Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy przystojny, elokwentny i szarmancki mężczyzna z dyplomem psychologa może być tym samym człowiekiem, który porwał, zamordował, zgwałcił i okaleczył dwadzieścia młodych studentek? Kim naprawdę są seryjni zabójcy i jakie motywy popychają ich do zbrodni?
Zajrzyj za kulisy najbardziej wstrząsających seryjnych morderstw. Na ich przykładzie Peter Vronsky pokazuje złożoność kryminalnego, psychologicznego i kulturowego aspektu zbrodni. Posługuje się głośnymi sprawami takich przestępców, jak Ted Bundy, Jeffrey Dahmer, Richard Ramirez, Edmund Kemper czy Ted Kaczynski, szukając odpowiedzi na
pytanie: „Co sprawia, że człowiek staje się wielokrotnym mordercą?".
Gdzie, dlaczego i w jaki sposób dochodzi do ukształtowania się psychopatycznej osobowości ze skłonnością do brutalnej przemocy?
I wreszcie: jak rozpoznać osobę, która może być seryjnym zabójcą, i co zrobić, by w razie ataku zwiększyć swoje szanse na przeżycie?
Książka zawiera nie tylko wnikliwe i pasjonujące analizy zbrodni, lecz także transkrypcje wywiadów ze skazanymi, a nawet wskazówki opracowane na podstawie rozmów z seryjnymi zabójcami i tymi spośród ich ofiar, którym udało się przeżyć, pozwalające przetrwać ewentualne spotkanie z mordercą - począwszy od metod rozpoznawania werbalnych znaków ostrzegawczych po formy aktywnej samoobrony.
"Możliwe, że już przeżyliście spotkanie z seryjnym mordercą.
Możliwe, że siedzieliście obok któregoś z nich w kinie czy restauracji; mogliście minąć jakiegoś na ulicy czy zaparkować samochód obok auta takiego zabójcy. Możliwe, że ktoś taki podszedł do was - pamiętacie może dziwne prośby od nieznajomego?
Prosił, by pomóc mu zanieść pakunek do auta albo namawiał do pomocy w poszukiwaniu zaginionego szczeniaczka? (…) Seryjny zabójca usiłuje skierować was na ścieżkę wiodącą ku śmierci w chwili, gdy wdaje się z wami w pierwszy, niewinny kontakt - i to, czy dotrzecie do końca owej ścieżki, często zależy od was..."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 832
Niniejszy przekład oparty jest na drugim wydaniu książki z 2020 roku, w którym autor nie zaktualizował informacji zawartych w starych rozdziałach z wydania z 2004 roku, a dopisał jedynie nowe.
W 2004 roku wiele spraw kryminalnych wciąż pozostawało na etapie śledztwa, ale wyjaśniło się później. Niekiedy też pojawiły się w związku z nimi nowe wątki, bez których objaśnienia biografie pewnych sprawców stają się niekompletne.
Ze względu na powyższe pozwoliłem sobie zaktualizować w tekście liczby ofiar podane przez autora, zamieszczając takie, które są zgodne ze stanem wiedzy na koniec 2022 roku, uznawszy to za rozwiązanie dużo bardziej klarowne od dodawania kolejnych przypisów. Liczne przypadki występowania słów w rodzaju „niedawno” czy „ostatnio” pochodzących z pierwszego wydania zastąpiłem dla klarowności formułkami typu „przed 2004 rokiem”, „na przełomie wieków” i podobnymi, wierząc całym sercem, że najważniejsze są komfort czytelnika oraz tak kluczowa dla pozycji true crime spójność.
Dla wygody czytelnika postanowiłem przełożyć przydomki wszystkich seryjnych zabójców je posiadających; zawsze jednak podaję także ich oryginalne brzmienie.
W wypadku zmienionych w oryginale imion ofiar czy świadków informuję w przypisach o prawdziwych danych tych osób, ponieważ nie są one obecnie żadną tajemnicą, a ich znajomość jedynie ułatwi poszerzanie wiedzy ciekawemu czytelnikowi.
O ile nie zaznaczyłem inaczej, przekłady cytatów są mojego autorstwa.
Chciałbym zadedykować niniejszy przekład pamięci wszystkich ofiar seryjnych zabójców, które do dziś pozostają bezimienne, oraz tych, które nie zostały wymienione z nazwiska w niniejszej książce.
WSTĘP
Moi dwaj seryjni zabójcy
Seryjni zabójcy wiedzą, że są niezwyciężeni.
– ROBERT D. KEPPEL, śledczy
Mam problem z kobietami.
– RICHARD COTTINGHAM, zwany Rozpruwaczem Korpusów z Times Square
Żaden ze mnie ekspert w kwestii seryjnych zabójców; nie jestem kimś, kto odebrał w tej materii wszechstronne wykształcenie. Nigdy nie pracowałem dla Federalnego Biura Śledczego jako profiler, nie byłem policjantem, kryminologiem czy psychologiem sądowym. Nie napisałem rozprawy akademickiej na temat tego typu przestępców i nigdy też nie przeprowadzałem wywiadów z przebywającymi w więzieniu seryjnymi zabójcami, nie wymieniałem się nawet z nimi korespondencją. Nie zdarzyło mi się kupić dzieł sztuki ich autorstwa ani zbierać pamiątek, które po sobie pozostawili. Innymi słowy, przypominam zapewne was – jestem ciekawskim amatorem. Nie licząc tego, że czytałem na ich temat i zetknąłem się z nimi w telewizji, jedynym moim przeżyciem związanym z tym zagadnieniem jest osobisty – ale krótkotrwały – kontakt z dwoma z nich, i to w czasach, zanim zostali zidentyfikowani i ujęci. Możecie sobie pomyśleć: „No, to czyni go innym od nas”… ale na waszym miejscu nie spieszyłbym się z takimi wnioskami.
Podróżując, przypadkowo natknąłem się na dwóch niesławnych mężczyzn, którzy w anglojęzycznej kulturze dorobili się przydomka Ripper – Rozpruwacz. Byli to Richard Cottingham, znany jako Times Square Torso Ripper (Rozpruwacz Korpusów z Times Square), powiązany później z pięcioma przypadkami zabójstw, w których ofiary zostały poćwiartowane, mającymi miejsce w stanach Nowy Jork i New Jersey, oraz Andriej Czikatiło, nazywany Red Ripperem (Czerwonym Rozpruwaczem)1, którego spotkałem w Rosji dosłownie na kilka dni przed tym, gdy popełnił ostatnie trzy ze swoich ponad pięćdziesięciu kanibalistycznych mordów na kobietach, młodzieży i dzieciach. W obu przypadkach dopiero dużo później dowiedziałem się, z kim miałem do czynienia. Moje zetknięcie się z Cottinghamem było w równym stopniu dramatyczne, jak spotkanie Czikatiły okazało się banalne i łatwe do zapomnienia.
Miałem styczność z Richardem Cottinghamem przez jakieś dziesięć sekund pewnego wczesnego niedzielnego poranka w grudniu 1979 roku w Nowym Jorku. Pracowałem jako asystent produkcji przy filmie, który kręciliśmy w Toronto. Moim zadaniem było co parę dni wylatywać do Stanów Zjednoczonych i osobiście dostarczać szpule z wywołanym filmem do laboratorium fotograficznego w pobliżu Times Square, gdzie poddawano je specjalnej obróbce. To była świetna praca: rankiem wylatywałem do Nowego Jorku, szybko podrzucałem film gdzie trzeba, a potem miałem czas dla siebie aż do następnego dnia, gdy musiałem się stawić po gotowe szpule.
Zazwyczaj dostawałem do ręki bilet lotniczy oraz kopertę z gotówką; oczekiwano, że sam zajmę się kwestią noclegu oraz posiłków. Ekipy filmowe miały w zwyczaju zatrzymywać się w dobrych hotelach klasy biznesowej – Sheratonach, Hiltonach i tak dalej – a mnie dawano dostatecznie dużo szmalu, bym mógł nocować i stołować się właśnie w tego rodzaju przybytkach. Będąc jednak młodym i zbuntowanym człowiekiem (któremu zdarzyło się już polecieć do Nowego Jorku i nocować na podłodze w legendarnej kolebce kontrkultury, klubie CBGB na Bowery, żywiąc się przy tym serem i winem na wernisażach w galeriach sztuki), miałem głęboko w nosie jakieś tam wysmakowane noclegi. Podczas przewożenia filmów poprzestawałem na zaklepaniu miejscówki w tanich, turystycznych hotelikach. Zaoszczędzone pieniądze wydawałem na imprezach w klubach, kupowałem albumy muzyczne, książki i elektronikę. Ale podczas jednej z tych wycieczek poszedłem o krok za daleko.
Nieoczekiwane opóźnienie wynikłe z problemów technicznych w studiu fotograficznym zmusiło mnie do pozostania w Nowym Jorku przez cały weekend. Musiałem tak gospodarować budżetem, by mieć dach nad głową przez te nieprzewidziane noce, postanowiłem więc w ostatni dzień zameldować się w wyjątkowo obskurnym punkcie noclegowym. Wczesnego niedzielnego poranka podszedłem do niczym niewyróżniającego się średniej wielkości hotelu na Czterdziestej Drugiej Zachodniej Ulicy, jakieś dwie przecznice od rzeki Hudson, w pobliżu szczątków zawalonej sześć lat wcześniej West Side Highway2. Hotel oferował noclegi za wybitnie korzystne stawki, ale za cenę tego, że położony był w bezpośrednim sąsiedztwie z niczym – w pobliżu bowiem nie było żadnej wygodnej stacji metra, żadnych atrakcji turystycznych czy biurowców. Budynek tkwił w zrujnowanej dzielnicy w pobliżu Dziesiątej Alei, która zasłużyła sobie na swoje historyczne miano, Hell’s Kitchen, faktycznie przypominając kuchnię piekła. Hotel był niezbyt atrakcyjnym miejscem nawet dla osób uzależnionych i parających się prostytucją, których królestwo przypominające świat rodem z Taksówkarza z Robertem De Niro mieściło się o kilka przecznic na zachód; była tam tak zwana „Czterdziestka dwójka”, oślizgły i parszywy fragment Czterdziestej Drugiej Zachodniej wypełniony sklepami z pornografią, pokazami erotycznymi i sklepami z nożami, ciągnący się od Broadwayu obok terminalu autobusowego w pobliżu Ósmej i Dziewiątej Alei. Hotel był wyjątkowo tani, ale jak na tę cenę zdawał się w znośnym stopniu czysty i bezpieczny, a od laboratorium, w którym miałem się stawić wczesnym rankiem, dzielił mnie krótki spacerek.
Pojawiłem się w hotelu bez rezerwacji i powiedziano mi, że pokój będzie dla mnie gotowy już wkrótce; miałem poczekać około pół godziny, bo poprzedni lokatorzy właśnie się wymeldowywali. Postanowiłem, że w międzyczasie udam się na górę i ocenię, jak złe może być to miejsce. Czekając na windę, lekko się zirytowałem; zauważyłem, że kabina zatrzymała się na niemal wieczność na najwyższym piętrze. W końcu jednak ruszyła i gdy drzwi stanęły otworem, wysiadł z windy najprawdopodobniej właśnie ów dupek odpowiedzialny za przestój. Niemalże mnie stratował, wlokąc się jak jakiś zombie o zeszklonych oczach; patrzył przeze mnie na wylot i zepchnął mnie na bok, jakby mnie tam właściwie nie było. Gdy mnie mijał, kierując się ku lobby, trącił lekko moją nogę torbą, walizką czy co tam dźwigał. Nie przyjrzałem się temu bagażowi ani też nie byłbym dziś w stanie opisać odczucia, jakiego doznałem, gdy jego bagaż dotknął mojej nogi. W pamięć wryło mi się jedynie to, że gość zdawał się niemal lśnić od pokrywającej go warstewki potu oraz że miał wybitnie niekorzystną fryzurę na mopa. Sprawiał wrażenie kolesia około trzydziestki piątki, miał piaskowej barwy włosy i przypominał niskiego rangą, pobladłego pracownika biurowego – i jak się okazało, właśnie kimś takim był (choć inni świadkowie mówili raczej, że miał „oliwkową” cerę). W chwili, gdy drzwi windy zasunęły się za mną, zdążyłem już o nim zupełnie zapomnieć.
