Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym - Jakub Szymczak - ebook

Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym ebook

Szymczak Jakub

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

II wojnę światową przetrwało w Polsce ledwie kilkadziesiąt tysięcy Żydów. Wszyscy przeżyli niewyobrażalny koszmar, a ich drogi ku ocaleniu były różne. Uldze wyzwolenia towarzyszyła silna potrzeba rozliczeń i wymierzenia sprawiedliwości. Jeszcze przed formalnym końcem wojny rozpoczął działalność Sąd Społeczny przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce. Odbywały się przed nim procesy oskarżonych o kolaborację i działanie na szkodę narodu żydowskiego. Był to sąd niezwykły – nie mógł skazać na więzienie ani grzywnę, mógł potępić, wydalić ze społeczności żydowskiej. Wyroki nie dotyczyły przestępstw, lecz spraw zasadniczych, dobra i zła, granicy walki o przetrwanie. Dlatego dla niektórych były druzgoczące.

Jakub Szymczak odtwarza procesy Szapsela Rotholca, słynnego boksera i policjanta w getcie w Warszawie, Wiery Gran, uwielbianej śpiewaczki, która występowała w getcie, oraz Michała Weicherta, działacza powołanej za przyzwoleniem okupantów Żydowskiej Samopomocy Społecznej, i innych. Interesują go nie tylko fakty, lecz przede wszystkim ludzkie postawy wobec Zagłady. Bo wszyscy jego bohaterowie, bez względu na to, jak zostali osądzeni przed współczesnych, swoje najtrudniejsze decyzje podejmowali w sytuacji ekstremalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 408

Oceny
4,1 (23 oceny)
10
7
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Interesująca książka o mało znanym wycinku polskiej historii i polskich Żydów.
00
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Fakt, przeżyć te chwile, analizować zachowanie człowieka w czasach odczlowieczonych, dla większości słowo przeżyć to najwyższy sens istnienia, ale czy za wszelką cenę, czasami tak, za wszelką - za cenę innego życia 😭😭
00

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)

Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie

Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)

Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)

Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów

Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)

Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)

Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)

Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie

Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)

Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej

Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)

Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)

Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)

Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)

Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)

Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)

Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti

Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)

Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)

Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)

W serii ukażą się m.in.:

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce: żydowski policjant przed wejściem do siedziby kierownictwa IV rejonu Służby Porządkowej w getcie warszawskim, dzięki uprzejmości Ghetto Fighters’ House Museum, Israel / The Photo Archive

Copyright © by Jakub Szymczak, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Krystyna Podhajska

Konsultacja merytoryczna Alina Skibińska

Korekta Anna Dajek / d2d.pl, Kinga Kosiba / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-561-8

Weichert: Wyrok

„Warszawa, 16 III 1964

Do towarzysza Salo Fiszgrunda

Członka Prezydium Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce

Drogi Towarzyszu,

Dziękuję wam uprzejmie za użyczenie mi do wglądu przekładu listu [Michała] Weicherta z Tel Avivu z listopada ubiegłego roku, adresowanego do Instytutu Historycznego Żydowskiego.

Kim jest dr Weichert, chyba dobrze wiecie sami, ale dla przypomnienia załączam wam dwa odpisy uchwał […] dotyczące Weicherta. […]

Może list W. sprowokuje przynajmniej zainteresowanie Instytutu Historycznego Żydowskiego (po dwudziestu latach) dziejami RPŻ [Rady Pomocy Żydom], gdyż inaczej wroga Polsce Ludowej propaganda izraelska może sobie znaleźć dalszych Weichertów dla zaprzeczania prawdzie, że społeczeństwo polskie broniło swych żydowskich braci jak mogło przed eksterminacją z rąk niemieckich faszystów. […]

Serdecznie Was pozdrawiam,

Stanisław Dobrowolski

PS Mogę Was jeszcze poinformować, że W. osobiście uratowała moja siostra docent J. Miklaszewska, przeprowadzając go w nocy na »melinę«, którą zdobyła u swojej koleżanki p. Wandy Dwernickiej, zamieszkującej do dziś dnia w tym samym domu przy ulicy Zyblikiewicza 5 w Krakowie. Tam też przetrwał W. do wyzwolenia”.

*

Nie uprzedzajmy jednak faktów. Na razie wróćmy do roku 1949.

Ten rok okazał się wyjątkowy z wielu względów.

Były to ostatnie miesiące reglamentowanej żydowskiej autonomii w Polsce, ostatnie chwile względnej wolności. To pierwszy rok po pełnej konsolidacji władzy przez komunistów. Kontrolują oni rząd, sejm, sądy. Pod koniec grudnia 1949 roku istnieje jednak sąd, na którego wyroki nie mają pełnego wpływu. To Żydowski Sąd Społeczny, powołany przez Centralny Komitet Żydów w Polsce (organizację reprezentującą społeczność żydowską), by napiętnować tych, którzy splamili się współpracą z Niemcami.

Michał Weichert, przed wojną uznany reżyser teatralny i prawnik, jest z pewnością zniecierpliwiony. Oczekuje na trzeci w ciągu czterech lat wyrok w swojej sprawie. Tym razem nie grozi mu ani śmierć, ani wieloletnie więzienie. Teraz ważą się jego losy w społeczności polskich Żydów.

Kilka dni wcześniej, 19 grudnia 1949 roku, podczas ostatniej rozprawy przed Sądem Społecznym, Weichert mówił:

„Po wyroku Sądu Państwowego czułem, że nie byłem w porządku ze sobą, i dlatego zwróciłem się do Sądu Społecznego. Chcę tylko tyle powiedzieć, że podłości nie popełniłem, nie wysługiwałem się Niemcom. Wykorzystywałem każdą okazję, aby Żydom nieść pomoc. Trudno jest mi zebrać myśli. Zrobiono tu ze mnie zdrajcę. Robiłem błędy, ale nie popełniłem podłości.

»Dzień w dzień prowadziliśmy walkę o życie dziecka – tak pisał dyrektor Barski [Józef Gitler-Barski, w czasie wojny działacz Centrali Towarzystw Opieki nad Sierotami i Dziećmi Opuszczonymi, Centosu]. – Walczyliśmy aktywnie o życie dziecka«.

Ja tu cytuję, aby udowodnić, że w pewnych chwilach, kiedy to było możliwe, wyciągało się dziecko, choć się nie wiedziało, że znów znajdzie się na Umschlagplatzu.

Mnie ten proces otworzył oczy na wiele rzeczy. Niejedno muszę poddać rewizji. Od tego, jaki wyrok wydacie, będzie zależało, jak to będę mógł zrobić. Poza społeczeństwem żydowskim i lewicą społeczną życia dla mnie nie ma”.

Weichert zaangażował się aktywnie w pomoc potrzebującym już na samym początku wojny. Jego pewność siebie i talent organizacyjny sprawiły, że został przewodniczącym Żydowskiej Samopomocy Społecznej, organizacji pomocowej, która działała na terenie całego Generalnego Gubernatorstwa, była zarządzana z Krakowa i nadzorowana przez okupanta. Niemcy rozwiązali ŻSS w lipcu 1942 roku, ale Weichertowi udało się przekonać władze okupacyjne, że organizacja pomocowa jest potrzebna. W październiku tego roku powołały one Centralę Pomocy dla Żydów w Generalnym Gubernatorstwie, przez wszystkich nazywaną od niemieckiego skrótu JUS-em (Jüdische Unterstützungsstelle für das GG). JUS miał mniejszy zasięg, lecz wciąż pomagał, szczególnie obozom w okolicy Krakowa. Dla wielu jednak przewodniczenie organizacji zależnej od nazistów już po tym, gdy zaczęła się masowa eksterminacja Żydów, było niewybaczalnym błędem. I za to Weichert po wojnie stanął dwa razy przed sądem państwowym – najpierw przed powołanym przez komunistów sądem specjalnym, później przed sądem apelacyjnym.

