Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Dlaczego ludzie zabijają? Czy popełnienie makabrycznej zbrodni czyni z kogoś potwora? Czy każdy z nas, gdyby miał powód, mógłby zostać zabójcą? W ciągu dwudziestu sześciu lat praktyki klinicznej psychiatra sądowy Richard Taylor pracował nad ponad setką spraw dotyczących morderstw. I chociaż wszystkie kończyły się ludzką śmiercią, to za zbrodniami stały odmienne motywacje. W swojej fascynującej opowieści autor wspomina najbardziej tragiczne, przerażające i poruszające przypadki. Pojawiają się w niej zarówno oskarżeni, których poznawał podczas przewodu sądowego, jak i pacjenci, których leczył. Ujawnia też sekrety z przeszłości własnej rodziny, które pomagają mu znaleźć odpowiedzi na najbardziej osobiste kwestie, z którymi zmaga się każdego dnia… Taylor próbuje dociec, co kryje się w umysłach osób, które targnęły się na cudze życie, zastanawia się, jak w ogóle zrozumieć mroczne zakamarki ludzkiej psychik i dlaczego tak ważne jest, abyśmy spróbowali je poznać. Ta książka to niezwykła analiza psychiki zabójców, a także wyjątkowy wgląd w życie i umysł ich lekarza. Znakomita lektura dla fanów trudnych przypadków i wszystkiego, co niejednoznaczne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 595
Słowo od autora
Autor dołożył wszelkich starań, aby chronić anonimowość osób, których dotyczą historie prezentowane na kartach niniejszej książki. W tym celu niektóre detale zostały pominięte, część spraw natomiast stanowi kompilację różnych przypadków. Celowo dokonałem pewnych zmian w biograficznych, geograficznych, czasowych i kulturowych szczegółach przywoływanych historii, uważając przy tym, żeby nie stało się to ze szkodą dla kluczowych elementów danej sprawy. Imiona i nazwiska zabójców, a także osób związanych z daną sprawą, między innymi lekarzy, policjantów, prawników, świadków i członków rodzin, zostały zmienione i zastąpione pseudonimami.
Prawdziwe personalia przywoływałem tylko w sytuacjach, gdy informacje związane z danym dochodzeniem w sprawie zabójstwa wcześniej były już ogólnie dostępne. W tego rodzaju powszechnie znanych sprawach, w które byłem zawodowo zaangażowany (ich spis czytelnik znajdzie poniżej), opierałem się wyłącznie na informacjach pozyskanych ze szczegółowych sprawozdań z dochodzenia, z relacji medialnych oraz ze zbiorów orzecznictwa. Uważałem, żeby nie ujawnić żadnych poufnych detali zdobytych w rozmowach z osobami związanymi z daną sprawą, chyba że już wcześniej były one ogólnie dostępne. Przykładowo w rozdziale poświęconym sprawie Anthony’ego Hardy’ego przywołałem w obszernych fragmentach ekspertyzy biegłych psychiatrów, między innymi taką, którą wcześniej konsultowałem dla sądu.
W książce pojawiają się również osoby, których personalia wprawdzie nie były dotąd ujawniane, jednak zgodziły się one, abym wymienił je w tekście z imienia i nazwiska. Tam, gdzie cytuję opublikowane wyniki badań czy też fragmenty książek, przywołuję nazwiska autorów; na końcu książki czytelnik znajdzie przypisy z dokładnymi adresami bibliograficznymi. Bardziej fachowe, specjalistyczne terminy tłumaczę w tekście.
Oto sprawy, z którymi zetknąłem się zawodowo i w których opisie przywołuję personalia zaangażowanych w nie osób, jednak są to informacje ogólnie dostępne (w kolejności pojawiania się w książce): sprawa Anthony’ego Hardy’ego, Daniela Josepha, Sary Thornton, Kathleen McCluskey, Dennisa Costasa, Johna Wilmota, Christophera Nuddsa (znanego także jako Christopher Docherty-Puncheon), szejka Abu Hamzy i Dhirena Barota (terrorystów odpowiedzialnych za plany zamachów z wykorzystaniem samochodów wypełnionych pojemnikami z gazem oraz samolotów), a także Muhaydina Mire i Roberta Stewarta.
A to sprawy, przy których nie pracowałem, a tym samym wszelkie przywoływane przeze mnie informacje pochodzą z domeny publicznej: sprawa Teda Bundy’ego, Eda Kempera, Andrew Cunanana, Aarona Alexisa, Navjeet Sidhu, Louise Porton, Tani Clarence, Victorii Climbié, Baby P, „Adama”, Petera Sutcliffe’a, Andrei Yates, Myry Hindley, Maxine Carr, Rosemary West, Kiranjit Ahluwalii, Giselle Anderson, Sally Challen, Guenthera Podoli, Rudolfa Hessa, Emile’a Cilliersa, Roberta Hansena, Mohameda Atty, Timothy’ego McVeigha, sprawy różnych osadzonych w więzieniu federalnym o maksymalnym rygorze ADX Florence oraz Brentona Tarranta, Andersa Breivika i Khalida Masooda.
Wstęp
Morderstwo to nie tylko zbrodnia, ale też poważny problem w dziedzinie zdrowia publicznego. Tylko w 2017 r. na całym świecie w wyniku zabójstw życie straciło 464 tysiące ludzi, co daje grubo ponad tysiąc ofiar dziennie. Oznacza to, że morderstwo w tej niechlubnej statystyce zostawia daleko w tyle konflikty zbrojne (89 tysięcy ofiar) i terroryzm (26 tysięcy). W 2017 r. z premedytacją uśmiercono około 87 tysięcy kobiet i dziewczynek, z czego 50 tysięcy zginęło z ręki partnera życiowego lub innego członka rodziny.
Należy zaznaczyć, że plaga zabójstw dotyka pewne zakątki świata w większej mierze niż inne. Przykładowo na terenie obu Ameryk wskaźnik morderstw utrzymuje się na wysokim poziomie. W niektórych krajach Ameryki Łacińskiej jest on pięćdziesięciokrotnie wyższy niż w Europie Zachodniej; zabójstwo należy tam do najczęstszych przyczyn zgonów, zwłaszcza wśród młodocianych. W ostatnich latach w Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej daje się zaobserwować wyraźny wzrost ataków nożowniczych ze skutkiem śmiertelnym; morderstwa takie stanowią coraz większy odsetek 800 notowanych rocznie zabójstw, co jest o tyle znaczące, że w całej Europie generalnie obserwuje się raczej stopniowy spadek ich liczby.
Organizacja Narodów Zjednoczonych (ONZ) definiuje morderstwo jako „bezprawne pozbawienie życia człowieka, z zamiarem spowodowania śmierci lub ciężkich obrażeń”. W prawie brytyjskim o morderstwie (ang. murder) – w odróżnieniu od zabójstwa (ang. manslaugther) – mówi się, gdy poczytalna osoba w sposób bezprawny pozbawia życia inne „rozumne stworzenie” pozostające pod opieką Królowej, z zamiarem spowodowania śmierci lub ciężkich obrażeń.
Dlaczego jednak ludzie się mordują? W większości przypadków dochodzi do tego, gdy sprawca przejawia „normalny” – lub przynajmniej dający się zrozumieć – stan umysłowy, jednak występujący u niego w wielkim natężeniu: na przykład gniew, furię, impulsywność, strach czy też zazdrość. Warto przy tym uświadomić sobie, że niekiedy wyjątkowo trudno jest wyznaczyć wyraźną granicę, która oddzielałaby ów stan od zaburzenia psychicznego. Kiedy morderstwa dokonuje człowiek doznający epizodu psychotycznego, w jego psychice zachodzą zmiany wykraczające daleko poza normę. Zazwyczaj osoba taka całkowicie utraciła kontakt z rzeczywistością, poddając się urojeniom i halucynacjom (omamom) właściwym dla psychozy. Najczęściej z sytuacją taką mamy do czynienia w przypadku schizofrenii, będącej poważną chorobą psychiczną. Na całym świecie około 0,5 procenta populacji żyje ze zdiagnozowaną schizofrenią, jednak schizofrenicy odpowiedzialni są aż za 6–11 procent morderstw. Innymi słowy, jak szacują autorzy jednego z przekrojowych opracowań na ten temat, w przypadku chorego na schizofrenię ryzyko popełnienia morderstwa jest 19-krotnie większe niż u osoby zdrowej. Należy przy tym zaznaczyć, że w przypadku ogromnej większości schizofreników istnieje dużo większe ryzyko, że staną się ofiarami przemocy lub samookaleczenia niż wyrządzą krzywdę innym; dlatego trzeba wystrzegać się stygmatyzowania całej grupy osób chorych psychicznie z powodu nagannych czynów jednostek. Z drugiej strony jednak, mając to na uwadze, nie wolno nam ignorować faktu, że liczba morderstw dokonywanych przez schizofreników wzrosła w ostatnim czasie mimo generalnego trendu spadkowego dla całej populacji.
Londyńskiej Metropolitan Police udaje się rozwiązać około 90 procent spraw związanych z zabójstwami (dla porównania w wielu dużych miastach USA współczynnik ten wynosi zaledwie około 60 procent). Skuteczność londyńskiej policji to w dużej mierze zasługa powołania specjalnych, świetnie wyposażonych jednostek, których zadaniem jest badanie morderstw (przy czym również im coraz trudniej jest nakłonić do zeznań świadków zabójstw ulicznych i morderstw dokonywanych podczas porachunków gangów). Te imponujące dokonania policji metropolitalnej w zakresie wykrywania sprawców tych przestępstw mają jeszcze inną przyczynę – otóż wśród ogółu mordów do rzadkości należą sytuacje, gdy ofiara nie zna sprawcy. Większość ofiar zna swoich zabójców, dzięki czemu policja nie musi szukać daleko. Jeden z najczęstszych scenariuszy to sytuacja, gdy ofiara i zabójca są w związku, przy czym zazwyczaj ofiara ginie, kiedy grozi partnerowi, że się z nim rozstanie. Ofiarami tego typu morderstw w przeważającej mierze padają kobiety (jedynie 1 procent mordowanych rocznie mężczyzn ginie z ręki partnerki). Jednakże grupę najbardziej narażoną na bycie ofiarą zabójstwa stanowią niemowlęta, a zabójcą w tych sytuacjach zazwyczaj jest matka.
W niemal połowie przypadków morderstw w grę wchodzą alkohol lub narkotyki, jednak używki rzadko stanowią jedyne wytłumaczenie tragedii. Zabójstwo motywowane chęcią wzbogacenia się występuje zaskakująco rzadko – to jedynie około 6 procent ogółu morderstw dokonywanych w Wielkiej Brytanii i USA (wliczając w to zabójstwa podczas rozboju oraz kradzieży z włamaniem). Jeszcze rzadziej spotyka się zbrodnie na tle seksualnym, które stanowią zaledwie niecały 1 procent wszystkich mordów, lecz zyskują nieproporcjonalnie duży rozgłos, zwłaszcza gdy dochodzi do całej serii zabójstw tego typu, a ofiary i sprawca byli dla siebie obcymi ludźmi.
Moim zadaniem jako psychiatry sądowego jest ocena zdrowia psychicznego sprawców poważnych przestępstw, a także poddanie leczeniu tych spośród nich, u których zdiagnozowałem zaburzenie psychiczne. Zwykle do badania przystępuję niedługo po tym, jak sprawca dokonał przestępstwa, a następnie sporządzam pisemną opinię. Często występuję też w sądzie, gdzie jako biegły w dziedzinie psychiatrii przedstawiam swoją ekspertyzę, zarówno na etapie procesu, jak i ogłoszenia wyroku. Jednakże moje zaangażowanie bynajmniej nie ogranicza się do udziału w obradach Sądu Koronnego.