Pojechałem windą na losowo wybrane piętro. Natychmiast wyczułem delikatny, ale dość jednoznaczny swąd spalenizny; nie widziałem jednak żadnego dymu i uznałem, że jest to po prostu naturalna woń tego hotelu. Spacerując po korytarzach, nie wykryłem niczego, co jawiłoby mi się jako szczególnie paskudne, ale nie uszło mojej uwadze, że ten przykry zapach przybiera na sile; teraz do bukietu woni dołączyły trudne do pomylenia z czymkolwiek innym nuty spalonego kurzego pierza albo zwierzęcej sierści. Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, ale była to woń pieczonego ludzkiego mięsa.
W korytarzu moje spojrzenie przyciągnęło kilka czarnych i tłustawych smużek jakiejś smolistej substancji, tak małych, że nieomal nieuchwytnych. Fruwały w powietrzu i wirowały niby czarne płatki śniegu. Gdy złapałem jedną z nich, zabarwiła moje palce na czarno. Przeszedłem korytarzem dalej; teraz zrobiło się już jakby mgliście, a zapach niewątpliwie miał związek z pożarem w budynku – taka mieszanka płonącego drewna i farby. Usłyszałem dochodzące z kilku różnych miejsc odgłosy nagłego poruszenia, a także krzyki na klatce schodowej; rozdzwoniły się alarmy pożarowe. Szybko skierowałem się z powrotem na dół, ku lobby, i opuściłem budynek dokładnie w tej samej chwili, w której wyhamowywał przed nim wóz strażacki. Całe to doświadczenie sprawiło, że owo miejsce zaczęło mieć (mówiąc delikatnie) niezbyt sympatyczny klimat, dlatego też opuściłem je niemal natychmiast, by poszukać nowego hotelu. Nie odwracałem się za siebie.
Następnego ranka przeczytałem w gazetach, że interweniujący podczas pożaru hotelu strażacy znaleźli w jednym z pokoi ciała dwóch zamordowanych kobiet, które ułożono na łóżkach i podpalono. Strażak wywlókł jedną z nich z zadymionego doszczętnie pokoju i zamierzał udzielić jej pierwszej pomocy metodą usta-usta, ale dopiero wtedy zorientował się, że nie miała głowy i dłoni. Z początku myślał, że to manekin. Weteran z nowojorskiej straży pożarnej z piętnastoletnim doświadczeniem powiedział, że po tym incydencie poszedł na na terapię mającą pomóc mu zaleczyć traumę. „Nigdy nie natrafiłem na cokolwiek podobnego. I mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał”k1 – powiedział.
Ubrania ofiar odnaleziono starannie poskładane i ułożone na dwóch schludnych stosikach w wannie; na górze tych stert spoczęły ich buty na koturnach. Nie licząc materaców, w pokoju próżno było szukać plam krwi; nie znaleziono też odbitek palców3 ani innych dowodów. Sprawca zabrał ze sobą narzędzie, którego użył do rozczłonkowania ofiar, czymkolwiek ono było. Poza okaleczeniami na ciałach odnaleziono ślady straszliwych tortur: oparzenia od papierosa, stłuczenia od bicia, a także ślady zębów na piersiach.
W tamtym czasie nie łączyłem tego mordu z mężczyzną, z którym się zderzyłem przy windzie. Nie zapamiętałem go nawet. Tak jakoś wyszło, że wędrowanie po hotelu wśród latających czarnych płatków, nagłe uruchomienie alarmu pożarowego i wozy straży stojące pod budynkiem zupełnie stłamsiły to drobne wspomnienie o dziwnym facecie. Wróciło dopiero wtedy, gdy Richard Cottingham został aresztowany i postawiony przed sądem za okaleczanie i zabijanie młodych kobiet, głównie prostytutek, w Nowym Jorku i New Jersey, wliczając w to dwie ofiary z hotelu. Gdy zobaczyłem zdjęcie w gazecie, natychmiast go rozpoznałem: ta kiepska fryzura i blade oblicze.
Od tego czasu zawsze zakładałem, że gdy wyszedł z windy i minął mnie tego niedzielnego poranka, musiał mieć przy sobie ucięte głowy i dłonie ofiar. Naprawdę nie sądzę, że podjął ryzyko i zostawił na chwilę bez nadzoru w pokoju hotelowym dwa okaleczone ciała, by pozbyć się głów i dłoni i dopiero potem wrócić, by podpalić pomieszczenie. A choć nie wiem, w czym przenosił głowy, musiał to być ów bagaż, który otarł mi się o nogę w chwili, gdy mężczyzna opuszczał windę (inna sprawa, że nie było wiadomo, czy zabił najpierw jedną kobietę i zostawił jej zwłoki w pokoju, po czym wyprawił się, by odnaleźć drugą, czy też obie były żywe i przyszło im wspólnie zginąć z jego ręki; Cottingham nigdy tego nie wyjawił)4.
Richard Francis Cottingham, lat trzydzieści cztery, jak odkryłem, był żyjącym w separacji z żoną ojcem trójki dzieci, mieszkającym gdzieś na przedmieściach New Jersey. Sąsiedzi opisywali go zazwyczaj jako mężczyznę lekko nadętego i skrytego, ale uważali za oddanego ojca, który zawsze zabierał swoje dzieciaki na halloweenowe polowanie na cukierki. Był synem wysokiej rangi przedsiębiorcy ubezpieczeniowego i licealnym sportowcem, ale przy tym samotnikiem. Przez ostatnie szesnaście lat na wolności miał stabilne zatrudnienie – zajmował się obsługą komputerów w firmie ubezpieczeniowej Empire State Blue Cross-Blue Shield z siedzibą na Trzeciej Alei na środkowym Manhattanie. Był cenionym pracownikiem i można było na nim polegać. Wybrał dla siebie zmianę od piętnastej do dwudziestej trzeciej, a zbrodni dokonywał o poranku, w nocy po pracy lub w weekendy.
Głowy i ręce ofiar z hotelu w pobliżu Times Square nie zostały odnalezione, choć policja zorganizowała kompleksową akcję poszukiwawczą, także w pobliskim odcinku rzeki. Jedną z ofiar udało się zidentyfikować dzięki porównaniu szpitalnych zdjęć rentgenowskich jako urodzoną w Kuwejcie Deedeh Goodarzi, dwudziestotrzyletnią pracownicę seksualną z New Jersey oraz matkę czteromiesięcznego dziecka. Drugiej z ofiar – wedle szacunków nastolatki – nigdy nie udało się zidentyfikować.
Sześć miesięcy później Cottingham zabił i okaleczył kolejną pracownicę seksualną z Nowego Jorku, dwudziestopięcioletnią Jean Mary Ann Reyner. Odnaleziono ją w zabytkowym, ale będącym cieniem dawnej świetności hotelu Seville na Dwudziestej Dziewiątej w pobliżu Madison Avenue. Tym razem sprawca odciął piersi ofiary i ułożył je na wezgłowiu łóżka, po czym podpalił pokój.
Cottingham tak naprawdę preferował dokonywanie zbrodni bliżej swojego domu w New Jersey. Najczęściej zabierał ofiary z ulic Manhattanu lub z barów, gdzie je spotykał. Tak czy inaczej, kupował im drinki lub obiady; napoje zawsze po kryjomu zaprawiał pigułką gwałtu. Następnie wyprowadzał lub zwabiał półprzytomne ofiary do swojego samochodu i przewoził je przez rzekę do New Jersey, do tanich motelów ciągnących się wzdłuż licznych autostrad przecinających stan. Wnosił je do motelu przez tylne drzwi, a potem molestował i torturował przez dłuższy czas. Te, które miały szczęście, budziły się później ze stuporu wywołanego przez narkotyk, by odkryć, że zostały zgwałcone, także analnie, i że ich ciała pokryte były straszliwymi ranami; ofiary te były porzucone bez ubrania gdzieś na poboczu lub podłodze motelowego pokoiku, z mglistymi wspomnieniami tego, co im się przytrafiło. Pozostały przy życiu, bo Cottingham był specyficznego rodzaju seryjnym zabójcą – kategoryzowanym jako gniewno-ekscytacyjny lub motywowany żądzą sadysta. Cottingham czerpał przyjemność nie z aktu zabijania, a z torturowania swoich ofiar. Gdy skończył już się pastwić nad daną kobietą, nie obchodziło go, czy ona przeżyje, czy też nie; co więcej, jeśli dana osoba zmarła podczas ataku, zanim Cottingham osiągnął oczekiwany poziom satysfakcji, pastwił się nad zwłokami do momentu spełnienia. Gdy było już po wszystkim, miał w zwyczaju porzucać swoje ofiary niczym „odpadki”, a to, czy dana kobieta żyła, czy też nie, było mu obojętne. Niektóre miały szczęście i przeżyły, innym się nie udało.
Ciało dziewiętnastoletniej Valerie Ann Street zostało odnalezione przez personel Hasbrouck Heights Quality Inn w New Jersey. Sprzątająca pokój motelowy kobieta usiłowała odkurzyć pod łóżkiem, ale coś blokowało jej dostęp. Gdy uniosła materac, odkryła wepchnięte tam straszliwie okaleczone zwłoki. Ręce ofiary były ciasno skute za plecami; całe ciało pokrywały ślady ugryzień; była bita po goleniach. Valerie Street umarła z powodu niedotlenienia; na jej ustach znaleziono ślady taśmy samoprzylepnej. Cottingham dołożył starań, by ostrożnie ją oderwać i zabrać ze sobą po zabiciu dziewczyny. Musiał jednak zgubić kluczyk od kajdanek, skoro pozostawił je zapięte na nadgarstkach ofiary – i był to błąd, który okazał się dla niego zgubny, bo policja odnalazła odbitki jego palców na wewnętrznej części ich zatrzasku.
Jedna z jego ofiar na pewno nie była pracownicą seksualną. Dwudziestosześcioletnia radiolożka Mary Ann Carr została odnaleziona porzucona pod płotem z siatki okalającym ten sam hotel w New Jersey dwa lata wcześniej. Jej klatka piersiowa i nogi były poranione ostrym narzędziem; została pobita jakimś ciężkim, tępym przedmiotem, a do tego jej ciało pokrywały siniaki i ugryzienia. Na jej nadgarstkach widniały ślady po kajdankach, a na ustach znaleziono resztki kleju z taśmy. Była duszona, ale to właśnie taśma ostatecznie pozbawiła ją życia.
Cottinghama aresztowano dwudziestego drugiego maja 1980 roku, około sześć miesięcy po tym, gdy na niego wpadłem. Zabrał z ulicy osiemnastoletnią Leslie Ann O’Dell, która oferowała usługi seksualne na rogu Lexington Avenue i Dwudziestej Piątej. Przybyła do Nowego Jorku ze stanu Waszyngton autobusem, a alfonsi czatujący na dworcu autobusowym szybko nakłonili ją do uprawiania prostytucji. Cottingham kupił jej drinki i opowiadał jej o swojej pracy oraz domu na przedmieściach aż do trzeciej nad ranem. Następnie zaproponował jej podwózkę do terminalu autobusowego w New Jersey, by mogła stamtąd uciec przed nowojorskimi stręczycielami. Leslie z wdzięcznością przyjęła tę pomoc. Po przekroczeniu Mostu Waszyngtona i wjechaniu na teren New Jersey kupił jej steka w całodobowym bistro. Był czarujący, szczodry, pełen współczucia i skłonny pomóc. W pewnym momencie dziewczyna zgodziła się uprawiać z nim seks w zamian za sto dolarów. Około świtu zameldowali się w tym samym nieszczęsnym Hasbrouck Heights Quality Inn, w którym osiemnaście dni wcześniej zostawił pod łóżkiem okaleczone ciało swojej ostatniej ofiary. Nikt z obsługi nie rozpoznał Cottinghama.
Po wynajęciu pokoju Cottingham podjechał do niego od tyłu i oboje z Leslie weszli tam tylnym wejściem. Zostawił ją samą w pomieszczeniu, mówiąc, że wraca do auta, bo chce zaparkować je od frontu. Wrócił z papierową torbą, w której miał flaszkę whisky, a także walizkę-dyplomatkę. Dochodziła piąta nad ranem.