Gdy czeka na kolejny wyrok pod koniec 1949 roku – tym razem sądu żydowskiego – jest przekonany, że nic złego nie zrobił, a wielu osobom uratował życie. Jego praca polegała przecież na koordynowaniu pomocy do gett i obozów. Z zagranicy do Generalnego Gubernatorstwa trafiały paczki z lekami, żywnością. Weichert stał na czele organizacji, która tę pomoc rozdzielała, starała się dostarczać jedzenie Żydom w obozach pracy.

Dlaczego więc teraz spora część żydowskiej opinii publicznej pała do niego szczerą nienawiścią i domaga się surowej kary?

W siedzibie Centralnego Komitetu Żydów w Polsce przy ulicy Siennej 60 w Warszawie zbierają się kolejne osoby, by usłyszeć werdykt.

„Sąd Społeczny przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce w składzie:

Przewodniczący: mgr Szymon Rogoziński

Członkowie Sądu:

mgr Leon Bojm

dr Szymon Datner

Jeszajahu Szpigel

Bernard Borg

Leon Lew

Efroim Kupfer

Przy udziale oskarżycieli: dr. Wifa Jakuba i mgr. Lasoty Marka po rozpoznaniu w czasie od dnia 25 listopada do dnia 19 grudnia 1949 r. sprawy dr. Michała Weicherta, syna Berysza i Sali, urodzonego w dniu 5 maja 1890 r. w Starym Mieście, pow. Podhajce

Orzeka:

Sąd Społeczny stwierdza, że organizacja pod nazwą Jüdische Unterstützungs Stelle (JUS) powołana została do życia przez władze hitlerowskie i w interesie tej władzy;

Sąd Społeczny stwierdza, że dr Michał Weichert przez przyjęcie nominacji na kierownika tej organizacji, kolaboracjonistycznej w samym swoim założeniu, przez działalność na tym stanowisku oraz przez trwanie na nim, mimo wezwania organizacji podziemnych, dopuścił się współpracy z władzą hitlerowską;

Uznając winę dr. Michała Weicherta jako kolaboracjonisty, Sąd Społeczny surowo go piętnuje”.

Żydowski Sąd Społeczny przy Centralnym Komitecie Żydów w Polsce nie wyda już żadnego wyroku. Niedługo zostanie rozwiązany, tak samo jak CKŻP. Nadzieje na odnowienie żydowskiego życia w Polsce powoli umierają, razem z nadzieją na Polskę demokratyczną. Polska Zjednoczona Partia Robotnicza podporządkowuje sobie ostatnie przyczółki demokracji i samorządności. Jednym z nich jest niezależna organizacja żydowska. Za chwilę życiem Polaków w całości zawładnie czarne widmo stalinizmu.

Ale na razie sąd może świętować sukces. Udało się doprowadzić do końca najważniejsze śledztwo w jego krótkiej historii.

A nie jest to zwykły sąd. Nie może skazać na więzienie, karę śmierci, grzywnę pieniężną. Może za to potępić. Wydalić ze społeczności żydowskiej. Dać naganę. Dla niektórych to o wiele gorsze niż śmierć.

Zaledwie dziesięć lat wcześniej, gdy zaczynała się wojna, Weichert był kimś zupełnie innym. Ta dekada zmieniła jego życie. Zrobiła z niego społecznika, dyrektora, kolaboracjonistę, bohatera i antybohatera; kogoś, kto ratował życie, i mordercę, nazistowskiego pomocnika. Europejczyk, który wybrał Polskę i polskość, po tych dziesięciu latach wiedział już, że coś się skończyło. Gdy tylko mógł, wyjechał do Izraela. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Najwyższy czas uporządkować tę sprawę

I

„Żydom bestialsko tępionym przez okupanta zapewniona zostanie odbudowa ich egzystencji oraz prawne i faktyczne równouprawnienie” – usłyszeli 22 lipca 1944 roku słuchacze moskiewskiego radia w audycji Związku Patriotów Polskich, a następnego dnia przeczytali czytelnicy pierwszego numeru wydawanej w Chełmie polskiej gazety „Rzeczpospolita”. W kolejnych dniach plakaty z tym zdaniem pojawiały się na ulicach miast wyzwolonych spod nazistowskiej okupacji. Można je było zobaczyć w Chełmie, Lublinie, Białymstoku. Ale żeby to zdanie zauważyć, należało czytać uważnie.

Bo wówczas mało kto się na nim skupiał. Stanowiło ono część manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Ta namiastka tymczasowego rządu powstała w Moskwie z sowieckiej inspiracji. O tym, że najpierw manifest ogłoszono w ZSRR, nie mówiło się zbyt dużo. Czytelnik, który na ulicy polskiego miasta wczytał się w tekst odezwy, dowiedział się, że naród polski wita żołnierzy Armii Ludowej, a londyński rząd polski jest uzurpatorem. A także, że PKWN zaprowadzi w Polsce równość, demokrację i sprawiedliwość. Odbuduje administrację, przywróci porządek, przeprowadzi reformę rolną.

Manifest wielu się nie podoba. To nie jest władza rzeczywiście demokratyczna, nie ma tu żadnej ciągłości z przedwojenną Polską. Ale przecież przedwojenna Polska ostatecznie Żydów zawiodła. Poza tym w lipcu 1944 roku nikt jeszcze nie wie, co się wydarzy za chwilę, za rok, za dwa, trzy lata. Nikt nie wie, że komuniści niedługo sfałszują referendum i wybory, że szybko zniszczą marzenia o prawdziwej wolności. Na razie można się przez chwilę cieszyć nadchodzącą porażką Niemiec i wyzwoleniem. Na razie ogłoszono manifest z tym jednym zdaniem, które polskim Żydom daje nadzieję: obiecuje im równe prawa.

W lipcu 1944 roku Warszawa dopiero szykowała się do powstania. Funkcjonowało jeszcze łódzkie getto. Kraków i Poznań wciąż znajdowały się pod okupacją. Ale w Lublinie, Chełmie, Białymstoku istniała już inna rzeczywistość. Józef Stalin był zdeterminowany, żeby narzucić Polsce kontrolowany przez siebie rząd. Nowa władza obiecywała porządek, sprawiedliwość i opiekę nad najuboższymi. Nowy porządek wymagał rozliczenia się ze starym.

Dlatego jedną z pierwszych decyzji nowej władzy było prawo, które miało pomóc w ściganiu pomocników niemieckiego okupanta. 24 sierpnia PKWN wydał dekret wyjmujący spod prawa „tajne organizacje wojskowe”, czyli uderzał w Armię Krajową. Tydzień później przyszedł czas na drugą ważną decyzję: 31 sierpnia władza wydała dekret nazywany później „sierpniowym”. Nowe prawo stanowiło:

„Kto działając na rękę władzy okupacyjnej niemieckiej:

a) brał lub bierze udział w dokonywaniu zabójstw osób spośród ludności cywilnej lub jeńców wojennych, w znęcaniu się nad nimi lub ich prześladowaniu,

b) działał lub działa na szkodę osób przebywających na obszarze Państwa Polskiego, w szczególności przez ujęcie lub wywożenie osób poszukiwanych albo prześladowanych przez władzę okupacyjną z jakichkolwiek przyczyn (z wyłączeniem ścigania za dokonanie przestępstw pospolitych),

podlega karze śmierci”.

W późniejszej wersji dekretu z grudnia 1946 roku przyczyny prześladowania zostały doprecyzowane do „politycznych, narodowościowych, wyznaniowych lub rasowych”.

