączami magnolii, których delikatne kwiaty zwisały tuż za oknem. Z narożnego okna mogłem dostrzec krawędź kortu tenisowego dla pracowników uniwersytetu. Och, jak bardzo chciało mi się wtedy grać! Niespokojnie myślałem o asach serwisowych i wolejach, gdy wydłużone cienie graczy nieubłaganie sięgały poza kort. Dopiero gdy ostatnie zarysy półcieni rozpływały się w zapadającym zmierzchu, traciłem wszelką nadzieję i zaczynałem skupiać się na wykładach doktora Whitehorna.
Tempo jego pracy było niespieszne. Miał mnóstwo czasu. Nic go tak nie interesowało jak zawód i zainteresowania pacjentów. W jednym tygodniu mógł zachęcać południowoamerykańskiego plantatora do opowiadania przez godzinę o krzewach kawowych, a w następnym wysłuchiwać opowieści profesora historii o klęsce hiszpańskiej Armady. Można było pomyśleć, że jego nadrzędnym celem jest zrozumienie związku między położeniem geograficznym plantacji a jakością ziaren kawy lub motywów politycznych twórców Wielkiej Armady. Tak niepostrzeżenie przechodził do coraz bardziej osobistych tematów, że zawsze ogarniało mnie zdumienie, kiedy podejrzliwy, paranoidalny pacjent zaczynał nagle mówić szczerze o sobie i o swoim psychotycznym świecie.
Dając się uczyć pacjentowi, doktor Whitehorn odnosił się bardziej do osoby niż do zaburzeń tego pacjenta. W swoim podejściu uwzględniał zarówno jego szacunek dla samego siebie, jak i gotowość do mówienia na tematy osobiste.
Przebiegły rozmówca – ktoś mógłby powiedzieć – ale to nie była „przebiegłość”. Nie było w tym obłudy: doktor Whitehorn chciał się uczyć. Był kolekcjonerem i w ten sposób przez lata zgromadził zdumiewający zasób faktów i ciekawostek. „Ty i twoi pacjenci odniesiecie zwycięstwo – mawiał – jeśli pozwolisz im, by pokazali ci swoje życie i zainteresowania. Poznaj ich życie, a wyjdziesz z tego nie tylko wzbogacony, ale w efekcie dowiesz się o ich chorobie wszystkiego, czego potrzebujesz”.
Piętnaście lat później, na początku lat siedemdziesiątych, doktor Whitehorn już nie żył, a ja stałem się profesorem psychiatrii. Wtedy w moje życie wkroczyła Paula, kobieta z zaawansowanym rakiem piersi, aby dopełnić mojej edukacji. Chociaż jeszcze o tym wówczas nie wiedziałem, a ona nigdy tego nie potwierdziła, wierzę, że od samego początku jej celem było służyć mi za przewodnika.
Paula zadzwoniła do mnie, żeby umówić się na wizytę po tym, jak usłyszała od pracownika socjalnego w klinice onkologicznej, że jestem zainteresowany stworzeniem grupy terapeutycznej dla nieuleczalnie chorych pacjentów. Kiedy po raz pierwszy weszła do mojego gabinetu, natychmiast urzekł mnie jej wygląd: pełne godności ruchy, promienny, zniewalający uśmiech, burza krótkich, po chłopięcemu bujnych, błyszczących siwych włosów. I jeszcze coś, co mogę określić tylko jako światło bijące z jej mądrych, intensywnie niebieskich oczu.
Zwróciła moją uwagę swoimi pierwszymi słowami:
– Nazywam się Paula West – powiedziała. – Jestem nieuleczalnie chora na raka. Ale nie jestem pacjentem rakowym.
I rzeczywiście, podczas naszej wieloletniej wspólnej podróży nigdy nie postrzegałem jej jako pacjentki. Zaczęła opowiadać w dokładny i uporządkowany sposób historię swojej choroby: wykryty pięć lat temu rak piersi; mastektomia; rak drugiej piersi i ponowna amputacja. Później przyszła chemioterapia z całym okropieństwem, jakie jej towarzyszy: mdłościami, wymiotami, utratą włosów. A potem radioterapia: maksymalne dopuszczalne dawki. Ale nic nie zdołało spowolnić rozprzestrzeniania się jej nowotworu – do czaszki, kręgosłupa i oczodołów. Rak Pauli domagał się pożywienia i chociaż chirurdzy składali mu w ofierze jej piersi, węzły chłonne, jajniki, nadnercza – pozostawał nienasycony.