Cottingham zaproponował zmęczonej dziewczynie masaż, a ona z radością położyła się na brzuchu. Usiadłszy jej na plecach, wydobył z walizki nóż i przystawił go jej do gardła, równocześnie zatrzaskując kajdanki na jej nadgarstkach. Podczas gdy Leslie usiłowała go przekonać, że wszystko to nie jest konieczne, Cottingham rozpoczął tortury, niemalże odgryzając jeden z jej sutków. Zeznała później, że powiedział: „Musisz to znieść. Inne dziewczyny to znosiły, a więc ty także musisz. Jesteś zdzirą i musisz zostać ukarana”.
Zarzuty postawione Cottinghamowi w czasie procesu w New Jersey mogą nam w pewien sposób ukazać, jak dla O’Dell przebiegły kolejne cztery godziny:
Porwanie, usiłowanie zabójstwa, napaść, napaść z użyciem niebezpiecznej broni, napaść na tle seksualnym z użyciem broni (gwałt), napaść na tle seksualnym z użyciem broni (sodomia), napaść na tle seksualnym z użyciem broni (fellatio), posiadanie broni; posiadanie niebezpiecznych substancji: sekobarbitalu oraz amobarbitalu, a także posiadanie niebezpiecznej substancji, diazepamu lub valium.
Między kolejnymi gwałtami waginalnymi, analnymi i oralnymi, gryzieniem, biciem, nacinaniem nożem i biczowaniem z użyciem skórzanego pasa Cottingham przerywał, aby delikatnie obetrzeć twarz ofiary za pomocą chłodnego, wilgotnego ręcznika. A potem powracał do maltretowania. Stłumione krzyki bólu O’Dell stały się tak głośne, że obsługa motelowa, dostatecznie wystraszona morderstwem dokonanym osiemnaście dni wcześniej, wezwała policję, po czym pobiegła do pokoju i zażądała, by Cottingham otworzył drzwi. Ten zebrał swój przybornik i wybiegł z pokoju, ale jeszcze na korytarzu został pochwycony przez właśnie przybywających na miejsce policjantów.
I tak nastąpił kres Cottinghama. Za zabójstwa dokonane w New Jersey otrzymał kilka wyroków, od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu pięciu lat więzienia, osobny wyrok dożywocia z możliwością ubiegania się o przedterminowe zwolnienie po dwudziestu pięciu latach, oraz drugi, równoległy – w tym wypadku mógł domagać się zwolnienia po trzech dekadach. A potem został przekazany władzom sądowniczym z Nowego Jorku, by stanąć przed sądem za „korpusowe” zbrodnie. Nie zobaczymy już Richarda na wolności.
Cottingham zaprzeczał popełnieniu którejkolwiek ze zbrodni nawet pomimo faktu, że w jego domu znaleziono kilka przedmiotów należących do ofiar5. Jedyna jego deklaracja brzmiała: „Mam problem z kobietami”.
Moje krótkie spotkanie z Cottinghamem to źródło naprawdę mocnej opowieści, którą dzieliłem się z ludźmi przez wiele lat, jeszcze długo po tym, gdy natknąłem się – choć nie byłem tego świadom! – na kolejnego seryjnego zabójcę, i to takiego z ksiąg rekordów: ukraińskiego kanibala Andrieja Czikatiłę, który zabił i okaleczył niesamowitą liczbę pięćdziesięciu trzech ofiar6 w Związku Radzieckim.
W 1990 roku pracowałem przy produkcji filmów dokumentalnych dla telewizji i w październiku tamtego roku znalazłem się w Moskwie, by nakręcić film o zmianach zachodzących w tym mieście za rządów Gorbaczowa. Pewnego dnia nasza ekipa napotkała niesamowite widowisko. Na trawniku przed hotelem znajdującym się bezpośrednio za placem Czerwonym, niemal pod kopułami cerkwi Wasyla Błogosławionego, spontanicznie powstało miasteczko namiotowe liczące około pięciuset mieszkańców. Ludzie ci zdawali się pochodzić ze wszystkich części kraju; w większości byli emerytami, którzy pragnęli zaprotestować przeciwko nadużyciom z czasów Stalina. Do swoich namiotów i szałasów przymocowali kuriozalne miniaturowe transparenty. Niektórzy przykleili sobie do czół skrawki papieru, na których łamanym i archaicznym angielskim wypisane były osobliwe slogany, na przykład „Lenin is bonehead” (Lenin jest zakuta pała). Jeszcze inni trzymali w górze osobliwe afisze, na których starannie umieszczono dawne dokumenty, listy oraz fotografie stanowiące dowody na poparcie rozmaitych skarg. Wszedłem w ten tłum wraz ze swoją ekipą i zacząłem rozmawiać z niektórymi spośród zgromadzonych, poszukując odpowiednich kandydatów do przeprowadzenia i nagrania wywiadów. Miało się wrażenie, że niemal wszyscy byli ofiarami traum i cierpieli na rozmaite choroby i zaburzenia psychiczne; zważywszy na to, przez co przeszli za Stalina, łatwo było domyślić się źródła tych problemów.
W pewnym momencie zauważyłem niewielki stragan ozdobiony trzema kolorami dawnej carskiej Rosji – bielą, niebieskim i czerwienią. W 1990 roku możliwość ujrzenia tych kolorów w ZSRR wciąż była rzadkością. Stragan należał do wychudłego mężczyzny z siwiejącymi włosami i pokaźnych rozmiarów okularami. Innych cech jego wyglądu nie potrafię sobie przypomnieć, nie licząc jeszcze tego, że był gładko ogolony i ubrany w miarę dobrze (jak na Związek Radziecki) – miał półdługą marynarkę, czystą koszulę oraz starannie zawiązany krawat. Wyglądał na człowieka tuż przed pięćdziesiątką albo tuż po niej; w schludnym stroju i w trochę młodszym wieku niż pozostali wyróżniał się z wypełniającego miasteczko tłumu rosyjskich emerytów noszących niechlujne, gęste brody. Nieznajomy miał w sobie coś wyrafinowanego – można wręcz rzec, że delikatnego i pedantycznego. Obok niego stała typowa wyświechtana skórzana aktówka z rodzaju tych, które nosili niemal wszyscy radzieccy biurokraci i pracownicy umysłowi.
Przedstawił mi się, ale później zapomniałem, jakie podał imię i skąd przyjechał. Z początku mówił cicho, spokojnie i w sposób świadczący niezbicie o odbytej edukacji. Te kilka zdań, które spróbował wygłosić po angielsku, było wymówione poprawnie i bez błędów gramatycznych. Mężczyzna kojarzył mi się z bibliotekarzem. Wyjaśnił mi, że posiada kilka stopni naukowych i „jest inny” niż reszta otaczającego go „motłochu”. Gdy w końcu zaczęła się z niego wylewać opowieść, stopniowo dawał się ponieść emocjom; oczy napełniły mu się łzami do tego stopnia, że zaparowały mu okulary. Ale jego narracja była tak absurdalna, że w życiu bym jej nie zapomniał: przybył tu, do Moskwy – wyjaśnił – by spotkać się z Gorbaczowem i poskarżyć się, że ktoś nielegalnie wznosi garaż oraz latrynę pod oknami mieszkania jego syna. „To był spisek!” – zawołał płaczliwie.
Byłem świeżo po wywiadzie ze staruszką czatującą kilka rzędów namiotów dalej; opowiedziała mi, że umiera na raka, a pięćdziesiąt lat wcześniej została aresztowana i zamknięta w gułagu, podczas gdy jej dzieci wysłano do państwowego zakładu. Nie widziała ich od tego czasu i desperacko pragnęła ujrzeć je przed śmiercią, lecz władze jej w tym nie pomagały. W porównaniu z jej tragedią to nabzdyczone marudzenie wymuskanego jegomościa dotyczące jakiegoś tam garażu jawiło mi się jako małostkowe i głupie… i, co gorsza, przypominało nudną scenkę z telewizji. Poszukując kogoś innego, z kim mógłbym przeprowadzić wywiad, odsunąłem się od tego elegancika przy wtórze komunałów, najuprzejmiej jak tylko byłem w stanie; nie słuchałem już ostatnich fragmentów jego utyskiwania i wkrótce zupełnie o nim zapomniałem. I w ten sposób przegapiłem okazję na nagranie wywiadu z Andriejem Romanowiczem Czikatiłą – Rzeźnikiem z Rostowa lub Obywatelem X – na trzy tygodnie przed jego zatrzymaniem. Był to jeden z najbardziej „pracowitych” seryjnych zabójców we współczesnej historii.
Cottinghama całkiem dobrze zapamiętałem, ale w przypadku Czikatiły z głowy wyleciało mi wszystko, nie licząc jego schludnego odzienia oraz tego, jak banalna kwestia skłoniła go do przybycia do Moskwy w celu przedstawienia swoich skarg. Nie pamiętam jego oczu poza tym, że zgromadziły się w nich łzy, oraz że osłaniające je okulary zaszły mgiełką; nie zapisała mi się w głowie żadna cecha jego twarzy, jedynie to, że był gładko ogolony. Pozostaje w moich wspomnieniach postacią o łagodnym głosie, kryjącą się w półcieniu zapomnienia – ale w koszmarach wciąż przychodzi do mnie jako monstrualny byt w typie kujona chlustający na mnie łzami z pustych oczodołów.
W ciągu kilku dni od naszej przelotnej rozmowy w Moskwie wrócił do Rostowa w Ukrainie, by zabić swoją pięćdziesiątą pierwszą znaną ofiarę. Podczas przejazdu lokalnym pociągiem przekonał szesnastoletniego, niepełnosprawnego intelektualnie chłopca do wspólnego wypadu do jego „daczy”, sugerując, że będą tam czekać na nich dziewczęta. Obaj wysiedli z pociągu i Czikatiło zaprowadził chłopaka do gęstego lasu, gdzie nagle powalił go na ziemię i zdarł z niego spodnie. Związał ofiarę liną, którą nosił ze sobą w aktówce (czyżby tej samej, którą widziałem w Moskwie?) na wypadek takiej właśnie okazji, po czym obrócił go na plecy i rozebrał do końca. Molestował go, a następnie odgryzł chłopcu czubek języka i dźgał go nożem w głowę oraz brzuch. Potem odciął genitalia ofiary i cisnął nimi w pobliskie krzaki. Po zawleczeniu ciała w gęste zarośla odzyskał swoją linę i otarł starannie z krwi siebie samego oraz swój nóż, używając do tego ubrań chłopca. Poprawił swoje ubranie (czyżby składające się z tej samej koszuli i krawatu, w których go widziałem?), po czym spokojnie wrócił na pobliską stację kolejową i złapał pociąg do domu.
Dziesięć dni później, na innej stacji, Czikatiło zabił kolejnego szesnastolatka, okaleczając go w podobny sposób – była to jego pięćdziesiąta druga ofiara. Po kolejnym tygodniu, za stacją, gdzie wysiadł z pociągu z niepełnosprawnym intelektualnie chłopcem, zabił swoją pięćdziesiątą trzecią i ostatnią ofiarę, dwudziestodwulatkę. Odciął jej czubek języka oraz oba sutki po tym, jak okaleczył jej genitalia. Po wyjściu z zarośli był cały umazany krwią, więc zaczął się obmywać przy stacyjnym kranie z wodą. Milicjant zajmujący się tropieniem zabójcy podszedł do niego i przepytał go, zapisując przy okazji jego dane. Funkcjonariusz pozwolił Czikatile udać się w dalszą drogę – stwierdził później, że nie miał możliwości zweryfikować, czy substancja pokrywająca twarz mężczyzny była krwią. Nowe regulacje wprowadzone przez Gorbaczowa mocno kontrolowały sposób postępowania milicji wobec obywateli; od teraz wszystko miało się odbywać zgodnie z regulaminem. Tak więc milicjant pozwolił zabójcy odejść, ale przez następne kilka dni Czikatiło znajdował się pod obserwacją. Gdy tuż obok stacji, na której był przepytywany przez funkcjonariusza, znaleziono ciało kobiety, Czikatiłę natychmiast wytypowano jako podejrzanego i zatrzymano.