Do powszechnej świadomości przebiło się kilka procesów wszczętych na podstawie dekretu sierpniowego, choćby wieloletni proces Kazimierza Moczarskiego albo sądowy mord na generale Auguście Fieldorfie. Dlatego dekret traktowany jest dziś powszechnie jako komunistyczne narzędzie represji. Nie do końca słusznie. Większość procesów sierpniowych przed sądami powszechnymi dotyczyła prawdziwych przestępstw, a w pierwszych dwóch latach służyły one przede wszystkim propagandzie. Polacy chcieli odwetu na współsprawcach niemieckich zbrodni, komuniści zaś chcieli pokazać, że są silni i dają obywatelom sprawiedliwość. Wyroki polityczne pozostawiano raczej sądom wojskowym. Na podstawie dekretu skazywano także sprawców zbrodni na Żydach. Na przykład po przeprowadzonym w latach 1949–1950 śledztwie w sprawie mordu w Jedwabnem jedna osoba usłyszała wyrok śmierci, ale dzięki prawu łaski zastosowanemu przez prezydenta Bieruta zamieniono go na karę pozbawienia wolności. Do więzienia trafiło jeszcze dziewięciu uczestników zdarzeń, żaden nie odbył całej orzeczonej kary. Było to w procesach sierpniowych powszechne – dzięki amnestiom, trybom odwoławczym, warunkowym zwolnieniom skazani wychodzili wcześniej.

Czasem prezydent Bierut nie ułaskawiał – stało się tak w przypadku Stanisława Chmielewskiego, Tadeusza Mrówki i Franciszka Puchały, członków nacjonalistycznej organizacji podziemnej: Narodowych Sił Zbrojnych, którzy za udział w pięciu morderstwach Żydów popełnionych w trakcie wojny na Kielecczyźnie zostali straceni w październiku 1949 roku.

*

W 1945 roku, gdy przez Polskę wciąż przetacza się radziecki front, a komuniści już rozdają większość kart w polskiej polityce, Żydzi, którzy przetrwali okupację, wychodzą z ukrycia i wracają z obozów koncentracyjnych. Na wolności widzą zniszczone miasta i swoje rozgrabione domy, spotykają swoich sąsiadów Polaków oraz innych nielicznych żydowskich ocaleńców. Wśród nich są ci, z którymi nie chcieliby nigdy więcej mieć do czynienia.

Kilkadziesiąt tysięcy Żydów ocalałych na terenie Polski miało niezliczoną ilość dramatycznych wspomnień. Pamiętali zamknięcie gett, wywózki, śmierć kolejnych członków rodziny, głód; pamiętali krzyki niemieckich strażników, antysemickie wyzwiska rzucane przez Polaków czy wreszcie – uderzenia pałką żydowskiego policjanta. Zanim Niemcy poprowadzili ostatecznie żydowską społeczność na śmierć, narzucili jej bowiem funkcjonowanie w ramach osobnej struktury administracyjnej i uwikłali ją w zagładę współobywateli.

Na mocy zarządzenia Hansa Franka z 28 listopada 1939 roku powstały Rady Żydowskie (Judenraty), które stały się wykonawcami niemieckich rozkazów w miastach i mniejszych miejscowościach, a później w zamkniętych gettach. Przewodniczącego rady wybierał okupant, współpracowników przewodniczący dobierał sobie sam. Sporo urzędników Judenratów pracowało przed wojną w administracji państwowej lub lokalnej. Wiele rad okupacyjnych uformowało się na podstawie przedwojennych rad gmin żydowskich. Judenraty organizowały życie społeczne pod okiem okupanta – szkolnictwo, opiekę zdrowotną, zapewnienie porządku. Początkowo ufała im przynajmniej część społeczności żydowskiej. Tak czy inaczej, praca w aparacie administracyjnym stworzonym przez Niemców była źródłem wielu dylematów moralnych. Czy przykładnemu żydowskiemu obywatelowi w ogóle godziło się tam pracować? A jeśli został do tej pracy zmuszony, to czy powinien ryzykować życie, by pomóc innym? Im dłużej trwała okupacja, tym takich pytań pojawiało się więcej.

W wielu miejscach Judenraty miały obowiązek zorganizować odziały Żydowskiej Służby Porządkowej (Jüdischer Ordnungsdienst, OD, policjantów często nazywano odemanami). Praca w żydowskiej policji nie była płatna, ale dawała nieco przywilejów. Pozwalała na przykład na prowadzenie nielegalnego handlu żywnością z aryjską stroną miasta. Żeby utrzymać porządek na ulicach gett, czasem niezbędne okazywało się użycie przemocy. Do jeszcze trudniejszych sytuacji dochodzi po rozpoczęciu likwidacji gett. Odemani musieli pilnować porządku, gdy Żydzi byli prowadzeni do pociągów wiozących ich na śmierć. Odeman mógł uratować żonę, siostrę, syna lub nawet kogoś zupełne obcego. Mógł też na uratowaniu kogoś zarobić. Albo zrobić i jedno, i drugie. Policjanci zmuszeni do wyszukiwania ukrywających się Żydów często stawali się wyjątkowo brutalni. Nieludzkie, nieznane nikomu wcześniej ani później warunki tworzyły nieludzkie strategie przetrwania. To samo działo się w obozach koncentracyjnych i obozach śmierci. Żydom narzucano funkcje porządkowe, za niewywiązanie się z obowiązków groziła śmierć. Czy w tych warunkach można było powstrzymać się od brutalności?

Pozornie praca w Judenracie lub policji żydowskiej dawała nieco więcej szans na przeżycie. Immunitetu nie miał jednak żaden Żyd. Nawet bycie członkiem żydowskiej administracji nie ratowało przed śmiercią. A jeśli udało jej się uniknąć, piętno pracy w stworzonej przez Niemców instytucji gwarantowało infamię wśród żydowskich współbraci.

*

Projektujący dekret sierpniowy w Lublinie w 1944 nie myśleli o Żydach ani ich współpracy z okupantem. Ale często bywa tak, że prawo ma swoje niespodziewane konsekwencje. Badacze Alina Skibińska i Gabriel Finder dotarli do czterdziestu czterech spraw Żydów, którzy stanęli przed polskim sądem za kolaborację. Trzydziestu skazano, aż dziesięciu – na karę śmierci.

Maksa Heimberga za udział w zabójstwach Żydów i wydawaniu ich na śmierć w getcie w Borysławiu.

Józefa Żółtego – sztubowego (funkcja porządkowa w obozie) w Birkenau – za zabicie dwóch więźniów i udział w selekcjach francuskich Żydów.

Symcha Binem Smolarz znęcał się nad współwięźniami jako kapo (nadzorca komanda, czyli grupy kilkudziesięciu więźniów) w obozie w Budzyniu. Karę śmierci zamieniono mu na dziesięcioletnią odsiadkę.

Przed sądem specjalnym w Krakowie stanęli byli żydowscy policjanci: bracia Ferdynand i Bernard Sperlingowie, Majer Kerner, Leon Gross. Jeden z takich procesów wytyczono Dawidowi Lieblingowi – ojcu Romy Ligockiej, wujkowi Romana Polańskiego. Donos na niego złożyła 1 września 1945 Leonora Eisen. Na komisariacie Milicji Obywatelskiej zeznała, że jako Żydówka była przez Lieblinga prześladowana w obozie w Płaszowie. Liebling, najpierw policjant w getcie, później kapo w obozie, miał znęcać się nad współwięźniami. Eisen opowiadała śledczym, że Liebling bił więźniów pejczem.

Na podstawie tego i jeszcze jednego zeznania sąd nakazał aresztować go 7 września, gdy przebywał z rodziną w Zakopanem. Jego żona Teofila 10 września wysłała do prokuratora pismo z prośbą o jak najszybsze rozpatrzenie sprawy. Liebling miał się w obozie nabawić gruźlicy nerki.

Sąd nie przychylił się do tej prośby, ale za Lieblingiem wstawiło się kilkunastu członków płaszowskiej konspiracji. We wrześniu stanął on przed sądem. Zarzut na rozprawie głównej 26 maja brzmiał:

„Idąc na rękę niemieckim władzom obozowym i współpracując z nimi ściśle, a zarazem wykorzystując w pełni jako odeman swoje uprzywilejowane stanowisko, celem przypodobania się komendzie obozu, działał na szkodę osób spośród ludności żydowskiej przez to, że szerząc wokół siebie paniczny strach i terror, znęcał się w okrutny i bestialski sposób nad swymi współwyznawcami, bijąc i kopiąc, i wyśmiewając przytem [sic] bezbronne osoby swych sadystycznie niejednokrotnie popędów [sic], oraz wykorzystując przymusowe położenie kobiet-żydówek, zmuszał je do zaspokajania swych żądz cielesnych”.

