Jak człowiek zmienia się w seryjnego mordercę - Vronsky Peter - ebook + książka

Jak człowiek zmienia się w seryjnego mordercę ebook

Vronsky Peter

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy przystojny, elokwentny i szarmancki mężczyzna z dyplomem psychologa może być tym samym człowiekiem, który porwał, zamordował, zgwałcił i okaleczył dwadzieścia młodych studentek? Kim naprawdę są seryjni zabójcy i jakie motywy popychają ich do zbrodni?

Zajrzyj za kulisy najbardziej wstrząsających seryjnych morderstw. Na ich przykładzie Peter Vronsky pokazuje złożoność kryminalnego, psychologicznego i kulturowego aspektu zbrodni. Posługuje się głośnymi sprawami takich przestępców, jak Ted Bundy, Jeffrey Dahmer, Richard Ramirez, Edmund Kemper czy Ted Kaczynski, szukając odpowiedzi na

pytanie: „Co sprawia, że człowiek staje się wielokrotnym mordercą?".

Gdzie, dlaczego i w jaki sposób dochodzi do ukształtowania się psychopatycznej osobowości ze skłonnością do brutalnej przemocy?

I wreszcie: jak rozpoznać osobę, która może być seryjnym zabójcą, i co zrobić, by w razie ataku zwiększyć swoje szanse na przeżycie?

Książka zawiera nie tylko wnikliwe i pasjonujące analizy zbrodni, lecz także transkrypcje wywiadów ze skazanymi, a nawet wskazówki opracowane na podstawie rozmów z seryjnymi zabójcami i tymi spośród ich ofiar, którym udało się przeżyć, pozwalające przetrwać ewentualne spotkanie z mordercą - począwszy od metod rozpoznawania werbalnych znaków ostrzegawczych po formy aktywnej samoobrony.

"Możliwe, że już przeżyliście spotkanie z seryjnym mordercą.

Możliwe, że siedzieliście obok któregoś z nich w kinie czy restauracji; mogliście minąć jakiegoś na ulicy czy zaparkować samochód obok auta takiego zabójcy. Możliwe, że ktoś taki podszedł do was - pamiętacie może dziwne prośby od nieznajomego?

Prosił, by pomóc mu zanieść pakunek do auta albo namawiał do pomocy w poszukiwaniu zaginionego szczeniaczka? (…) Seryjny zabójca usiłuje skierować was na ścieżkę wiodącą ku śmierci w chwili, gdy wdaje się z wami w pierwszy, niewinny kontakt - i to, czy dotrzecie do końca owej ścieżki, często zależy od was..."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 832

Oceny
4,3 (26 ocen)
12
11
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ksmb2016

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę świetna kompleksowa książka o seryjnych mordercach, opisuje historię kryminologii tego typu morderstw na przykładach historii samych morderców. Nie zabrakło też genezy samego profilowania jak i kilku dobrych rad co robić jeśli trafimy na zagrożenie.
10
MarMar2023

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, jednak nie dla osób wrażliwych. Naukowe i wieloaspektowe podejście.
00
EvilPotato_0522

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza z najlepszych. Już nigdy nie spojrzę tak samo na nieznajomych w sklepie, w barze czy na ulicy.
00

Popularność




Nota od tłumacza

Niniej­szy prze­kład oparty jest na dru­gim wyda­niu książki z 2020 roku, w któ­rym autor nie zak­tu­ali­zo­wał infor­ma­cji zawar­tych w sta­rych roz­dzia­łach z wyda­nia z 2004 roku, a dopi­sał jedy­nie nowe.

W 2004 roku wiele spraw kry­mi­nal­nych wciąż pozo­sta­wało na eta­pie śledz­twa, ale wyja­śniło się póź­niej. Nie­kiedy też poja­wiły się w związku z nimi nowe wątki, bez któ­rych obja­śnie­nia bio­gra­fie pew­nych spraw­ców stają się nie­kom­pletne.

Ze względu na powyż­sze pozwo­li­łem sobie zak­tu­ali­zo­wać w tek­ście liczby ofiar podane przez autora, zamiesz­cza­jąc takie, które są zgodne ze sta­nem wie­dzy na koniec 2022 roku, uznaw­szy to za roz­wią­za­nie dużo bar­dziej kla­rowne od doda­wa­nia kolej­nych przy­pi­sów. Liczne przy­padki wystę­po­wa­nia słów w rodzaju „nie­dawno” czy „ostat­nio” pocho­dzą­cych z pierw­szego wyda­nia zastą­pi­łem dla kla­row­no­ści for­muł­kami typu „przed 2004 rokiem”, „na prze­ło­mie wie­ków” i podob­nymi, wie­rząc całym ser­cem, że naj­waż­niej­sze są kom­fort czy­tel­nika oraz tak klu­czowa dla pozy­cji true crime spój­ność.

Dla wygody czy­tel­nika posta­no­wi­łem prze­ło­żyć przy­domki wszyst­kich seryj­nych zabój­ców je posia­da­ją­cych; zawsze jed­nak podaję także ich ory­gi­nalne brzmie­nie.

W wypadku zmie­nio­nych w ory­gi­nale imion ofiar czy świad­ków infor­muję w przy­pi­sach o praw­dzi­wych danych tych osób, ponie­waż nie są one obec­nie żadną tajem­nicą, a ich zna­jo­mość jedy­nie uła­twi posze­rza­nie wie­dzy cie­ka­wemu czy­tel­ni­kowi.

O ile nie zazna­czy­łem ina­czej, prze­kłady cyta­tów są mojego autor­stwa.

Chciał­bym zade­dy­ko­wać niniej­szy prze­kład pamięci wszyst­kich ofiar seryj­nych zabój­ców, które do dziś pozo­stają bez­i­mienne, oraz tych, które nie zostały wymie­nione z nazwi­ska w niniej­szej książce.

Wstęp

WSTĘP

Moi dwaj seryjni zabójcy

Seryjni zabójcy wie­dzą, że są nie­zwy­cię­żeni.

– ROBERT D. KEP­PEL, śled­czy

Mam pro­blem z kobie­tami.

– RICHARD COT­TIN­GHAM, zwany Roz­pru­wa­czem Kor­pu­sów z Times Squ­are

Żaden ze mnie eks­pert w kwe­stii seryj­nych zabój­ców; nie jestem kimś, kto ode­brał w tej mate­rii wszech­stronne wykształ­ce­nie. Ni­gdy nie pra­co­wa­łem dla Fede­ral­nego Biura Śled­czego jako pro­fi­ler, nie byłem poli­cjan­tem, kry­mi­no­lo­giem czy psy­cho­lo­giem sądo­wym. Nie napi­sa­łem roz­prawy aka­de­mic­kiej na temat tego typu prze­stęp­ców i ni­gdy też nie prze­pro­wa­dza­łem wywia­dów z prze­by­wa­ją­cymi w wię­zie­niu seryj­nymi zabój­cami, nie wymie­nia­łem się nawet z nimi kore­spon­den­cją. Nie zda­rzyło mi się kupić dzieł sztuki ich autor­stwa ani zbie­rać pamią­tek, które po sobie pozo­sta­wili. Innymi słowy, przy­po­mi­nam zapewne was – jestem cie­kaw­skim ama­to­rem. Nie licząc tego, że czy­ta­łem na ich temat i zetkną­łem się z nimi w tele­wi­zji, jedy­nym moim prze­ży­ciem zwią­za­nym z tym zagad­nie­niem jest oso­bi­sty – ale krót­ko­trwały – kon­takt z dwoma z nich, i to w cza­sach, zanim zostali ziden­ty­fi­ko­wani i ujęci. Może­cie sobie pomy­śleć: „No, to czyni go innym od nas”… ale na waszym miej­scu nie spie­szył­bym się z takimi wnio­skami.

Podró­żu­jąc, przy­pad­kowo natkną­łem się na dwóch nie­sław­nych męż­czyzn, któ­rzy w anglo­ję­zycz­nej kul­tu­rze doro­bili się przy­domka Rip­per – Roz­pru­wacz. Byli to Richard Cot­tin­gham, znany jako Times Squ­are Torso Rip­per (Roz­pru­wacz Kor­pu­sów z Times Squ­are), powią­zany póź­niej z pię­cioma przy­pad­kami zabójstw, w któ­rych ofiary zostały poćwiar­to­wane, mają­cymi miej­sce w sta­nach Nowy Jork i New Jer­sey, oraz Andriej Czi­ka­tiło, nazy­wany Red Rip­perem (Czer­wo­nym Roz­pru­waczem)1, któ­rego spo­tka­łem w Rosji dosłow­nie na kilka dni przed tym, gdy popeł­nił ostat­nie trzy ze swo­ich ponad pięć­dzie­się­ciu kani­ba­li­stycz­nych mor­dów na kobie­tach, mło­dzieży i dzie­ciach. W obu przy­pad­kach dopiero dużo póź­niej dowie­dzia­łem się, z kim mia­łem do czy­nie­nia. Moje zetknię­cie się z Cot­tin­gha­mem było w rów­nym stop­niu dra­ma­tyczne, jak spo­tka­nie Czi­ka­tiły oka­zało się banalne i łatwe do zapo­mnie­nia.

Mia­łem stycz­ność z Richar­dem Cot­tin­gha­mem przez jakieś dzie­sięć sekund pew­nego wcze­snego nie­dziel­nego poranka w grud­niu 1979 roku w Nowym Jorku. Pra­co­wa­łem jako asy­stent pro­duk­cji przy fil­mie, który krę­ci­li­śmy w Toronto. Moim zada­niem było co parę dni wyla­ty­wać do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i oso­bi­ście dostar­czać szpule z wywo­ła­nym fil­mem do labo­ra­to­rium foto­gra­ficz­nego w pobliżu Times Squ­are, gdzie pod­da­wano je spe­cjal­nej obróbce. To była świetna praca: ran­kiem wyla­ty­wa­łem do Nowego Jorku, szybko pod­rzu­ca­łem film gdzie trzeba, a potem mia­łem czas dla sie­bie aż do następ­nego dnia, gdy musia­łem się sta­wić po gotowe szpule.