Kiedy wyobrażałem sobie nagie ciało Pauli, widziałem poprzecinaną bliznami klatkę piersiową, pozbawioną piersi, tkanki tłuszczowej, mięśni, podobną do ożebrowania ocalałego z katastrofy galeonu, a poniżej pokryty bliznami brzuch. A wszystko to wsparte na pogrubionych od przyjmowania hormonów, niezgrabnych biodrach. Krótko mówiąc, pięćdziesięciopięcioletnia kobieta bez piersi, nadnerczy, jajników, macicy i – jestem pewien – bez libido.
Zawsze podobały mi się emanujące zmysłowością, pełne wdzięku i dobrze zbudowane kobiety o wydatnych piersiach. Niemniej zdarzyło się coś dziwnego, kiedy po raz pierwszy spotkałem Paulę: była piękna i zakochałem się w niej.
Spotykaliśmy się raz na tydzień przez kilka miesięcy bez jasno określonego kontraktu psychoterapeutycznego3. Ktoś mógłby to nazwać psychoterapią, ponieważ wpisywałem jej nazwisko do książki wizyt, ona zaś spędzała rytualne pięćdziesiąt minut na fotelu dla pacjenta. Ale nie było między nami jasnego podziału ról. Na przykład nigdy nie wypłynęła kwestia honorarium. Od samego początku wiedziałem, że nie był to zwykły kontrakt psychoterapeutyczny, i nigdy nie miałem ochoty mówić w jej obecności o pieniądzach – to byłoby prostackie. I nie chodziło tylko o pieniądze, ale również o takie rzeczy, jak cielesność, pożycie małżeńskie czy kontakty towarzyskie.
Życie, śmierć, duchowość, spokój ducha, transcendencja – to były tematy naszych rozmów. Tylko to interesowało Paulę. Najwięcej mówiliśmy o śmierci. Co tydzień spotykaliśmy się nie we dwoje, ale we czworo – Paula i ja, jej śmierć i moja śmierć. Stała się moją przewodniczką po śmierci – wprowadziła mnie w nią, nauczyła o niej myśleć, a nawet się z nią zaprzyjaźnić. Zacząłem rozumieć, że śmierć ma złą prasę. Chociaż znalezienie się w jej objęciach nie jest zbyt radosne, nie jest ona jednak potwornym złem, które porywa nas w jakieś przerażająco okropne miejsce. Nauczyłem się demitologizować śmierć, widzieć ją taką, jaką jest – zdarzeniem, częścią życia, kresem przyszłych możliwości.
– To jest neutralne zdarzenie – mówiła Paula – na które nauczyliśmy się reagować strachem.
Każdego tygodnia Paula wchodziła do mojego gabinetu, posyłała mi szeroki uśmiech, który tak uwielbiałem, sięgała do dużej słomkowej torby, wyciągała swój dziennik, kładła go sobie na kolana i dzieliła się ze mną swoimi przemyśleniami i snami z zeszłego tygodnia. Słuchałem uważnie i starałem się właściwie reagować. Ilekroć wyraziłem wątpliwość co do tego, czy jestem jej przydatny, wydawała się zakłopotana; następnie, po krótkiej pauzie, uśmiechała się, jakby dodając mi otuchy, i wracała do swojego dziennika.
Wspólnie przeżyliśmy jej ponowne spotkanie z rakiem: początkowy szok i niedowierzanie, okaleczenie ciała, stopniową akceptację i przyzwyczajanie się do mówienia: „Mam raka”. Opisała pełną miłości opiekę, jaką otaczał ją mąż i najbliżsi przyjaciele. Mogłem to łatwo zrozumieć: trudno było nie kochać Pauli. (Oczywiście o mojej miłości do niej powiedziałem jej znacznie później, ale ona już mi wtedy nie wierzyła).