Tylko że zeznania nie były jednoznaczne. Wielu świadków broniło oskarżonego, tłumaczyło jego zachowanie brutalizacją życia w obozie. Niektórzy usprawiedliwiali go nawet, mówiąc, że dzięki swojej brutalności potrafił zdyscyplinować więźniów, co było dla nich dobre.

Sąd nie znalazł dowodów winy. Ponad rok po aresztowaniu, 19 września 1946 roku, Liebling został uniewinniony. Niestety, w areszcie doznał udaru mózgu. Zmarł niedługo po powrocie do domu. Nie doczekał ponownej weryfikacji przed sądem żydowskim.

Procesy Żydów za przestępstwa na Żydach to kropla w morzu całej historii procesów sierpniowych. Zaledwie kilkadziesiąt spraw wobec prawie dwudziestu tysięcy procesów sierpniowych w ogóle, które ustały po 1949 roku, gdy priorytety państwa się zmieniły. Procesy sierpniowe mogły pomóc Żydom oczyścić własną społeczność, ale dekretu nie pisano w tym celu. Szybko się okazało, że dla polskich Żydów działania państwowego sądu są niewystarczające.

II

Jeszcze w lutym 1945 roku do Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie spływają donosy na wojenną działalność Michała Weicherta, kierownika żydowskich organizacji pomocowych z czasów wojny. Lista zarzutów: pomoc, którą otrzymywał od zagranicznych organizacji charytatywnych dla Żydów w obozach, trafiała do szpitali niemieckich; okłamywał te organizacje, że żadnej Zagłady nie ma; przyjaźnił się z Niemcami; cieszył się przywilejami i chodził po Krakowie bez opaski z gwiazdą Dawida. Wśród zarzutów są również łatwo weryfikowalne bzdury: jeden z donosicieli pisze, że Weichert uciekł do Krakowa przed powstaniem w getcie. Tymczasem znalazł się on w Krakowie ponad dwa lata wcześniej.

„Był w najlepszej komitywie i bratał się z gestapowcami, w szczególności z komendantem obozu koncentracyjnego w Płaszowie, słynnym masowym mordercą Göthem, oraz szefem policji żydowskiej w obozie, Hilowiczem” – pisze anonimowa osoba do władz.

To poważne oskarżenia o kolaborację z okupantem. 6 marca funkcjonariusze UB przeprowadzają w krakowskim mieszkaniu Weicherta przy ulicy Świętej Gertrudy 23 rewizję, a następnie go zatrzymują. Spod Wawelu trafia on do aresztu w siedzibie UB przy placu Inwalidów. Nie zabiera ze sobą niczego – spodziewa się, że zostanie przesłuchany i jeszcze tego samego dnia wróci do domu. Nie ma pojęcia, że za dorożką, którą go wieziono, cały czas biegł jego syn Józef. Dzięki temu rodzina wiedziała, dokąd go zabrano. Żona i syn codziennie próbowali się z nim skontaktować. W pierwszych kilku tygodniach bez skutku.

Piwnice niedawno przerobione na areszt urągają wszelkim standardom humanitarnym. Weicherta zamknięto w niewielkiej celi razem z dwudziestoma innymi osobami. Jest tam jedynym Żydem.

„Małe okienka zamurowane były cegłami. Powietrze było parne, zalatywało odorem. Dwa razy dziennie, rano i wieczorem, otwierano drzwi i wietrzono celę. Cały dzień paliła się elektryczna lampa. Nie było prycz, sienników ani koców. Spało się na kamiennej podłodze. Niektórzy kładli się na ławkach znajdujących się przy ścianach. Kibla w celi nie było. Rano, w południe i wieczorem wartownik wyganiał wszystkich do ubikacji, jednego za drugim, gumową rurką. Nad ranem przynoszono jeden dzban wody, jeden dla wszystkich. Ręczników nie było, umywalni nie było. W krótkim czasie wszyscy byliśmy zawszeni” – pisze w swoich wspomnieniach Weichert.

Dwa miesiące przed pięćdziesiątymi piątymi urodzinami nie cieszy się dobrym zdrowiem. 10 marca jego żona Franciszka przesyła do aresztu zaświadczenie lekarskie o problemach ze stawami i woreczkiem żółciowym. Dołącza do niej paczkę z żywnością, lekarstwami, ręcznikiem i mydłem. Czy UB paczkę przekazało, nie wiemy, ale można podejrzewać, że nie dotarła do adresata. 7 kwietnia 1945 Weichert zostaje w końcu formalnie aresztowany na podstawie dekretu sierpniowego, chociaż od ponad miesiąca siedzi w zamknięciu. Trafia do innego przeludnionego aresztu, stamtąd zaś do izby szpitalnej w tym areszcie. Po niej kolejny areszt. W celi ma wiele czasu na rozmyślania. Nie może spać, gdy wspomina bliskie osoby, które zostały zamordowane.

30 kwietnia – pierwsze przesłuchanie. Przesłuchujący też jest Żydem. Nazywa się Władysław Heller i pracuje dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Szybko się okazuje, że wspólny los ocaleńców w niczym zatrzymanemu nie pomoże. Heller pyta Weicherta o tak zwane akcje w Krakowie i Warszawie, czyli masowe wywózki Żydów z tych miast do obozów śmierci. Przesłuchiwany czuje się coraz bardziej i bardziej zdezorientowany. Na koniec dowiaduje się, o co jest oskarżony. O to mianowicie, że z przydzielonej zagranicznej pomocy wziął dla siebie dziesięć procent zamiast ustalonych dwóch procent. Poza tym swoją działalnością wywoływał za granicą wrażenie, że Żydzi w Generalnym Gubernatorstwie nie są mordowani. Weichert czuje się dotknięty i skołowany. Dziesięć procent? Zamiast ustalonych dwóch? Co za nonsens! Przecież niczego dla siebie nie brał! Chciał ratować ludziom życie, a skończył w wilgotnej celi z oskarżonymi o prawdziwe zbrodnie. Nie rozumie całej sytuacji, nie wie, co robić.

W maju jego żona pisze do prokuratora sądu specjalnego:

„Nie znam wytoczonych przeciwko mężowi memu zarzutów, które spowodowały zatrzymanie. Sądzę wszakże, że nie są obojętne działalność i życie posądzonego, dlatego pozwalam sobie prosić prowadzące sprawę Władze o przesłuchanie świadków obeznanych z jego działalnością społeczną, jawną i konspiracyjną, i w ogóle przeszłością. Świadkowie ci stwierdzą, że mąż mój położył, zwłaszcza w okresie okupacji niemieckiej, wielkie zasługi dla ludności”.

Na liście ponad dwadzieścia osób, w tym dyrektor generalny polskiej organizacji charytatywnej – Rady Głównej Opiekuńczej – Edmund Seyfried i właściciel apteki w getcie krakowskim Tadeusz Pankiewicz. Kilka osób z listy mogło powiedzieć coś dobrego o działalności Weicherta w trakcie wojny. Natomiast zeznania Seyfrieda bardzo Franciszkę Weichert rozczarują. Chociaż zachowywała spokojny ton w listach do władz, musiała być przerażona. Nie miała pojęcia, co może stać się z jej mężem.

W tym samym miesiącu Weichert siedzi w małej celi z dwunastką innych skazanych w więzieniu przy ulicy Senackiej. Osadzeni nie otrzymują gazet. O postępach na froncie dowiadują się zawsze kilka dni później z wycinków, w które owinięte są paczki z żywnością od rodziny. 9 maja w całym mieście słychać dźwięk, którego nie można pomylić z żadnym innym – to dzwon Zygmunt oznajmia całemu Krakowowi, że wojna się skończyła. Weichert nie tak wyobrażał sobie ten dzień.