Zazwy­czaj dosta­wa­łem do ręki bilet lot­ni­czy oraz kopertę z gotówką; ocze­ki­wano, że sam zajmę się kwe­stią noc­legu oraz posił­ków. Ekipy fil­mowe miały w zwy­czaju zatrzy­my­wać się w dobrych hote­lach klasy biz­ne­so­wej – She­ra­to­nach, Hil­to­nach i tak dalej – a mnie dawano dosta­tecz­nie dużo szmalu, bym mógł noco­wać i sto­ło­wać się wła­śnie w tego rodzaju przy­byt­kach. Będąc jed­nak mło­dym i zbun­to­wa­nym czło­wie­kiem (któ­remu zda­rzyło się już pole­cieć do Nowego Jorku i noco­wać na pod­ło­dze w legen­dar­nej kolebce kontr­kul­tury, klu­bie CBGB na Bowery, żywiąc się przy tym serem i winem na wer­ni­sa­żach w gale­riach sztuki), mia­łem głę­boko w nosie jakieś tam wysma­ko­wane noc­legi. Pod­czas prze­wo­że­nia fil­mów poprze­sta­wa­łem na zakle­pa­niu miej­scówki w tanich, tury­stycz­nych hote­li­kach. Zaosz­czę­dzone pie­nią­dze wyda­wa­łem na impre­zach w klu­bach, kupo­wa­łem albumy muzyczne, książki i elek­tro­nikę. Ale pod­czas jed­nej z tych wycie­czek posze­dłem o krok za daleko.

Nie­ocze­ki­wane opóź­nie­nie wyni­kłe z pro­ble­mów tech­nicz­nych w stu­diu foto­gra­ficz­nym zmu­siło mnie do pozo­sta­nia w Nowym Jorku przez cały week­end. Musia­łem tak gospo­da­ro­wać budże­tem, by mieć dach nad głową przez te nie­prze­wi­dziane noce, posta­no­wi­łem więc w ostatni dzień zamel­do­wać się w wyjąt­kowo obskur­nym punk­cie noc­le­go­wym. Wcze­snego nie­dziel­nego poranka pod­sze­dłem do niczym nie­wy­róż­nia­ją­cego się śred­niej wiel­ko­ści hotelu na Czter­dzie­stej Dru­giej Zachod­niej Ulicy, jakieś dwie prze­cznice od rzeki Hud­son, w pobliżu szcząt­ków zawa­lo­nej sześć lat wcze­śniej West Side High­way2. Hotel ofe­ro­wał noc­legi za wybit­nie korzystne stawki, ale za cenę tego, że poło­żony był w bez­po­śred­nim sąsiedz­twie z niczym – w pobliżu bowiem nie było żad­nej wygod­nej sta­cji metra, żad­nych atrak­cji tury­stycz­nych czy biu­row­ców. Budy­nek tkwił w zruj­no­wa­nej dziel­nicy w pobliżu Dzie­sią­tej Alei, która zasłu­żyła sobie na swoje histo­ryczne miano, Hell’s Kit­chen, fak­tycz­nie przy­po­mi­na­jąc kuch­nię pie­kła. Hotel był nie­zbyt atrak­cyj­nym miej­scem nawet dla osób uza­leż­nio­nych i para­ją­cych się pro­sty­tu­cją, któ­rych kró­le­stwo przy­po­mi­na­jące świat rodem z Tak­sów­ka­rza z Rober­tem De Niro mie­ściło się o kilka prze­cznic na zachód; była tam tak zwana „Czter­dziestka dwójka”, ośli­zgły i par­szywy frag­ment Czter­dzie­stej Dru­giej Zachod­niej wypeł­niony skle­pami z por­no­gra­fią, poka­zami ero­tycz­nymi i skle­pami z nożami, cią­gnący się od Broad­wayu obok ter­mi­nalu auto­bu­so­wego w pobliżu Ósmej i Dzie­wią­tej Alei. Hotel był wyjąt­kowo tani, ale jak na tę cenę zda­wał się w zno­śnym stop­niu czy­sty i bez­pieczny, a od labo­ra­to­rium, w któ­rym mia­łem się sta­wić wcze­snym ran­kiem, dzie­lił mnie krótki spa­ce­rek.

Poja­wi­łem się w hotelu bez rezer­wa­cji i powie­dziano mi, że pokój będzie dla mnie gotowy już wkrótce; mia­łem pocze­kać około pół godziny, bo poprzedni loka­to­rzy wła­śnie się wymel­do­wy­wali. Posta­no­wi­łem, że w mię­dzy­cza­sie udam się na górę i oce­nię, jak złe może być to miej­sce. Cze­ka­jąc na windę, lekko się ziry­to­wa­łem; zauwa­ży­łem, że kabina zatrzy­mała się na nie­mal wiecz­ność na naj­wyż­szym pię­trze. W końcu jed­nak ruszyła i gdy drzwi sta­nęły otwo­rem, wysiadł z windy naj­praw­do­po­dob­niej wła­śnie ów dupek odpo­wie­dzialny za prze­stój. Nie­malże mnie stra­to­wał, wlo­kąc się jak jakiś zom­bie o zeszklo­nych oczach; patrzył przeze mnie na wylot i zepchnął mnie na bok, jakby mnie tam wła­ści­wie nie było. Gdy mnie mijał, kie­ru­jąc się ku lobby, trą­cił lekko moją nogę torbą, walizką czy co tam dźwi­gał. Nie przyj­rza­łem się temu baga­żowi ani też nie był­bym dziś w sta­nie opi­sać odczu­cia, jakiego dozna­łem, gdy jego bagaż dotknął mojej nogi. W pamięć wryło mi się jedy­nie to, że gość zda­wał się nie­mal lśnić od pokry­wa­ją­cej go war­stewki potu oraz że miał wybit­nie nie­ko­rzystną fry­zurę na mopa. Spra­wiał wra­że­nie kole­sia około trzy­dziestki piątki, miał pia­sko­wej barwy włosy i przy­po­mi­nał niskiego rangą, pobla­dłego pra­cow­nika biu­ro­wego – i jak się oka­zało, wła­śnie kimś takim był (choć inni świad­ko­wie mówili raczej, że miał „oliw­kową” cerę). W chwili, gdy drzwi windy zasu­nęły się za mną, zdą­ży­łem już o nim zupeł­nie zapo­mnieć.

Poje­cha­łem windą na losowo wybrane pię­tro. Natych­miast wyczu­łem deli­katny, ale dość jed­no­znaczny swąd spa­le­ni­zny; nie widzia­łem jed­nak żad­nego dymu i uzna­łem, że jest to po pro­stu natu­ralna woń tego hotelu. Spa­ce­ru­jąc po kory­ta­rzach, nie wykry­łem niczego, co jawi­łoby mi się jako szcze­gól­nie paskudne, ale nie uszło mojej uwa­dze, że ten przy­kry zapach przy­biera na sile; teraz do bukietu woni dołą­czyły trudne do pomy­le­nia z czym­kol­wiek innym nuty spa­lo­nego kurzego pie­rza albo zwie­rzę­cej sier­ści. Wtedy tego jesz­cze nie wie­dzia­łem, ale była to woń pie­czo­nego ludz­kiego mięsa.

W kory­ta­rzu moje spoj­rze­nie przy­cią­gnęło kilka czar­nych i tłu­sta­wych smu­żek jakiejś smo­li­stej sub­stan­cji, tak małych, że nie­omal nie­uchwyt­nych. Fru­wały w powie­trzu i wiro­wały niby czarne płatki śniegu. Gdy zła­pa­łem jedną z nich, zabar­wiła moje palce na czarno. Prze­sze­dłem kory­ta­rzem dalej; teraz zro­biło się już jakby mgli­ście, a zapach nie­wąt­pli­wie miał zwią­zek z poża­rem w budynku – taka mie­szanka pło­ną­cego drewna i farby. Usły­sza­łem docho­dzące z kilku róż­nych miejsc odgłosy nagłego poru­sze­nia, a także krzyki na klatce scho­do­wej; roz­dzwo­niły się alarmy poża­rowe. Szybko skie­ro­wa­łem się z powro­tem na dół, ku lobby, i opu­ści­łem budy­nek dokład­nie w tej samej chwili, w któ­rej wyha­mo­wy­wał przed nim wóz stra­żacki. Całe to doświad­cze­nie spra­wiło, że owo miej­sce zaczęło mieć (mówiąc deli­kat­nie) nie­zbyt sym­pa­tyczny kli­mat, dla­tego też opu­ści­łem je nie­mal natych­miast, by poszu­kać nowego hotelu. Nie odwra­ca­łem się za sie­bie.

Następ­nego ranka prze­czy­ta­łem w gaze­tach, że inter­we­niu­jący pod­czas pożaru hotelu stra­żacy zna­leźli w jed­nym z pokoi ciała dwóch zamor­do­wa­nych kobiet, które uło­żono na łóż­kach i pod­pa­lono. Stra­żak wywlókł jedną z nich z zady­mio­nego doszczęt­nie pokoju i zamie­rzał udzie­lić jej pierw­szej pomocy metodą usta-usta, ale dopiero wtedy zorien­to­wał się, że nie miała głowy i dłoni. Z początku myślał, że to mane­kin. Wete­ran z nowo­jor­skiej straży pożar­nej z pięt­na­sto­let­nim doświad­cze­niem powie­dział, że po tym incy­den­cie poszedł na na tera­pię mającą pomóc mu zale­czyć traumę. „Ni­gdy nie natra­fi­łem na cokol­wiek podob­nego. I mam nadzieję, że ni­gdy nie będę musiał”k1 – powie­dział.