Później opisała przerażające dni nawrotu nowotworu. To była jej droga krzyżowa, powiedziała, gdzie stacjami krzyżowymi były wszystkie zabiegi, którym poddawano pacjentów z nawrotami. Pokoje z zawieszonymi u sufitu gałkami ocznymi aparatów do radioterapii, przywodzącymi na myśl dzień Sądu Ostatecznego, śpieszący się bezosobowi technicy, zaniepokojeni przyjaciele, powściągliwi lekarze i przede wszystkim – dzwoniące w uszach milczenie na temat ich choroby. Płacząc, opowiadała mi o tym, jak telefonowała do zaprzyjaźnionego od dwudziestu lat chirurga, aby w odpowiedzi usłyszeć za pośrednictwem asystującej mu pielęgniarki, że nie będzie następnych wizyt, ponieważ lekarz nie ma jej już nic do zaoferowania.
– Co takiego dzieje się z lekarzami? Dlaczego nie rozumieją znaczenia najzwyklejszej obecności? – pytała mnie. – Dlaczego nie mogą pojąć, że właśnie w momencie, w którym nie mogą już nic zaoferować, są najbardziej potrzebni?
Przerażenie towarzyszące dowiadywaniu się o swojej śmiertelnej chorobie – uczyłem się od Pauli – potęguje się na skutek wycofania się innych. Izolacja umierającego pacjenta pogłębia się z powodu głupich wybiegów tych, którzy usiłują zataić informacje o nadchodzącej śmierci. Ale śmierci nie można ukryć, jej znaki są wszechobecne: pielęgniarki mówią przyciszonym głosem, lekarze na obchodzie kierują uwagę na zdrowe części ciała, studenci medycyny wchodzą na paluszkach do szpitalnego pokoju, rodzina dziarsko się uśmiecha, a goście udają wesołość. Jedna pacjentka z rakiem powiedziała mi kiedyś, że zrozumiała, iż śmierć jest blisko, kiedy jej lekarz, który poprzednio zawsze kończył badanie, klepiąc ją żartobliwie w pośladek, tym razem zakończył wizytę serdecznym uściskiem dłoni.
Bardziej niż śmierci człowiek boi się towarzyszącej jej całkowitej izolacji. Próbujemy iść przez życie we dwoje, ale każdy z nas musi umrzeć samotnie – nikt nie może umrzeć naszą śmiercią z nami lub za nas. Wstępem do całkowitego ostatecznego opuszczenia jest unikanie umierającego przez żywych. Paula nauczyła mnie, jakie skutki wywołuje samotność umierającego. Są one dwojakie. Pacjent odcina się od żywych, nie chcąc wciągać rodziny czy przyjaciół w swój pełen cierpienia świat, wypełniony lękami i makabrycznymi myślami. A przyjaciele odsuwają się, czując swoją bezradność i niezręczność, nie wiedząc, co powiedzieć lub zrobić, i chcąc odsunąć od siebie jak najdalej przedsmak własnej śmierci.
Ale izolacja Pauli właśnie dobiegła końca. Ja stałem przy niej wbrew wszystkiemu. Wszyscy inni mogli opuścić Paulę, lecz nie ja. Jak to dobrze, że trafiła na mnie! Jak mogłem wtedy wiedzieć, że nadejdzie czas, kiedy będzie mnie uważać za swojego Piotra4, który wyparł się jej nie raz, ale wiele razy?
Nie mogła znaleźć właściwych słów na opisanie goryczy swej samotności, okresu, który często określała jako swój Ogród Getsemani5. Jednego razu przyniosła mi litografię wykonaną przez jej córkę, na której kilka postaci o pełnych ekspresji ruchach kamienowało świętą, samotną, drobną, skuloną kobietę, na próżno usiłującą ochronić się wątłymi ramionami przed gradem kamieni. Wciąż wisi ona w moim gabinecie i ilekroć na nią spojrzę, zawsze myślę o słowach Pauli: „To ja jestem tą bezradną wobec ataku kobietą”.