A już na pewno nie wyobrażał sobie, że w tym samym miesiącu, w którym skończy się wojna, zostanie zmuszony do noszenia ubrania naznaczonego literą V, oznaczającą folksdojcza. Stało się tak w kolejnym więzieniu, przy ulicy Wielickiej, gdzie w czterdziestoosobowej celi znajduje się tylko jedno okno. Weichert czuje się upokorzony. Niewiele pomaga mu to, że krakowscy Żydzi przychodzą do tego okna, aby podziękować mu za pomoc.

„Wystawali na ulicy, zaglądali przez okno i mnie pozdrawiali. Byli wśród nich tacy, których widziałem pierwszy raz. Niektórzy przychodzili z dziećmi, które zostały uratowane dzięki mojej pomocy. Jedni pozdrawiali w milczeniu, inni wykrzykiwali słowa albo imiona ocalałych, którzy nie wrócili do Krakowa. W pośpiechu donoszono o tym do władz więziennych i otrzymałem stanowcze ostrzeżenie. Ale co mogłem zrobić?”

Władze więzienia nie zamierzają na takie wizyty zezwalać. Nie znaleziono innego wyjścia niż zabicie okna deskami z obu stron. W celi jest więc teraz nie tylko głośno i ciasno, lecz także ciemno.

Współwięźniowie lubią rozmawiać o polityce. Większość twierdzi, że komuniści przegrają, że wróci rząd londyński, a ich odsiadka się skończy. Weichert jest innego zdania. W końcu na swój sposób przyzwyczaja się do nowej sytuacji, uzyskuje pozwolenie na nawiązanie kontaktu z rodziną. Dostaje od niej długopis, zaczyna sporządzać notatki. Wspomnieniami wraca do swojego życia sprzed wojny. W ciemności jego wyobraźnia pracuje intensywniej.

„W marzeniach prowadziłem próby teatralne, rozmawiałem z muzykami i dekoratorami, przygotowywałem przedstawienia. Granica między jawą a snem zacierała się. Na taborecie obok siennika stała świeczka, którą zapalałem, kiedy chciałem coś napisać. Przez szparę w drzwiach widział to strażnik. Doniósł o tym naczelnikowi, a ten zabrał mi świeczkę. Zacząłem używać zapałek. Sąsiedzi mi nie przeszkadzali, wręcz przeciwnie, pomagali, podrzucając pudełko zapałek. Na drugi dzień liczyli, ile się spaliło. Raz doliczyli się trzydziestu dwóch”.

By zająć czymś myśli, wspomina swoją pracę przed wojną, swoje sztuki, rozwija stare pomysły. Prawie całe jego dorosłe życie przed 1939 rokiem było poświęcone teatrowi i prawu.

*

Urodził się w 1890 roku jako Mechil, syn Berisza i Sary, w Starym Mieście, osadzie będącej częścią powiatowej miejscowości Podhajce w Galicji Wschodniej, pod panowaniem austriackiego cesarza Franciszka Józefa. Gdy miał trzy lata, matka przeprowadziła się z nim do niedalekiego Stanisławowa. Ojciec – handlarz zbożem – został w Podhajcach i czasem w sobotę odwiedzał rodzinę. Jawnie naruszał w ten sposób przepisy szabatu, co irytowało wszechobecnych w tej okolicy chasydów, których nie cierpiał. Był zwolennikiem żydowskiego oświecenia i emancypacji dzięki nowoczesnemu systemowi kształcenia.

W Stanisławowie Mechil Weichert uczęszczał najpierw do chederu, czyli żydowskiej szkoły o charakterze religijnym, później do polskojęzycznej powszechnej szkoły podstawowej, a następnie do gimnazjum. Chodził jeszcze do hebrajskojęzycznej szkoły średniej, gdzie poznawał Tanach – czyli hebrajską Biblię. W ten sposób w prowincjonalnym miasteczku monarchii austriackiej otrzymał gruntowne wykształcenie. Jako osiemnastolatek znał polski, niemiecki, hebrajski i jidysz. Najbliższy jego sercu był ten ostatni.

Na przełomie sierpnia i września 1908 roku Weichert wziął udział w Di Konferenc far der Jidiszer Szprach w Czerniowcach. Zebrani na konferencji pisarze i twórcy jidysz postanowili usankcjonować jego zasady tak, by już nikt więcej nie kpił, że jest to tylko żargon, język żydowskiego motłochu. To tam, wśród działaczy z Wiednia i Warszawy, słuchając odczytywanych słów przesłanych przez dwóch najważniejszych twórców literatury jidysz – Mendele Mojcher Sforima i Szolema Alejchema – młody Weichert uznał, że to właśnie jest język, w którym chce się wyrażać i opowiadać o życiu Żydów europejskiego wschodu.

W tym samym roku rozpoczął studia na Uniwersytecie Franciszkańskim we Lwowie na wydziałach prawa i filozofii. Od 1910 roku studiował w Wiedniu, gdzie w 1916 roku, w trakcie Wielkiej Wojny, uzyskał na tamtejszym uniwersytecie tytuł doktora prawa. Wówczas przeniósł się do Berlina. Cały czas rozwijał swoje zainteresowanie teatrem – chłonął, oglądał, pisał, zaczynał reżyserować. Po ośmiu latach spędzonych w niemieckojęzycznym kręgu kulturowym w lutym 1918 roku znalazł się w Warszawie, gdzie miał zbierać materiały o tutejszym teatrze żydowskim. Po miesiącu został jednak wcielony do armii niemieckiej, ale na front nie trafił. W niemieckim Dziale Wydawniczym pracował jako cenzor. Gdy w listopadzie wojna się skończyła, mógł podjąć różne decyzje co do swojej przyszłości. Większość dorosłego życia spędził w stolicach-metropoliach – Wiedniu i Berlinie, miastach bogatszych, atrakcyjniejszych kulturalnie. Doskonale władał niemieckim, miał tam mnóstwo znajomości. Został jednak w Polsce. Jako zmilitaryzowany cenzor należał do grupy osób, które przejmowały dla Polski niemiecki urząd wydawniczy i należącą do niego drukarnię przy ulicy Miodowej. Polskie Ministerstwo Skarbu nagrodziło go za to medalem.

W Warszawie dał się poznać jako ambitny reżyser, który wprowadzał do jidyszowego teatru poznane na Zachodzie zasady modernizmu, najpierw jako kierownik artystyczny Trupy Wileńskiej, później jako twórca Jung Teater. W książce Procesy doktora Weicherta Rafał Węgrzyniak pisze, że Weichert był w swoim podejściu na wskroś nowoczesny (w treści – lewicowy i postępowy, w formie – eksperymentalny) i przekraczał granice do tego stopnia, że dla wielu było to nie do zaakceptowania. Przez to popadał w konflikty z władzami różnych instytucji kulturalnych.

Od 1918 roku to stolica nowego państwa – II Rzeczpospolitej – została jego domem. Był znanym twórcą i działaczem. Założył Żydowską Szkołę Sztuki Dramatycznej, kierował Żydowskim Teatrem Dramatycznym, pełnił funkcję prezesa Związku Artystów Scen Żydowskich, wiceprzewodniczącego Żydowskiej Sekcji PEN Clubu. Przed wojną przewodniczył też Zjednoczonemu Komitetowi do spraw Żydowskiego Rzemiosła.

W ciągu dwudziestu lat istnienia niepodległej Polski stworzył coś wyjątkowego, dzięki czemu jego nazwisko rozpoznawano i kojarzono przede wszystkim z teatrem.

Nic z tego nie miało żadnego znaczenia, gdy po wojnie stanął przed sądem.

*

1 października 1945 roku krakowski prokurator specjalnego sądu karnego w Krakowie formułuje akt oskarżenia. Na Michale Weichercie ciążą zarzuty z pierwszego i drugiego artykułu dekretu sierpniowego. Gdyby nie udowodniono mu współpracy z Niemcami w Zagładzie, teoretycznie groziłoby mu piętnaście lat lub dożywocie za wymuszanie świadczeń od cywilów pod groźbą wydania ich okupantowi, choć zwykle w takich sprawach decydowano się na zdecydowanie niższy wymiar kary.