Kiedy postępowanie karne dobiegnie końca, sprawcę morderstwa należy umieścić w więzieniu, żeby chronić przed nim resztę społeczeństwa. Zarazem jednak musimy spróbować zrozumieć, co popchnęło go do zbrodni. Do zadań psychiatry sądowego należy nie tylko leczenie zaburzenia i rehabilitacja pacjenta, ale też zadbanie o to, żeby w przyszłości osobnik taki nie dopuścił się ponownie zabronionego czynu. W sytuacji, gdy sąd rozważa wypuszczenie osadzonego na wolność, zwraca się do mnie z prośbą o ocenę ryzyka, jakie może się z tym wiązać. Do moich obowiązków należy również nadzór psychiatryczny nad taką osobą podczas zwalniania jej z więzienia; niekiedy nadzoruję też skazanego, który wyszedł już na wolność, gdy konieczne jest poddanie go internacji lub roztoczenie nad nim opieki lekarskiej. W pracy stykam się z ludźmi skazanymi za morderstwo, ale również dokonuję oceny ryzyka stwarzanego przez osoby, co do których zachodzi podejrzenie, że mogą w przyszłości przejawiać zachowania agresywne lub (to bardzo rzadki przypadek) kogoś zabić. Innymi słowy, jednym z moich obowiązków jest zapobieganie morderstwom, jednak należy pamiętać, że szacowanie ryzyka w takich sytuacjach jest wyjątkowo mało miarodajne.
Kiedy stawiałem pierwsze kroki na polu psychiatrii sądowej, była to pionierska dziedzina nauki i wśród ludzi związanych z nią dominowały optymistyczne nastroje. Oczywiście nadal wiele zjawisk pozwala z nadzieją spoglądać w przyszłość – przykładowo w niektórych zamkniętych zakładach psychiatrycznych oferowana jest specjalistyczna pomoc na znakomitym poziomie, a jakość opieki psychologicznej świadczonej w zakładach karnych generalnie się poprawiła. Tym niemniej optymizm początkowego okresu przygasł za sprawą odgórnych decyzji, które doprowadziły do ograniczenia pomocy dla uzależnionych i znacznej redukcji liczby łóżek w szpitalach dla pacjentów psychiatrycznych. Obecnie doszliśmy do punktu, gdy gwałtownie wzrosła liczba zabójstw z użyciem noża dokonywanych przez osoby pod wpływem narkotyków, a lokalne ośrodki zapewniające opiekę zdrowia psychicznego nie radzą sobie z napływem nowych pacjentów i nie dysponują wystarczającymi środkami na ich leczenie. W efekcie zmuszeni jesteśmy prosić policję i inne służby ratownicze, żeby wyręczały nas w naszej pracy. W niektórych przypadkach miało to opłakane konsekwencje, łącznie z morderstwem.
Książka, którą trzymasz teraz w rękach, drogi czytelniku, to opowieść o mojej pracy. Przyjrzymy się w niej zabójstwom na tle seksualnym, zabójstwom podczas epizodu psychotycznego, matkobójstwu, dzieciobójstwu, zabójstwom partnerki, zabójstwom partnera (zazwyczaj przez kobietę mszczącą się na mężczyźnie za znęcanie się), morderstwom będącym skutkiem nadużywania alkoholu oraz spowodowanym przez uszkodzenia mózgu zabójcy, morderstwom, po których sprawcy doznawali amnezji, morderstwom motywowanym chęcią wzbogacenia się: zarówno zabójstwom jednej osoby, jak i masowym mordom o charakterze ekstremistycznym i terrorystycznym. Obiecuję, że zajrzymy znacznie głębiej, niż sięgają doniesienia medialne, i przekonamy się, że wprawdzie każda z tych spraw jest wyjątkowa, tym niemniej można dopatrzyć się pewnych stałych wzorców powracających we wszelkich typach morderstw. Oprócz wszystkich tych tragicznych przypadków, z którymi zetknąłem się na gruncie zawodowym, również moje życie rodzinne zostało naznaczone śmiercią – opowiem dokładnie, jak do tego doszło i jakie piętno to zdarzenie odcisnęło na moich bliskich.
Przede wszystkim jednak niniejsza książka opowiada o tym, co dzieje się w umyśle człowieka, który podnosi rękę na bliźniego. Stara się odpowiedzieć na pytania, w jaki sposób możemy zrozumieć takie zbrodnie, jak dopilnować, by nie powtórzyły się w przyszłości, a także jak odczytywać znaki zdradzające, że mamy do czynienia z potencjalnym zabójcą.
Zdaję sobie sprawę, że moja książka ocieka krwią i roi się w niej od morderców. Wierzę jednak, że czytelnik poszerzy dzięki niej swoje rozumienie tych trudnych spraw, a w efekcie stanie się lepszym człowiekiem.
Zabójstwo na tle seksualnym
Studium przypadku: Anthony Hardy
1
Wpadł dzięki karcie lojalnościowej Nectar. Tamtego dnia wybrał się na zakupy – chciał zaopatrzyć się w czarne worki na śmieci. Ponieważ hipermarket sieci Sainsbury’s, w którym znalazł worki, należał do programu lojalnościowego, można w nim było nabić na kartę dodatkowe punkty za zakup. Pokusa okazała się zbyt wielka. Jakiś czas później policja zidentyfikowała mężczyznę na nagraniu z kamery monitoringu.
Anthony Hardy, bo o nim tu mowa, opinii publicznej znany jest lepiej pod pseudonimem „Rozpruwacz z Camden”1. Ażeby zrozumieć, jak to się stało, że drogi moja i owego mężczyzny z wyraźną słabością do gromadzenia punktów na karcie lojalnościowej Nectar przecięły się, musimy cofnąć się w czasie do stycznia 2002 r. To wtedy policjanci złożyli Hardy’emu niezapowiedzianą wizytę w jego londyńskim mieszkaniu. Funkcjonariusze byli przekonani, że czeka ich rutynowa interwencja w sprawie kłótni sąsiedzkiej. Wezwała ich sąsiadka, z którą Hardy, wówczas mający 51 lat, wdał się w sprzeczkę z powodu przeciekającej rury, po czym kwasem siarkowym z akumulatora pomazał jej drzwi, zostawiając na nich jakiś nieprzyzwoity napis. Kiedy wpuścił policjantów do mieszkania, zwrócili oni uwagę, że drzwi do jednego z pokoi zamknięte są na klucz. Wzbudziło to ich podejrzenia.
– Co tam jest? – zainteresowali się.
Hardy udawał, że zapodział gdzieś klucz do pokoju. W końcu udało im się znaleźć go w kieszeni jego płaszcza. Szybko otworzyli zamek.
W pokoju stało łóżko, obok niego wiadro z ciepłą wodą, a dalej aparat fotograficzny na statywie. Na łóżku policjanci ujrzeli zwłoki 38-letniej kobiety, którą zidentyfikowano potem jako Sally „Rose” White.
W tym miejscu mógłbyś, szanowny czytelniku, uznać sprawę za wyjaśnioną. Faktycznie, zgodnie z przewidywaniami Hardy’emu postawiono zarzut popełnienia morderstwa. Wkrótce jednak stało się jasne, że żadne z obrażeń na ciele denatki, a więc ani ślad po ugryzieniu na prawym udzie Sally, ani niewielkie zadrapanie na głowie, nie mogło doprowadzić do jej śmierci. Sekcja zwłok dowiodła, że kobieta cierpiała na chorobę wieńcową, co skłoniło patologa Freddy’ego Patela do wydania opinii, iż Sally zmarła na zawał.
W tej sytuacji sąd nie miał innego wyjścia, jak tylko cofnąć zarzuty. 12 marca 2002 r. Hardy przyznał się do uszkodzenia drzwi mieszkania sąsiadki, po czym na mocy brytyjskiej ustawy o zdrowiu psychicznym (ang. Mental Health Act) zadecydowano o skierowaniu go na przymusowe leczenie psychiatryczne (inaczej detencja lub internacja sądowa) i został przeniesiony z zakładu karnego HM Prison Pentonville na otwarty oddział szpitala psychiatrycznego St Luke’s Hospital w dzielnicy Muswell Hill. Trafił tam pod opiekę lekarza psychiatrii ogólnej dorosłych, który leczył go z zaburzeń afektywnych. Zaburzenia afektywne, czy też zaburzenia nastroju, to w psychiatrii bardzo szerokie pojęcie, mogące w praktyce odnosić się do całego wachlarza stanów psychicznych, między innymi depresji, która może przybierać najróżniejsze formy: poczynając od trwającego do dwóch tygodni spadku nastroju, przez apatię, zmęczenie, poczucie bezwartościowości itd., aż po ostre stany depresyjne, którym towarzyszą myśli samobójcze i urojenia psychotyczne. Termin „zaburzenia afektywne” bywa też stosowany w opisie choroby afektywnej dwubiegunowej. Cierpiące na nią osoby mogą doświadczać wyraźnych epizodów „maniakalnych”, podczas których przejawiają uporczywą skłonność do irytacji naprzemiennie z nastrojem euforycznym, doświadczają zmniejszonej potrzeby snu, występuje u nich wielomówność, megalomania itp.
U Hardy’ego zdiagnozowano łagodne, niekiedy dochodzące do umiarkowanego, obniżenie nastroju, potęgowane przez nadużywanie alkoholu; lekarz dopatrzył się też symptomów mogących wskazywać, że pacjent doświadczał już w przeszłości wahań nastroju. Ponieważ zachodziły nadzwyczajne okoliczności, zadecydowano, że o oszacowanie zagrożenia, jakie pacjent może stanowić dla innych, poproszony zostanie psychiatra sądowy.
I właśnie wtedy zwrócono się do mnie.
Psychiatrów sądowych jest niewielu, a przy tym mają oni skłonność do utrzymywania tajników swojego fachu w tajemnicy. Pośród mniej więcej 330 tysięcy lekarzy zrzeszonych w General Medical Council (brytyjskiej Izbie Lekarskiej) jest nas tylko garstka, bo ledwie 350, a przy tym mało kto wie o naszej pracy. Wszyscy jesteśmy wykwalifikowanymi lekarzami (w odróżnieniu od naszych kolegów psychologów): w pierwszej kolejności psychiatrami, w dalszej biegłymi sądowymi w dziedzinie psychiatrii.
Nim zasiliłem swoją skromną osobą to zacne grono, czekała mnie istna droga przez mękę. Nigdy nie planowałem dla siebie kariery psychiatry sądowego. Po 6-letnich studiach medycznych odbyłem 3-letni staż, w ramach którego pracowałem na oddziale ratunkowym oraz za granicą dla organizacji pomocowej. Następnie zapisałem się na szkolenie specjalizacyjne organizowane przez szpital Maudsley. Trwający sześć lat program pozwalał ukierunkować zainteresowania początkującego lekarza, oferując takie specjalności jak psychozy, uzależnienia i psychiatria dziecięca. Ostatecznie moją uwagę przykuła psychiatria sądowa, jednak musiało upłynąć jeszcze sporo czasu, nim zrozumiałem, co stało za moim wyborem.
Często stykam się z pytaniem: „Czy w pracy ma pan do czynienia ze zwłokami?”. Cóż, owszem, miałem z nimi do czynienia już w trzecim dniu studiów na University College London (UCL). To wtedy zobaczyliśmy martwe ciała, na których przez kolejne miesiące mieliśmy się szkolić w sztuce sekcji zwłok. Oprócz patologów sądowych, a więc specjalistów badających przyczyny śmierci ofiary, mamy też audytorów śledczych, odontologów, toksykologów i antropologów sądowych. W przeciwieństwie do wszystkich tych specjalistów psychiatrę sądowego zwłoki interesują o tyle tylko, o ile mogą mu one zdradzić coś na temat stanu psychicznego mordercy. Pracuje on w sferze, w której psychiatria przenika się z prawem. Zazwyczaj oznacza to leczenie chorych psychicznie sprawców, to znaczy takich osób, które dopuściły się czynu zabronionego, a przy tym zdiagnozowano u nich zaburzenie psychiczne. Do naszych zadań należy orzekanie o stanie umysłowym pacjenta i sporządzenie pisemnej ekspertyzy. Bywamy powoływani przez sąd jako biegli, by przedstawić opinię w postępowaniu zarówno cywilnym, jak i karnym – wypowiadamy się wówczas na temat czyjejś poczytalności i odpowiedzialności karnej. Nasza ocena może mieć rozstrzygające znaczenie w sprawach, w których obrona podnosi następujące przesłanki częściowo wyłączające winę: powołuje się na niepoczytalność sprawcy bądź poczytalność ograniczoną, albo dowodzi, że w grę wchodziła zmowa popełnienia zbiorowego samobójstwa lub sytuacja, w której sprawca został sprowokowany do czynu i utracił panowanie nad sobą. We wszystkich tego typu przypadkach w większym lub mniejszym stopniu sąd zdaje się na opinię biegłego psychiatry, choć należy zaznaczyć, że niekiedy bywa ona podważana.