Ubra­nia ofiar odna­le­ziono sta­ran­nie poskła­dane i uło­żone na dwóch schlud­nych sto­si­kach w wan­nie; na górze tych stert spo­częły ich buty na kotur­nach. Nie licząc mate­ra­ców, w pokoju próżno było szu­kać plam krwi; nie zna­le­ziono też odbi­tek pal­ców3 ani innych dowo­dów. Sprawca zabrał ze sobą narzę­dzie, któ­rego użył do roz­człon­ko­wa­nia ofiar, czym­kol­wiek ono było. Poza oka­le­cze­niami na cia­łach odna­le­ziono ślady strasz­li­wych tor­tur: opa­rze­nia od papie­rosa, stłu­cze­nia od bicia, a także ślady zębów na pier­siach.

W tam­tym cza­sie nie łączy­łem tego mordu z męż­czy­zną, z któ­rym się zde­rzy­łem przy win­dzie. Nie zapa­mię­ta­łem go nawet. Tak jakoś wyszło, że wędro­wa­nie po hotelu wśród lata­ją­cych czar­nych płat­ków, nagłe uru­cho­mie­nie alarmu poża­ro­wego i wozy straży sto­jące pod budyn­kiem zupeł­nie stłam­siły to drobne wspo­mnie­nie o dziw­nym face­cie. Wró­ciło dopiero wtedy, gdy Richard Cot­tin­gham został aresz­to­wany i posta­wiony przed sądem za oka­le­cza­nie i zabi­ja­nie mło­dych kobiet, głów­nie pro­sty­tu­tek, w Nowym Jorku i New Jer­sey, wli­cza­jąc w to dwie ofiary z hotelu. Gdy zoba­czy­łem zdję­cie w gaze­cie, natych­miast go roz­po­zna­łem: ta kiep­ska fry­zura i blade obli­cze.

Od tego czasu zawsze zakła­da­łem, że gdy wyszedł z windy i minął mnie tego nie­dziel­nego poranka, musiał mieć przy sobie ucięte głowy i dło­nie ofiar. Naprawdę nie sądzę, że pod­jął ryzyko i zosta­wił na chwilę bez nad­zoru w pokoju hote­lo­wym dwa oka­le­czone ciała, by pozbyć się głów i dłoni i dopiero potem wró­cić, by pod­pa­lić pomiesz­cze­nie. A choć nie wiem, w czym prze­no­sił głowy, musiał to być ów bagaż, który otarł mi się o nogę w chwili, gdy męż­czy­zna opusz­czał windę (inna sprawa, że nie było wia­domo, czy zabił naj­pierw jedną kobietę i zosta­wił jej zwłoki w pokoju, po czym wypra­wił się, by odna­leźć drugą, czy też obie były żywe i przy­szło im wspól­nie zgi­nąć z jego ręki; Cot­tin­gham ni­gdy tego nie wyja­wił)4.

Richard Fran­cis Cot­tin­gham, lat trzy­dzie­ści cztery, jak odkry­łem, był żyją­cym w sepa­ra­cji z żoną ojcem trójki dzieci, miesz­ka­ją­cym gdzieś na przed­mie­ściach New Jer­sey. Sąsie­dzi opi­sy­wali go zazwy­czaj jako męż­czy­znę lekko nadę­tego i skry­tego, ale uwa­żali za odda­nego ojca, który zawsze zabie­rał swoje dzie­ciaki na hal­lo­we­enowe polo­wa­nie na cukierki. Był synem wyso­kiej rangi przed­się­biorcy ubez­pie­cze­nio­wego i lice­al­nym spor­tow­cem, ale przy tym samot­ni­kiem. Przez ostat­nie szes­na­ście lat na wol­no­ści miał sta­bilne zatrud­nie­nie – zaj­mo­wał się obsługą kom­pu­te­rów w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej Empire State Blue Cross-Blue Shield z sie­dzibą na Trze­ciej Alei na środ­ko­wym Man­hat­ta­nie. Był cenio­nym pra­cow­ni­kiem i można było na nim pole­gać. Wybrał dla sie­bie zmianę od pięt­na­stej do dwu­dzie­stej trze­ciej, a zbrodni doko­ny­wał o poranku, w nocy po pracy lub w week­endy.

Głowy i ręce ofiar z hotelu w pobliżu Times Squ­are nie zostały odna­le­zione, choć poli­cja zor­ga­ni­zo­wała kom­plek­sową akcję poszu­ki­waw­czą, także w pobli­skim odcinku rzeki. Jedną z ofiar udało się ziden­ty­fi­ko­wać dzięki porów­na­niu szpi­tal­nych zdjęć rent­ge­now­skich jako uro­dzoną w Kuwej­cie Deedeh Gooda­rzi, dwu­dzie­sto­trzy­let­nią pra­cow­nicę sek­su­alną z New Jer­sey oraz matkę czte­ro­mie­sięcz­nego dziecka. Dru­giej z ofiar – wedle sza­cun­ków nasto­latki – ni­gdy nie udało się ziden­ty­fi­ko­wać.

Sześć mie­sięcy póź­niej Cot­tin­gham zabił i oka­le­czył kolejną pra­cow­nicę sek­su­alną z Nowego Jorku, dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią Jean Mary Ann Rey­ner. Odna­le­ziono ją w zabyt­ko­wym, ale będą­cym cie­niem daw­nej świet­no­ści hotelu Seville na Dwu­dzie­stej Dzie­wią­tej w pobliżu Madi­son Ave­nue. Tym razem sprawca odciął piersi ofiary i uło­żył je na wez­gło­wiu łóżka, po czym pod­pa­lił pokój.

Cot­tin­gham tak naprawdę pre­fe­ro­wał doko­ny­wa­nie zbrodni bli­żej swo­jego domu w New Jer­sey. Naj­czę­ściej zabie­rał ofiary z ulic Man­hat­tanu lub z barów, gdzie je spo­ty­kał. Tak czy ina­czej, kupo­wał im drinki lub obiady; napoje zawsze po kry­jomu zapra­wiał pigułką gwałtu. Następ­nie wypro­wa­dzał lub zwa­biał pół­przy­tomne ofiary do swo­jego samo­chodu i prze­wo­ził je przez rzekę do New Jer­sey, do tanich mote­lów cią­gną­cych się wzdłuż licz­nych auto­strad prze­ci­na­ją­cych stan. Wno­sił je do motelu przez tylne drzwi, a potem mole­sto­wał i tor­tu­ro­wał przez dłuż­szy czas. Te, które miały szczę­ście, budziły się póź­niej ze stu­poru wywo­ła­nego przez nar­ko­tyk, by odkryć, że zostały zgwał­cone, także anal­nie, i że ich ciała pokryte były strasz­li­wymi ranami; ofiary te były porzu­cone bez ubra­nia gdzieś na pobo­czu lub pod­ło­dze mote­lo­wego poko­iku, z mgli­stymi wspo­mnie­niami tego, co im się przy­tra­fiło. Pozo­stały przy życiu, bo Cot­tin­gham był spe­cy­ficz­nego rodzaju seryj­nym zabójcą – kate­go­ry­zo­wa­nym jako gniewno-eks­cy­ta­cyjny lub moty­wo­wany żądzą sady­sta. Cot­tin­gham czer­pał przy­jem­ność nie z aktu zabi­ja­nia, a z tor­tu­ro­wa­nia swo­ich ofiar. Gdy skoń­czył już się pastwić nad daną kobietą, nie obcho­dziło go, czy ona prze­żyje, czy też nie; co wię­cej, jeśli dana osoba zmarła pod­czas ataku, zanim Cot­tin­gham osią­gnął ocze­ki­wany poziom satys­fak­cji, pastwił się nad zwło­kami do momentu speł­nie­nia. Gdy było już po wszyst­kim, miał w zwy­czaju porzu­cać swoje ofiary niczym „odpadki”, a to, czy dana kobieta żyła, czy też nie, było mu obo­jętne. Nie­które miały szczę­ście i prze­żyły, innym się nie udało.

Ciało dzie­więt­na­sto­let­niej Vale­rie Ann Street zostało odna­le­zione przez per­so­nel Has­bro­uck Heights Quality Inn w New Jer­sey. Sprzą­ta­jąca pokój mote­lowy kobieta usi­ło­wała odku­rzyć pod łóż­kiem, ale coś blo­ko­wało jej dostęp. Gdy unio­sła mate­rac, odkryła wepchnięte tam strasz­li­wie oka­le­czone zwłoki. Ręce ofiary były cia­sno skute za ple­cami; całe ciało pokry­wały ślady ugry­zień; była bita po gole­niach. Vale­rie Street umarła z powodu nie­do­tle­nie­nia; na jej ustach zna­le­ziono ślady taśmy samo­przy­lep­nej. Cot­tin­gham doło­żył sta­rań, by ostroż­nie ją ode­rwać i zabrać ze sobą po zabi­ciu dziew­czyny. Musiał jed­nak zgu­bić klu­czyk od kaj­da­nek, skoro pozo­sta­wił je zapięte na nad­garst­kach ofiary – i był to błąd, który oka­zał się dla niego zgubny, bo poli­cja odna­la­zła odbitki jego pal­ców na wewnętrz­nej czę­ści ich zatrza­sku.

Jedna z jego ofiar na pewno nie była pra­cow­nicą sek­su­alną. Dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia radio­lożka Mary Ann Carr została odna­le­ziona porzu­cona pod pło­tem z siatki oka­la­ją­cym ten sam hotel w New Jer­sey dwa lata wcze­śniej. Jej klatka pier­siowa i nogi były pora­nione ostrym narzę­dziem; została pobita jakimś cięż­kim, tępym przed­mio­tem, a do tego jej ciało pokry­wały siniaki i ugry­zie­nia. Na jej nad­garst­kach wid­niały ślady po kaj­dan­kach, a na ustach zna­le­ziono resztki kleju z taśmy. Była duszona, ale to wła­śnie taśma osta­tecz­nie pozba­wiła ją życia.