Byłem niczym ksiądz Kościoła episkopalnego, który pomógł jej odnaleźć wyjście z Ogrodu Getsemani. Znając mądry aforyzm Nietzschego z Antychrysta, „Ten, kto wie dlaczego, poradzi sobie z każdym jak”, nadałem inne znaczenie jej cierpieniu.
– Twoje cierpienie jest twoim krzyżem – powiedziałem jej. – Twoje cierpienie jest twoim posłannictwem.
To sformułowanie, to „cudowne olśnienie” – jak je Paula nazywała – zmieniło wszystko. W momencie kiedy uznała swoje posłannictwo, którego celem było ulżenie doli ludzi chorych na raka, zacząłem rozumieć przydzieloną mi rolę: to nie ona brała udział w moim projekcie, lecz ja w jej projekcie, stając się obiektem jej posłannictwa. Nie mogłem pomóc Pauli, wspierając ją, otaczając opieką, dokonując interpretacji czy dochowując jej wierności. Moją rolą było pozwolić, aby mnie uczyła.
Czy osoba, której dni są policzone i której ciało toczy rak, może przeżyć swój „złoty okres”? W przypadku Pauli tak było. To ona mnie nauczyła, że odważne spojrzenie śmierci w twarz może uczynić życie człowieka bogatszym i bardziej satysfakcjonującym. Na początku odnosiłem się do tego sceptycznie. Podejrzewałem, że mówienie o „złotym okresie” jest typową dla niej, malowniczą przenośnią.
– Złoty? Naprawdę? Och, Paulo, jaką wartość może mieć umieranie?
– Irv – beształa mnie Paula – to jest źle postawione pytanie! Spróbuj zrozumieć, że najcenniejsze jest nie umieranie, ale właśnie życie pełnią życia w obliczu śmierci. Pomyśl o znaczeniu i doniosłości ostatnich chwil: ostatniej wiośnie, ostatnim locie puchu dmuchawca, ostatnim przekwitaniu kwiatów wisterii. Najcenniejsze jest także to – powiedziała – że jest to czas wielkiej wolności – czas, kiedy masz możliwość powiedzieć nie wszystkim trywialnym powinnościom i poświęcić się całkowicie temu, co jest dla ciebie najważniejsze – byciu z przyjaciółmi, zmieniającym się porom roku, przelewającym się falom morza.
Była nastawiona bardzo krytycznie wobec Elizabeth Kübler-Ross, najwyższej medycznej kapłanki śmierci, która nie potrafiła dostrzec „złotego okresu” i rozwinęła pesymistyczne, kliniczne podejście do śmierci6. Wyróżnione przez nią pięć stadiów emocjonalnych umierania – złość, odrzucenie, pertraktacje, depresja i akceptacja – zawsze budziły wściekłość Pauli. Upierała się – i jestem pewien, że miała rację – że taka sztywna kategoryzacja reakcji emocjonalnych prowadzi do odczłowieczenia zarówno pacjenta, jak i lekarza.
Złoty okres Pauli był dla niej etapem intensywnych osobistych poszukiwań: śniła o przemierzaniu ogromnych korytarzy i odkrywaniu w swoim domu nowych, nieznanych pokojów. I był to zarazem okres przygotowań: śniła o sprzątaniu swojego mieszkania od piwnic aż po strych i o porządkach w szafach i komodach. Przygotowała męża na swoją śmierć, kierując się rozsądkiem i miłością. Były okresy, kiedy na przykład czuła się dostatecznie silna, żeby sama robić zakupy i gotować, ale specjalnie się od tego powstrzymywała, aby nauczyć go większej samodzielności. Jednego razu powiedziała mi, że była z niego bardzo dumna, kiedy po raz pierwszy wspomniał o „swojej” zamiast „ich” emeryturze. W takich momentach siedziałem z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Czy była uczciwa? Czy taka szlachetność może istnieć poza stworzonym przez Dickensa światem Peggotty, Małej Dorrit, Toma Pincha czy Boffina? Teksty psychiatryczne nie zajmują się taką cechą osobowości jak „dobroć”, chyba że traktują ją jako obronę przed niskimi popędami. Dlatego na początku nie dowierzałem intencjom Pauli i dyskretnie szukałem rys i szczelin na jej świętym wizerunku. Kiedy niczego nie znalazłem, doszedłem w końcu do wniosku, że to nie są pozory, i przerwawszy poszukiwania, napawałem się jej dobrocią i urodą.