Cóż, nie dla nas klasyczne kryminalne łamigłówki, w których stawką jest odkrycie, kto zabił (czasami możemy najwyżej doradzić policji, czy zatrzymany jest w stanie pozwalającym go przesłuchać, lub też wypowiadamy się, gdy pozwany wprawdzie przyznaje się do winy, jednak wiarygodność jego zeznań jest podawana w wątpliwość – zdarzają się bowiem przypadki, gdy osoba z zaburzeniami psychicznymi przyznaje się do popełnienia czynu, którego w rzeczywistości wcale nie popełniła). W naszej pracy bardziej interesuje nas pytanie „dlaczego?” niż „kto?”. Skupiamy się na sprawcy, który został już zatrzymany. Próbujemy dowiedzieć się, w jakim był stanie psychicznym przed popełnieniem przestępstwa. Dlaczego i w jaki sposób doszło do morderstwa? Czy pozbawienie wolności będzie na pewno bezpieczne dla sprawcy? Czy jego stan psychiczny pozwala mu wziąć udział w procesie? Czy ciąży na nim częściowa lub pełna odpowiedzialność za przypisywany mu czyn, czy też popełnienie go należy postrzegać jako wynik zaburzenia psychicznego?
Następnie musimy zadecydować, co powinno spotkać sprawcę po wyroku skazującym – czy należy umieścić go w psychiatrycznym zakładzie zamkniętym czy raczej w więzieniu? Czy mamy tu do czynienia z człowiekiem niespełna rozumu, czy po prostu złym? A może z kimś sytuującym się pomiędzy tymi dwiema skrajnościami? Kolejna sprawa: jeśli sprawca zostanie umieszczony w szpitalu, jakie środki bezpieczeństwa należy przedsięwziąć, a także czy będziemy w stanie wdrożyć leczenie? Jakie są rokowania w kwestii pełnego wyleczenia? Czy skazany zrozumiał (a także czy my rozumiemy), co popchnęło go do zbrodni? Czy w związku z tym zdołamy opracować plan zapobiegania nawrotom choroby? Czy będzie go można bezpiecznie wypuścić z zakładu karnego?
Tego rodzaju wątpliwości piętrzą się zaraz po aresztowaniu. Sytuacje, gdy jesteśmy proszeni o ocenę podejrzanego przed popełnieniem czynu zabronionego i oszacowanie ryzyka jego popełnienia, należą co prawda do rzadkości, lecz niekiedy zdarzają się i takie zlecenia. W przypadku Anthony’ego Hardy’ego oczekiwano ode mnie właśnie tego rodzaju rozstrzygnięć.
Doskonale pamiętam tamten dzień – przesłuchałem Hardy’ego 28 sierpnia 2002 r. Kiedy zagłębiłem się w jego historię osobistą, od razu moją uwagę przykuło parę nietypowych szczegółów. Generalnie psychiatrę sądowego obowiązuje tajemnica zawodowa, lecz fakty z przeszłości mężczyzny, a także wyimki z ekspertyz psychiatrycznych były przywoływane już w sprawozdaniu z niezależnego dochodzenia, dzięki czemu informacje te są publicznie dostępne, a zatem mogę je tutaj swobodnie omawiać. Anthony Hardy urodził się w Burton-on-Trent, w hrabstwie Staffordshire. Nauczyciele zapamiętali go jako ucznia przykładającego się do nauki; dawało się u niego zauważyć pragnienie wyrwania się z biedy, w której się wychowywał. Dostał się na studia inżynieryjne na Imperial College London i poznał tam swoją przyszłą żonę Judith. Para wzięła ślub w 1972 r.; urodziło się im czworo dzieci. Na pewien czas rodzina wyemigrowała do Australii. Hardy był już znany policji z powodu wszczynania awantur domowych i zdrad. Żona wprawdzie kilkukrotnie wnosiła pozew o rozwód, lecz za każdym razem wycofywała go, gdy Anthony dążył do pojednania.
W 1982 r., podczas pobytu w Australii, policja wszczęła śledztwo w sprawie dotkliwego pobicia Judith przez męża. Jak się okazało, Anthony próbował utopić żonę w wannie, wcześniej zadając kobiecie cios w głowę butelką zamarzniętej wody. Kształt odniesionej rany miał sugerować, że Judith poślizgnęła się i upadła, uderzając o brzeg wanny. Możliwe, że pomysł, by posłużyć się butelką z zamrożoną wodą, Anthony zawdzięczał lekturze opowiadania Roalda Dahla pt. Lamb to the Slaughter, w którym bohaterka morduje męża, okładając go zamarzniętą na kość nogą owcy, a na koniec wręcza narzędzie zbrodni detektywom badającym sprawę zabójstwa. (Ostatnio sporo się mówi o demoralizującym wpływie gier komputerowych i hip-hopu, może warto w tym kontekście zastanowić się nad zgubnym oddziaływaniem na psychikę opowiadań Roalda Dahla). Ostatecznie zarzuty wycofano, a małżeństwo państwa Hardy rozpadło się. Musiały jednak upłynąć jeszcze cztery lata, nim para wzięła oficjalnie rozwód. W tym okresie Anthony stracił pracę inżyniera i zaczął przyspieszoną podróż w dół drabiny społecznej – przez jakiś czas zarabiał jako kierowca taksówki na telefon, a w końcu został bezrobotnym.
Gdy wrócił do Wielkiej Brytanii, zdiagnozowano u niego chorobę afektywną dwubiegunową, cechy osobowości zaburzonej oraz skłonność do nadużywania alkoholu. Anthony odbywał potem krótkie odsiadki, między innymi za celowe uszkodzenie mienia, gdy zdemolował dom swojej byłej żony, a także ukradł samochód jej nowego partnera (nawiasem mówiąc, działania te dzisiaj określilibyśmy jako nękanie). Na koncie miał krótkie pobyty w szpitalach psychiatrycznych, pomieszkiwał też w londyńskich hostelach. W tym okresie był skazywany za kradzież, a także zakłócanie porządku publicznego pod wpływem alkoholu. W 1998 r. został aresztowany po tym, jak prostytutka oskarżyła go o gwałt; zarzuty ostatecznie oddalono z braku dowodów. W 2002 r. Hardy żył z zasiłków, nadużywał alkoholu i zmagał się z nieleczoną cukrzycą. Wiódł życie samotnika w ponurym niskim bloku komunalnym niedaleko Royal College Street w londyńskiej dzielnicy Camden.
Był mężczyzną słusznej postury, tęgawym, mierzącym ponad 180 centymetrów wzrostu. Podczas naszego spotkania wypowiadał się w spokojny sposób; odniosłem wrażenie, że każda odpowiedź poprzedzona była poważnym namysłem. Kiedy spytałem, czy zauważa u siebie jakieś objawy mogące świadczyć o manii lub depresji, zaprzeczył. Przejawiał wyraźne zmniejszenie intensywności ekspresji emocji, nazywane w psychiatrii spłaszczeniem afektu. Zapytany o nękanie byłej żony, próbował bagatelizować temat, mimo że pewnego razu wybrał się specjalnie aż do oddalonej o 100 kilometrów od Londynu miejscowości Bury St. Edmunds po to tylko, żeby cisnąć kamieniem w okno jej nowego domu. Pamiętam, że coś w jego zachowaniu sprawiło, że czułem się nieswojo. Odpowiadał niechętnie, a po zakończonym wywiadzie jego psychika nadal pozostawała dla mnie zagadką, mimo że przyznał wprost, iż zawsze szybko się nudził, był impulsywny i szukał podniet. Przyznał się również do celowego uszkodzenia mienia, gdy namazał na drzwiach do mieszkania sąsiadki napis „Wypierdalaj szmato”, a potem przy pomocy lejka wykonanego z przeciętej plastikowej butelki po cydrze, wsuniętego do szpary na listy w drzwiach, nalał do mieszkania kwasu siarkowego z akumulatora. Jak stwierdził, w tamtym okresie tęgo popijał. Utrzymywał co prawda, że nie pamięta, jak Rose White znalazła się w jego mieszkaniu, lecz stwierdził, że być może sam ją tam przyprowadził. Przyznał też wprost, że nieraz korzystał z usług prostytutek pracujących w okolicy stacji metra King Cross. Jedna z pielęgniarek poinformowała mnie potem, że Hardy’ego bardzo zdenerwowały moje pytania związane z Rose; podobno po naszym wywiadzie pacjent zaczął przejawiać myśli samobójcze.
Podczas pobytu w St. Luke’s Hospital Hardy zobowiązał się, że po powrocie do domu podejmie terapię dla osób uzależnionych od alkoholu. Kiedy na próbę wypuszczono go na jednodniową przepustkę, nie sprawiał żadnych problemów. Przejawiał skruchę z powodu swojego wcześniejszego zachowania w stosunku do sąsiadki; nie zaobserwowano też żadnych sygnałów mogących wskazywać, że dalej żywi do niej urazę.
Na koniec sporządziliśmy sprawozdanie z wywiadu (wyjątkowo z pacjentem rozmawiałem nie tylko ja, ale też stażysta szkolący się pod moim okiem, tak byśmy mogli potem porównać nasze notatki). W sprawozdaniu uwzględniliśmy wcześniejsze odnotowane przypadki przemocy w stosunku do byłej żony. Ponieważ pewne detale związane ze śmiercią Rose White budziły nasze podejrzenia (szczególnie obecność aparatu fotograficznego na statywie w pokoju, w którym znaleziono jej zwłoki), w raporcie rekomendowaliśmy poinformowanie lokalnego oddziału Multi-Agency Public Protection Arrangements (Międzyagencyjny Zespół ds. Bezpieczeństwa Publicznego MAPPA, organ łączący policję z kuratorem, którego zadaniem jest obserwacja potencjalnie groźnych jednostek)2, tak by przed wypisaniem Anthony’ego ze szpitala opracowano jakiś plan dalszego postępowania. W naszej ocenie Hardy mógł w przyszłości stanowić zagrożenie dla kobiet, przy czym nie musiało mieć to wcale związku z jego stanem psychicznym czy nadużywaniem alkoholu. Należy też pamiętać, że zgodnie z wynikami autopsji Rose White musieliśmy w naszych rozpoznaniach zakładać, iż Anthony nie przyczynił się do jej śmierci.
Moje kontakty z Hardym ograniczyły się w owym czasie do tego wywiadu. W następnych miesiącach byłem zajęty pracą przy innych sprawach. Miało się to zmienić dopiero w sylwestra 2002 r.
Zawsze noszę przy sobie dwa telefony komórkowe: jeden prywatny, drugi służbowy. Tamtego wieczoru prywatny aparat miałem w kieszeni spodni, za to służbowy tkwił w kieszeni kurtki, którą zostawiłem na wieszaku w korytarzu, tuż za kuchnią, do której wchodzi się po trzech niskich, niezbyt równych schodkach.
Jedno z naszych dzieci miało wtedy rok, a drugie trzy lata, więc wypad na sylwestrową balangę nie wchodził w grę. Dlatego zaprosiliśmy do nas paru znajomych, żeby wspólnie świętować nadejście nowego roku. Deszczowa i wietrzna pogoda, prawdę mówiąc, nie nastrajała do wyjścia. Poza tym tego wieczoru gotowałem, a więc byłem w swoim żywiole.
Ponieważ i ja, i moja małżonka pracowaliśmy w pełnym wymiarze godzin jako lekarze, dzieliliśmy się obowiązkami domowymi, między innymi na zmianę odbierając chłopców ze żłobka, w zależności od tego, które z nas danego dnia pracowało do późna. W tamtym okresie mieliśmy bardzo napięty grafik, jak zresztą każda młoda rodzina, spodobał mi się więc pomysł, żebym w sylwestra zapomniał o praniu i zajmowaniu się dziećmi i zamiast tego wcielił się w rolę szefa kuchni. Oczywiście zawsze istnieje pokusa pójścia na łatwiznę i włożenia do piekarnika, powiedzmy, ryby w panierce. Weekendy były jednak czasem, gdy zrobienie świeżego spaghetti z owocami morza dawało mi wymarzoną odskocznię od codziennej rutyny. Poza tym od jakiegoś czasu miałem w zwyczaju ubarwiać wizyty w więzieniach i zapomnianych klinikach psychiatrycznych zakupami w nietypowych miejscach, które na co dzień nie były mi po drodze: wpadałem na przykład do oferujących sycylijskie przysmaki delikatesów Salvino niedaleko więzienia Holloway, do Spice Shop mijanego w drodze powrotnej z zakładu karnego Wormwood Scrubs czy też do Coastline Galicia, jednego z ostatnich tradycyjnych sklepów rybnych.