Cot­tin­ghama aresz­to­wano dwu­dzie­stego dru­giego maja 1980 roku, około sześć mie­sięcy po tym, gdy na niego wpa­dłem. Zabrał z ulicy osiem­na­sto­let­nią Leslie Ann O’Dell, która ofe­ro­wała usługi sek­su­alne na rogu Lexing­ton Ave­nue i Dwu­dzie­stej Pią­tej. Przy­była do Nowego Jorku ze stanu Waszyng­ton auto­bu­sem, a alfonsi cza­tu­jący na dworcu auto­bu­so­wym szybko nakło­nili ją do upra­wia­nia pro­sty­tu­cji. Cot­tin­gham kupił jej drinki i opo­wia­dał jej o swo­jej pracy oraz domu na przed­mie­ściach aż do trze­ciej nad ranem. Następ­nie zapro­po­no­wał jej pod­wózkę do ter­mi­nalu auto­bu­so­wego w New Jer­sey, by mogła stam­tąd uciec przed nowo­jor­skimi strę­czy­cie­lami. Leslie z wdzięcz­no­ścią przy­jęła tę pomoc. Po prze­kro­cze­niu Mostu Waszyng­tona i wje­cha­niu na teren New Jer­sey kupił jej steka w cało­do­bo­wym bistro. Był cza­ru­jący, szczo­dry, pełen współ­czu­cia i skłonny pomóc. W pew­nym momen­cie dziew­czyna zgo­dziła się upra­wiać z nim seks w zamian za sto dola­rów. Około świtu zamel­do­wali się w tym samym nie­szczę­snym Has­bro­uck Heights Quality Inn, w któ­rym osiem­na­ście dni wcze­śniej zosta­wił pod łóż­kiem oka­le­czone ciało swo­jej ostat­niej ofiary. Nikt z obsługi nie roz­po­znał Cot­tin­ghama.

Po wyna­ję­ciu pokoju Cot­tin­gham pod­je­chał do niego od tyłu i oboje z Leslie weszli tam tyl­nym wej­ściem. Zosta­wił ją samą w pomiesz­cze­niu, mówiąc, że wraca do auta, bo chce zapar­ko­wać je od frontu. Wró­cił z papie­rową torbą, w któ­rej miał flaszkę whi­sky, a także walizkę-dyplo­matkę. Docho­dziła piąta nad ranem.

Cot­tin­gham zapro­po­no­wał zmę­czo­nej dziew­czy­nie masaż, a ona z rado­ścią poło­żyła się na brzu­chu. Usiadł­szy jej na ple­cach, wydo­był z walizki nóż i przy­sta­wił go jej do gar­dła, rów­no­cze­śnie zatrza­sku­jąc kaj­danki na jej nad­garst­kach. Pod­czas gdy Leslie usi­ło­wała go prze­ko­nać, że wszystko to nie jest konieczne, Cot­tin­gham roz­po­czął tor­tury, nie­malże odgry­za­jąc jeden z jej sut­ków. Zeznała póź­niej, że powie­dział: „Musisz to znieść. Inne dziew­czyny to zno­siły, a więc ty także musisz. Jesteś zdzirą i musisz zostać uka­rana”.

Zarzuty posta­wione Cot­tin­gha­mowi w cza­sie pro­cesu w New Jer­sey mogą nam w pewien spo­sób uka­zać, jak dla O’Dell prze­bie­gły kolejne cztery godziny:

Porwa­nie, usi­ło­wa­nie zabój­stwa, napaść, napaść z uży­ciem nie­bez­piecz­nej broni, napaść na tle sek­su­al­nym z uży­ciem broni (gwałt), napaść na tle sek­su­al­nym z uży­ciem broni (sodo­mia), napaść na tle sek­su­al­nym z uży­ciem broni (fel­la­tio), posia­da­nie broni; posia­da­nie nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji: seko­bar­bi­talu oraz amo­bar­bi­talu, a także posia­da­nie nie­bez­piecz­nej sub­stan­cji, dia­ze­pamu lub valium.

Mię­dzy kolej­nymi gwał­tami wagi­nal­nymi, anal­nymi i oral­nymi, gry­zie­niem, biciem, naci­na­niem nożem i biczo­wa­niem z uży­ciem skó­rza­nego pasa Cot­tin­gham prze­ry­wał, aby deli­kat­nie obe­trzeć twarz ofiary za pomocą chłod­nego, wil­got­nego ręcz­nika. A potem powra­cał do mal­tre­to­wa­nia. Stłu­mione krzyki bólu O’Dell stały się tak gło­śne, że obsługa mote­lowa, dosta­tecz­nie wystra­szona mor­der­stwem doko­na­nym osiem­na­ście dni wcze­śniej, wezwała poli­cję, po czym pobie­gła do pokoju i zażą­dała, by Cot­tin­gham otwo­rzył drzwi. Ten zebrał swój przy­bor­nik i wybiegł z pokoju, ale jesz­cze na kory­ta­rzu został pochwy­cony przez wła­śnie przy­by­wa­ją­cych na miej­sce poli­cjan­tów.

I tak nastą­pił kres Cot­tin­ghama. Za zabój­stwa doko­nane w New Jer­sey otrzy­mał kilka wyro­ków, od sześć­dzie­się­ciu do dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu lat wię­zie­nia, osobny wyrok doży­wo­cia z moż­li­wo­ścią ubie­ga­nia się o przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie po dwu­dzie­stu pię­ciu latach, oraz drugi, rów­no­le­gły – w tym wypadku mógł doma­gać się zwol­nie­nia po trzech deka­dach. A potem został prze­ka­zany wła­dzom sądow­ni­czym z Nowego Jorku, by sta­nąć przed sądem za „kor­pu­sowe” zbrod­nie. Nie zoba­czymy już Richarda na wol­no­ści.

Cot­tin­gham zaprze­czał popeł­nie­niu któ­rej­kol­wiek ze zbrodni nawet pomimo faktu, że w jego domu zna­le­ziono kilka przed­mio­tów nale­żą­cych do ofiar5. Jedyna jego dekla­ra­cja brzmiała: „Mam pro­blem z kobie­tami”.

Moje krót­kie spo­tka­nie z Cot­tin­gha­mem to źró­dło naprawdę moc­nej opo­wie­ści, którą dzie­li­łem się z ludźmi przez wiele lat, jesz­cze długo po tym, gdy natkną­łem się – choć nie byłem tego świa­dom! – na kolej­nego seryj­nego zabójcę, i to takiego z ksiąg rekor­dów: ukra­iń­skiego kani­bala Andrieja Czi­ka­tiłę, który zabił i oka­le­czył nie­sa­mo­witą liczbę pięć­dzie­się­ciu trzech ofiar6 w Związku Radziec­kim.

W 1990 roku pra­co­wa­łem przy pro­duk­cji fil­mów doku­men­tal­nych dla tele­wi­zji i w paź­dzier­niku tam­tego roku zna­la­złem się w Moskwie, by nakrę­cić film o zmia­nach zacho­dzą­cych w tym mie­ście za rzą­dów Gor­ba­czowa. Pew­nego dnia nasza ekipa napo­tkała nie­sa­mo­wite wido­wi­sko. Na traw­niku przed hote­lem znaj­du­ją­cym się bez­po­śred­nio za pla­cem Czer­wo­nym, nie­mal pod kopu­łami cer­kwi Wasyla Bło­go­sła­wio­nego, spon­ta­nicz­nie powstało mia­steczko namio­towe liczące około pię­ciu­set miesz­kań­ców. Ludzie ci zda­wali się pocho­dzić ze wszyst­kich czę­ści kraju; w więk­szo­ści byli eme­ry­tami, któ­rzy pra­gnęli zapro­te­sto­wać prze­ciwko nad­uży­ciom z cza­sów Sta­lina. Do swo­ich namio­tów i sza­ła­sów przy­mo­co­wali kurio­zalne minia­tu­rowe trans­pa­renty. Niektó­rzy przy­kle­ili sobie do czół skrawki papieru, na któ­rych łama­nym i archa­icz­nym angiel­skim wypi­sane były oso­bliwe slo­gany, na przy­kład „Lenin is bone­head” (Lenin jest zakuta pała). Jesz­cze inni trzy­mali w górze oso­bliwe afi­sze, na któ­rych sta­ran­nie umiesz­czono dawne doku­menty, listy oraz foto­gra­fie sta­no­wiące dowody na popar­cie roz­ma­itych skarg. Wsze­dłem w ten tłum wraz ze swoją ekipą i zaczą­łem roz­ma­wiać z nie­któ­rymi spo­śród zgro­ma­dzo­nych, poszu­ku­jąc odpo­wied­nich kan­dy­da­tów do prze­pro­wa­dze­nia i nagra­nia wywia­dów. Miało się wra­że­nie, że nie­mal wszy­scy byli ofia­rami traum i cier­pieli na roz­ma­ite cho­roby i zabu­rze­nia psy­chiczne; zwa­żyw­szy na to, przez co prze­szli za Sta­lina, łatwo było domy­ślić się źró­dła tych pro­ble­mów.