W ciągu następnego roku oglądałem w rosyjskiej telewizji transmisje z procesu Czikatiły, widziałem też jego fotografie. Zabijał kobiety i dziewczynki, chłopców oraz młodzieńców – nie robiło mu to różnicy. Niemal zawsze wabił swoje ofiary albo do szopy znajdującej się w obskurnej części miasta, albo do jakiegoś odizolowanego miejsca gdzieś na polach lub w lesie. Wykorzystywał swoją wiedzę i erudycję, by ofiary mu zaufały. Często wybierał osoby ubogie, niepełnosprawne intelektualnie, zagubione i młode, oferując im jedzenie, seks, schronienie lub po prostu obiecując pokazać im drogę. Skłaniał w ten sposób ofiary, by poszły za nim, wprost ku swej śmierci. Gdy już znalazł się z nimi na uboczu, brutalnie atakował, korzystając ze swojego „zabójczego przybornika” – licznych noży i innych ostrych narzędzi, które nosił ze sobą w aktówce.
Przed rozpoczęciem procesu Czikatiło został już ostrzyżony na łyso, sprawiał też wrażenie osoby zaburzonej, wył ku zgromadzonym na sali sądowej widzom z wnętrza specjalnie zbudowanej dla niego klatki. Ale nawet gdy oglądałem jego wcześniejsze fotografie w gazecie, nigdy nie rozpoznałem w nim mężczyzny, którego spotkałem tamtego dnia w miasteczku namiotowym w Moskwie. Na tamtym etapie wciąż od czasu do czasu opowiadałem swoją historyjkę o Richardzie Cottinghamie, nie zdając sobie zupełnie sprawy z jej nowej, powstałej w międzyczasie puenty. Dopiero wiele lat później natrafiłem na zapis milicyjnego raportu z przesłuchania Czikatiły, w którym zabójca skarżył się na spisek mający na celu wzniesienie garażu i wychodka za mieszkaniem jego syna, a także deklarował, że wybrał się do Moskwy, by porozmawiać o sprawie z Gorbaczowem. Z przerażenia aż skamieniałem – czy to naprawdę mógł być ten sam facet? Musiał nim być – przecież ta historyjka była zbyt ekscentryczna, a do tego nawet raport milicji wspominał o tym, jak zmieniał się stan emocjonalny Czikatiły, ilekroć wspominał on o tym nieszczęsnym garażu. I faktycznie, badając dokumenty, natknąłem się na zapis wzmiankujący o wizycie Rzeźnika z Rostowa w Moskwie w październiku 1990 roku, tuż przed popełnieniem przez niego ostatnich trzech mordówk2.
Na tym etapie zdałem sobie sprawę, że w swoim życiu spotkałem nie jednego, ale aż dwóch seryjnych zabójców – podówczas nadal niezidentyfikowanych i zabijających – i przez bardzo długi czas nawet sobie z tego nie zdawałem sprawy. Ilu więcej mogło ich się czaić na mojej ścieżce? I skąd się oni, do diabła, brali?
Sporo namieszało mi w głowie to, jak banalne życie wiedli dwaj zabójcy – obaj byli rodzinnymi facetami posiadającymi zatrudnienie zapewniające przyzwoite dochody: Cottingham, komputerowiec z Nowego Jorku, miał dom na przedmieściach i trójkę dzieci; Czikatiło, wyedukowany na uniwersytecie nauczyciel akademicki, był ojcem dwójki dzieci, autorem politycznych esejów publikowanych za czasów Związku Radzieckiego oraz później specjalistą od nabywania materiałów dla fabryk. Ci dwaj nie byli wcale rozczochranymi ani zaniedbanymi włóczęgami o zamglonym spojrzeniu czy odludkami targanymi nerwowymi tikami – czyli stereotypowymi wzorami kojarzonymi przez nas jako „seryjniacy”. To byli zwykli goście.
Najbardziej fascynowała mnie ich niewidzialność – to, jak łatwo było ich zapomnieć. Tropili swoje ofiary i zasadzali się na nie niczym złowrogie i zupełnie przeźroczyste zjawy. Przecież wpadłem na Cottinghama – prawdopodobnie taszczącego ze sobą dwie ucięte dłonie zaraz po podpaleniu hotelu, w którym właśnie się meldowałem – a zapomniałem o nim w ciągu kilku sekund. Cottingham tak łatwo wymykał się ludziom z pamięci, że był w stanie spokojnie wynająć pokoik w tym samym motelu, w którym osiemnaście dni wcześniej zostawił pod łóżkiem okaleczone zwłoki. I nikt go nie rozpoznał.
Czikatiło natomiast zupełnie nie zapisał się w moich wspomnieniach – została ze mną tylko ta jego niedorzeczna historyjka oraz kilka fragmentarycznych detali charakteryzujących tego potwora: okulary, węzeł krawata, gładko ogolony policzek, aktówka na trawie u jego stóp… ale jeśli chodzi o niego samego – nic. Owa niewidzialność pozwoliła mu uśmiercić pięćdziesiąt trzy osoby i bez problemu ujść z miejsca zbrodni, pomimo krwi na twarzy podczas rozmowy oko w oko z milicjantem. Jakimiż to odrażającymi, parszywymi kreaturami musieli być ci dwaj?
To sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, jak narodzili się Cottingham i Czikatiło7 – skąd się wzięli i jakimi ścieżkami musieli chadzać, że ja – tak przypadkowo – wpadłem na te dwa skłonne mordować bliźnich potwory spacerujące sobie po świecie.
Próbując dogrzebać się do owej przedwiecznej substancji, z której wypłynęli ci dwaj zbrodniarze, dorobiłem się tej oto książki, przy okazji również mapując substancję tworzącą mnie samego – czy było we mnie coś, co wymusiło przecięcie się ścieżki mojego życia z ich ścieżkami? Odkryłem, że wiele ofiar seryjnych zabójców poniekąd „ułatwiło” sobie znalezienie się na drodze ku własnej śmierci, wybierając określony styl życia lub zachowując się w konkretny sposób: podróżowały autostopem, uciekały z domu czy parały się pracą seksualną. Choć sam nie byłem ofiarą, być może także „ułatwiłem” sobie znalezienie się na ścieżce, która powiodła mnie ku Cottinghamowi, wybierając hotel w pobliżu wybiegu dla prostytutek. Zapuściłem się na tereny łowieckie seryjnego zabójcy i zostałem dosłownie trącony przez potwora.
Choć moje spotkanie z Cottinghamem było jednym z tych doświadczeń, które bez problemu można określić mianem zbiegu okoliczności, to natknięcie się na drugiego seryjnego zabójcę sprawiło, że zacząłem się poważniej nad tym wszystkim zastanawiać. Za pomocą matematyki usiłowałem udowodnić sobie, jak niskie jest prawdopodobieństwo spotkania dwóch tego typu zabójców. Jednego jeszcze da się zrozumieć, ale dwóch? Ta kwestia kazała mi zadać sobie ważkie pytanie: ilu jeszcze zabójców mogłem spotkać, nawet o tym nie wiedząc? Dumałem nad tym, jakie są szanse, że minę seryjnego zabójcę i nigdy się o tym nie dowiem – na ulicy, w kolejce po burgera, podczas przegrzebywania księgarnianego regału z gatunkiem true crime albo siadając obok kogoś w pociągu lub autobusie. Aż się wzdrygnąłem, słysząc stwierdzenie, że seryjni zabójcy mogą być kimś obcym – ale oni są obcymi jedynie dla ciebie. Bo gdy obiorą cię jako cel, zaznajamiają się z tobą bardzo dobrze. I nagle przestajesz być dla nich osobą nieznajomą.
Przyszło mi na myśl, że miliony ludzi żyją sobie swoim codziennym życiem i nigdy nie spotykają przy okazji seryjnego zabójcy – albo przynajmniej nie odkrywają, że kogoś takiego spotkali. I może właśnie to czyni mnie postacią odmienną od was – odkryłem owe przezroczyste potwory, które minęły mnie na drodze życia… moich osobistych seryjnych zabójców – podczas gdy wy najprawdopodobniej nie zidentyfikowaliście waszych. I modlę się, by tak pozostało.
CZĘŚĆ PIERWSZA
HISTORIA POTWORÓW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Postnowoczesna epoka seryjnego zabójstwa, 1970–2000
Milczenie „tych mniej martwych”
Wszystkie stworzenia zabijają – zda się, że nie ma od tego odstępstwa. Ale z całej tej listy jedynie człowiek zabija dla zabawy…
– MARK TWAIN
Każde społeczeństwo otrzymuje taki rodzaj kryminalisty, na jaki zasługuje.
– ROBERT F. KENNEDYk3
Był przystojnym, atletycznym i elokwentnym młodym człowiekiem. Sprawiał wrażenie osoby troskliwej i kurtuazyjnej, a jego grzeczne zachowanie zjednywało mu sympatię. Był wykształcony, taktowny, wręcz szarmancki, ukończył psychologię na uniwersytecie. Miał licznych przyjaciół w rozmaitym wieku i nawiązywał romantyczne więzi z kobietami. Wiele dam uważało go za godnego zaufania kompana, kogoś, komu można było się zwierzyć. Starsza pani, z którą nawiązał serdeczną relację, nazywała go „niedającym się nie kochać łobuzem”. Inna – dawna policjantka (a później jedna z najpopularniejszych autorek książek true crime w Ameryce), która przez czysty zbieg okoliczności znała tego mężczyznę – opisywała go jako kogoś o „staroświeckiej rycerskości”. Pracował jako konsultant telefoniczny w infolinii dla osób z myślami samobójczymi, a także znalazł się na liście studentów szkoły prawniczej w Seattle. Rząd stanowy zatrudnił go jako konsultanta w sprawach kontroli przestępczości. On sam zaś napisał podręcznik uczący kobiety, jak unikać gwałtu. Ochotniczo – i bardzo ciężko – pracował dla Partii Republikańskiej, bywał często zapraszany na obiady oraz randki, a ludzie starsi od niego uważali go za kogoś, kogo warto byłoby trochę urobić, by w przyszłości stał się odpowiednim kandydatem na fotel gubernatora stanu… a może i prezydenta. Był również nekrofilem, który na przestrzeni szesnastu miesięcy porwał, zamordował, zgwałcił i okaleczył – w tej właśnie kolejności – dwadzieścia młodych studentek. W pewnym momencie trzymał w swoim mieszkaniu głowy aż czterech z nich. Głowę innej zagrzebał w palenisku w domu swojej dziewczynyk4. Nazywał się Theodore „Ted” Bundy.
Mawia się z goryczą, że Bundy stał się naszym pierwszym „postnowoczesnym” seryjnym zabójcą. Pojawił się na scenie akurat w samą porę, by zasłużyć na to miano – po raz pierwszy usłyszeliśmy o jego wyczynach pod koniec lat siedemdziesiątych. W tamtych czasach my, opinia publiczna, nie używaliśmy jeszcze terminu „seryjny zabójca”, a w naszych umysłach nie istniało nawet takie zjawisko, i to pomimo faktu, że zaczynało się już ono szerzyć, budząc zdumienie ekspertów i policji.
Owszem, wiedzieliśmy, że zabijanych jest coraz więcej ludzi. Odczuwaliśmy to od tamtego piątkowego popołudnia w listopadzie 1963 roku, gdy w Dallas zamordowano Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Ci z nas, którzy byli wtedy dziećmi, dobrze pamiętają, jak zdjęto z anteny wszystkie kreskówki; nie wracały aż do następnego tygodnia. W tamtych dniach jedyne, co można było zobaczyć w telewizji, to ludzkie masy, wstrząśnięte i przerażone. Trzeciego dnia w końcu pokazali, jak przed kamerami zostaje zastrzelony człowiek. A potem nadawali to w kółko, ciągle i ciągle. Jeśli żółw Bert (nakazujący nam, dzieciom, „kucać i się kryć” w razie spadającej bomby) nie zdołał dotąd zaszczepić w naszej podświadomości lęku, to teraz, po zabójstwie Kennedy’ego, świat z całą pewnością już po wsze czasy stał się dla nas strasznym miejscem. Śmierć JFK była dla nas, Amerykanów, w czasach pomiędzy atakiem na Pearl Harbor a zamachami z jedenastego września, punktem definiującym naszą tożsamość – to były te trzy momenty, gdy złe rzeczy przestały się rozgrywać „tam, gdzieś”, a zaczęły mieć miejsce „tu, u nas”.