W sylwestra towarzystwa miała dotrzymać nam para psychiatrów. Na gości czekała butelka całkiem niezłego treściwego czerwonego wina, a ja zająłem się przygotowywaniem ambitnego poczęstunku na wieczór. Ponieważ skupiony byłem na gotowaniu, a z głośników sączył się utwór Milesa Davisa Max is Making Wax z płyty Live at the Pasadena Civic Auditorium, nie od razu usłyszałem dzwonek służbowego telefonu dobiegający z korytarza. Zanim zdołałem dobiec do wieszaka i wydobyć aparat z kieszeni kurtki, dzwoniący już się rozłączył.
Zerknąłem szybko na wyświetlacz i momentalnie poczułem ukłucie niepokoju. Dzwonił Doug Cardinal, pielęgniarz ze szpitala psychiatrycznego, pełniący funkcję łącznika z policją. Było jasne, że stało się coś złego, w przeciwnym wypadku Doug by mnie nie niepokoił. Musiało dojść do tzw. poważnego zdarzenia niepożądanego. Fakt, że próbował skontaktować się właśnie ze mną – a więc lekarzem, który nie miał dziś dyżuru – bardzo źle wróżył.
Kiedy spróbowałem oddzwonić, włączyła się skrzynka głosowa. Pewnie nie ma zasięgu, bo zszedł do piwnicy, do aresztu tymczasowego, pomyślałem, po czym wróciłem do kontemplowania muzyki Milesa Davisa. Jednak cudowny błogi spokój, który towarzyszył dotąd mojemu gotowaniu, przepadł bezpowrotnie. Jego miejsce w moim sercu powoli zaczął wypełniać strach. Prawda jest taka, że my, psychiatrzy sądowi, oprócz lęku, który dzielimy z lekarzami wszystkich specjalizacji, związanego z możliwością podjęcia błędnej decyzji, która zaszkodzi pacjentowi, zmagamy się z jeszcze dwoma innymi demonami. Przede wszystkim zawsze towarzyszy nam niepokój, że pacjent targnie się na swoje życie. Szacuje się, że każdego roku na całym świecie 800 tysięcy ludzi popełnia samobójstwo – to dwukrotnie więcej niż liczba ofiar zabójstw. W Anglii i Walii w 2018 r., dość typowym pod tym względem, odnotowano 6507 samobójstw. Oznacza to, że niemal 10 razy więcej ludzi odebrało sobie życie, niż poniosło śmierć na skutek morderstwa. W tym samym okresie na analizowanym terenie 1770 osób zginęło w wypadkach drogowych. Spośród wszystkich samobójstw w 1700 przypadkach na swoje życie targnęły się osoby leczone psychiatrycznie. Stąd wniosek, że śmierć pacjenta, jakkolwiek za każdym razem tragiczna, zdarza się w pracy psychiatry stosunkowo często. Ale jeszcze większym strachem napawa nas myśl, że pacjent może odebrać życie komuś innemu. Na około 800 zabójstw popełnianych rocznie na terenie Wielkiej Brytanii w około 75 przypadkach sprawcą jest osoba niezrównoważona psychicznie (mniej więcej 10 procent przypadków). Spośród tej liczby mniej więcej dwie trzecie to pacjenci leczeni psychiatrycznie.
Innymi słowy, morderstwa popełniane przez pacjentów należą do rzadkości. Jednak gdy już do nich dochodzi, mają katastrofalne skutki. I stanowią największy koszmar dla psychiatry, który prowadził leczenie danego pacjenta.
Nieodebrany telefon od Douga Cardinala wystarczył, bym zaczął zastanawiać się, którzy z moich pacjentów byli mordercami i który z nich mógł „pójść na całość” po odzyskaniu wolności. W pierwszej kolejności do głowy przyszedł mi Gavin Faulkner, schizofrenik z Glasgow, który dźgnął nożem nieznajomego mężczyznę, po czym wepchnął zwłoki do Regent’s Canal. Tłumaczył potem, że postąpił tak, ponieważ wydawało mu się, że słyszy, jak nieznajomy gwiżdże melodię z piosenki zatytułowanej David Watts (był to utwór z repertuaru Paula Wellera, muzyka, co do którego Gavin już dawno uroił sobie, że go prześladuje). Innym kandydatem, o którym pomyślałem, był Paul Kennedy, pogodny Irlandczyk zajmujący mieszkanie socjalne tuż przy pubie. Pewnego dnia Paul, należący do Kościoła Scjentologicznego, skrócił o głowę kolegę z grupy kościelnej pod wpływem urojenia, że ten wdał się w romans z jego partnerką.
W ciągu pół godziny dzwoniłem jeszcze dwukrotnie do Douga, jednak za każdym razem włączała się skrzynka głosowa. W końcu przyjechali nasi goście, a ja skorzystałem z okazji, żeby skosztować wina. Alkohol niewiele jednak pomógł; myślami byłem przy pracy. W pewnym momencie wyślizgnąłem się z powrotem do kuchni i znów wybrałem numer Douga na służbowym telefonie. Tym razem pielęgniarz odebrał i zaraz potwierdził moje obawy: działo się coś poważnego. Konkretnie: policja poszukiwała mordercy. Okazało się, że w ulicznym kuble na śmieci znaleziono części ludzkiego ciała. Podczas dochodzenia policja analizowała wiele potencjalnych wątków, a jeden z nich dotyczył mojego byłego pacjenta. Jak wyraził się Doug Cardinal, oczekiwano, że „zechce on spotkać się z policją, żeby odpowiedzieć na parę pytań”.
Pacjentem tym był Anthony Hardy.
To było dla mnie spore zaskoczenie. O ile wiedziałem, Hardy na mocy ustawy o zdrowiu psychicznym został skierowany na okres 6 miesięcy na detencję sądową i powinien nadal przebywać w szpitalu psychiatrycznym St. Luke’s. Dopiero potem miałem się dowiedzieć, że bez mojej wiedzy lekarze zadecydowali w listopadzie o wypisaniu pacjenta. W tamtym momencie najważniejsze jednak było to, że Hardy wyszedł ze szpitala i że teraz poszukiwany jest przez policję w ramach śledztwa w sprawie morderstwa.
Nadal jednak w moim sercu tlił się nikły płomyk nadziei. Niewykluczone przecież, tłumaczyłem sobie, że dodano go do listy podejrzanych niejako z automatu – w jego mieszkaniu w tym samym roku znaleziono zwłoki młodej kobiety, która zmarła na zawał, więc nie byłoby w tym nic dziwnego. Przez około godzinę trwałem uczepiony tej nadziei, do czasu, gdy znów skontaktował się ze mną Doug. Akurat kroiłem krwisty kawał słabo wysmażonej dziczyzny, gdy zadzwonił telefon.
– Richardzie, obawiam się, że Hardy to główny podejrzany – oznajmił Doug.
– Rozumiem – odparłem ponuro. – Dlaczego tak sądzisz?
– W jego mieszkaniu policja odnalazła pozbawiony głowy tułów, owinięty w worki na śmieci.
Cóż, przynajmniej nie ma już miejsca na wątpliwości, pomyślałem. Czułem, jak na karku cierpnie mi skóra.
– Zatrzymali go już? – zapytałem.
– Nie, nadal jest na wolności. Policja ogłosiła właśnie, że traktuje tę sprawę priorytetowo.
W tym momencie ogarnęło mnie dziwne uczucie – miałem wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Właśnie dowiedziałem się, że mężczyzna, którego stan psychiczny ocenialiśmy przed paroma miesiącami, dopuścił się morderstwa, a właściwie podwójnego morderstwa. Gorączkowo starałem się zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Przypomniałem sobie przypadek Christophera Clunisa, schizofrenika, który w 1992 r. na stacji kolejowej Finsbury Park zabił Jonathana Zito. Wprawdzie z początku sprawa nie zyskała rozgłosu, jednak dzięki staraniom żony Jonathana, Jayne, w końcu powołano komisję śledczą do zbadania tego dziwnego zabójstwa. Z jej ustaleń wiemy, że w ciągu pięciu lat poprzedzających atak Clunis lądował aż na dziewięciu oddziałach psychiatrycznych oraz że wielokrotnie atakował innych pacjentów i pielęgniarzy, rzucając się na nich z nożem. W czasie, gdy doszło do tragicznego spotkania z Zito, Clunis był leczony w kilku poradniach zdrowia psychicznego na terenie Londynu i niedługo przed morderstwem został wypisany ze szpitala. Mieszkał samotnie w kawalerce, nie zażywał przepisanych lekarstw.
Raport przedstawiony przez komisję śledczą badającą sprawę Clunisa, opublikowany w czasach, gdy zaczynałem swoją przygodę z psychiatrią, wiele zmienił w świadomości lekarzy w kwestiach ryzyka, jakie wiązało się z leczeniem potencjalnych morderców, oraz ochrony własnego dobrego imienia. Potwierdzenie tych zmian przyniosła podsłuchana przeze mnie rozmowa dwóch doświadczonych lekarzy na stołówce szpitalnej. Rozmawiali półgłosem, ale i tak bez trudu zorientowałem się, że mówią o koledze po fachu, którego nazwisko pojawiło się w raporcie komisji. Zgodnie z nowymi wytycznymi każde wypisanie pacjenta ze szpitala poprzedzone musiało być opracowaniem dokładnego planu dalszego postępowania, a późniejsze postępy badanego miały być na bieżąco monitorowane i dokumentowane. Szacowanie zagrożenia, jakie pacjent może stanowić dla otoczenia – a więc zadanie, któremu ja i mój zespół poświęciliśmy się podczas pracy z Hardym – stanowiło wyjątkowy przypadek. Często trafiały się osoby, które wprawdzie nie kwalifikowały się do detencji sądowej, tym niemniej ich stan psychiczny albo zachowanie dawały powody do obaw. Zawsze byłem przekonany, że zagrożenie stwarzane przez pacjenta jest w dużej mierze niewymierne. Obecnie dysponujemy bardziej zaawansowanymi, czulszymi narzędziami diagnostycznymi, które łączą podejście aktuarialne z klinicznym, jednak w 2002 r. nie były one jeszcze w powszechnym użyciu. Ulepszyliśmy nasze zdolności przewidywania określonych zachowań, lecz nadal mechanizmy te pozostawiają wiele do życzenia – jesteśmy trochę jak synoptyk, którego we wrześniu prosi się o sporządzenie prognozy pogody na pierwszego lipca przyszłego roku. Jasne, taki nieszczęśnik może powoływać się na wzorce klimatyczne, jednak przewidzenie, czy danego dnia będzie padał deszcz, zwyczajnie wykracza poza jego możliwości – ewentualnie może on uciec się do mało precyzyjnych, ogólnych kategoryzacji w rodzaju określenia, czy występuje niskie średnie lub wysokie prawdopodobieństwo wystąpienia opadów.
Skoro nie jesteśmy w stanie wiarygodnie przewidzieć wystąpienia ryzykownych zachowań, pozostaje nam próbować poddać je kontroli. Jeśli pacjent nie wymagał natychmiastowej detencji sądowej w Broadmoor (szpitalu psychiatrycznym o wzmocnionym zabezpieczeniu), zawsze trzeba się liczyć z możliwością wystąpienia „gwałtownej burzy tropikalnej” – to znaczy psychiatra musi być gotowy na to, że ktoś straci życie, a zasadność wydanej przez niego opinii zostanie podana w wątpliwość. Jak mawiali moi opiekunowie podczas stażu: „Zabezpieczaj się, rób dokumentację” oraz „Zawsze zaczynaj od przyjęcia najgorszego scenariusza”.