W pew­nym momen­cie zauwa­ży­łem nie­wielki stra­gan ozdo­biony trzema kolo­rami daw­nej car­skiej Rosji – bielą, nie­bie­skim i czer­wie­nią. W 1990 roku moż­li­wość ujrze­nia tych kolo­rów w ZSRR wciąż była rzad­ko­ścią. Stra­gan nale­żał do wychu­dłego męż­czy­zny z siwie­ją­cymi wło­sami i pokaź­nych roz­mia­rów oku­la­rami. Innych cech jego wyglądu nie potra­fię sobie przy­po­mnieć, nie licząc jesz­cze tego, że był gładko ogo­lony i ubrany w miarę dobrze (jak na Zwią­zek Radziecki) – miał pół­długą mary­narkę, czy­stą koszulę oraz sta­ran­nie zawią­zany kra­wat. Wyglą­dał na czło­wieka tuż przed pięć­dzie­siątką albo tuż po niej; w schlud­nym stroju i w tro­chę młod­szym wieku niż pozo­stali wyróż­niał się z wypeł­nia­ją­cego mia­steczko tłumu rosyj­skich eme­ry­tów noszą­cych nie­chlujne, gęste brody. Nie­zna­jomy miał w sobie coś wyra­fi­no­wa­nego – można wręcz rzec, że deli­kat­nego i pedan­tycz­nego. Obok niego stała typowa wyświech­tana skó­rzana aktówka z rodzaju tych, które nosili nie­mal wszy­scy radzieccy biu­ro­kraci i pra­cow­nicy umy­słowi.

Przed­sta­wił mi się, ale póź­niej zapo­mnia­łem, jakie podał imię i skąd przy­je­chał. Z początku mówił cicho, spo­koj­nie i w spo­sób świad­czący nie­zbi­cie o odby­tej edu­ka­cji. Te kilka zdań, które spró­bo­wał wygło­sić po angiel­sku, było wymó­wione popraw­nie i bez błę­dów gra­ma­tycz­nych. Męż­czy­zna koja­rzył mi się z biblio­te­ka­rzem. Wyja­śnił mi, że posiada kilka stopni nauko­wych i „jest inny” niż reszta ota­cza­ją­cego go „motło­chu”. Gdy w końcu zaczęła się z niego wyle­wać opo­wieść, stop­niowo dawał się ponieść emo­cjom; oczy napeł­niły mu się łzami do tego stop­nia, że zapa­ro­wały mu oku­lary. Ale jego nar­ra­cja była tak absur­dalna, że w życiu bym jej nie zapo­mniał: przy­był tu, do Moskwy – wyja­śnił – by spo­tkać się z Gor­ba­czo­wem i poskar­żyć się, że ktoś nie­le­gal­nie wznosi garaż oraz latrynę pod oknami miesz­ka­nia jego syna. „To był spi­sek!” – zawo­łał płacz­li­wie.

Byłem świeżo po wywia­dzie ze sta­ruszką cza­tu­jącą kilka rzę­dów namio­tów dalej; opo­wie­działa mi, że umiera na raka, a pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej została aresz­to­wana i zamknięta w gułagu, pod­czas gdy jej dzieci wysłano do pań­stwo­wego zakładu. Nie widziała ich od tego czasu i despe­racko pra­gnęła ujrzeć je przed śmier­cią, lecz wła­dze jej w tym nie poma­gały. W porów­na­niu z jej tra­ge­dią to nabz­dy­czone maru­dze­nie wymu­ska­nego jego­mo­ścia doty­czące jakie­goś tam garażu jawiło mi się jako małost­kowe i głu­pie… i, co gor­sza, przy­po­mi­nało nudną scenkę z tele­wi­zji. Poszu­ku­jąc kogoś innego, z kim mógł­bym prze­pro­wa­dzić wywiad, odsu­ną­łem się od tego ele­gan­cika przy wtó­rze komu­na­łów, naj­uprzej­miej jak tylko byłem w sta­nie; nie słu­cha­łem już ostat­nich frag­men­tów jego uty­ski­wa­nia i wkrótce zupeł­nie o nim zapo­mnia­łem. I w ten spo­sób prze­ga­pi­łem oka­zję na nagra­nie wywiadu z Andrie­jem Roma­no­wi­czem Czi­ka­tiłą – Rzeź­ni­kiem z Rostowa lub Oby­wa­te­lem X – na trzy tygo­dnie przed jego zatrzy­ma­niem. Był to jeden z naj­bar­dziej „pra­co­wi­tych” seryj­nych zabój­ców we współ­cze­snej histo­rii.

Cot­tin­ghama cał­kiem dobrze zapa­mię­ta­łem, ale w przy­padku Czi­ka­tiły z głowy wyle­ciało mi wszystko, nie licząc jego schlud­nego odzie­nia oraz tego, jak banalna kwe­stia skło­niła go do przy­by­cia do Moskwy w celu przed­sta­wie­nia swo­ich skarg. Nie pamię­tam jego oczu poza tym, że zgro­ma­dziły się w nich łzy, oraz że osła­nia­jące je oku­lary zaszły mgiełką; nie zapi­sała mi się w gło­wie żadna cecha jego twa­rzy, jedy­nie to, że był gładko ogo­lony. Pozo­staje w moich wspo­mnie­niach posta­cią o łagod­nym gło­sie, kry­jącą się w pół­cie­niu zapo­mnie­nia – ale w kosz­ma­rach wciąż przy­cho­dzi do mnie jako mon­stru­alny byt w typie kujona chlu­sta­jący na mnie łzami z pustych oczo­do­łów.

W ciągu kilku dni od naszej prze­lot­nej roz­mowy w Moskwie wró­cił do Rostowa w Ukra­inie, by zabić swoją pięć­dzie­siątą pierw­szą znaną ofiarę. Pod­czas prze­jazdu lokal­nym pocią­giem prze­ko­nał szes­na­sto­let­niego, nie­peł­no­spraw­nego inte­lek­tu­al­nie chłopca do wspól­nego wypadu do jego „daczy”, suge­ru­jąc, że będą tam cze­kać na nich dziew­częta. Obaj wysie­dli z pociągu i Czi­ka­tiło zapro­wa­dził chło­paka do gęstego lasu, gdzie nagle powa­lił go na zie­mię i zdarł z niego spodnie. Zwią­zał ofiarę liną, którą nosił ze sobą w aktówce (czyżby tej samej, którą widzia­łem w Moskwie?) na wypa­dek takiej wła­śnie oka­zji, po czym obró­cił go na plecy i roze­brał do końca. Mole­sto­wał go, a następ­nie odgryzł chłopcu czu­bek języka i dźgał go nożem w głowę oraz brzuch. Potem odciął geni­ta­lia ofiary i cisnął nimi w pobli­skie krzaki. Po zawle­cze­niu ciała w gęste zaro­śla odzy­skał swoją linę i otarł sta­ran­nie z krwi sie­bie samego oraz swój nóż, uży­wa­jąc do tego ubrań chłopca. Popra­wił swoje ubra­nie (czyżby skła­da­jące się z tej samej koszuli i kra­watu, w któ­rych go widzia­łem?), po czym spo­koj­nie wró­cił na pobli­ską sta­cję kole­jową i zła­pał pociąg do domu.

Dzie­sięć dni póź­niej, na innej sta­cji, Czi­ka­tiło zabił kolej­nego szes­na­sto­latka, oka­le­cza­jąc go w podobny spo­sób – była to jego pięć­dzie­siąta druga ofiara. Po kolej­nym tygo­dniu, za sta­cją, gdzie wysiadł z pociągu z nie­peł­no­spraw­nym inte­lek­tu­al­nie chłop­cem, zabił swoją pięć­dzie­siątą trze­cią i ostat­nią ofiarę, dwu­dzie­sto­dwu­latkę. Odciął jej czu­bek języka oraz oba sutki po tym, jak oka­le­czył jej geni­ta­lia. Po wyj­ściu z zaro­śli był cały uma­zany krwią, więc zaczął się obmy­wać przy sta­cyj­nym kra­nie z wodą. Mili­cjant zaj­mu­jący się tro­pie­niem zabójcy pod­szedł do niego i prze­py­tał go, zapi­su­jąc przy oka­zji jego dane. Funk­cjo­na­riusz pozwo­lił Czi­ka­tile udać się w dal­szą drogę – stwier­dził póź­niej, że nie miał moż­li­wo­ści zwe­ry­fi­ko­wać, czy sub­stan­cja pokry­wa­jąca twarz męż­czy­zny była krwią. Nowe regu­la­cje wpro­wa­dzone przez Gor­ba­czowa mocno kon­tro­lo­wały spo­sób postę­po­wa­nia mili­cji wobec oby­wa­teli; od teraz wszystko miało się odby­wać zgod­nie z regu­la­mi­nem. Tak więc mili­cjant pozwo­lił zabójcy odejść, ale przez następne kilka dni Czi­ka­tiło znaj­do­wał się pod obser­wa­cją. Gdy tuż obok sta­cji, na któ­rej był prze­py­ty­wany przez funk­cjo­na­riu­sza, zna­le­ziono ciało kobiety, Czi­ka­tiłę natych­miast wyty­po­wano jako podej­rza­nego i zatrzy­mano.

W ciągu następ­nego roku oglą­da­łem w rosyj­skiej tele­wi­zji trans­mi­sje z pro­cesu Czi­ka­tiły, widzia­łem też jego foto­gra­fie. Zabi­jał kobiety i dziew­czynki, chłop­ców oraz mło­dzień­ców – nie robiło mu to róż­nicy. Nie­mal zawsze wabił swoje ofiary albo do szopy znaj­du­ją­cej się w obskur­nej czę­ści mia­sta, albo do jakie­goś odizo­lo­wa­nego miej­sca gdzieś na polach lub w lesie. Wyko­rzy­sty­wał swoją wie­dzę i eru­dy­cję, by ofiary mu zaufały. Czę­sto wybie­rał osoby ubo­gie, nie­peł­no­sprawne inte­lek­tu­al­nie, zagu­bione i młode, ofe­ru­jąc im jedze­nie, seks, schro­nie­nie lub po pro­stu obie­cu­jąc poka­zać im drogę. Skła­niał w ten spo­sób ofiary, by poszły za nim, wprost ku swej śmierci. Gdy już zna­lazł się z nimi na ubo­czu, bru­tal­nie ata­ko­wał, korzy­sta­jąc ze swo­jego „zabój­czego przy­bor­nika” – licz­nych noży i innych ostrych narzę­dzi, które nosił ze sobą w aktówce.