Statystyki może i dowodziły czegoś innego, ale to właśnie wtedy zaczęliśmy czuć się źle: w listopadzie 1963 roku. I to dokładnie w tamtym czasie, bo ledwie dwa dni po zamachu, Dusiciel z Bostonu ogłosił nastanie nowej ery, gwałcąc i zabijając swoją dwunastą ofiarę, dwudziestotrzyletnią nauczycielkę szkółki niedzielnej. Dwunastka to sporo nawet jak na dzisiejsze standardy – akademicy zajmujący się zagadnieniem seryjnych zabójstw określają każdy przypadek, gdy ofiar jest więcej niż osiem, jako „ekstremalny” (Skąd wzięła im się ta ósemka? Dlaczego nie siódemka lub dziewiątka?).
A sprawy miały się tylko pogorszyć, i to szybko. Czasy, które podówczas nastały, były nad wyraz brutalne. Ludzie byli zabijani właściwie wszędzie: w domach, w kościele, w pracy, na ulicach, w prowadzonych za granicą wojnach, na tarasach ryżowych i na uniwersyteckich kampusach, na mokradłach dawnego bawełnianego pasa Stanów Zjednoczonych, w centrach handlowych i podczas zamieszek. To wszystko nas konfundowało. Napierało ze wszystkich stron równocześnie, a spomiędzy tych licznych okropieństw od czasu do czasu wyskakiwały epizody szczególnie potworne: w 1966 roku usłyszeliśmy, że w Chicago uzależniony od alkoholu włóczęga zamordował osiem studentek pielęgniarstwa, wpadając w trwający ledwie jedną noc napędzany amfetaminą ciąg wiązania, duszenia i dźgania. Trzy tygodnie później zaburzony chłopiec z college’u w Teksasie wdrapał się na wieżę zegarową z wysokokalibrowym karabinem i zaczął strzelać do ludzi; trafił czterdzieści osiem osób, z których szesnaście zmarło. A potem, na przestrzeni kilku miesięcy, zastrzelono Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego; pomiędzy tym mieliśmy jeszcze jedną falę zamieszek ulicznych. A gdy nasze chłopaki wróciły z My Lai z odium morderców dzieci, a Sharon Tate została zarąbana na śmierć przez obłąkanych hippisów, myśl, że może być jeszcze gorzej, nie mieściła nam się w głowach. Ale dopiero nadchodziły lata siedemdziesiąte.
Pierwsza w tamtej dekadzie wielka sprawa przyciągająca uwagę opinii publicznej rozegrała się w maju 1971 roku. Raz jeszcze – nawet jak na współczesne standardy – liczba ofiar była ogromna; w kalifornijskim sadzie brzoskwiniowym policjanci wykopali dwadzieścia sześć ciał wędrownych robotników rolnych. O popełnienie tych zabójstw oskarżony został Juan Corona, pracownik sezonowy i ojciec czwórki dzieci. Nie potrafiliśmy tego pojąć: jak ktoś może zamordować tak wiele osób, by nikt tego nie zauważył? To, że ci ludzie ginęli w ciągu wielu lat, zwyczajnie nie miało dla nas sensu. Podobnie jak sposób, w jaki potraktowała tę sprawę prasa: wyglądało na to, że Corona był zwyczajnie „szalony”, a do tego – zdaniem pismaków – kimś w rodzaju ukrytego homoseksualisty dewianta. No a wszystkie jego ofiary to sezonowi robotnicy rolni, Meksykanie ledwie warci naszych łez.
Podobnie było dwa lata później, gdy pojawiły się wzmianki o dokonanych przez Deana Corlla morderstwach dwudziestu siedmiu młodych mężczyzn prowadzących włóczęgowski tryb życia. Także i one „ulotniły się” szybko, skoro sprawca był, jak mówiono, „białym homośmieciem”, a do tego już nie żył, podobnie jak jego niesforne ofiary, uciekinierzy z domów. Nie doczekaliśmy się procesu, nie dało się więc z tego zrobić ciekawej historii i nikogo to nie obeszło. Wielka fala miała dopiero nadejść. Niedawne studium dotyczące seryjnych zabójstw w Stanach Zjednoczonych dokonywanych na przestrzeni lat 1800–1995 dowiodło, że 45% znanych zbrodni tego typu miało miejsce u schyłku badanego okresu – w dwudziestoleciu między 1975 a 1995 rokiemk5.
W latach 1976–1977 David Berkowitz systematycznie strzelał do kobiet w Queensie w Nowym Jorku i wysyłał do prasy i policji kpiarskie listy w stylu Kuby Rozpruwacza, podpisując się jako Syn Sama. Tym razem wszyscy zauważyli sprawę – teraz ginęły dziewczęta z college’ów wracające do domu z zajęć lub randek. Nowy Jork ogarnęła panika. Gdy Berkowitz został schwytany, wszystkich nas zaskoczyło, że był dobrze ułożonym, łagodnym i kluchowatym mężczyzną. Raz jeszcze ujrzeliśmy jednak człowieka sprawiającego wrażenie kompletnie obłąkanego, skoro twierdził, że rozkazy otrzymywał od czarnego psa. Tak, tyle nam wystarczyło.
Cała ta „seryjno-sekwencyjna” struktura wspomnianych mordów z jakiegoś powodu nam umknęła. Te zbrodnie uważano za niewytłumaczalne, traktowano jako nagłe wybuchy niepoczytalnych potworów – była to percepcja ugruntowana już w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku po wyczynach Kuby Rozpruwacza. W czasach pomiędzy Rozpruwaczem a bostońskim Dusicielem pojawiło się wiele rozmaitych spraw noszących podobne znamiona, ale rzadko kiedy towarzyszyły im próby zrozumienia, o co tak właściwie w tym wszystkim chodzi. Te zabójstwa odbierano jako odizolowane akty zwierzęcej deprawacji, czasem nazywano je „mordami z żądzy” – syndrom nowoczesnego, zindustrializowanego świata, jak sądziliśmy.
Ale to Ted Bundy stanie się dla nas „modelem wzorcowym” nowego, postnowoczesnego seryjnego zabójcy. Jego historia najpierw powoli zaczęła docierać do ludzi w Kolorado w 1977 roku, gdy powiązano go z zabójstwami siedemnastu młodych kobiet, a przemieniła się w prawdziwy sztorm po tym, gdy dwukrotnie zbiegł i popełnił trzy kolejne morderstwa. Wiele jego ofiar było, według powszechnej opinii, szanowanymi studentkami college’ów – no i on sam również cieszył się poważaniem. Gdy odbywający się na Florydzie proces Bundy’ego transmitowano na żywo, a ludzie zaczęli wreszcie pojmować, jak szeroki zakres miało jego sekretne życie, koncepcja szczególnego typu wielokrotnego zabójcy, który popełnia zbrodnie w serii, w końcu zaczęła krystalizować się w kulturze. Klasyczna dziś opowieść o Bundym autorstwa Ann Rule, The Stranger Beside Me8, była pozycją pionierską dla odrodzenia literatury true crime. Ukazała szerokiej publiczności koncepcję „seryjnego morderstwa”, choć termin ten ani razu nie pojawił się w tym wydaniu z 1980 roku.
Kubę Rozpruwacza zawsze wyobrażano sobie jako arystokratę w cylindrze – chlubę naszego społeczeństwa, która przeobraziła się w jego zakałę. Seryjni zabójcy, którzy pojawili się po nim, ukazywani byli jako zdeprawowane bestie, wybryki natury, wyrzutki i włóczędzy, których deprawację winniśmy od razu rozpoznać już po wyglądzie, wyraźnie świadczącym o przestępczych intencjach. Ale nie Bundy – on przypominał tak wielu z nas: cieszący oko student szkoły wyższej posiadający typowe dla swojego pokolenia ambicje i jeżdżący uroczym garbusem. Stał się odświeżoną, egalitarną wersją Kuby Rozpruwacza: zabójcą o doskonałych zdolnościach społecznych, które przypisywało się wszystkim pochodzącym z klasy średniej młodym, dążącym do podniesienia swojego statusu zawodowcom, którzy wiedli prym w Ameryce. Innymi słowy, w przeciwieństwie do seryjnych zabójców z przeszłości, Bundy nie był jednym z „nich”. Nie, on był jednym z „nas”.
Po Bundym nagle uzyskaliśmy nową perspektywę na zbrodnie Corony, Corlla czy Syna Sama; gdy cofnięto się w czasie, by je przeanalizować, odkryto, że miało miejsce więcej seryjnych mordów, niż dotąd zdawaliśmy sobie sprawę. W okolicy, gdzie Bundy zaczął po raz pierwszy zbierać swoje krwawe żniwo, fetyszysta butów Jerry Brudos zabił w latach 1968–1969 cztery kobiety, a potem odciął im stopy; w Michigan John Norman Collins uśmiercił między 1967 a 1969 rokiem siedem młodych kobiet. Co więcej, pojawili się liczni inni zbrodniarze, którzy przyznali się do podobnych zabójstw, a do tego było wielu, którzy nigdy nie zostali nawet poddani procesowi z powodu uznania za osoby niepoczytalne – o nich nie usłyszeliśmy niemal nic. W Santa Cruz w Kalifornii John Frazier zabił w 1970 roku pięć osób, podczas gdy Edmund Kemper z tego samego miasta zabił osiem kobiet między 1972 a 1973 rokiem; mniej więcej w tym samym czasie, również tam, Herbert Mullin pozbawił życia trzynaście osób. A więc już to jedno relatywnie niewielkie kalifornijskie miasto mogło poszczycić się sporą liczbą osób, które przedwcześnie odeszły z tego świata z winy seryjnych zabójców.
Do końca lat siedemdziesiątych Kenneth Bianchi i Angelo Buono zdążyli porzucić ciała swoich dziesięciu ofiar na wzgórzach wznoszących się nad Hollywood, Wayne Williams wrzucił już do rzeki w Atlancie ostatnią piątkę z dwudziestu dwóch zabitych przez siebie osób, podczas gdy Richard Cottingham poucinał swoim ofiarom głowy oraz dłonie, a potem podpalił ich korpusy w zapchlonych hotelach Nowego Jorku. Na tym etapie wszyscy już wiedzieli, z czym mamy do czynienia. Wtedy już Federalne Biuro Śledcze (Federal Bureau of Investigation, FBI) zakasało rękawy, próbując rozgryźć sprawy i poznać motywację sprawców – jego agenci zapytali zabójców, co oni sami sądzą o dokonanych przez siebie czynach. Z tych wywiadów narodził się nowy system profilowania kryminalnego. W międzyczasie jednak nadchodziły coraz to nowe raporty, a ich częstotliwość rosła.
W Chicago pewien mężczyzna w średnim wieku żył sobie jako odnoszący sukcesy najemny spec od budowlanki oraz ceniony członek lokalnej społeczności. Prowadził coroczną paradę trzeciomajową amerykańskiej Polonii, a w wolnych chwilach dobrowolnie spędzał czas z dziećmi w lokalnych szpitalach, zapewniając im uśmiech i rozrywkę jako Klaun Pogo. Był przewodniczącym lokalnego oddziału Partii Demokratycznej, a gdy żona ówczesnego prezydenta, Rosalynn Carter, przybyła do Chicago z wizytą, należał do grupy jej opiekunów. W jego domu policja odnalazła szczątki dwudziestu ośmiu chłopców i młodych mężczyzn, związane i upchnięte w przestrzeni pod podłogą piwnicy. Johna Wayne’a Gacy’ego skazano za zabicie trzydziestu trzech ofiar, i to pomimo tego, że stwierdził w pewnym momencie, iż „klaunom mord ujdzie na sucho”.