W sprawie Hardy’ego, jak zresztą we wszystkich tego typu przypadkach, braliśmy pod uwagę ryzykowne zachowania pacjenta w przeszłości. Zmyliło nas wówczas przedstawione przez sąd rozpoznanie, że Rose White zmarła z przyczyn naturalnych. Dlatego, mimo że historia Hardy’ego pozwalała przypuszczać, iż również w przyszłości może on uciec się do przemocy, gróźb i nękania prostytutek albo partnerek życiowych, nie uwzględniliśmy ryzyka morderstwa. Jak już wspomniałem, szczegółem, który budził nasze podejrzenia, był aparat fotograficzny na statywie. Jego obecność w pokoju, w którym znaleziono ciało Rose, skłaniała do spekulacji na temat tego, co tak naprawdę się tam wydarzyło. Jednak jako że w aparacie nie znaleziono kliszy, nie dysponowaliśmy żadnymi informacjami, które pozwalałyby się domyślić, że podejrzany ma skłonność do wiązania swoich partnerek seksualnych i praktyk sadomasochistycznych. A ponieważ nie mieliśmy wystarczających kwalifikacji, żeby podważać opinię uznanego patologa, dlatego ostatecznie uznaliśmy, że odsuniemy nasze podejrzenia na bok.
Teraz myślami wróciłem do zwłok Rose – powód jej śmierci, jak się okazało, miał znacznie większe znaczenie, niż skłonni byliśmy pierwotnie przyznać. Co zatem przydarzyło się tej kobiecie?
Jakiś czas później nasi goście pożegnali się, a rok 2003 oficjalnie się rozpoczął. Zostałem sam w kuchni. Wkładałem brudne naczynia do zmywarki, a mój mózg przez cały czas pracował pełną parą. Tamtej nocy prawie nie zmrużyłem oka.
W Nowy Rok obudziłem się w paskudnym nastroju. Miałem wrażenie, jakby na dnie mojego żołądka zalęgła się groza. Robiąc dobrą minę do złej gry, obudziłem chłopców i pomogłem im się ubrać. Patrzyłem ponuro, jak starszy z synów, usadowiony w wysokim dziecięcym krzesełku, przeżuwa tosty maczane w żółtku ugotowanego na miękko jajka.
Tego dnia mżyło. Niebo zasnuły szare chmury. Przez wychodzące na północ przeszklone drzwi do ogrodu widziałem, jak zielony dmuchany basenik dla dzieciaków napełnia się deszczówką. Żeby odpędzić makabryczne myśli, próbowałem skupić się na przyziemnych zajęciach, takich jak zeskrobywanie wosku ze świec, który oblepił zeszłego wieczoru blat stolika. Wyobrażałem sobie, że to będzie spokojny Nowy Rok. Bardzo się przeliczyłem.
Ponieważ jestem uzależniony od kawy, uznałem w końcu, że pora na dawkę kofeiny. Wypłukałem kawiarkę, nasypałem do niej trochę kawy z ulubionego sklepu, prowadzonego przez Algierczyków w Soho, i postawiłem naczynie na gazie. Moja żona, przyzwyczajona do mężowskich napadów lęku o pacjentów, próbowała wybić mi z głowy katastroficzne scenariusze.
– Zawsze wyobrażasz sobie najgorsze rzeczy, a potem okazuje się, że wcale nie było tak źle – przypomniała.
Zapewne chodziło jej o sprawę sprzed kilku lat. Szykowaliśmy się do wyjazdu na nasz, i tak już odkładany, miesiąc miodowy, i na dwa dni przed nim jak grom z jasnego nieba runęła na mnie wiadomość o morderstwie. Byłem teraz wdzięczny żonie, że próbuje mnie pocieszać. Jednak w głębi duszy przeczuwałem, że tym razem moje obawy nie są bezpodstawne.
Pomyślałem o Craigu, stażyście, którego szkoliłem. Sumienny i inteligentny, należał do najlepszych praktykantów, z jakimi dotąd miałem przyjemność pracować. Teraz tkwił jednak w błogiej nieświadomości wypadków z ubiegłej nocy. Zwlekałem z telefonem do niego. Do dziesiątej rano krążyłem po kuchni, a trzy filiżanki espresso bynajmniej nie pomogły mi ukoić nerwów. Wreszcie wybrałem numer Craiga, żeby podzielić się z nim złymi nowinami.
– Chciałbym jeszcze raz przeczytać nasz raport – powiedziałem. – Raczej mało prawdopodobne, żeby Hardy miewał epizody maniakalne, nie sądzisz? Sprawia wrażenie człowieka zbyt zorganizowanego, by móc dopuścić się tych zbrodni.
Kiedy mówię o epizodzie maniakalnym, mam na myśli okres, w którym pacjent przejawia nastrój ekspansywny lub rozdrażnienie, a także nadmierną utrzymującą się przez dłuższy czas aktywność lub energię. Żeby spełnić kryteria manii, zachowanie takie musi występować przez większą część dnia i utrzymywać się przez co najmniej tydzień, a przy tym nie być bezpośrednią pochodną działania narkotyków czy alkoholu.
Oczywiście żaden z nas nie wiedział, w jakim stanie był obecnie Hardy. Na tym etapie szczegóły, które do nas docierały, były bardzo niejasne. Od razu jednak wyczułem w jego głosie, że Craig zaczyna się martwić.
– Nie przejmuj się – próbowałem go pocieszyć. – Ewentualna wina leży po mojej stronie. Pracowałeś pod moim nadzorem.
Bez dwóch zdań, sam nawarzyłem tego piwa.
W późniejszej rozmowie z Dougiem Cardinalem udało mi się uzyskać dalsze informacje, które rzuciły nieco światła na sprawę: poważne zajście zgłoszono, gdy bezdomny zawiadomił policję o znalezieniu szczątków ludzkich. Miało to miejsce na dzień przed sylwestrem, niedaleko domu Hardy’ego przy Royal College Street, w dzielnicy Camden. Mężczyzna natknął się na szczątki, kiedy w poszukiwaniu jedzenia przetrząsał uliczny śmietnik na kółkach. Niezrażony przez unoszący się wokół śmietnika odór, otworzył zielony worek na śmieci i ujrzał dwie ludzkie nogi. O swoim przerażającym znalezisku zawiadomił policję, która niezwłocznie odgrodziła teren i przystąpiła do przeszukiwania. Szczątki, które odnaleziono, jak się potem okazało, należały do dwóch różnych kobiet: 34-letniej Bridgette Maclennan oraz 29-letniej Elizabeth Valad. Obie znane były policji jako prostytutki pracujące w okolicy stacji metra King Cross.
Nazajutrz policjanci udali się do mieszkania Hardy’ego. Mieli nakaz rewizji, o który wystąpili na podstawie sprawy z początku ubiegłego roku. Na miejscu okazało się jednak, że był niepotrzebny. Drzwi do mieszkania Anthony’ego zastali otwarte.
W środku paliło się światło, ale mieszkanie było puste. Drzwi do sypialni ktoś zamknął na klucz, a szparę pod nimi uszczelnił szmatami, ale to bynajmniej nie powstrzymało odoru wydobywającego się z pomieszczenia.
Po sforsowaniu drzwi do pokoju znaleziono górną część tułowia, częściowo owiniętą w czarne worki na śmieci sklejone taśmą. Tułów należał do Maclennan. Zabezpieczono również dwa kawałki nogi, które należały do Valad.
W dużym kontenerze na śmieci stojącym na tyłach budynku policjanci znaleźli ramiona Valad i jej lewą stopę, a także dolną część tułowia Maclennan. Inne części ciał, jak się okazało, sprawca porzucił w różnych miejscach dzielnicy Camden; policja zdołała zlokalizować niemal wszystkie – nigdy jednak nie odnaleziono głów ani dłoni obu kobiet.
Kiedy usłyszałem o tych szczegółach, momentalnie przypomniał mi się aparat fotograficzny na statywie. Pierwsze skojarzenie narzucało się samo: mamy do czynienia z morderstwem na tle seksualnym i najwyraźniej ofiar jest więcej niż jedna. Przyswoiłem sobie typologię miejsc zbrodni w morderstwach na tle seksualnym, opracowaną w latach 80. XX wieku przez Roberta Resslera i Johna Douglasa z FBI3. Zaproponowali oni podział morderstw na „zorganizowane” i „chaotyczne (nawiasem mówiąc, brytyjski kryminolog David Canter podważył potem zasadność tej typologii, zarzucając jej zbytnie upraszczanie tematu)4. Miejsce zbrodni w morderstwie zorganizowanym nie przydaje się przy identyfikowaniu choroby psychicznej u sprawcy ani nie pomaga jej wykluczyć, ponieważ nawet osoby zmagające się z najdziwaczniejszymi urojeniami nie są pozbawione zdolności celowego planowania. W każdym razie owijanie tułowia w worki na śmieci nie wskazywało raczej na to, że mamy do czynienia z osobą przeżywającą ostry stan maniakalny.
Połączyłem się z internetem dzięki modemowi telefonicznemu. Odczekałem chwilę, aż umilknie dźwięk towarzyszący łączeniu się z siecią, wpisałem kod i otworzyłem mail od Craiga zawierający nasz raport. Przestudiowałem go dokładnie i odetchnąłem z ulgą – był bardzo wyczerpujący. Niewielka, aczkolwiek potrzebna mi wtedy pociecha.
2
Następny dzień był szary i ponury. Pogoda doskonale współgrała z moim nastrojem, gdy jechałem do szpitala psychiatrycznego o średnim stopniu zabezpieczeń, mojego głównego miejsca pracy.
Szpitale psychiatryczne o średnim stopniu zabezpieczeń usytuowane są na rogatkach Londynu. Ktoś niezorientowany nigdy by nie zgadł, co kryje się za ich murami. W tamtym czasie pracowałem w starym kompleksie budynków szpitalnych z epoki wiktoriańskiej, mniej więcej na granicy pasa zieleni wokół miasta, niedaleko autostrady M25, będącej londyńską obwodnicą. W drodze do pracy, poruszając się po ternie szpitala jednokierunkowymi uliczkami, musiałem minąć wielopoziomowy parking samochodowy, przed kostnicą skręcić w lewo i zjechać w dół, kierując się na tyły kompleksu i mijając niski budynek oddziału zdrowia psychicznego. Podzielony był on na szereg bloków, z których każdy mógł pomieścić piętnastu pacjentów. W tamtym okresie detencja trwała zazwyczaj kilka tygodni, dzisiaj pacjenci spędzają tam najczęściej zaledwie kilka dni. Od tamtej pory zlikwidowano szereg tego rodzaju oddziałów otwartych, co sprawiło, że jeszcze więcej pacjentów musi sobie radzić bez opieki szpitalnej. (Oficjalnie za decyzjami stoi troska o dobro chorych – rząd utrzymuje, że kieruje nim chęć zapewnienia im opieki, która nie będzie ograniczać ich swobód. W rzeczywistości chodzi o cięcie kosztów).
U podnóża wzniesienia stoi kilka dwukondygnacyjnych budynków z brązowej cegły o spadzistych dachach, wzniesionych na początku lat 90. XX wieku. To tutaj mieści się wspomniany oddział psychiatryczny o średnim stopniu zabezpieczeń. Gdy w latach 70. i 80. XX wieku na mocy odgórnej decyzji zlikwidowano zakłady zamknięte dla przewlekle chorych psychicznie, wkrótce stało się jasne, że w przypadku pewnej grupy pacjentów szanse na funkcjonowanie w lokalnej społeczności są zerowe. Na fali tej reformy wypisaliśmy z naszego szpitala ponad tysiąc pacjentów, kierując ich pod opiekę pozaszpitalną, jednak ci, którzy stwarzali największe problemy i byli agresywni, zostali umieszczeni w placówce nazywanej przejściowym oddziałem psychiatrycznym o wzmocnionym zabezpieczeniu. Zadaniem tego rodzaju specjalnie zaprojektowanych jednostek było zapewnienie miejsca, do którego trafialiby pacjenci wypisywani z Broadmoor, zanim jeszcze zostaną oddani pod opiekę lokalnej psychiatrycznej służby zdrowia. Projekt ten stanowił też realizację polityki, w myśl której należało za wszelką cenę unikać umieszczania osób chorych psychicznie w zakładach karnych.