Przed roz­po­czę­ciem pro­cesu Czi­ka­tiło został już ostrzy­żony na łyso, spra­wiał też wra­że­nie osoby zabu­rzo­nej, wył ku zgro­ma­dzo­nym na sali sądo­wej widzom z wnę­trza spe­cjal­nie zbu­do­wa­nej dla niego klatki. Ale nawet gdy oglą­da­łem jego wcze­śniej­sze foto­gra­fie w gaze­cie, ni­gdy nie roz­po­zna­łem w nim męż­czy­zny, któ­rego spo­tka­łem tam­tego dnia w mia­steczku namio­to­wym w Moskwie. Na tam­tym eta­pie wciąż od czasu do czasu opo­wia­da­łem swoją histo­ryjkę o Richar­dzie Cot­tin­gha­mie, nie zda­jąc sobie zupeł­nie sprawy z jej nowej, powsta­łej w mię­dzy­cza­sie puenty. Dopiero wiele lat póź­niej natra­fi­łem na zapis mili­cyj­nego raportu z prze­słu­cha­nia Czi­ka­tiły, w któ­rym zabójca skar­żył się na spi­sek mający na celu wznie­sie­nie garażu i wychodka za miesz­ka­niem jego syna, a także dekla­ro­wał, że wybrał się do Moskwy, by poroz­ma­wiać o spra­wie z Gor­ba­czo­wem. Z prze­ra­że­nia aż ska­mie­nia­łem – czy to naprawdę mógł być ten sam facet? Musiał nim być – prze­cież ta histo­ryjka była zbyt eks­cen­tryczna, a do tego nawet raport mili­cji wspo­mi­nał o tym, jak zmie­niał się stan emo­cjo­nalny Czi­ka­tiły, ile­kroć wspo­mi­nał on o tym nie­szczę­snym garażu. I fak­tycz­nie, bada­jąc doku­menty, natkną­łem się na zapis wzmian­ku­jący o wizy­cie Rzeź­nika z Rostowa w Moskwie w paź­dzier­niku 1990 roku, tuż przed popeł­nie­niem przez niego ostat­nich trzech mor­dówk2.

Na tym eta­pie zda­łem sobie sprawę, że w swoim życiu spo­tka­łem nie jed­nego, ale aż dwóch seryj­nych zabój­ców – pod­ów­czas na­dal nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych i zabi­ja­ją­cych – i przez bar­dzo długi czas nawet sobie z tego nie zda­wa­łem sprawy. Ilu wię­cej mogło ich się czaić na mojej ścieżce? I skąd się oni, do dia­bła, brali?

Sporo namie­szało mi w gło­wie to, jak banalne życie wie­dli dwaj zabójcy – obaj byli rodzin­nymi face­tami posia­da­ją­cymi zatrud­nie­nie zapew­nia­jące przy­zwo­ite dochody: Cot­tin­gham, kom­pu­te­ro­wiec z Nowego Jorku, miał dom na przed­mie­ściach i trójkę dzieci; Czi­ka­tiło, wyedu­ko­wany na uni­wer­sy­te­cie nauczy­ciel aka­de­micki, był ojcem dwójki dzieci, auto­rem poli­tycz­nych ese­jów publi­ko­wa­nych za cza­sów Związku Radziec­kiego oraz póź­niej spe­cja­li­stą od naby­wa­nia mate­ria­łów dla fabryk. Ci dwaj nie byli wcale roz­czo­chra­nymi ani zanie­dba­nymi włó­czę­gami o zamglo­nym spoj­rze­niu czy odlud­kami tar­ga­nymi ner­wo­wymi tikami – czyli ste­reo­ty­po­wymi wzo­rami koja­rzo­nymi przez nas jako „seryj­niacy”. To byli zwy­kli goście.

Naj­bar­dziej fascy­no­wała mnie ich nie­wi­dzial­ność – to, jak łatwo było ich zapo­mnieć. Tro­pili swoje ofiary i zasa­dzali się na nie niczym zło­wro­gie i zupeł­nie prze­źro­czy­ste zjawy. Prze­cież wpa­dłem na Cot­tin­ghama – praw­do­po­dob­nie tasz­czą­cego ze sobą dwie ucięte dło­nie zaraz po pod­pa­le­niu hotelu, w któ­rym wła­śnie się mel­do­wa­łem – a zapo­mnia­łem o nim w ciągu kilku sekund. Cot­tin­gham tak łatwo wymy­kał się ludziom z pamięci, że był w sta­nie spo­koj­nie wyna­jąć pokoik w tym samym motelu, w któ­rym osiem­na­ście dni wcze­śniej zosta­wił pod łóż­kiem oka­le­czone zwłoki. I nikt go nie roz­po­znał.

Czi­ka­tiło nato­miast zupeł­nie nie zapi­sał się w moich wspo­mnie­niach – została ze mną tylko ta jego nie­do­rzeczna histo­ryjka oraz kilka frag­men­ta­rycz­nych detali cha­rak­te­ry­zu­ją­cych tego potwora: oku­lary, węzeł kra­wata, gładko ogo­lony poli­czek, aktówka na tra­wie u jego stóp… ale jeśli cho­dzi o niego samego – nic. Owa nie­wi­dzial­ność pozwo­liła mu uśmier­cić pięć­dzie­siąt trzy osoby i bez pro­blemu ujść z miej­sca zbrodni, pomimo krwi na twa­rzy pod­czas roz­mowy oko w oko z mili­cjan­tem. Jaki­miż to odra­ża­ją­cymi, par­szy­wymi kre­atu­rami musieli być ci dwaj?

To spra­wiło, że zaczą­łem się zasta­na­wiać, jak naro­dzili się Cot­tin­gham i Czi­ka­tiło7 – skąd się wzięli i jakimi ścież­kami musieli cha­dzać, że ja – tak przy­pad­kowo – wpa­dłem na te dwa skłonne mor­do­wać bliź­nich potwory spa­ce­ru­jące sobie po świe­cie.

Pró­bu­jąc dogrze­bać się do owej przed­wiecz­nej sub­stan­cji, z któ­rej wypły­nęli ci dwaj zbrod­nia­rze, doro­bi­łem się tej oto książki, przy oka­zji rów­nież mapu­jąc sub­stan­cję two­rzącą mnie samego – czy było we mnie coś, co wymu­siło prze­cię­cie się ścieżki mojego życia z ich ścież­kami? Odkry­łem, że wiele ofiar seryj­nych zabój­ców ponie­kąd „uła­twiło” sobie zna­le­zie­nie się na dro­dze ku wła­snej śmierci, wybie­ra­jąc okre­ślony styl życia lub zacho­wu­jąc się w kon­kretny spo­sób: podró­żo­wały auto­sto­pem, ucie­kały z domu czy parały się pracą sek­su­alną. Choć sam nie byłem ofiarą, być może także „uła­twi­łem” sobie zna­le­zie­nie się na ścieżce, która powio­dła mnie ku Cot­tin­gha­mowi, wybie­ra­jąc hotel w pobliżu wybiegu dla pro­sty­tu­tek. Zapu­ści­łem się na tereny łowiec­kie seryj­nego zabójcy i zosta­łem dosłow­nie trą­cony przez potwora.

Choć moje spo­tka­nie z Cot­tin­gha­mem było jed­nym z tych doświad­czeń, które bez pro­blemu można okre­ślić mia­nem zbiegu oko­licz­no­ści, to natknię­cie się na dru­giego seryj­nego zabójcę spra­wiło, że zaczą­łem się poważ­niej nad tym wszyst­kim zasta­na­wiać. Za pomocą mate­ma­tyki usi­ło­wa­łem udo­wod­nić sobie, jak niskie jest praw­do­po­do­bień­stwo spo­tka­nia dwóch tego typu zabój­ców. Jed­nego jesz­cze da się zro­zu­mieć, ale dwóch? Ta kwe­stia kazała mi zadać sobie waż­kie pyta­nie: ilu jesz­cze zabój­ców mogłem spo­tkać, nawet o tym nie wie­dząc? Duma­łem nad tym, jakie są szanse, że minę seryj­nego zabójcę i ni­gdy się o tym nie dowiem – na ulicy, w kolejce po bur­gera, pod­czas prze­grze­by­wa­nia księ­gar­nia­nego regału z gatun­kiem true crime albo sia­da­jąc obok kogoś w pociągu lub auto­bu­sie. Aż się wzdry­gną­łem, sły­sząc stwier­dze­nie, że seryjni zabójcy mogą być kimś obcym – ale oni są obcymi jedy­nie dla cie­bie. Bo gdy obiorą cię jako cel, zazna­ja­miają się z tobą bar­dzo dobrze. I nagle prze­sta­jesz być dla nich osobą nie­zna­jomą.

Przy­szło mi na myśl, że miliony ludzi żyją sobie swoim codzien­nym życiem i ni­gdy nie spo­ty­kają przy oka­zji seryj­nego zabójcy – albo przy­naj­mniej nie odkry­wają, że kogoś takiego spo­tkali. I może wła­śnie to czyni mnie posta­cią odmienną od was – odkry­łem owe prze­zro­czy­ste potwory, które minęły mnie na dro­dze życia… moich oso­bi­stych seryj­nych zabój­ców – pod­czas gdy wy naj­praw­do­po­dob­niej nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­ście waszych. I modlę się, by tak pozo­stało.

Część pierwsza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

HISTO­RIA POTWO­RÓW

Rozdział pierwszy. Postnowoczesna epoka seryjnego zabójstwa, 1970–2000

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Post­no­wo­cze­sna epoka seryj­nego zabój­stwa, 1970–2000

Mil­cze­nie „tych mniej mar­twych”

Wszyst­kie stwo­rze­nia zabi­jają – zda się, że nie ma od tego odstęp­stwa. Ale z całej tej listy jedy­nie czło­wiek zabija dla zabawy…

– MARK TWAIN

Każde spo­łe­czeń­stwo otrzy­muje taki rodzaj kry­mi­na­li­sty, na jaki zasłu­guje.