W wiejskim obszarze Missouri mężczyzna pracujący dla przyjaznego siedemdziesięciopięcioletniego farmera i jego przemiłej sześćdziesięciodziewięcioletniej siwowłosej żony odkrył czaszkę, orząc pługiem pole należące do małżonków. Zgłosił więc to odkrycie policji, a późniejsze przeszukanie posesji ujawniło obecność ciał pięciu mężczyzn, wszystkich zastrzelonych z karabinu kalibru .22. W domu tymczasem odnaleziono skoroszyt zawierający listę doraźnych pracowników zatrudnionych niegdyś na farmie; niektóre nazwiska opatrzono złowieszczą literką X. Na piętrze, w małżeńskiej sypialni, policja odkryła kocyk wykonany ze skrawków tkanin; zrobiła go żona, wykorzystując fragmenty ubrań zakopanych na polu ofiar. Małżeństwo, Ray oraz Faye Copelandowie, dorobiło się rangi najstarszych skazańców w celi śmierci w historii Ameryki9.
Salowy ze szpitala w Cincinnati, Donald Harvey, przyznał się do zabicia trzydzieściorga czworga pacjentów w podeszłym wieku; niektórych z nich udusił poduszką lub plastikowym workiem, innych – odcinając im dopływ tlenu z respiratora. Kolejne osoby zabił za pomocą arszeniku, trutki na szczury, cyjanku, środka czyszczącego sprzęt stomijny lub płynu do usuwania naklejek. Wyjaśnił: „Uważałem, że to, co robię, było słuszne. Skracałem ludziom ich cierpienia… wyświadczałem im przysługę”. Po skazaniu w Ohio Harvey został poddany ekstradycji do Kentucky, gdzie przyznał się do popełnienia kolejnych dziewięciu zabójstw. Następnie wrócił do Ohio, by stanąć przed sądem za zamordowanie sąsiada. Ostatecznie przyznał się do pięćdziesięciu ośmiu morderstw. Do czasu zawarcia przez Gary’ego Ridgwaya umowy z sądem w listopadzie 2003 roku podczas procesu dotyczącego czterdziestu ośmiu zabójstw pracownic seksualnych w okolicy Green River w stanie Waszyngton Harvey był rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę ofiar, za które amerykański seryjny zabójca otrzymał wyrok – było ich trzydzieści siedem10.
Gdy patrzy się na sprawę z punktu widzenia statystyki, rozpoznani seryjni zabójcy okazują się białymi mężczyznami11 o ponadprzeciętnej inteligencji, którzy rozpoczynają zabijanie po dwudziestce lub trzydziestce, choć niektórym zdarzało się odebrać komuś życie już w wieku dziesięciu lat. Carroll Edward Cole ze Stanów Zjednoczonych miał osiem lat12, gdy celowo utopił chłopca; w dorosłym życiu popełnił co najmniej piętnaście kolejnych morderstw – ale wtedy zabijał już dorosłe kobiety. W Anglii Mary Bell zabiła i okaleczyła dwóch chłopców, mając ledwie jedenaście lat, co czyni ją najprawdopodobniej najmłodszą znaną w historii seryjną morderczynią, jeśli za definicję przyjąć więcej niż jeden mord przy osobnych okazjach. Jürgen Bartsch miał piętnaście lat, gdy pozbawił życia pierwszego z pięciu chłopców zabitych między 1962 a 1966 rokiem; w tym samym wieku był również Edmund Kemper, gdy w 1963 roku zastrzelił swoich dziadków. Będąc już dorosłym, Kemper zabił sześć młodych kobiet, własną matkę oraz jej najlepszą przyjaciółkę. Niektórzy seryjni zabójcy mogą uśmiercać w wieku nawet siedemdziesięciu pięciu lat (jak wspomniany wcześniej farmer Ray Copeland skazany wraz z żoną na śmierć w Missouri za pięć zabójstw).
Czasami seryjni zabójcy działali w parach; niekiedy były to pary „mąż i żona” lub „chłopak i dziewczyna”. Istnieje również kilka przypadków grup powyżej dwóch osób dokonujących seryjnych morderstw.
W Stanach Zjednoczonych seryjni zabójcy to najczęściej działający w pojedynkę biali mężczyźni, choć zdarzali się także Afroamerykanie, Latynosi, rdzenni Amerykanie, a nawet Inuici. Przypadki występowania seryjnych zabójstw, których sprawcami są Afroamerykanie, wzrosły dramatycznie – od 10%, jeśli chodzi o sumę wszystkich zabójstw sprzed 1975 roku, do 21% obecniek6. Często, choć nie zawsze, do seryjnych zabójstw dochodzi między przedstawicielami tej samej rasy – biali zabójcy uśmiercają białe ofiary, czarnoskórzy – czarne.
W badaniach z początku pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku zidentyfikowano trzystu dziewięćdziesięciu dziewięciu seryjnych zabójców ze Stanów Zjednoczonych działających między 1800 a 1995 rokiem i odpowiedzialnych za liczbę ofiar wahającą się między dwoma tysiącami pięciuset dwudziestoma sześcioma a trzema tysiącami ośmiuset sześćdziesięciomak7. Sześćdziesiąt dwie kobiety reprezentowały 16% seryjnych zabójców z tamtego przedziału czasowego; zamordowały one mniej więcej od czterystu do sześciuset osób. 75% znanych seryjnych zabójczyń pojawiło się po 1950 roku. Jedna trzecia wszystkich zabójczyń popełniała zbrodnie z pomocą drugiej osoby; często był nią mężczyznak8.
Choć ofiary seryjnych zabójstw często zostają okradzione, zwykle motywem powodującym sprawcami jest seksualna kontrola i dominacja. Wiele ofiar jest gwałconych przed odebraniem im życia lub po zabiciu, a wiązanie, tortury, rozczłonkowywanie oraz kanibalizm nie są wcale rzadkimi elementami seryjnego zabójstwa. Inne motywy takiej zbrodni to zysk finansowy, rozmaitego rodzaju imperatyw (w tym rytualny, polityczny, społeczny lub moralny w wypadku zabójców w typie misjonarza), potrzeba uwagi (najczęściej w wypadku dzieciobójstwa) lub uzyskania współczucia (częsta w wypadku zabójstw medycznych).
W wielu przypadkach sprawca i ofiara nie znali się lub ledwie się poznali. Większość ofiar nie została pozbawiona życia podczas rabunku, kłótni lub sporu ze swoim zabójcą – nie miała żadnych osobistych ani biznesowych relacji z tym, kto pozbawił je życia. Ofiary były obcymi, którzy zostali uśmierceni dlatego, że ktoś chciał je uśmiercić. Perwersyjna przyjemność płynąca z tego aktu stanowiła główny motyw, który doprowadził do ich przedwczesnej śmierci. Badanie dotyczące trzystu dwudziestu sześciu seryjnych morderców pochodzących ze Stanów Zjednoczonych i prowadzących swoją „działalność” między 1800 a 1995 rokiem dowiodło, że 87% miało na liście swoich ofiar przynajmniej jednego nieznajomego, a 70% brało na cel jedynie nieznajomychk9. W każdym z tych przypadków sprawca ostrożnie zacierał ślady po dokonaniu zbrodni, utrzymując konkretną, sprawiającą wrażenie normalności fasadę: był farmerem, lekarzem, biznesmenem, nieszkodliwym włóczęgą, nauczycielem, studentem szkoły prawniczej, zastępcą szeryfa, menedżerem biura… Po pierwszym zabójstwie sprawca odpoczywał przez kilka dni, tygodni lub miesięcy, po czym wyszukiwał nową ofiarę i uderzał ponownie… i ponownie, i ponownie.
Seryjni zabójcy, choć często opisywani jako „potwory”, rzadko sprawiali wrażenie kreatur, którym z kłów cieknie posoka, czy też rozszalałych psychopatów, którzy mamroczą pod nosem formułki rodem z popkulturowych satanistycznych rytuałów. Choć kilku faktycznie wpisywało się w ten obraz, większość na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie zdrowych, zwyczajnych, a nawet atrakcyjnych ludzi. I w tym właśnie tkwi sedno problemu – gdy ofiara styka się z seryjnym zabójcą, rzadko kiedy ma szansę na drugie spojrzenie, które ukaże jej prawdę. Niektórzy z tych morderców najzwyczajniej w świecie w żaden sposób nie motywują ludzi do tego, by ich zapamiętywali czy choćby zauważali – przez to stają się niewidzialni do czasu, gdy ktoś przyłapie ich podczas aktu uśmiercania bliźnich.
Policjanci powiedzieliby wam, że większość zabójców w trakcie odbierania innym życia nie wiedziała nawet, że zaraz zabije. Zadawali śmierć rozgorączkowani kłótnią, ogarnięci zazdrosnym szałem lub robili to niechcący, podczas popełniania innych przestępstw. Gliniarze dodadzą też, że gdybyście mieli zostać zamordowani, statystyki pokazują, że sprawcą będzie ktoś, kogo już znacie. I to całkiem dobrze. Mąż lub żona, rodzic lub dziecko, przyjaciel lub kochanek, krewny lub ktoś, z kim pracujecie – oto kto jest waszym dużo bardziej prawdopodobnym potencjalnym zabójcą. Uśmiercanie jest zdarzeniem o charakterze dość intymnym, na ogół rozgrywającym się między osobami, które na co dzień są wobec siebie serdeczne. Często też poczucie winy lub przerażenia opanowuje tych, którzy przed chwilą dokonali zabójstwa. Tacy ludzie po cichu poddają się policji i szybko wyznają prawdę; większość nie zabije już ponownie, niezależnie od tego, czy trafi za kratki, czy też nie. Choć nawet dziś większość morderstw ma miejsce między ludźmi, którzy znają się wzajemnie, proporcje te zaczynają się zmieniać – prawdopodobieństwo, że zostaniemy zamordowani przez obcego, wzrosło w stopniu wręcz dramatycznym w ciągu kilku ostatnich dekad dwudziestego wieku.
Seryjni zabójcy celowo i bezlitośnie polują na swoje ofiary, a przyświeca im jedna intencja: chcą z zimną krwią kogoś zamordować. Motywacja kierująca seryjnym zabójcą nie wynika z jego relacji z konkretną ofiarą – zazwyczaj nie ma między nimi związku. Sprawca na ogół poluje na nieznajomych z powodu złożonych, znanych jedynie jemu przyczyn. Dodatkowo preferowanie obcych wynika z faktu, że trudniej jest go powiązać z ofiarą. To faktycznie czyni go trudniejszym do schwytania, a ponadto anonimowy cel jest łatwiejszy do dręczenia i zabicia. Były czasy, gdy w Stanach Zjednoczonych zwykło się nazywać seryjne zabójstwa mianem zabójstw „nieznajomy nieznajomego”, ale z racji licznych wyjątków od tej reguły (sprawcy, gdy zachodziła taka potrzeba, zwracali się przeciwko swoim bliskim), wprowadzono nowe terminy: „zabójstwa bezmotywowe”, „uśmiercenia rekreacyjne”, „morderstwa dla dreszczyku emocji” czy wreszcie – „seryjne mordy”.
Seryjni zabójcy robią wszystko, co w ich mocy, by nie zostać schwytani przez policję; pragną być wolni, by móc dalej zabijać. Choć można się spierać – przecież profesjonalni zabójcy, na przykład cyngle mafii, także unikają aresztowania przez policję i pozbawiają życia wiele ofiar, a ich specyficzną motywacją pozostają pieniądze, cele zostają jednak wybrane za nich przez zleceniodawców, nie robi tego sprawca we własnej osobie. Tymczasem ludzie, których dotyczy niniejsze opracowanie, zabijają dlatego, że czerpią z tego osobistą przyjemność, a poza tym starannie selekcjonują swoje ofiary na bazie własnych pobudek. Ich mordy często mają podłoże seksualne, rzadko przynosząc im przy tym zysk natury finansowej.