Lata, w których powołano do istnienia tę placówkę, należały do optymistycznej z ducha epoki, czerpiącej inspirację z doświadczeń pionierskich i sowicie finansowanych holenderskich ośrodków badawczych psychiatrii sądowej, jak chociażby Van der Hoeven Kliniek w Utrechcie. W Holandii w ocenie odpowiedzialności karnej stosuje się oryginalny system skali ruchomej – sprawca przestępstwa, jeśli kwalifikuje się do leczenia psychiatrycznego, część wyroku spędza w szpitalu, część w więzieniu, przy czym długość obu okresów uzależniona jest od indywidualnych potrzeb. To właśnie Holendrom nasi krajowi pionierzy w dziedzinie psychiatrii sądowej zawdzięczają ideę, by podnieść standardy opieki psychiatrycznej świadczonej na oddziałach o średnim stopniu zabezpieczeń. Inicjatywy takie stały się synonimem wysokich standardów i wzorowego finansowania, które odtąd stawiano za wzór wiecznie borykającej się z problemami finansowymi NHS (National Health Service, Państwowa Służba Zdrowia w Wielkiej Brytanii).
Od tamtego czasu upłynęło mniej więcej dwadzieścia lat i niestety, mimo olbrzymich postępów, jakie dokonały się w dziedzinie zbierania dowodów, większego zaawansowania metod śledczych, a także pracy nad poprawą relacji pacjent–opiekun, generalny trend jest odwrotny. W ostatnim okresie dominuje raczej tendencja, by sprawców z zaburzeniami umieszczać w zakładach karnych, tym samym ograniczając ryzyko, że mogliby w przyszłości okazać się groźni dla otoczenia. Sędziowie sądów koronnych, jeśli mają do wyboru posłać skazanego z zaburzeniami do szpitala lub więzienia, generalnie skłaniają się ku drugiemu rozwiązaniu, co znajduje swoje odbicie w orzecznictwie. Nie dość jednak, że mamy do czynienia z ewidentną ewolucją w tendencjach prawnych i sądowych, musimy dodatkowo zmagać się z wysiłkami NHS zmierzającymi do ograniczenia wydatków na szpitalne leczenie psychiatryczne i psychiatrię sądową.
Tamtego deszczowego poranka w drodze na oddział o wzmocnionym zabezpieczeniu zaparkowałem samochód na świecącym pustkami parkingu. Po wielokrotnych wizytach w warsztacie samochodowym pozbyłem się w końcu bez żalu mojej wysłużonej czerwonej alfy romeo 164 i jeździłem teraz hatchbackiem, bardziej odpowiadającym moim aktualnym potrzebom, z dwoma fotelikami dziecięcymi z tyłu.
Na oddział wchodziło się przez dwie pary drzwi otwieranych zdalnie przez recepcjonistkę. Pamiętajmy, że był 2002 r. – na technologię czytników linii papilarnych musieliśmy poczekać jeszcze kilka lat.
W tamtym czasie, tak samo zresztą jak teraz, obszar opieki medycznej na terenie oddziału psychiatrycznego składał się z jednoosobowych sal, do których pacjenci mieli swoje klucze. Jako że pensjonariuszom takiego oddziału przysługuje względnie duża swoboda, wymaga on bardziej licznego personelu niż więzienie, gdzie jeden strażnik wystarczy do nadzorowania całego bloku. W przeciwieństwie do więzienia wszystkim pacjentom, gdy ich stan już się ustabilizuje, zapewniana jest indywidualna, dostosowana do ich potrzeb opieka: leczenie farmakologiczne, grupowa terapia uzależnień, psychoterapia indywidualna oraz terapia zajęciowa.
Ogólnie rzecz biorąc, na oddziale panuje spokój. Jednak gdy coś się wydarzy, sytuacja potrafi eskalować błyskawicznie. Natychmiast wszczynany jest alarm i wzywa się zespół szybkiego reagowania, którego zadaniem jest uspokojenie sytuacji lub obezwładnienie pacjenta, a w skrajnych przypadkach odizolowanie osób z ostrymi zaburzeniami lub zachowujących się agresywnie.
W przeciwieństwie do tradycyjnych zakładów dla psychicznie chorych we wnętrzach tych nowoczesnych placówek panuje czystość, są one dobrze oświetlone, a wysokie sufity dają złudzenie przestrzeni i wolności. Zupełnie inaczej wyglądał teren wokół budynku, który ogrodzony był płotem wysokości 5,2 metrów, wykonanym z uniemożliwiającej wspinanie się gęstej siatki zwieńczonej kolcami. Przy wejściu do budynku i wyjściu z niego pracownicy ochrony poddawali wszystkich przeszukaniu, a personel oddziału znał chwyty obezwładniające i unieruchamiające, inspirowane sztukami walki.
Z alarmem osobistym i kluczami przypiętymi do pasa wszedłem na teren oddziału i po chwili dołączyłem do cichej dyskusji prowadzonej w gabinecie dyrektora ds. klinicznych. W spotkaniu uczestniczyli: tenże dyrektor ds. klinicznych, dwóch moich kolegów-psychiatrów sądowych oraz Doug Cardinal, jako że był obecny na oddziale, gdy policja zawiadomiła szpital o sprawie Anthony’ego Hardy’ego. Nieco później zwróciliśmy się o pomoc do radcy prawnego, jednak wtedy najważniejsze było dla nas, by nikt inny nie ucierpiał z ręki pacjenta. Wychodziliśmy z założenia, że potem przyjdzie czas, by chronić własną skórę.
Ponieważ akta medyczne Hardy’ego zostały utajnione, żeby uniemożliwić ewentualne modyfikowanie ich treści, przedstawiłem pokrótce jego przypadek obecnym na spotkaniu. Najważniejszy w tamtym momencie był fakt, że Hardy nadal przebywał na wolności. Dlatego przede wszystkim chcieliśmy ustalić, jakie informacje na temat pacjenta należy udostępnić policji.
– Podejrzewam, że wiedzą o incydencie z jego żoną. Ale na wszelki wypadek się upewnię – powiedziałem.
Spokoju nie dawała mi myśl, że Anthony może być teraz w drodze do byłej małżonki. Kto wie, może planował ostateczną zemstę.
Ustaliliśmy, że dziennikarzy będziemy odsyłać do działu kontaktu z mediami. Przyjęliśmy strategię, że na tym etapie ani nie potwierdzimy, ani nie zaprzeczymy, jakoby Hardy był w jakikolwiek sposób związany z naszą placówką; była to standardowa procedura stosowana w sprawach, co do których istniało ryzyko, że zostaną nagłośnione medialnie.
Dyskusja, rzecz jasna, szybko zeszła na temat innych znanych przypadków morderstw popełnionych przez pacjentów leczonych psychiatrycznie. Przypomniałem sobie wtedy o dochodzeniu w sprawie Luke Warm Luke’a. Pacjent, Michael Folkes, który zmienił imię i nazwisko w dziwacznym hołdzie dla granego przez Paula Newmana bohatera filmu Nieugięty Luke, trafił na obserwację psychiatryczną po tym, jak dopuścił się przestępstwa.
Do szpitala psychiatrycznego Maudsley trafił w ciężkim stanie, jednak po pewnym czasie lekarz pozwolił mu na wyjście. Już nazajutrz zadecydowano o pilnym ponownym przyjęciu go na oddział, jednak osiem godzin później Folkes zabił Susan Crawford, zadając jej siedemdziesiąt ran kłutych i okładając ją gaśnicą. Sąd karny w Londynie, tzw. Old Bailey, uznał go za winnego zabójstwa i skazał na więzienie. W 1995 roku Michael Folkes trafił do Broadmoor.
Powołana do zbadania jego sprawy komisja śledcza obradowała cztery lata, a jej działalność pochłonęła 750 tysięcy funtów. Po przeanalizowaniu sprawy rekomendowano kwaterowanie osób z chorobami psychicznymi w mieszkaniach socjalnych, a także skrytykowano decyzję, na mocy której w przypadku Folkesa zarzucono stosowane przez szereg lat przymusowe leczenie farmakologiczne w zastrzykach o długim działaniu na rzecz samodzielnego zażywania przez pacjenta leków w formie tabletek. Doświadczonego psychiatrę sądowego, który swoim nazwiskiem firmował tamtą feralną decyzję, spotkały dotkliwe konsekwencje.
Niedługo po sprawie Folkesa zapadła decyzja, by więcej uwagi poświęcić psychiatrycznej opiece postpenitencjarnej. Odtąd specjalnie powołane zespoły miały monitorować stan pacjentów opuszczających szpital o wzmocnionym zabezpieczeniu, zwłaszcza takich, którzy w przeszłości dopuścili się już morderstwa.
Trudno się dziwić, że po takich doświadczeniach psychiatrzy sądowi stali się mniej skłonni do podejmowania ryzyka i niechętnie udzielali przepustek czy wypisywali chorych ze szpitala. Z drugiej jednak strony nie można dopuścić, by te zrozumiałe skądinąd pobudki ograniczały wolność pacjentów. Obecnie daje się zauważyć również inny trend – „zdecydowane podejmowanie ryzyka” i „szybki przepływ pacjentów” to slogany stosowane dziś przez menadżerów mobilizujących nas do zwalniania coraz większej liczby pacjentów w ramach opacznie rozumianych oszczędności. To oczywiście bardzo krótkowzroczne, powierzchowne rozwiązanie: koniec końców, jeśli dojdzie do tragedii, przyjdzie za nią odpowiedzieć właśnie psychiatrze.
Jak łatwo się domyślić, wszystkie te okoliczności bynajmniej nie poprawiały mi nastroju. Co prawda koledzy próbowali dodawać mi otuchy, ale robili to bez większego przekonania – dla wszystkich było jasne, że zabójstwa, które właśnie wyszły na światło dzienne, mogą zrujnować moją karierę lekarską. Błędna ocena – nawet jeśli jej nieprawidłowość wynikała z faktu, że opierałem się na niekompletnych informacjach – mogła mieć dla mnie opłakane skutki: zawieszenie prawa wykonywania zawodu, zwolnienie z pracy, publiczne upokorzenie. Należało się też liczyć z innymi ewentualnościami: między innymi pozwem o błąd w sztuce lekarskiej czy też dochodzeniem prowadzonym przez brytyjską Izbę Lekarską. W takich kontrowersyjnych sprawach liczyła się nie jednorazowa decyzja, lecz to, w jaki sposób lekarz postępował przez dłuższy czas. Psychiatrze sądowemu wolno popełnić błąd, o ile jego działania nie odbiegają zanadto od procedur, jakie na jego miejscu podjęliby koledzy po fachu. W rozstrzyganiu o winie decydujące znaczenie ma to, czy lekarz udokumentował swoje ustalenia oraz czy udostępnił pozyskane informacje odpowiednim agencjom.
Miały upłynąć miesiące, nim przyszło mi zeznawać przed Komisją ds. Poważnych Zdarzeń Niepożądanych (ang. SUI – serious untoward incident). Na powołanie komisji śledczej do zbadania okoliczności morderstwa czekałem ponad rok.
Po naradzie w gabinecie dyrektora musiałem zająć się paroma niecierpiącymi zwłoki sprawami. Obowiązywała mnie tajemnica lekarska, jednak w tej sytuacji priorytet zyskiwała troska o bezpieczeństwo innych osób, które potencjalnie były narażone na atak. Zadzwoniłem niezwłocznie do mojego znajomego w policji i zażądałem rozmowy ze starszym stopniem oficerem dochodzeniowym. Wybrałem podany numer telefonu komórkowego i odebrał komendant Andy Baker, stojący na czele wydziału zabójstw Metropolitan Police.
– Czym mogę służyć, panie doktorze? – zagaił. – Prawdę mówiąc, mam dziś pełne ręce roboty. Sam pan rozumie, szukamy na wysypisku śmieci ludzkich głów.
Nagle zabrakło mi tchu. Czy mogłem zapobiec temu, co się wydarzyło? Może powinienem był rekomendować w przypadku Hardy’ego bezwzględną internację i zasięgnąć opinii Broadmoor? Gdy w rozmowie z komendantem Bakerem powiedziałem o nękaniu żony przez Hardy’ego, ten potwierdził, że zespół dochodzeniowy wie o tym. Zapewnił mnie też, że oficerowie w cywilu obserwują dom byłej małżonki poszukiwanego.