– ROBERT F. KEN­NEDYk3

Postnowoczesny seryjny zabójca

Był przy­stoj­nym, atle­tycz­nym i elo­kwent­nym mło­dym czło­wie­kiem. Spra­wiał wra­że­nie osoby tro­skli­wej i kur­tu­azyj­nej, a jego grzeczne zacho­wa­nie zjed­ny­wało mu sym­pa­tię. Był wykształ­cony, tak­towny, wręcz szar­mancki, ukoń­czył psy­cho­lo­gię na uni­wer­sy­te­cie. Miał licz­nych przy­ja­ciół w roz­ma­itym wieku i nawią­zy­wał roman­tyczne więzi z kobie­tami. Wiele dam uwa­żało go za god­nego zaufa­nia kom­pana, kogoś, komu można było się zwie­rzyć. Star­sza pani, z którą nawią­zał ser­deczną rela­cję, nazy­wała go „nie­da­ją­cym się nie kochać łobu­zem”. Inna – dawna poli­cjantka (a póź­niej jedna z naj­po­pu­lar­niej­szych auto­rek ksią­żek true crime w Ame­ryce), która przez czy­sty zbieg oko­licz­no­ści znała tego męż­czy­znę – opi­sy­wała go jako kogoś o „sta­ro­świec­kiej rycer­sko­ści”. Pra­co­wał jako kon­sul­tant tele­fo­niczny w info­li­nii dla osób z myślami samo­bój­czymi, a także zna­lazł się na liście stu­den­tów szkoły praw­ni­czej w Seat­tle. Rząd sta­nowy zatrud­nił go jako kon­sul­tanta w spra­wach kon­troli prze­stęp­czo­ści. On sam zaś napi­sał pod­ręcz­nik uczący kobiety, jak uni­kać gwałtu. Ochot­ni­czo – i bar­dzo ciężko – pra­co­wał dla Par­tii Repu­bli­kań­skiej, bywał czę­sto zapra­szany na obiady oraz randki, a ludzie starsi od niego uwa­żali go za kogoś, kogo warto byłoby tro­chę uro­bić, by w przy­szło­ści stał się odpo­wied­nim kan­dy­da­tem na fotel guber­na­tora stanu… a może i pre­zy­denta. Był rów­nież nekro­fi­lem, który na prze­strzeni szes­na­stu mie­sięcy porwał, zamor­do­wał, zgwał­cił i oka­le­czył – w tej wła­śnie kolej­no­ści – dwa­dzie­ścia mło­dych stu­den­tek. W pew­nym momen­cie trzy­mał w swoim miesz­ka­niu głowy aż czte­rech z nich. Głowę innej zagrze­bał w pale­ni­sku w domu swo­jej dziew­czynyk4. Nazy­wał się The­odore „Ted” Bundy.

Mawia się z gory­czą, że Bundy stał się naszym pierw­szym „post­no­wo­cze­snym” seryj­nym zabójcą. Poja­wił się na sce­nie aku­rat w samą porę, by zasłu­żyć na to miano – po raz pierw­szy usły­sze­li­śmy o jego wyczy­nach pod koniec lat sie­dem­dzie­sią­tych. W tam­tych cza­sach my, opi­nia publiczna, nie uży­wa­li­śmy jesz­cze ter­minu „seryjny zabójca”, a w naszych umy­słach nie ist­niało nawet takie zja­wi­sko, i to pomimo faktu, że zaczy­nało się już ono sze­rzyć, budząc zdu­mie­nie eks­per­tów i poli­cji.

Ow­szem, wie­dzie­li­śmy, że zabi­ja­nych jest coraz wię­cej ludzi. Odczu­wa­li­śmy to od tam­tego piąt­ko­wego popo­łu­dnia w listo­pa­dzie 1963 roku, gdy w Dal­las zamor­do­wano Johna Fit­zge­ralda Ken­nedy’ego. Ci z nas, któ­rzy byli wtedy dziećmi, dobrze pamię­tają, jak zdjęto z anteny wszyst­kie kre­skówki; nie wra­cały aż do następ­nego tygo­dnia. W tam­tych dniach jedyne, co można było zoba­czyć w tele­wi­zji, to ludz­kie masy, wstrzą­śnięte i prze­ra­żone. Trze­ciego dnia w końcu poka­zali, jak przed kame­rami zostaje zastrze­lony czło­wiek. A potem nada­wali to w kółko, cią­gle i cią­gle. Jeśli żółw Bert (naka­zu­jący nam, dzie­ciom, „kucać i się kryć” w razie spa­da­ją­cej bomby) nie zdo­łał dotąd zaszcze­pić w naszej pod­świa­do­mo­ści lęku, to teraz, po zabój­stwie Ken­nedy’ego, świat z całą pew­no­ścią już po wsze czasy stał się dla nas strasz­nym miej­scem. Śmierć JFK była dla nas, Ame­ry­ka­nów, w cza­sach pomię­dzy ata­kiem na Pearl Har­bor a zama­chami z jede­na­stego wrze­śnia, punk­tem defi­niu­ją­cym naszą toż­sa­mość – to były te trzy momenty, gdy złe rze­czy prze­stały się roz­gry­wać „tam, gdzieś”, a zaczęły mieć miej­sce „tu, u nas”.

Sta­ty­styki może i dowo­dziły cze­goś innego, ale to wła­śnie wtedy zaczę­li­śmy czuć się źle: w listo­pa­dzie 1963 roku. I to dokład­nie w tam­tym cza­sie, bo led­wie dwa dni po zama­chu, Dusi­ciel z Bostonu ogło­sił nasta­nie nowej ery, gwał­cąc i zabi­ja­jąc swoją dwu­na­stą ofiarę, dwu­dzie­sto­trzy­let­nią nauczy­cielkę szkółki nie­dziel­nej. Dwu­nastka to sporo nawet jak na dzi­siej­sze stan­dardy – aka­de­micy zaj­mu­jący się zagad­nie­niem seryj­nych zabójstw okre­ślają każdy przy­pa­dek, gdy ofiar jest wię­cej niż osiem, jako „eks­tre­malny” (Skąd wzięła im się ta ósemka? Dla­czego nie sió­demka lub dzie­wiątka?).

A sprawy miały się tylko pogor­szyć, i to szybko. Czasy, które pod­ów­czas nastały, były nad wyraz bru­talne. Ludzie byli zabi­jani wła­ści­wie wszę­dzie: w domach, w kościele, w pracy, na uli­cach, w pro­wa­dzo­nych za gra­nicą woj­nach, na tara­sach ryżo­wych i na uni­wer­sy­tec­kich kam­pu­sach, na mokra­dłach daw­nego baweł­nia­nego pasa Sta­nów Zjed­no­czo­nych, w cen­trach han­dlo­wych i pod­czas zamie­szek. To wszystko nas kon­fun­do­wało. Napie­rało ze wszyst­kich stron rów­no­cze­śnie, a spo­mię­dzy tych licz­nych okro­pieństw od czasu do czasu wyska­ki­wały epi­zody szcze­gól­nie potworne: w 1966 roku usły­sze­li­śmy, że w Chi­cago uza­leż­niony od alko­holu włó­częga zamor­do­wał osiem stu­den­tek pie­lę­gniar­stwa, wpa­da­jąc w trwa­jący led­wie jedną noc napę­dzany amfe­ta­miną ciąg wią­za­nia, dusze­nia i dźga­nia. Trzy tygo­dnie póź­niej zabu­rzony chło­piec z col­lege’u w Tek­sa­sie wdra­pał się na wieżę zega­rową z wyso­ko­ka­li­bro­wym kara­bi­nem i zaczął strze­lać do ludzi; tra­fił czter­dzie­ści osiem osób, z któ­rych szes­na­ście zmarło. A potem, na prze­strzeni kilku mie­sięcy, zastrze­lono Mar­tina Luthera Kinga i Roberta Ken­nedy’ego; pomię­dzy tym mie­li­śmy jesz­cze jedną falę zamie­szek ulicz­nych. A gdy nasze chło­paki wró­ciły z My Lai z odium mor­der­ców dzieci, a Sha­ron Tate została zarą­bana na śmierć przez obłą­ka­nych hip­pi­sów, myśl, że może być jesz­cze gorzej, nie mie­ściła nam się w gło­wach. Ale dopiero nad­cho­dziły lata sie­dem­dzie­siąte.

Pierw­sza w tam­tej deka­dzie wielka sprawa przy­cią­ga­jąca uwagę opi­nii publicz­nej roze­grała się w maju 1971 roku. Raz jesz­cze – nawet jak na współ­cze­sne stan­dardy – liczba ofiar była ogromna; w kali­for­nij­skim sadzie brzo­skwi­nio­wym poli­cjanci wyko­pali dwa­dzie­ścia sześć ciał wędrow­nych robot­ni­ków rol­nych. O popeł­nie­nie tych zabójstw oskar­żony został Juan Corona, pra­cow­nik sezo­nowy i ojciec czwórki dzieci. Nie potra­fi­li­śmy tego pojąć: jak ktoś może zamor­do­wać tak wiele osób, by nikt tego nie zauwa­żył? To, że ci ludzie ginęli w ciągu wielu lat, zwy­czaj­nie nie miało dla nas sensu. Podob­nie jak spo­sób, w jaki potrak­to­wała tę sprawę prasa: wyglą­dało na to, że Corona był zwy­czaj­nie „sza­lony”, a do tego – zda­niem pisma­ków – kimś w rodzaju ukry­tego homo­sek­su­ali­sty dewianta. No a wszyst­kie jego ofiary to sezo­nowi robot­nicy rolni, Mek­sy­ka­nie led­wie warci naszych łez.