W tym wypadku nie udział w Zagładzie jest najważniejszy. Prokurator zarzuca Weichertowi działanie na szkodę państwa polskiego.

Proces rusza na początku 1946 roku. 5 stycznia w sali krakowskiego sądu odczytano zarzuty:

„Akt oskarżenia zarzuca dr Weichertowi, że w czasie okupacji, jako przewodniczący żydowskiej placówki pomocy, nie podporządkował się zarządzeniom Komisji Koordynacyjnej co do likwidacji [KK była organizacją zrzeszającą wszystkie stronnictwa polityczne w żydowskim podziemiu, chodzi tutaj o rozkaz likwidacji JUS wydany przez KK] i prowadził dalej akcję. Dał się wykorzystać Niemcom, którym chodziło o propagandę zagraniczną”.

Jednym ze świadków jest Icchak Cukierman. Ten członek Żydowskiej Organizacji Bojowej budzi ogromny respekt wszystkich polskich Żydów. Był uczestnikiem zamachu na niemieckich oficerów w Krakowie w wigilię Bożego Narodzenia w 1942 roku, podczas powstania w getcie warszawskim został łącznikiem między AK a bojowcami, w powstaniu warszawskim dowodził plutonem żydowskim. W wieku zaledwie trzydziestu jeden lat stał się żywą legendą i zaprzeczeniem krzywdzącego stereotypu, że Żydzi biernie poddali się Zagładzie.

Cukierman uważał Weicherta za szkodnika i przyjechał zeznawać przeciwko niemu, choć zrobił to wbrew sobie. Jego zdaniem wszelkie procesy Żydów przed polskimi sądami są pozbawione sensu. Polskę uważał za miejsce kaźni Żydów.

Na temat postawy Weicherta miał jasne zdanie:

„Listy Wejcherta za granicę, wysyłane w miesiącach i tygodniach przelewu krwi, wielkiego morderstwa, wywoływały za granicą wrażenie, że te pieniądze są potrzebne i przeznaczone dla głodujących. Prawdą jest, że Żydzi umierali z głodu. Umierali z głodu w 1941 i 1942, a także w 1943, ale w 1944 roku nie głód był problemem. Różnica między Weichertem a Ringelblumem [Emanuel Ringelblum, żydowski działacz i historyk, twórca archiwum getta warszawskiego], a nawet Kirszenbaumem [Menachem Kirszenbaum, działacz syjonistyczny, członek podziemia w getcie, współautor listu do polskich władz na uchodźstwie zawierającego prośbę o pomoc] polegała na tym, że oni alarmowali świat faktem, że nas mordują! Natomiast Weichert prosił w swych listach o pomoc materialną, a jeśli potrzebna była pomoc materialna, to znaczy, że potrzebują jej żywi Żydzi!” – pisał Cukierman w swoich wspomnieniach po wojnie.

Podobne zdanie ma Seyfried, którego powołania na świadka obrony chciała przecież Franciszka Weichert. Ten w przesłuchaniu pod przysięgą zeznaje:

„Działalność jego jest szkodliwa dla interesów żydowskich i państwa polskiego, gdyż listy jego były fotografowane i Żydzi z zagranicy byli w ten sposób przyciągani do Polski, myśleli, że jadą tu objąć stanowiska w fabrykach”.

Na procesie Cukierman pojawia się pod przybranym podczas konspiracji pseudonimem Stanisław Bagniewski. Nie wyrobił sobie ponownie dokumentów na swoje prawdziwe nazwisko. Bał się – słyszał o wyrzucaniu Żydów z pociągów i mordowaniu ich. Wiedział o pogromie na krakowskim Kazimierzu. Teoretycznie wyzwolony, wciąż czuł, że musi się ukrywać. Ale w żydowskim środowisku był już legendą i Weichert rozpoznaje go natychmiast, choć widzą się pierwszy raz. Gdy Cukierman-Bagniewski staje na miejscu dla świadków, Weichert prosi o głos. Zanim świadek zdąży cokolwiek powiedzieć, zostaje zdekonspirowany.

„Nie wiem, czy Wysoki Sąd wie, kim jest występujący świadek, i czy wie, że od czasów Bar Kochby i Machabeuszy nie było takiego jak on bohatera” – mówi Weichert do sędziego i wszystkich obecnych na sali.

Szczere wyrazy uznania nie zmieniają stanowiska Cukiermana ani o centymetr. Na procesie zaznaje:

„To, co robił Weichert, było całkowicie sprzeczne z naszą działalnością, bo my alarmowaliśmy przecież: »mordują nas!«, a on siedział i pisał listy z prośbą o pomoc”.

Inni świadkowie, członkowie Rady Głównej Opiekuńczej, opowiadają na procesie, że Niemcy byli zainteresowani działalnością Weicherta z dwóch powodów. Po pierwsze, chcieli uspokoić świat i pokazać wszystkim, że wcale nikogo nie mordują. Po drugie, mieli dla siebie zabierać leki, dobrą kawę i konserwy z międzynarodowych przesyłek, które otrzymywał JUS.

Są też głosy poparcia dla Weicherta. W dramatycznych okolicznościach na cztery godziny przed rozprawą główną do Krakowa dociera ze szwedzkiego Mölle list Eliasza Tischa, bliskiego współpracownika Weicherta z czasów wojny, jednego z trzech żyjących członków prezydium Żydowskiej Samopomocy Społecznej. Weichert napisał do Tischa o rozprawie w połowie listopada. Tisch dostał list dopiero 4 grudnia w szpitalu, gdzie leżał chory na grypę.

„Troska o los prawdziwego rycerza bez skazy i zmazy i poczucie odpowiedzialności wobec tego drogocennego życia wygnały mnie z łóżka, bym dał świadectwo Prawdzie” – zaczął swój list Tisch. Dowodzi w nim, że mało w życiu spotkał tak szlachetnych ludzi jak Weichert. Z przekonaniem pisze, że nie umie sobie wyobrazić żadnych powodów, dla których szef żydowskiej samopomocy miałby ukrywać przed światem fakt Zagłady własnego narodu.

„Jestem niestety z dala od kraju i nie orientuję się ani w podłożu, ani w genezie tej nieszczęsnej sprawy. Wiadomo mi tylko tyle, że w czasie okupacji niemieckiej prowadziły przeciw Weichertowi nagonkę te elementy, które nie mogły mu wybaczyć jego drogi prostej i jasnej, faktu, że nie wysługiwał się on jak one okupantom, a żył w ofiarnej służbie dla najkrwawszych ich ofiar” – zakończył Tisch. Upoważnił Weicherta do użycia swojego listu podczas procesu.

Stanisław Dobrowolski, przewodniczący krakowskiego oddziału Rady Pomocy Żydom, znanej też jako „Żegota”, polsko-żydowskiej organizacji podziemnej, organu polskiego rządu na uchodźstwie, mówi podczas rozprawy:

„Uważam dr. Weicherta za człowieka o wysokim poziomie intelektualnym, ale czasem argumenty wysunięte przez niego budziły we mnie niesmak i zdezorientowanie, nie mogłem się pogodzić z poglądem, że dla ratowania grupy ludzi trzeba aż tak daleko idącego kompromisu. Dla nas ta pomoc była odkarmianiem prosiaka przed zarżnięciem, przedłużaniem egzystencji Żydów, którzy od początku byli skazani na Zagładę”.

Krakowski sąd specjalny się z tym nie zgadza. Po wyliczeniu wszystkich argumentów obu stron sędzia konkluduje – teza o świadomym kolaboracjonizmie oskarżonego jest nie do obrony. 7 stycznia 1946 roku wydaje wyrok: niewinny.

Pięć dni później reżyser wychodzi z więzienia. Trafia do nowej rzeczywistości. Dzień po jego oficjalnym aresztowaniu w kwietniu 1945 roku krakowski „Dziennik Polski” opublikował postępy wojsk alianckich, które za niecały miesiąc miały znaleźć się w Berlinie. Kiedy Weicherta zamykano, Niemcy wciąż stacjonowali w Szczecinie. W momencie, gdy wychodzi na wolność, Trzeciej Rzeszy już nie ma, Niemcy są podzielone na cztery strefy okupacyjne. Jeśli po wyjściu kupił „Dziennik”, na pierwszej stronie mógł przeczytać o norymberskiej rozprawie załogi obozu koncentracyjnego w Dachau. Trafia do świata rozliczeń.