Przygotowanie do śmierci – wierzyła Paula – jest czymś niezmiernie ważnym i wymaga skupionej uwagi. Dowiedziawszy się, że ma przerzuty do kręgosłupa, Paula napisała do swojego trzynastoletniego syna list pożegnalny, który doprowadził mnie do łez. W ostatnim akapicie przypomniała mu, że płuca ludzkiego płodu nie oddychają, a oczy nie widzą. Co oznacza, że embrion jest przygotowywany do życia, którego nie może sobie nawet wyobrazić. „Czy my także – podsuwała myśl synowi – nie jesteśmy przygotowywani do egzystencji poza granicami naszego poznania, a nawet poza obszarem naszych snów?”.
Wiara religijna zawsze wprawiała mnie w zdumienie. Odkąd pamiętam, było dla mnie oczywiste, że systemy religijne rozwinęły się po to, aby dodać człowiekowi otuchy i złagodzić niepewność jego egzystencji. Pewnego dnia, kiedy miałem dwanaście lub trzynaście lat i pracowałem w sklepiku spożywczym ojca, miałem okazję rozmawiać o swoim braku wiary z weteranem drugiej wojny światowej, który właśnie wrócił z Europy. W odpowiedzi dał mi pogniecione i wyblakłe zdjęcie Matki Boskiej z Jezusem, które nosił przy sobie w czasie lądowania w Normandii.
– Odwróć je – powiedział – i przeczytaj, co tam jest napisane. Przeczytaj to głośno.
– „W okopach nie ma ateistów” – przeczytałem.
– Słusznie! Nie ma ateistów w okopach – powtórzył powoli, grożąc mi palcem przy każdym słowie. – Chrześcijański Bóg, żydowski Bóg, chiński Bóg czy jakikolwiek inny – ale jakiś bóg, na Boga! Nie przetrwasz bez tego.
To pogniecione zdjęcie, które mi pozostawił kompletnie obcy mężczyzna, zafascynowało mnie. Przeżył Normandię i kto wie, ile jeszcze innych bitew. Być może, myślałem, to był omen, a może znak boskiej Opatrzności, która w ten sposób utorowała sobie do mnie drogę. Przez dwa lata trzymałem to zdjęcie w portfelu, często je wyciągając i rozmyślając nad nim. I później któregoś dnia zadałem sobie pytanie: „No i co? Co z tego, jeśli to prawda, że w okopach nie ma ateistów? Jeśli nawet tak jest, potwierdza to tylko moje sceptyczne stanowisko: oczywiście, im większy strach, tym większa wiara. O to tutaj chodzi! Strach jest ojcem wiary; potrzebujemy i chcemy Boga, ale nasze życzenia wcale go nie stwarzają. Wiara, choćby nie wiem jak żarliwa, czysta i głęboka, nie mówi niczego o rzeczywistym istnieniu Boga”. Następnego dnia, będąc w księgarni, wyciągnąłem z portfela bezużyteczne już teraz zdjęcie i – ostrożnie, z całym szacunkiem, na jakie zasługiwało – włożyłem pomiędzy kartki książki zatytułowanej Spokój umysłu, gdzie być może znajdzie je jakaś inna targana sprzecznościami dusza i zrobi z niego lepszy użytek.
Chociaż myśl o umieraniu długo napełniała mnie przerażeniem, wolałem owo nieskrywane przerażenie od przeświadczenia opartego na absurdalnej przesłance. Zawsze nienawidziłem tej niewzruszonej deklaracji: Wierzę, bo wierzyć jest niedorzecznością. Niemniej, jako psychoterapeuta, zachowywałem te opinie dla siebie: wiedziałem, że wiara religijna jest potężnym źródłem otuchy, toteż nigdy nie ingerowałem w tę kwestię, jeśli nie miałem niczego innego do zaoferowania w zamian.