Na pewnym etapie seryjnych zabójców nazywano też „masowymi mordercami”, ale dziś ten termin pozostaje zarezerwowany dla osobników, którzy raptownie wpadają w morderczy szał i zabijają dużą liczbę ludzi podczas pojedynczego epizodu, który ma zwykle charakter samobójczy. Masowi mordercy to osoby zupełnie niedające się opanować i kompletnie niepoczytalne; szybko zostają pochwycone lub zastrzelone przez policję; czasem popełniają też samobójstwo w momencie, gdy zaczyna im się kończyć amunicja. Seryjni zabójcy natomiast powracają między zbrodniczymi aktami do swojej codzienności. Mają nad sobą kontrolę, są świadomi własnych czynów, a do tego starannie unikają aresztu. Wielu skrupulatnie zaczytuje się w poradnikach dotyczących policyjnych metod śledczych i zaznajamia się z policyjnymi procedurami. To, a także fakt, że tacy mordercy tak często obierają sobie za ofiary nieznajomych, sprawia, że stają się wyjątkowo trudni do zidentyfikowania i schwytania. Mało tego, mniej więcej co trzeci seryjny zabójca wykazuje się wysoką mobilnością i jest w stanie przebyć w ciągu roku tysiące kilometrów, przekraczając granice kolejnych policyjnych jurysdykcji w trakcie zabijania ofiar, co jeszcze bardziej utrudnia śledztwo.
Eksperci spierają się o to, jak wiele ofiar definiuje seryjnego zabójcę. Niektórzy, na przykład FBI, obstają przy liczbie minimum trzech. Większość zgadza się, że seryjne zabójstwo ma miejsce wtedy, gdy poszczególne osoby zabijane są przy osobnych okazjach, między którymi następuje okres „wyciszenia”. Inni – i ja należę do tej szkoły – uważają, że już dwa takie zabójstwa wystarczą, by móc stwierdzić, iż ma się do czynienia z seryjnym zabójcą (w moim skromnym odczuciu już jedno morderstwo jest dostatecznie przerażające; każda kolejna ofiara czyni sprawę w tragiczny sposób niemożliwą do objęcia rozumem).
Jak i dlaczego seryjni mordercy przystępują do kolejnych i kolejnych zabójstw? Popełnianie seryjnych morderstw staje się uzależnieniem – tak twierdzą niektórzy eksperci. Mówiąc prosto, gdy dany osobnik zacznie zabijać (a czasem zdarza się, że pierwszego takiego aktu dokonuje przypadkiem), nagle staje się uzależniony od odbierania innym życia. Wytwarza się intensywny cykl; jego inicjacją są mordercze fantazje o podtekście seksualnym, które stają się zarzewiem dla desperackiego poszukiwania ofiar. Te prowadzą do brutalnego zabójstwa, po którym następuje okres wyciszenia i powrót do szarej codzienności. Okres ten – przepełniony w sposób nieunikniony nieznośnym stresem, rozczarowaniami i poczuciem krzywdy – w konsekwencji prowadzi do odrodzenia się potrzeby fantazjowania na temat zabijania. Gdy już morderczy cykl zostanie uruchomiony, rzadko się zdarza, by dało się go przerwać. Najgorszym aspektem tego fenomenu jest to, że owe ciągoty częstokroć są jedynym źródłem komfortu i pocieszenia dla rodzącego się seryjnego zabójcy. A gdy już przekroczy on granicę bez powrotu i zrealizuje swoją fantazję, odkrywa, że prawdziwy akt odebrania komuś życia nie jest równie satysfakcjonujący, jak sobie to roił w wyobraźni, co wpędza go w jeszcze głębszą depresję i doprowadza do większej rozpaczy, konsekwencją której są intensywniejsze jeszcze pragnienia, które popychają go ku kolejnym zabójstwom w daremnej próbie zrealizowania tego, co w głowie jawiło mu się jako ogromnie satysfakcjonujące. Uwięzieni w tym uzależniającym cyklu sprawcy z czasem wpadają w coraz większy szał, a częstotliwość morderstw oraz towarzyszące im okrucieństwo przybierają na sile w stopniu wręcz wykładniczym, co ostatecznie prowadzi do schwytania tychże sprawców. Czasem ma też miejsce „wypalenie” – na tym etapie sprawcy docierają do punktu, w którym zabijanie w ogóle nie dostarcza im satysfakcji, przerywają więc z własnego wyboru, nawet jeśli nic innego nie zakłóca im „kariery” (stąd wynika istnienie wielu tych nierozwiązanych spraw – ciąg zabójstw raptownie ustał, choć nie udało się zidentyfikować sprawcy, bo nie został ujęty w trakcie cyklu zabijania). Niektórzy popełniają samobójstwo, przerzucają się na innego rodzaju przestępczą działalność albo też oddają się w ręce policji.
„Typowy seryjniak”: Gary Leon Ridgway – Zabójca znad Green River
Gdy w listopadzie 2003 roku pięćdziesięcioczteroletni Gary Ridgway przyznał się do zarzucanych mu czynów – zabójstwa czterdziestu ośmiu pracownic seksualnych na terenie stanu Waszyngton w latach osiemdziesiątych – i w ramach ugody darowano mu kary śmierci, media lamentowały, że z historii tego mężczyzny nie można się dowiedzieć niczego nowego o seryjnych zabójcachk10. Mimo tego, że w 2004 roku pozostawał on rekordzistą Stanów Zjednoczonych, jeśli chodzi o liczbę potwierdzonych ofiar – a także, być może, jeśli chodzi o czas, przez jaki był w stanie unikać odpowiedzialności13 – Ridgway sprawia wrażenie kogoś, kto wymknął się tym wszystkim rozgorączkowanym opisom w prasie, które są tak typowe dla zabójstw o charakterze seryjnym. Ridgway był tak zwyczajny, jego ofiary zaś tak mało szanowane w społeczeństwie, że nawet niezwykła liczba uśmierceń nie skłoniła prasy poza stanem Waszyngton do napisania czegokolwiek ponad rutynowe wzmianki.
W rzeczy samej Ridgway reprezentuje wszystkie cechy typowe dla seryjnego zabójcy. Urodzony w 1949 roku, jest środkowym z trzech synów, którzy wychowali się w robotniczym sąsiedztwie na południe od Seattle. Jego matka podobno była kobietą bardzo dominującą; pod obcasem trzymała nie tylko synów, ale i męża. Zdarzyło jej się, jak wyznała jedna z byłych żon zabójcy, rozbić talerz obiadowy na głowie małżonkak11.
Jako dziecko Ridgway uczył się powoli, dwukrotnie nie przeszedł do następnej klasy. Dokonywał podpaleń, udusił kota i zapłacił dziewczynce, by pozwoliła mu się molestować, a jako nastolatek bez przyczyny nieomal zadźgał na śmierć sześcioletniego chłopca.
Był trzykrotnie żonaty. Pierwsza żona twierdzi, że ich małżeństwo się rozpadło, bo Ridgway został zdominowany przez swoją matkę. Jednocześnie jednak opisuje byłego męża jako osobę normatywną, zarówno jeśli chodzi o zachowania społeczne, jak i seksualne.
W dniu zatrzymania Ridgway miał stabilne zatrudnienie; malował ciężarówki za dwadzieścia jeden dolarów na godzinę, w tej samej firmie, w której zdobył pracę trzydzieści dwa lata wcześniej, zaraz po ukończeniu liceum. Koledzy z pracy zapamiętali go jako towarzyskiego i przyjemnego w obyciu osobnika, z którym chętnie spędzali czas po pracy. Niektóre z nadzorowanych przez niego kobiet wspominały, że był cierpliwym instruktorem, który nigdy nie podniósł na nie głosu.
Ridgway był właścicielem wartego dwieście tysięcy dolarów domu, miał syna, wyprowadzał psa na spacer, zachowywał się przyjaźnie wobec sąsiadów, chodził do kościoła, organizował wyprzedaże garażowe, sprzedawał produkty firmy Amway, miał przyjaciół i gorliwie czytywał Biblię; przez jakiś czas nawracał nawet ludzi, chodząc od drzwi do drzwi i namawiając sąsiadów, by zbliżyli się do Boga. A ponadto udusił co najmniej czterdzieści dziewięć pracownic seksualnych, porzucał ich ciała w zalesionych obszarach, które sam nazywał „klastrami”, a także często uprawiał seks z ich rozkładającymi się zwłokami.
Jego druga żona zapamiętała go jako samotnika, który miał obsesję na punkcie seksu analnego i oralnego. Ona, a także trzecia małżonka przyznają, że lubił uprawiać seks w plenerze. Dopiero gdy został zatrzymany, zrozumiały, że wybierane przez niego lokalizacje były dokładnie tymi, w których porzucił niektóre ciała, albo też znajdowały się bardzo blisko tych miejsc.
Większość swoich ofiar Ridgway zabił w przeciągu dwóch lat, między 1982 a 1984 rokiem. W celu zmylenia policji starannie rozmieszczał w pobliżu miejsc zbrodni oraz porzuconych ciał papierosowe pety oraz przeżute gumy należące do innych osób (sam nie palił i nie miał w zwyczaju żuć gumy). Dokładnie przycinał paznokcie ofiar, na wypadek gdyby znalazły się pod nimi próbki jego tkanek. Rozrzucił ulotki reklamowe przy ciele jednej z kobiet, także licząc na to, że wyprowadzi śledczych w pole; szkielety dwóch innych ofiar wywiózł w bagażniku poza granice stanu podczas wycieczki z synem. Przyznał się też do umieszczenia pęta kiełbasy, porcji pstrąga oraz butelki wina na innych zwłokach, by stworzyć scenkę „Ostatniej Wieczerzy” i naprowadzić policjantów na błędny trop. W policyjnej terminologii takie nadawanie fałszywego znaczenia miejscu zbrodni nazywa się inscenizowaniem.
Ridgway stał się podejrzanym w 1984 roku, gdy mundurowi przyłapali go na nagabywaniu pracownic seksualnych; nawet jego koledzy z pracy często żartowali sobie z niego za jego plecami, nazywając go Garym znad Green River – ich wesołość wzbudzał fakt, że jego inicjały pasowały do nazwy miejsca morderstw. Gdy tylko Ridgway znalazł się pod lupą policji, niemal przestał zabijać. Zamordował jeszcze w 1986 roku, raz w 1988, a potem – dziesięć lat później. Policja podejrzewa jednak, że w tym czasie mógł dokonać kolejnych dwudziestu zabójstw na terenach pod inną jurysdykcją. Jedynie dzięki postępom w analizie DNA doprowadzono do aresztowania Ridgwaya w 2001 roku, niemal dwie dekady po największej fali jego zbrodni.
Mężczyzna wyjaśnił policji, że obrał sobie za cel pracownice seksualne, ponieważ nikt by za nimi nie tęsknił: „Prostytutki były najłatwiejszym celem. Po prostu przeszedłem od uprawiania z nimi seksu do zabijania ich… Te młodsze wyróżniały się, bo zaczynały gadać podczas umierania”.
W zeznaniu złożonym po podpisaniu ugody z sądem stwierdził: „Wybierałem na ofiary prostytutki, bo większości prostytutek nienawidzę, no i nie chciałem im płacić za seks. Poza tym wybierałem je dlatego, że łatwo jest je zabrać ze sobą bez zwracania na siebie większej uwagi. Wiedziałem, że nikt nie zgłosi ich zaginięcia tak od razu, a może i w ogóle. Wybierałem prostytutki, bo myślałem, że będę mógł ich zabić tak wiele, jak tylko tego zapragnę, i nigdy nie zostanę złapany”.
Dziś Ridgway jest niemal nie do odróżnienia od innych seryjnych zabójców „specjalizujących się” w uśmiercaniu pracownic seksualnych. Podobnie jak Richard Cottingham, miał stabilną pracę oraz żonę, dom oraz potomstwo (tak samo było też z pięćdziesięcioletnim Robertem Yatesem, który posiadał piątkę dzieci, żonę, dom i hipotekę. Yates, jak Ridgway, cytował Biblię, mordując trzynaście kobiet w rejonie Spokane). Choć wielu seryjnych zabójców miało nieudane związki, ich porażki na tym polu na ogół nie były niczym bardziej spektakularnym od typowego rozwodu. Cottingham na przykład żył w separacji z żoną, ale aż do dnia zatrzymania był w nieformalnym związku. Jego partnerka opisała go jako osobę „normalną”, choć kilkakrotnie zabrał ją do Quality Inn – tego samego motelu w New Jersey, w którym zamordował dwie swoje ofiary i został aresztowany podczas pastwienia się nad ostatnią. William Lester Suff (zabójca trzynastu pracownic seksualnych) oraz Arthur Shawcross (z jedenastoma ofiarami) w czasie popełniania swoich zbrodni pozostawali w długotrwałych związkach.