Nie musi się obawiać Zagłady. Wygrał walkę o życie. W tym momencie wydaje mu się, że wygrał także walkę o sprawiedliwość i oczyszczenie swojego imienia. Jeszcze nie wie, że najtrudniejsza potyczka w tej wojnie dopiero przed nim.

Działaczom żydowskim związanym z lewicą i Centralnym Komitetem Żydów w Polsce jego zwolnienie się nie podoba. Dla nich Weichert jest jednym z symboli kolaboracji. Uważają, że gdy oni narażali się, aby ratować kolejne życie i walczyć z okupantem, on z nim współpracował. To, że Żydowska Samopomoc Społeczna i JUS były organizacjami oficjalnymi, powstały i działały pod patronatem okupanta, jest faktem. Rzecz idzie o ocenę postawy Weicherta.

Dla Cukiermana współpraca z mordercami narodu żydowskiego była niewybaczalna, bez względu na jej formę i efekty.

Dla Weicherta pomoc więźniom obozów była warta nawet działania w okrutnym systemie Trzeciej Rzeszy.

Krakowski sąd nie rozstrzygał, który z nich ma w tym sporze rację. Działał zgodnie z młodym prawem nowej Polski. Państwo starało się osądzić tych, którzy podczas wojny działali razem z okupantem na niekorzyść polskich obywateli. W styczniu 1946 roku krakowski sąd nie znalazł dostatecznych dowodów, że tak właśnie działał Michał Weichert.

Po uniewinnieniu w Krakowie sprawa trafiła do ponownego rozpatrzenia w Najwyższym Trybunale Narodowym w Warszawie. Prokurator Stefan Kurowski nie znalazł w przebiegu krakowskiego postępowania nieprawidłowości. We wrześniu 1946 roku odrzucił odwołanie. Najwyższy Trybunał Narodowy działał na podstawie dekretu sierpniowego, ale powstał dla dużych procesów pokazowych. Podczas siedmiu procesów przed Trybunałem sądzono wyłącznie niemieckich zbrodniarzy: komendanta obozu w Płaszowie Amona Götha i komendanta zespołu obozów koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau Rudolfa Hößa.

III

Skoro państwowy sąd uniewinnił Michała Weicherta, część żydowskich działaczy uznała, że potrzebuje własnego sądu, aby wewnątrz swojej społeczności określić, kto jest winny współpracy z mordercami. Taki sąd mógł zostać powołany jedynie przez jakąś żydowską instytucję. Odpowiednia organizacja powstała jeszcze przed końcem wojny.

Tymczasowy Centralny Komitet Żydów w Polsce powstał w Lublinie w październiku 1944 roku. W lutym 1945 roku, kiedy przez zachodnią Polskę przetaczał się front, polscy żołnierze z Armią Czerwoną parli na Berlin, a kolejni Żydzi wychodzili z ukrycia, z nazwy usunięto tymczasowość, sama zaś instytucja okrzepła i zaczęła budować swoje struktury w całym kraju. W ciągu roku Komitetowi udało się objąć pieczę nad prawie wszystkimi aspektami życia społecznego Żydów w Polsce. Poza jego kompetencjami pozostały tylko sprawy religijne. CKŻP starał się zachować równowagę polityczną, stąd najwięcej miejsc (sześć) w jego kierownictwie mieli żydowscy komuniści, ale wśród dwudziestu jeden członków znalazło się miejsce dla syjonistów, niekomunistycznej lewicy oraz przedstawicieli wszystkich aktywnych partii żydowskich. Jego członkowie zamierzali zapanować nad wracającą do życia społecznością żydowską i odpowiadać na jej potrzeby. Tworzyli ewidencję ludności żydowskiej, spisywali wywiady z ocalałymi, organizowali pomoc społeczną i zdrowotną, opiekę nad sierotami, udzielali pomocy prawnej, na przykład w sprawach o odzyskanie majątku, zakładali szkoły żydowskie. Dzięki podporządkowaniu się komunistycznej władzy Żydzi na kilka lat otrzymali daleko idącą, jak na pierwsze lata powojenne, autonomię.

Żydowski Sąd Społeczny (czasem zwany też Sądem Obywatelskim) powstaje 8 października 1946 roku. Decyzja zapada na posiedzeniu prezydium CKŻP. W jego trakcie Paweł Zelicki mówi:

„Jest najwyższy czas uporządkować tę sprawę. Zarzucono nam, że się nią nie zajmujemy. Według mnie są trzy sprawy: Rotholca, Wiery Gran i Michała Weicherta. Powiadomić o tym opinię publiczną, ogłosić w prasie. Nie ma powodu puszczać płazem sprawy gestapowców żydowskich”.

Padają trzy głośne nazwiska: Szapsela Rotholca, słynnego przedwojennego boksera i policjanta w getcie warszawskim. Wiery Gran, uwielbianej śpiewaczki, która występowała na terenie getta. Plotki o tym, że zbyt chętnie zadawała się z gestapowcami, krążyły po całej żydowskiej Warszawie. No i Michała Weicherta, czyli działacza, który chciał pomagać, ale według wielu wysługiwał się Niemcom. Zelicki używa ostrego sformułowania, domniemanych kolaborantów nazywa „gestapowcami żydowskimi”. Zaliczeni do nich zostają również urzędnicy Judenratów, funkcyjni z obozów, policjanci. Taki podział znajdzie odzwierciedlenie w regulaminie sądu. W artykule drugim czytamy, że sąd powołany jest do orzekania „w sprawach niezachowania przez członków społeczności żydowskiej w okresie okupacji hitlerowskiej postawy godnej obywatela-Żyda, przez uczestniczenie i szkodliwą działalność w »Judenratach«, służbie porządkowej, administracji obozów koncentracyjnych lub innego rodzaju współpracy z okupantem na szkodę społeczeństwa”.

O kolaborantach dyskutowano nie tylko na zebraniach politycznych, sprawa poruszała społeczeństwo żydowskie. Żydowski sąd nie powstał z powodu nacisków komunistów. Wręcz przeciwnie – był potrzebny, bo państwowy wymiar sprawiedliwości nie wystarczał, by rozstrzygnąć, czy ktoś w czasie wojny zachował się godnie, czy też splamił honor narodu żydowskiego. Żydowski Sąd Społeczny odpowiadał na istotne potrzeby – wymierzenia sprawiedliwości i oczyszczenia atmosfery w społeczności bez pomocy z zewnątrz.

Na wspomnianym zebraniu prezydium CKŻP dyskutowano, w jakiej prasie dać ogłoszenia o poszukiwaniu świadków. Przeciwko ogłoszeniom w polskich gazetach opowiadał się Adolf Berman, działacz lewicowy, wiceprzewodniczący CKŻP. Ludwik Gutmacher, adwokat i przewodniczący referatu prawnego, uważał, że polska prasa i tak o wszystkim napisze. Skończyło się kompromisem: w polskiej prasie miała ukazać się wersja okrojona, bez konkretnych nazwisk.

Według historyka Davida Engela Sąd Społeczny powstał stosunkowo późno, bo od strony karnej kolaboracją sprawnie zajmowały się sądy państwowe. Sąd Społeczny nie wysyłał do więzienia, był przecież sądem honorowym. Miał natomiast własne kary. Według regulaminu były to:

a) upomnienie,

b) nagana,

c) napiętnowanie,

d) zawieszenie w prawach na okres od jednego roku do trzech lat,

e) wykluczenie ze społeczności żydowskiej.

Zawieszenie oznaczało utratę prawa wybieralności i wybierania do instytucji samorządu żydowskiego.