Hardy ukrywał się przed policją przez około tydzień. Zachowały się nagrania z kamer monitoringu, na których widać, jak kupuje czarne worki na śmieci w lokalnym hipermarkecie sieci Sainsbury’s, a potem nabija punkty za zakup na kartę lojalnościową Nectar. Na nagraniach sprawiał wrażenie spokojnego i zdecydowanego. Zarejestrowano je mniej więcej w tym czasie, gdy dokonał w swoim mieszkaniu rozczłonkowania ciał zamordowanych kobiet.
Wkrótce na jaw wyszedł też inny mrożący krew w żyłach fakt: na początku grudnia 2002 r. Hardy zadzwonił do Frances Mayhew, 25-letniej mieszkanki dzielnicy Camden, i poinformował ją, że znalazł jej torebkę. Jak się okazało, kobieta zgubiła ją po wieczorze spędzonym w pubie, niedaleko mieszkania Hardy’ego. Mayhew wyznała później, że gdy wybrała się do niego, żeby odzyskać zgubę, Hardy próbował nakłonić ją do wejścia do mieszkania, jednak odmówiła.
– Przestraszyłam się – wspominała. – Powiedziałam: „Wie pan co, niech pan zatrzyma tę torebkę. Już mi na niej nie zależy”. Odwróciłam się, chcąc uciec. I wtedy on powiedział: „No dobra, zabieraj to”. I rzucił we mnie torebką.
Trzy dni później dostała listy i kartkę bożonarodzeniową od Hardy’ego. Na święta wyjechała z miasta, a po powrocie do Camden dowiedziała się, że znalazca jej torebki poszukiwany jest przez policję. To wtedy zdecydowała się ujawnić i opowiedzieć swoją historię.
– Gdyby był wobec mnie agresywny i na przykład próbował wciągnąć mnie do mieszkania, na sto procent porąbałby mnie tam na kawałki – stwierdziła.
Podczas przeszukania mieszkania Hardy’ego policja znalazła sporządzony przez niego rysunek Frances Mayhew – z pętlą na szyi.
Jako że Hardy nadal pozostawał na wolności, zachodziło poważne ryzyko, że nim wpadnie w ręce policji, znajdzie sobie kolejną ofiarę.
Poszukiwania ciągnęły się kilka dni, lecz nie przyniosły rezultatu. W końcu policjant po służbie rozpoznał Hardy’ego w kafejce na terenie szpitala dziecięcego Great Ormond Street. Mimo że szpital położony był mniej więcej 2,5 kilometra od domu Hardy’ego, morderca chodził tam do apteki, żeby wykupić insulinę na receptę (być może nie chciał pokazywać się w aptece w Camden). Podczas próby zatrzymania wywiązała się szarpanina. Dla jednego z oficerów skończyła się utratą przytomności, drugi został zraniony w dłoń i odniósł uraz oczodołu. W końcu na miejsce zdarzenia przybyły posiłki i zabójca został zatrzymany.
Przed przystąpieniem do obszukania zatrzymanego policjant ściągnął z dłoni rękawiczki i zastąpił je nową parą. Hardy zauważył wtedy ze śmiechem, że woli rękawice robocze Marigold. I faktycznie, podczas przeszukania mieszkania natrafiono na nie, a także na diabelskie maski, które morderca zakładał ofierze na twarz, zanim ją sfotografował. Zabezpieczono również ogromną liczbę kaset wideo z filmami pornograficznymi. Oprócz tego w mieszkaniu policja znalazła niewysłane listy do redakcji czasopism erotycznych, w których Hardy szczegółowo opisywał swoje przygody seksualne, najprawdopodobniej będące wytworem jego fantazji. Zwrócono też uwagę na butelkę z napisem „Spoczywaj w pokoju, Rose White”.
Czynności w mieszkaniu zabójcy trwały aż siedem tygodni. Zabezpieczono liczne graffiti w kształcie pentagramu oraz dziwaczne satanistyczne rysunki. Klisze Hardy wysyłał znajomemu, który zanosił je do wywołania do studia w Soho. Wśród licznych zdjęć na czterdziestu czterech widać było jego ofiary (wnioskując z obecności plam opadowych, a więc zasinień będących skutkiem spływania krwi do najniżej położonych partii ciała, patolog sądowy ocenił, że kobiety w momencie wykonywania zdjęć były już martwe). Morderca swoim modelkom zakładał na twarze maski i uwieczniał je z gadżetami erotycznymi. Pracownicy studia fotograficznego, do którego trafiały te klisze, nie mieli doświadczenia w rozpoznawaniu pośmiertnych zmian skórnych, naiwnie zakładali więc, że mają do czynienia z niewinnymi zdjęciami, do których kobiety pozowały z własnej woli. Do sesji zdjęciowej Elisabeth Valad morderca założył swojej ofierze na stopy skarpety ozdobione uśmiechniętą żółtą buźką Mr Happy, zakupione 6 grudnia.
Kluczowe dla ustalenia, w jakim stanie psychicznym znajdował się sprawca w czasie bezpośrednio poprzedzającym zabójstwo oraz następującym zaraz po nim, jest przeanalizowanie jego zachowania przed dokonaniem czynu karalnego, w jego trakcie oraz po nim. Przedprocesową oceną stanu psychicznego podsądnego zająć się mieli psychiatrzy niezwiązani dotąd ze sprawą Hardy’ego, ja jednak nie mogłem się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie, jak może się potoczyć jego proces. Wprawdzie u Hardy’ego podejrzewano chorobę afektywną dwubiegunową, której jednym z objawów jest depresja, jednak na razie nie znaleziono żadnych konkretnych dowodów, które by na to wskazywały. Mimo to podwójne (a być może potrójne) morderstwo nosiło wszelkie znamiona zabójstw na tle seksualnym, będących dziełem psychopaty lub sadysty seksualnego.
W psychiatrii sądowej nagminnie spotykamy się z sytuacjami, gdy informacje uzyskane od pacjenta są bardzo skąpe. W przypadku Hardy’ego należało zbudować jego profil na podstawie danych, którymi dysponowaliśmy, i spróbować wypełnić puste miejsca, wiedząc, na jakie czyny się zdobył. Anthony sam wyznał w rozmowie ze mną, że w dzieciństwie szukał podniet; na podstawie historii jego małżeństwa można było wysnuć wniosek, że jest mężczyzną egocentrycznym, być może narcystycznym, a przy tym bezdusznym – swoją żonę traktował okropnie, a spełnienia szukał w romansach. Zgromadzony materiał dowodowy nie pozostawiał wątpliwości, że Hardy korzystał z pornografii i usług prostytutek. A teraz mieliśmy również ciała dwóch zabitych jedna po drugiej kobiet, przy czym w obu przypadkach przyczyną śmierci, jak się później okazało, było uduszenie. Innymi słowy, po zabiciu pierwszej kobiety Hardy zapewne zwabił drugą do swojego mieszkania. To, co z początku wydawało się być schadzką za obopólną zgodą, szybko przerodziło się w sytuację przemocową, która doprowadziła do zabójstwa. Upozowanie zwłok oraz wyraźny element upokorzenia sugerował sadystyczny charakter zbrodni – najwyraźniej Hardy czerpał satysfakcję ze świadomości, że kontroluje swoje ofiary. Pojawiły się też sugestie, że decydującą rolę mogła odegrać potencjalna impotencja będąca następstwem cukrzycy; wówczas owa potrzeba zdominowania partnerek byłaby substytutem właściwego stosunku seksualnego.
Zabójstwa na tle seksualnym należą do rzadkości. Louis Schlesinger, psycholog sądowy z Nowego Jorku, wyróżnia wśród nich pewien szczególny podtyp charakteryzujący się działaniem kompulsywnym, a zarazem dobrze zorganizowanym. Oto jak opisuje ten przypadek: „połączenie seksu i agresji rodzi potężną podnietę”, w efekcie której zabójstwo jawi się jako spełnienie seksualne5. Ale zabójstwa na tle seksualnym potrafią przybierać też zupełnie inną postać: wydarzają się w momencie, gdy tłumione dysfunkcje seksualne wybuchają z całą siłą, a mord przyjmuje wówczas gwałtowny i niezorganizowany charakter. Oba wymienione typy morderstw mogą być zarówno planowane, jak i spontaniczne. Przykładowo, zabójstwo na tle seksualnym może być mordem „z przypadku”, w sytuacji gdy sprawca napotka odpowiednią ofiarę. Kiedy indziej mamy do czynienia z zabójstwem popełnionym w panice, gdy na przykład sprawca najpierw popełnia przestępstwo seksualne, a zabicie partnerki wynika z chęci zatajenia swojego czynu. Oczywiście każda zbrodnia jest inna, a przywołanym powyżej typologiom można zarzucić zbytnie upraszczanie. Odwoływałem się do nich w moim namyśle nad sprawą Hardy’ego, ponieważ szukałem odpowiedzi na bardzo konkretne pytania: Czy Hardy kwalifikował się jako morderca działający kompulsywnie, a zarazem w sposób zorganizowany? Czy był sadystą seksualnym? A może oprócz tego również psychopatą?
W opublikowanym w 1886 r. klasycznym dziś dziele Psychopathia Sexualis, cieszącym się skądinąd wielką popularnością w kręgach fetyszystycznych, Richard von Krafft-Ebing zwracał uwagę, że pożądanie i okrucieństwo często idą ze sobą w parze: „sadyzm (…) może się również przejawiać pod postacią wrodzonego pragnienia do poniżania, przyprawiania o cierpienie, ranienia czy też niszczenia innych ludzi dla zaspokojenia własnych potrzeb seksualnych (…), przy czym pragnienie to może przerodzić się w nieposkromioną żądzę podporządkowywania sobie innych”.
Oczywiście wiele parafilii – to znaczy „silnych i nawracających” preferencji seksualnych, jak chociażby niektóre odmiany fetyszyzmu, w których podniecenie seksualne budzą określone obiekty nieożywione, na przykład odzież czy buty, czy też praktyki seksualne polegające na krępowaniu partnera, dominacji i zabawach sadomasochistycznych – nie jest niczym nienormalnym ani niezgodnym z prawem. Ze zgoła odmienną sytuacją mamy do czynienia, gdy w grę wchodzi „szkoda psychiczna, ranienie lub zabijanie” innych – czego przykładem jest pedofilia czy voyeurystyczne praktyki fotografowania krocza nieświadomej niczego kobiety przez wsunięcie aparatu pod spódnicę w miejscu publicznym. Skłonności takie są klasyfikowane jako zboczenia seksualne czy też zaburzenia parafilne i uznawane za przestępstwa6. Podział ten budzi wprawdzie wiele kontrowersji, lecz zachowuje dużą wartość poznawczą.
Na pewnym etapie mojej kariery miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Kontrowersje związane z tym konceptem doprowadziły do dziwacznej i dość krępującej dla mnie sytuacji podczas prowadzonego przed Sądem Koronnym w Reading (Reading Crown Court) procesu Michaela Wenhama, mordercy, u którego skłonności fetyszystyczne przybrały formę obsesji. Mężczyzna ten zamordował prostytutkę, a wcześniej, jak się okazało, popadł w depresję po nieudanej operacji powiększenia penisa. Operacja kosztowała 15 tysięcy funtów, a Michael sfinansował ją z pieniędzy, które wspólnie z żoną odkładali na zakup przyczepy kempingowej. W sądzie rozgorzała dyskusja na temat tego, czy jeszcze przed morderstwem z powodu jego zboczeń ktoś ucierpiał, czego miały dowodzić pliki z wyjątkowo ekstremalną pornografią zabezpieczone na jego komputerze. Mimo że oponowałem, argumentując, iż jako psychiatra nie mam doświadczenia pozwalającego mi oceniać psychiczny stan aktorów występujących w filmie porno, sędzia zadecydował, że dwaj biegli omówią tę kwestię w pokoju narad. Oczywiście łatwo zrozumieć decyzję sędziego – gdyby pozwolił nam zostać na sali, obrady sądu niechybnie zmieniłyby się w seans kina erotycznego. Kiedy ogłoszono przerwę i członkowie ławy przysięgłych rozeszli się, wraz z drugim psychologiem sądowym, a także towarzyszącym mi stażystą znalazłem się w pokoju narad. Widok musiał być doprawdy przedni, gdyż oprócz nas w pomieszczeniu znajdowała się też grupa prawników w sądowych perukach i wszyscy jak jeden mąż gapiliśmy się na sceny z filmów pornograficznych znalezionych na komputerze mordercy. Czy ludzie na ekranie świetnie się bawili, czy też może było im źle? Innymi słowy, czy mieliśmy tu do czynienia z niewinną parafilią czy już z zaburzeniem parafilnym?