Mój agnostycyzm rzadko ulegał zachwianiu. Hm, być może kilka razy w szkole podczas porannej modlitwy czułem się niewyraźnie, patrząc na moich nauczycieli i kolegów, którzy ze spuszczonymi głowami zwracali się szeptem do Ojca w Niebiosach. Czy wszyscy poza mną oszaleli? Zdumiewało mnie to. I później, kiedy w gazetach pojawiały się fotografie ukochanego Franklina Delano Roosevelta chodzącego do kościoła w każdą niedzielę – to mi dało do myślenia: poglądy FDR trzeba było traktować bardzo poważnie.
A co z poglądami Pauli? Co z jej listem do syna, co z jej wiarą w życie po życiu, którego kształtu nie możemy sobie nawet wyobrazić? Freuda ubawiłaby metafora Pauli – i jeśli chodzi o religię, zawsze się z nim całkowicie zgadzałem. „Myślenie życzeniowe jest jasne i proste – mógłby powiedzieć – pragniemy być, lękamy się niebytu i tworzymy przyjemne bajki, w których nasze życzenia stają się rzeczywistością. Niezbadana przyszłość, wieczna dusza, niebo, nieśmiertelność, Bóg, reinkarnacja – wszystko to iluzje, które mają nam osłodzić gorycz śmierci”.
Paula zawsze z taktem reagowała na mój sceptycyzm – łagodnie przypominała mi, że chociaż nie podzielam jej wiary, to nie mogę jej obalić. Mimo moich wątpliwości lubiłem metafory Pauli i słuchałem jej „kazań” z większą tolerancją, niż gdybym słuchał kogoś innego. Być może była to po prostu wymiana, w której oddawałem niewielką część swojego sceptycyzmu za możliwość przebywania w jej towarzystwie. Czasami słyszałem nawet siebie mruczącego pod nosem takie słowa: „Kto wie? Gdzie, w końcu, leży prawda? Czy kiedykolwiek możemy mieć pewność?”. Zazdrościłem jej synowi. Czy zdawał sobie sprawę, jakie spotkało go szczęście? Jak bardzo pragnąłem być synem takiej matki.
Mniej więcej w tym samym czasie byłem na pogrzebie matki przyjaciela. Wysłuchałem mowy pogrzebowej księdza, który porównał zgromadzonych do ludzi żegnających na brzegu odpływający statek. Statek niknie na horyzoncie, aż widać tylko wierzchołek jego masztu. Kiedy zniknie także i on, żegnający szepczą: „Odpłynęła”. Ale w tym samym momencie, chociaż daleko stąd, inna grupa ludzi patrzy na horyzont i widząc pojawiający się maszt, krzyczy: „Już jest!”.
Naiwna bajka – żachnąłbym się, gdybym nie poznał Pauli. Ale teraz traktowałem sprawy mniej protekcjonalnie. Patrząc wokół na towarzyszy żałoby, czułem przez krótką chwilę, że jesteśmy zjednoczeni wspólną wizją okrętu dobijającego do brzegów nowego życia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
PTA – Parent-Teacher Association (Stowarzyszenie Nauczycieli i Rodziców). [wróć]
Tkanina z wełny czesankowej o skośnym splocie, jednobarwna, ubraniowa. [wróć]
Kontrakt psychoterapeutyczny to umowa pomiędzy psychoterapeutą a pacjentem, w której obie strony określają cele leczenia, sposób oceny postępów, warunki współpracy oraz przewidywany czas leczenia (o ile oczywiście można go wstępnie określić) (przyp. tłum.). [wróć]
Aluzja do Piotra Apostoła, który wyparł się Jezusa przed jego śmiercią (przyp. tłum.). [wróć]
Ogród na Górze Oliwnej, na wschód od Jerozolimy; miejsce zdrady, aresztowania i agonii Jezusa (przyp. tłum.). [wróć]
Elizabeth Kübler-Ross była pierwszym lekarzem, który poświęcił wiele uwagi badaniu nieuleczalnie chorych. Jej najbardziej znaną książką są Rozmowy o śmierci i umieraniu (przyp. tłum.). [wróć]