W archiwach Żydowskiego Instytutu Historycznego znajdziemy dzisiaj sto czterdzieści sześć teczek personalnych z Żydowskiego Sądu Społecznego. Jak mogłeś pomagać mordować nasze siostry i naszych braci, nasze matki i naszych ojców, nasze dzieci? – pytają na kartach dokumentów ocaleńcy.

To nie tak; musiałem; nie miałem wyjścia; to nieprawda; pomagałem – odpowiadają oskarżeni. Inni milczą: mieszkają daleko poza granicami kraju, nawet nie wiedzą, że są ścigani, że stawia się im zarzuty. Niektórzy z oskarżonych wiedzieli, że będą się musieli zmierzyć z oceną swojego postępowania w czasie wojny, inni nie mieli o tym pojęcia i chcieli tylko żyć jak najdalej od cmentarzyska własnych rodzin.

Wielu z nich żywiło przekonanie, że nie zasługuje na oskarżenie.

*

Sąd nie mógł się zająć każdą sprawą, która do niego trafiała. Polscy Żydzi szukali sprawiedliwości i niektórzy widzieli w nim niezależny żydowski sąd równy sądom państwowym. Stąd w teczkach sądu, wśród oskarżeń o kolaborację w czasie wojny, znajdziemy też historie Iry Hurman, Maszy Groman i Ireny Bark.

W lipcu 1947 roku życiu w Warszawie wciąż daleko do normalności. Wielu ulic nie odgruzowano, brakowało mieszkań, szwankowały podstawowe usługi komunalne. Budynek Prudentialu wciąż był szkieletem, przed którym wyrastały chwasty. Rynek Starego Miasta, Zamek Królewski, śródmiejskie kamienice pozostawały ruiną. Dawna dzielnica żydowska stanowiła ogromne gruzowisko. Wiele osób hodowało krowy, kury, kozy. W prześmiewczym tekście z 1 lipca 1947 roku pisarz i felietonista Julian Podoski pisze, że warszawiacy rozcieńczają mleko, aby krowy przynosiły im jak największy zysk. Pisze też, że w „mieszkaniach parterowych i willowych” kury są rozpowszechnione bardziej niż pluskwy.

Początkowo ocaleni z Zagłady Żydzi częściej osiedlali się w mniej zniszczonej Łodzi. Ci, którzy wrócili do Warszawy, szukali swojego nowego domu w różnych dzielnicach stolicy, na przykład na Pradze. Ira Hurman mieszkała wówczas na Mokotowie, jej dwie znajome, Masza Groman i Irena Bark, przy ulicy Targowej na Pradze. 29 lipca miały okazję odpocząć chwilę od widoku zniszczonego miasta. Niedaleki Otwock oferował to, czego wówczas Warszawie brakowało – zieleń i świeże powietrze.

Przed wojną było to miasteczko uzdrowiskowe. W roku wybuchu wojny Żydzi stanowili ponad siedemdziesiąt procent jego mieszkańców. Nie wiemy dokładnie, po co Ira, Masza i Irena pojechały do Otwocka. Wiemy natomiast, że spotkały tam Polkę, Różę Konstantynowską. Na ulicy Poniatowskiego wdały się z nią w sprzeczkę. Po kilku wulgarnych wyzwiskach usłyszały: „Szkoda, że tak dużo Żydów zostało, szkoda, że Hitler tak mało wybił”. Świadków tych słów było co najmniej kilkoro – i polskich, i żydowskich. Trójka kobiet jeszcze tego samego dnia postanowiła, że sprawę trzeba zgłosić. Nie zdecydowały się na wizytę na komisariacie, napisały pismo do Sądu Społecznego.

Konstantynowska nie była Żydówką, więc Sąd nie mógł nic zrobić. Uznał, że to zwykła cywilna sprawa o zniesławienie, i nie nadał jej biegu.

Bo Sąd Społeczny miał rozstrzygać dwa typy spraw. Po pierwsze, miał oceniać osoby narodowości żydowskiej, które nie zachowały godnej postawy podczas okupacji. To najważniejsze zadanie. Po drugie, miał rozstrzygać spory między członkami CKŻP. Tego w zasadzie nie robił.

Okrojone żydowskie elity myślały o rozliczeniu się z czasem Zagłady. Żydowski lud często potrzebował wymierzenia elementarnej sprawiedliwości, czego nie zapewniały mu sądy państwowe. Do sądu zgłaszali się pokrzywdzeni, obrażeni, pozbawieni prawa do majątku. Wśród nich Józef Wymberg ze skargą na Szymona Jentesa, prezesa Komitetu Żydowskiego w Płońsku. Wymberg twierdził, że nie posiadał praktycznie nic i dlatego po wojnie zamieszkał w kibucu w Legnicy, choć ideowo z kibucnikami nic go nie łączyło.

Kibuce – spółdzielcze gospodarstwa rolne – w Polsce przygotowywały do wyjazdu do Palestyny, w Izraelu miały się stać podstawą gospodarki rolnej w nowym, socjalistycznym państwie. Latem 1945 roku w Polsce działało ich co najmniej siedemnaście, żyło w nich około tysiąca pięciuset młodych ludzi. Później zakładano kolejne. W Szczecinie do 1949 roku funkcjonowało ich aż siedem. Kibuc znajdował się w Kielcach pod adresem Planty 7/9, gdzie w lipcu 1946 roku dokonano krwawego pogromu ludności żydowskiej.

Ponieważ kibuce oferowały miejsca również osobom biednym, Wymberg znalazł tam schronienie. Nie miał pieniędzy, żeby opłacić prawnika, który pomógłby mu odzyskać własność jego ojca – dom w rodzinnym Płońsku. Poprosił więc o pomoc właśnie Jentesa. Ten obiecał, że sprawę załatwi. Według Wymberga Jentes oszukał go i sam zarobił na nieruchomości, bo zaczął ją wynajmować. Sąd Społeczny okazał się bezradny, bo nie do takich spraw został powołany.

*

Na łamach „Dos Naje Lebn” – tytuł w jidysz oznacza „nowe życie” – dziennika wydawanego przez CKŻP, 18 października 1946 roku ukazał się tekst autora ukrywającego się pod pseudonimem A. Cincinnatusa o tytule Zdrajcy narodu – pod sąd ludowy. Ukaranie tych, którzy zachowali się w obozach i gettach niegodnie, to temat dotychczas pomijany, którym Żydzi muszą się zająć – pisał Cincinnatus. W innych krajach kolaborantów się rozlicza, u nas na razie nabrano wody w usta – przekonywał. I dodawał, że nie da się napisać żydowskiej historii „bez naszych własnych Quislingów”. „Musimy mieć odwagę się przyznać, że nasz naród nie składa się wyłącznie z niewinnych ofiar”. Podkreślił też, że polski sąd przyjął bardzo dobrą drogę, skoro skazał na śmierć żydowskich kolaborantów takich jak Gross i Kerner. W obozie w Płaszowie Leon Gross był naczelnym lekarzem, Majer Kerner – odemanem. Zostali skazani w procesie przed sądem specjalnym 26 sierpnia 1946 roku. Sąd nie miał wątpliwości, że obaj wykazali się brutalnością, i nie znalazł nic, co by ich usprawiedliwiało. Okoliczności wykonania wyroku są nieznane.

Cincinnatus nie wiedział o powołaniu Sądu Społecznego. Pod jego artykułem widnieje dopisek redakcji: „Z tego, co wiemy, przy CKŻP została założona taka społeczna instancja. Jednak do tej pory nie wykazała żadnych oznak życia. Niech ten artykuł będzie motywacją społecznych działaczy do realizowania ważnych narodowych celów”.

Polscy Żydzi mieli zatem swoją instytucję, do której mogli zgłaszać niegodne zachowania podczas okupacji i kolaborację z okupantem – bez angażowania aparatu państwowego. Wystarczał donos do centrali Sądu w Warszawie lub do jednego z lokalnych komitetów, przy których tworzono wydziały Sądu. Pierwszy proces odbędzie się już półtora miesiąca po powołaniu instytucji. Przed sądem, jako pierwszy oskarżony, stanie bohater polskich i żydowskich kibiców sprzed wojny.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I