Ridgway reprezentuje sobą wszystko, co wiemy dziś o seryjnych zabójcach – wszystko, a zarazem nic – ponieważ wciąż umyka nam odpowiedź na najważniejsze pytanie: „dlaczego?”.
Do jak wielu seryjnych zabójstw dochodzi? W trakcie pisania tej książki niemal każdego miesiąca gdzieś na świecie policja meldowała o pojawieniu się nowej sprawy dotyczącej takiego właśnie typu morderstw; poza Antarktydą nie upiekło się żadnemu kontynentowi. Od Alaski po Nową Zelandię, od Republiki Południowej Afryki aż do Chin częstotliwość przypadków zdawała się przybierać na sile – wolniej w tak zwanym Trzecim Świecie, ale alarmująco szybko w krajach zindustrializowanych. Każdy mógł i może stać się potencjalną ofiarą seryjnego zabójcy: mężczyzna, kobieta, dziecko, osoba w podeszłym wieku, ktoś bogaty, ktoś biedny, żyjący na uboczu społeczeństwa czy też w sławie – nic nie zabezpiecza przed atakiem, czego dowiodło zabójstwo Gianniego Versace. I gdyby ktoś zechciał podsunąć oczywistą myśl – tak, istnieje nawet przypadek seryjnego zabójcy zabitego przez innego seryjnego zabójcę (w sierpniu 1970 roku Dean Corrl, sprawca co najmniej dwudziestu siedmiu mordów na młodych mężczyznach, został zabity przez Elmera Wayne’a Henleya, jednego ze swoich partnerów w zbrodni)14.
Jak zostało już wspomniane, choć nie wszystkie seryjne zabójstwa dokonywane są na nieznajomych, wiele z nich ma właśnie taki charakter. Statystyki tego rodzaju przestępstw często zagrzebane zostają gdzieś pod rosnącą liczbą zabójstw pozbawionych motywu i takich, przy których nie dowiedziono relacji między sprawcą a ofiarą – zjawiskami, których częstotliwość występowania wzrosła od lat siedemdziesiątych w dramatycznym, wręcz zapierającym dech w piersiach stopniu. W raportach FBI widnieją dane mówiące o tym, że spośród wszystkich zabójstw dokonanych w 1976 roku 8,5% to zbrodnie bez motywu; w 1981 roku było to już 17,8%, a w 1986 roku – 22,5%k12. Seryjne zabójstwa były w tym wypadku uznawane za pozbawione motywu, więc doliczono je do tej kategorii (dziś jednak, ze względu na seksualny podtekst, często klasyfikowane są w Stanach Zjednoczonych jako powiązane z innym przestępstwem).
Do 1995 roku, gdy zsumowana liczba wszystkich zabójstw w Stanach Zjednoczonych osiągnęła swój szczyt, znaczącą część ofiar, bo aż 55% z nich, została pozbawiona życia przez nieznajomych oraz nieznanych sprawców – łącznie aż jedenaście tysięcy osiemset osób!k13 Zanim jednak pójdziemy z tymi danymi dalej, jedna rzecz musi zostać doprecyzowana: termin „nieznajomi” oznacza, że śledztwo dowiodło definitywnie, iż ofiara nie znała swojego oprawcy. Wliczyć w to należy nie tylko losowo obrane przez seryjnych zabójców ofiary, ale i na przykład kasjerów zastrzelonych przez obcego im człowieka z bronią podczas napadu rabunkowego. „Nieznani sprawcy” natomiast oznaczają dokładnie to, co przychodzi na myśl po usłyszeniu tego terminu: śledczy nie byli w stanie w ogóle ustalić, czy ofiara znała sprawcę; niekoniecznie musiało być tak, że zabójca był dla niej osobą nieznajomą – oznacza to jedynie, że związek między tymi dwiema postaciami dramatu nie został ustalony lub nie trafił do raportu uzupełniającego (na podstawie którego oparto te statystyki). W przeszłości, zwłaszcza w wypadku mediów, pojawiała się tendencja do traktowania słów „nieznajomy” oraz „nieznany” jako synonimów, przez co tworzono panikarskie zgoła raporty mówiące, że seryjne zabójstwa w wykonaniu nieznajomych zbliżają się do 50% wszystkich przypadków morderstw – nie zwracano przy tym w żaden sposób uwagi odbiorców na to, że dwie wspomniane powyżej kategorie różnią się od siebie. Co więcej, FBI z powodów politycznych niespecjalnie przykładało wagę do zniechęcania dziennikarzy do stosowania tej praktyki, o czym przeczytamy późniejk14. Niemniej jednak faktem pozostaje to, że suma ofiar seryjnych zabójców zalicza się właśnie do tych dwóch kategorii – „nieznajomy” oraz „nieznany” – i zjawisko to proporcjonalnie wzrasta.
W latach dziewięćdziesiątych współczynnik zabójstw w Stanach Zjednoczonych (w przeciwieństwie do zsumowanej liczby morderstw) znacznie spadał – od 9,8 osoby na 100 000 mieszkańców w 1991 roku do rekordowo niskiej liczby 4,1 osoby w 2000 rokuk15. Ale od 2001 roku współczynnik ten znów zaczął pełznąć w górę i to bez wliczenia ofiar zamachów terrorystycznych z 11 września. Co więcej, współczynnik zabójstw dokonywanych przez nieznajomych i osoby nieznane rósł nieustannie, by w 2001 roku osiągnąć poziom 57,7%k16. Z tej liczby 13,1% stanowią zabójstwa dokonane przez nieznajomych, a w wypadku pozostałych 44,6% związku między sprawcą a ofiarą po prostu nie udało się ustalić. Nie istnieją dokładne dane pozwalające określić, jak wiele z tych zbrodni zostało popełnionych przez seryjnych zabójców. Nie wróży to dobrze, gdy zestawić tę informację z faktem, że w 2001 roku jedynie 62,4% spraw związanych z zabójstwem zostało rozwiązanych – ta statystyka „psuła się” nieustannie od 1961 roku, kiedy 94% z ośmiu tysięcy pięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu spraw dotyczących zabójstw dokonanych na terenie USA udało się wyjaśnićk17. Na przełomie wieków szanse sprawcy na dokonanie „perfekcyjnego morderstwa”, które ujdzie mu na sucho, były już niemal pół na pół.
Jak wielu niezidentyfikowanych seryjnych zabójców wciąż krąży po świecie? Tacy mordercy przestają zabijać, ponieważ przenoszą się na inny obszar, zostają aresztowani za inne przestępstwo, umierają lub zostają zabici, popełniają samobójstwo albo po prostu osiągają jakiś wiek, dojrzewają, stają się znudzeni albo czują wypalenie – zgodnie z wcześniej opisanym procesem – jeśli o ich mordercze fantazje chodzi. Wielu niezidentyfikowanych seryjnych zabójców zdaje się porzucać swoje krwawe dzieło z niejasnego powodu, jak choćby niesławny Zodiak, który zabił od sześciu do trzydziestu siedmiu ofiar w San Francisco między 1968 a 1969 rokiem, działający w Los Angeles sprawca15 śmierci dwunastu czarnoskórych kobiet nazywany Southside Slayerem (Skrytobójcą z Southside), który dokonywał zbrodni od 1984 roku, oraz zabójca czternastu gejów grasujący w połowie lat siedemdziesiątych w San Francisco, na którego mówiono Black Doodler16. A zabójstwa znad Green River nie tylko w tajemniczy sposób ustały w 1984 roku, ale i pozostały niewyjaśnioną zagadką aż do roku 2001.
Seryjni zabójcy czasem odczuwają wypalenie i zależnie od osobowości albo dają się złapać, albo też popełniają samobójstwo lub po prostu przestają zabijać i powoli wracają do dawnego życia sprzed mordów. Niektórzy zostają zatrzymani z zupełnie innych powodów długo po zakończeniu swoich krwawych rządów, ale nagle zaczynają się przyznawać do uśmiercania ludzi, jak na przykład Albert DeSalvo (Boston Strangler – Dusiciel z Bostonu) czy Danny Rolling (Gainesville Ripper – Rozpruwacz z Gainesville). Oczywiście nie istnieje ustalona liczba ofiar, po której seryjny zabójca porzuca swoje „rzemiosło”: Edmund Kemper zabił dziesięć kobiet, a na koniec uśmiercił własną matkę; następnie spokojnie oddał się w ręce policji. Henry Lee Lucas natomiast zaczął od zabicia matki, po czym zabijał przez lata, by na koniec zamordować jedyną osobę, którą, jak twierdził, naprawdę kochał: swoją nieletnią nieformalną żonę17, która, zdaniem Lucasa, była jego trzysta sześćdziesiątą ofiarą (co jest kontrowersyjną liczbą)18.
Nic jednak poza zatrzymaniem przez władze nie powstrzyma seryjnego zabójcy, który znajduje się właśnie w środku swojego cyklu. Arthur Shawcross najpierw zabił dwoje dzieci na północy stanu Nowy Jork, został szybko aresztowany i spędził czternaście lat w więzieniu, by zostać wypuszczonym w 1987 roku. Nie czekał długo z powrotem do zabijania i uśmiercił w przeciągu dwudziestu jeden miesięcy jedenaście kobiet w Rochester w stanie Nowy Jork, zanim został zatrzymany ponownie.
W New Jersey w 1958 roku Richard Biegenwald został aresztowany po popełnieniu pierwszego zabójstwa i spędził za kratkami siedemnaście lat, by wyjść na wolność w 1975 roku. Gdy aresztowano go raz jeszcze w 1983 roku, zdążył zabić co najmniej siedem kolejnych ofiar.
W Toronto siedemnastoletni Peter Woodcock zabił dwóch chłopców i dziewczynkę pomiędzy wrześniem 1956 roku a styczniem 1957 roku. Został uznany za niewinnego ze względu na niepoczytalność i zamknięty w stosownym zakładzie. Leczono go przez trzydzieści pięć lat, aż wreszcie zaczęto go przystosowywać do stopniowego powrotu do społeczeństwa. 13 lipca 1991 roku pięćdziesięciodwuletni Woodcock otrzymał swoją pierwszą trzygodzinną przepustkę; pozwolono mu wyjść poza mury placówki, przejść się po pobliskim mieście i kupić pizzę, którą miał przynieść do szpitala. Zanim Woodcock zdążył opuścić jego teren, w porośniętym zaroślami zakątku w przyszpitalnych ogrodach pobił, pociął i zadźgał innego osadzonego, a potem zgwałcił zwłoki. Korzystając z przepustki, wyszedł, przemierzył trzy kilometry, by na posterunku policji przyznać się do nowej zbrodni.
Bycie seryjnym zabójcą zdaje się nieuleczalne: upływ czasu, czy to za kratami, czy nie, nie pozbawia morderców apetytu na uśmiercanie – ten zaspokaja jedynie faktyczne odbieranie innym życia.
Nie da się precyzyjnie określić przybliżonej liczby seryjnych zabójców ani ich ofiar. W 1987 roku Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych oszacował, że tego typu sprawcy zabili tego roku od tysiąca do dwóch i pół tysiąca osóbk18. Inne źródła podawały liczby sięgające nawet sześciu tysięcy osób roczniek19. W samym tylko rejonie Green River w stanie Waszyngton Gary Ridgway zamordował czterdzieści dziewięć osób w przeciągu dwudziestu miesięcy w latach 1982–1984.
Co godne wzmianki, ze względu na liczne nieścisłości i rozbieżności między źródłami nie wiadomo dokładnie, do ilu zabójstw dochodzi rocznie w Stanach Zjednoczonych. Panuje przekonanie, że do czasu spadku liczby zabójstw, mającego miejsce na przełomie wieków, każdego roku w USA dochodziło do od dwudziestu tysięcy do dwudziestu dwóch tysięcy zabójstw, ale niektóre źródła szacują, że ze względu na różnice w procedurach raportowania przestępstw liczba ta mogła wynosić nawet czterdzieści tysięcyk20