Pozwoliłem sobie stwierdzić, że podporządkowywanie i upokarzanie to motywy charakterystyczne dla pornografii jako takiej. Mój kolega po fachu, utytułowany profesor, był natomiast zdania, że wszyscy aktorzy na zaprezentowanym materiale najwyraźniej świetnie się bawią.
Jak łatwo się domyślić, Wenham został uznany za winnego morderstwa i skazany niezależnie od opinii biegłych na temat jego kolekcji filmów porno. W drodze powrotnej z Reading do Londynu, którą pokonywałem pociągiem, zacząłem mimo woli zachodzić w głowę – skądinąd nie pierwszy raz i nie ostatni – jak to się stało, że swoje życie związałem z tą, co by nie mówić, dość osobliwą gałęzią medycyny.
Park Dietz, znany amerykański psychiatra sądowy i konsultant przy produkcji serialu kryminalnego Prawo i porządek, podzielił proces przeradzania się parafilii w zaburzenie parafilne na cztery etapy. Etap 1: jednostka snuje fantazje seksualne i oddaje się masturbacji. Etap 2: jednostka nakłania partnera seksualnego do odgrywania fantazji seksualnych w rzeczywistości. Etap 3: jednostka płaci prostytutkom za odgrywanie fantazji. Etap 4: jednostka porywa ofiary lub przymusza je do odgrywania fantazji7. Eskalacja parafilii u Wenhama ewidentnie przebiegała dokładnie podług tego schematu – wiemy, że nakłonił swoją żonę do udziału w tego typu seksualnych praktykach, a potem również uciekał się do wynajmowania osób świadczących różnego rodzaju usługi seksualne, między innymi dominy.
Malcolm MacCulloch, przeanalizowawszy przypadki szesnastu psychopatycznych przestępców seksualnych osadzonych w Broadmoor, szpitalu o wzmocnionym zabezpieczeniu, stwierdził, że w większości przypadków dawała się zaobserwować eskalacja sadystycznych fantazji. Jednostka zmuszona była stale zmieniać podniecające obrazy, by utrzymać ten sam stopień podniecenia i przyjemności seksualnej. Zdaniem badacza „praktyczne próby” realizacji fantazji stanowiły kluczowy aspekt przestępstw seksualnych dokonywanych kompulsywnie, a przy tym w sposób zorganizowany8. W świetle jego ustaleń wielce prawdopodobne wydaje się, że Hardy fantazjował o dominacji i zabójstwie. Czy jednak dokonywał też „praktycznych prób”, o których wspomina MacCulloch – to znaczy czy przed Rose White sprowadzał do domu prostytutki i namawiał je, by pozwoliły się skrępować? Jak zauważa Eugene Revitch, psychiatra z New Jersey, wbrew powszechnym wyobrażeniom brutalnej napaści (motywowanej seksualnie) czy zabójstwu wcale nie musi towarzyszyć erekcja, wytrysk czy stosunek seksualny, ponieważ sam gwałtowny akt działa jako substytut seksu9. W sytuacji, gdy cukrzyca uczyniła z Hardy’ego impotenta, mógł on w taki właśnie zastępczy sposób zaspokajać swoje potrzeby seksualne.
Psycholog sądowy i wykładowca na University of California doktor Reid Meloy przeprowadzał wywiady z wieloma seryjnymi mordercami i na zlecenie FBI oceniał stan psychiczny między innymi Timothy’ego McVeigha, sprawcy zamachu bombowego w Oklahoma City, czy Teda Kaczynskiego, czyli tzw. Unabombera. Jest autorem wielu kanonicznych rozpraw poświęconych umysłowi psychopaty10, agresji drapieżczej i ocenie zagrożenia, jakie pacjent stanowi dla otoczenia11. Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że Hardy wpisywał się w opisane przez Meloya wzorce sadyzmu seksualnego i przemocy o podłożu psychopatycznym12. Za psychopatę uważa się osobę, która osiągnęła wysoki wynik na skali obserwacyjnej skłonności psychopatycznych (ang. Hare Psychopathy Checklist-Revised, PCL-R). Skala ta, będąca zaawansowanym narzędziem diagnostycznym opracowanym przez kanadyjskiego psychologa Roberta Hare, jest szeroko wykorzystywana w psychiatrii sądowej, chociaż wiarygodność uzyskiwanych dzięki niej wyników nadal budzi zastrzeżenia13.
Test PCL-R bada jednostkę pod kątem występowania określonych cech osobowości oraz zachowań: między innymi bezduszności, braku empatii, patologicznej skłonności do kłamstwa, impulsywności i pasożytniczego stylu życia, o czym jeszcze będzie mowa. Wysoki wynik uzyskany na teście interpretuje się jako wskaźnik wystąpienia przemocowych zachowań wykraczających poza normę funkcji mózgu14, a także upośledzonego zmysłu moralnego15.
W Stanach Zjednoczonych osoby, które zdobyły 30 na 40 możliwych punktów, uważane są za spełniające kryteria psychopatii, jednak w Europie zazwyczaj wystarczy niższy wynik (przyjmuje się, że „swoboda w relacjach międzyludzkich i powierzchowny urok”, będące jednym z wyznaczników osobowości psychopatycznej, w większym natężeniu występują na terenie USA).
Określenie kogoś psychopatą jest jednak wysoce problematyczne. Psychiatra sądowy John Gunn zauważa na przykład, że etykieta taka działa stygmatyzująco przez skojarzenie w powszechnej świadomości z okrucieństwem i różnymi potwornymi zachowaniami16. Zachodzi tu również ryzyko hipostazy: wstępnej hipotezie nadawana jest atrakcyjna nazwa (w tym przypadku psychopatii), która może błędnie sugerować, że psycholodzy i psychiatrzy wyodrębnili jakąś nową jednostkę chorobową, podczas gdy w rzeczywistości dokonują oni jedynie opisu pewnych zachowań. Ponieważ jednak wśród osób dopuszczających się mordu na tle seksualnym często występują jednostki, które na skali PCL-R zdobywają wysoki wynik, w niniejszej książce będę posługiwał się terminem „psychopata” jako wprawdzie nieprecyzyjnym i nacechowanym negatywnie, lecz przynajmniej zwięzłym. Ilekroć zatem będę stosował to pojęcie, będzie się ono odnosiło do osobnika, który w skali PCL-R zdobyłby co najmniej 27 na 40 możliwych punktów.
Meloy dowodzi, że „życzenie” uśmiercenia obiektu erotycznej żądzy „staje się szczególnie zrozumiałe” w grupie zaburzonych i agresywnych samców i stanowi wynik nałożenia się na siebie z jednej strony tęsknoty seksualnej, z drugiej zaś agresywnego deprecjonowania kobiety, która wzbudza w mężczyźnie pożądanie (niewykluczone, że za to ostatnie zjawisko należy winić jego wcześniejsze doświadczenia z innymi potencjalnymi partnerkami, które dały mu kosza). Badacz podkreśla zarazem, że „akt” – w przeciwieństwie do samego „życzenia” – umyślnego zabicia osoby wzbudzającej pożądanie seksualne, stanowi najbardziej skrajny rodzaj agresji seksualnej i jako taki należy do rzadkości, odpowiadając za mniej niż jeden procent morderstw popełnianych w Stanach Zjednoczonych. Mimo to nie mogłem nie zauważyć, że owo przejście od „życzenia” do morderczego „aktu” doskonale pasuje do przestępstw Hardy’ego.
Zdaniem Meloya seryjne morderstwa na tle seksualnym stanowią przykłady agresji drapieżczej, czyli takiej, która jest zaplanowana, celowa i stosowana w sposób beznamiętny. Ewolucyjną podstawą, na której agresja ta wyrasta, jest sytuacja polowania na zwierzynę17. W przypadku Hardy’ego ofiarami były bezbronne młode kobiety parające się prostytucją; sprawca dążył do napaści seksualnej, zabicia i zdominowania ofiar, przy czym to ostatnie pragnienie realizował nawet po ich śmierci, upozowując ciała do zdjęć w upokarzający dla nich sposób, a potem rozczłonkowując je. W morderstwach znacznie częściej spotykamy inny rodzaj agresji – impulsywnej, reaktywnej, emocjonalnej, często określanej jako „agresja afektywna” czy też „agresja instynktu samozachowawczego”; powrócę do tego tematu w dalszej części książki.
Badania pokazują, że przestępcy psychopatyczni w porównaniu z jednostkami pozbawionymi takich cech znacznie częściej przejawiają skłonności do agresji drapieżczej i są świetnie przystosowani do tego typu działań.
Rozróżnienie na agresję drapieżczą i agresję afektywną można zilustrować za pomocą zachowania kota. Kiedy kot zostanie przyparty do muru przez psa, sierść mu się zjeży i zwierzę zacznie ostrzegawczo syczeć. Jego grzbiet będzie wygięty w łuk, oczy szeroko otwarte, zęby i pazury obnażone. Oto przykład agresji afektywnej, instynktownego zachowania, którego zadaniem jest przetrwanie w obliczu zagrożenia. Pewnego dnia zaobserwowałem jednak zgoła inne kocie zachowanie – przyglądałem się mojemu pupilowi, który skradał się do pełnego pisklaków gniazda kosa. Kot poruszał się bezszelestnie, sunąc przy samym murze, zęby i pazury miał schowane. Żeby łowy zakończyły się powodzeniem, zwierzę musi być pobudzone, w przeciwnym razie nie uda mu się uśmiercić ofiary. Beznamiętność, którą zauważyłem u kota, jest często spotykana w przypadku masowych mordów dokonywanych przez nastolatków oraz dorosłych, a zatem w sytuacjach będących domeną agresji drapieżczej.
Zdaniem Meloya psychopaci są szczególnie predestynowani do agresji drapieżczej ze względu na niski poziom podniecenia i reaktywności, a także dlatego że cechuje ich arogancja i zarozumiałość, są emocjonalne zdystansowani i wyzbyci empatii w stosunku do cierpiących ofiar.
Czy pamiętając o mordach i rozczłonkowywaniu ofiar, wolno nam przyjąć, że Hardy spełnia przywołane kryteria psychopatyczne, czy też powinniśmy go uznać za zwyczajnego sadystę seksualnego? To rozróżnienie jest istotne, mimo że obaj – i sadysta seksualny, i psychopata – postępują podobnie: ranią innych i zadają im ból, podczas gdy sami zachowują emocjonalny dystans do cierpienia ofiar.
W obu typach zaburzeń, nim sprawca podda się agresji drapieżczej, dużo fantazjuje, planując swój czyn. Niewykluczone, że filmy pornograficzne skłoniły Hardy’ego do przejścia od modelu, w którym partnerzy wyrażają zgodę na krępowanie i praktyki sadomasochistyczne, ku fascynacji ekstremalną postacią sadyzmu, to znaczy taką jego formą, w której jednostka czerpie przyjemność z podporządkowania sobie partnera do tego stopnia, że staje się panem jego życia i śmierci, lekceważąc przy tym prawa i uczucia zarówno ofiar, jak i ich bliskich.
Rozważania te prowadzą do pytania: czy sadystami lub psychopatami stajemy się, czy też rodzimy? U niewielkiego odsetka dzieci z zaburzeniami zachowania zaobserwowano bezwzględność i nieczułość; zdaniem badaczy owi początkujący psychopaci są bardziej od swoich rówieśników narażeni na to, że w przyszłości, kiedy dorosną, będą przejawiać agresywne zachowania. Badania przeprowadzone przez Essi Viding na University College London potwierdziły, że skłonność do agresji ma podłoże genetyczne, to znaczy jest dziedziczna18. A jeśli dziecko z genetycznymi predyspozycjami do psychopatii i agresji padnie ofiarą znęcania się, wówczas tendencje te mogą się nasilić19.
Całkiem możliwe, że Hardy był bezwzględnym i nieczułym dzieckiem. Być może poszukiwał, jak sam przyznał, dreszczyku emocji, żeby przezwyciężyć w ten sposób zobojętnienie emocjonalne. Czy wolno nam założyć, że jeśli ktoś się nad nim znęcał w dzieciństwie, mogło to spowodować eskalację psychopatycznych skłonności?