Podob­nie było dwa lata póź­niej, gdy poja­wiły się wzmianki o doko­na­nych przez Deana Corlla mor­der­stwach dwu­dzie­stu sied­miu mło­dych męż­czyzn pro­wa­dzą­cych włó­czę­gow­ski tryb życia. Także i one „ulot­niły się” szybko, skoro sprawca był, jak mówiono, „bia­łym homo­śmie­ciem”, a do tego już nie żył, podob­nie jak jego nie­sforne ofiary, ucie­ki­nie­rzy z domów. Nie docze­ka­li­śmy się pro­cesu, nie dało się więc z tego zro­bić cie­ka­wej histo­rii i nikogo to nie obe­szło. Wielka fala miała dopiero nadejść. Nie­dawne stu­dium doty­czące seryj­nych zabójstw w Sta­nach Zjed­no­czo­nych doko­ny­wa­nych na prze­strzeni lat 1800–1995 dowio­dło, że 45% zna­nych zbrodni tego typu miało miej­sce u schyłku bada­nego okresu – w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy 1975 a 1995 rokiemk5.

W latach 1976–1977 David Ber­ko­witz sys­te­ma­tycz­nie strze­lał do kobiet w Queen­sie w Nowym Jorku i wysy­łał do prasy i poli­cji kpiar­skie listy w stylu Kuby Roz­pru­wa­cza, pod­pi­su­jąc się jako Syn Sama. Tym razem wszy­scy zauwa­żyli sprawę – teraz ginęły dziew­częta z col­lege’ów wra­ca­jące do domu z zajęć lub ran­dek. Nowy Jork ogar­nęła panika. Gdy Ber­ko­witz został schwy­tany, wszyst­kich nas zasko­czyło, że był dobrze uło­żo­nym, łagod­nym i klu­cho­wa­tym męż­czy­zną. Raz jesz­cze ujrze­li­śmy jed­nak czło­wieka spra­wia­ją­cego wra­że­nie kom­plet­nie obłą­ka­nego, skoro twier­dził, że roz­kazy otrzy­my­wał od czar­nego psa. Tak, tyle nam wystar­czyło.

Cała ta „seryjno-sekwen­cyjna” struk­tura wspo­mnia­nych mor­dów z jakie­goś powodu nam umknęła. Te zbrod­nie uwa­żano za nie­wy­tłu­ma­czalne, trak­to­wano jako nagłe wybu­chy nie­po­czy­tal­nych potwo­rów – była to per­cep­cja ugrun­to­wana już w latach osiem­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku po wyczy­nach Kuby Roz­pru­wa­cza. W cza­sach pomię­dzy Roz­pru­wa­czem a bostoń­skim Dusi­cie­lem poja­wiło się wiele roz­ma­itych spraw noszą­cych podobne zna­miona, ale rzadko kiedy towa­rzy­szyły im próby zro­zu­mie­nia, o co tak wła­ści­wie w tym wszyst­kim cho­dzi. Te zabój­stwa odbie­rano jako odizo­lo­wane akty zwie­rzę­cej depra­wa­cji, cza­sem nazy­wano je „mor­dami z żądzy” – syn­drom nowo­cze­snego, zin­du­stria­li­zo­wa­nego świata, jak sądzi­li­śmy.

Ale to Ted Bundy sta­nie się dla nas „mode­lem wzor­co­wym” nowego, post­no­wo­cze­snego seryj­nego zabójcy. Jego histo­ria naj­pierw powoli zaczęła docie­rać do ludzi w Kolo­rado w 1977 roku, gdy powią­zano go z zabój­stwami sie­dem­na­stu mło­dych kobiet, a prze­mie­niła się w praw­dziwy sztorm po tym, gdy dwu­krot­nie zbiegł i popeł­nił trzy kolejne mor­der­stwa. Wiele jego ofiar było, według powszech­nej opi­nii, sza­no­wa­nymi stu­dent­kami col­lege’ów – no i on sam rów­nież cie­szył się powa­ża­niem. Gdy odby­wa­jący się na Flo­ry­dzie pro­ces Bundy’ego trans­mi­to­wano na żywo, a ludzie zaczęli wresz­cie poj­mo­wać, jak sze­roki zakres miało jego sekretne życie, kon­cep­cja szcze­gól­nego typu wie­lo­krot­nego zabójcy, który popeł­nia zbrod­nie w serii, w końcu zaczęła kry­sta­li­zo­wać się w kul­tu­rze. Kla­syczna dziś opo­wieść o Bun­dym autor­stwa Ann Rule, The Stran­ger Beside Me8, była pozy­cją pio­nier­ską dla odro­dze­nia lite­ra­tury true crime. Uka­zała sze­ro­kiej publicz­no­ści kon­cep­cję „seryj­nego mor­der­stwa”, choć ter­min ten ani razu nie poja­wił się w tym wyda­niu z 1980 roku.

Kubę Roz­pru­wa­cza zawsze wyobra­żano sobie jako ary­sto­kratę w cylin­drze – chlubę naszego spo­łe­czeń­stwa, która prze­obra­ziła się w jego zakałę. Seryjni zabójcy, któ­rzy poja­wili się po nim, uka­zy­wani byli jako zde­pra­wo­wane bestie, wybryki natury, wyrzutki i włó­czę­dzy, któ­rych depra­wa­cję win­ni­śmy od razu roz­po­znać już po wyglą­dzie, wyraź­nie świad­czą­cym o prze­stęp­czych inten­cjach. Ale nie Bundy – on przy­po­mi­nał tak wielu z nas: cie­szący oko stu­dent szkoły wyż­szej posia­da­jący typowe dla swo­jego poko­le­nia ambi­cje i jeż­dżący uro­czym gar­bu­sem. Stał się odświe­żoną, ega­li­tarną wer­sją Kuby Roz­pru­wa­cza: zabójcą o dosko­na­łych zdol­no­ściach spo­łecz­nych, które przy­pi­sy­wało się wszyst­kim pocho­dzą­cym z klasy śred­niej mło­dym, dążą­cym do pod­nie­sie­nia swo­jego sta­tusu zawo­dow­com, któ­rzy wie­dli prym w Ame­ryce. Innymi słowy, w prze­ci­wień­stwie do seryj­nych zabój­ców z prze­szło­ści, Bundy nie był jed­nym z „nich”. Nie, on był jed­nym z „nas”.

Po Bun­dym nagle uzy­ska­li­śmy nową per­spek­tywę na zbrod­nie Corony, Corlla czy Syna Sama; gdy cof­nięto się w cza­sie, by je prze­ana­li­zo­wać, odkryto, że miało miej­sce wię­cej seryj­nych mor­dów, niż dotąd zda­wa­li­śmy sobie sprawę. W oko­licy, gdzie Bundy zaczął po raz pierw­szy zbie­rać swoje krwawe żniwo, fety­szy­sta butów Jerry Bru­dos zabił w latach 1968–1969 cztery kobiety, a potem odciął im stopy; w Michi­gan John Nor­man Col­lins uśmier­cił mię­dzy 1967 a 1969 rokiem sie­dem mło­dych kobiet. Co wię­cej, poja­wili się liczni inni zbrod­nia­rze, któ­rzy przy­znali się do podob­nych zabójstw, a do tego było wielu, któ­rzy ni­gdy nie zostali nawet pod­dani pro­ce­sowi z powodu uzna­nia za osoby nie­po­czy­talne – o nich nie usły­sze­li­śmy nie­mal nic. W Santa Cruz w Kali­for­nii John Fra­zier zabił w 1970 roku pięć osób, pod­czas gdy Edmund Kem­per z tego samego mia­sta zabił osiem kobiet mię­dzy 1972 a 1973 rokiem; mniej wię­cej w tym samym cza­sie, rów­nież tam, Her­bert Mul­lin pozba­wił życia trzy­na­ście osób. A więc już to jedno rela­tyw­nie nie­wiel­kie kali­for­nij­skie mia­sto mogło poszczy­cić się sporą liczbą osób, które przed­wcze­śnie ode­szły z tego świata z winy seryj­nych zabój­ców.

Do końca lat sie­dem­dzie­sią­tych Ken­neth Bian­chi i Angelo Buono zdą­żyli porzu­cić ciała swo­ich dzie­się­ciu ofiar na wzgó­rzach wzno­szą­cych się nad Hol­ly­wood, Wayne Wil­liams wrzu­cił już do rzeki w Atlan­cie ostat­nią piątkę z dwu­dzie­stu dwóch zabi­tych przez sie­bie osób, pod­czas gdy Richard Cot­tin­gham pouci­nał swoim ofia­rom głowy oraz dło­nie, a potem pod­pa­lił ich kor­pusy w zapchlo­nych hote­lach Nowego Jorku. Na tym eta­pie wszy­scy już wie­dzieli, z czym mamy do czy­nie­nia. Wtedy już Fede­ralne Biuro Śled­cze (Fede­ral Bureau of Inve­sti­ga­tion, FBI) zaka­sało rękawy, pró­bu­jąc roz­gryźć sprawy i poznać moty­wa­cję spraw­ców – jego agenci zapy­tali zabój­ców, co oni sami sądzą o doko­na­nych przez sie­bie czy­nach. Z tych wywia­dów naro­dził się nowy sys­tem pro­fi­lo­wa­nia kry­mi­nal­nego. W mię­dzy­cza­sie jed­nak nad­cho­dziły coraz to nowe raporty, a ich czę­sto­tli­wość rosła.

W Chi­cago pewien męż­czy­zna w śred­nim wieku żył sobie jako odno­szący suk­cesy najemny spec od budow­lanki oraz ceniony czło­nek lokal­nej spo­łecz­no­ści. Pro­wa­dził coroczną paradę trze­cio­ma­jową ame­ry­kań­skiej Polo­nii, a w wol­nych chwi­lach dobro­wol­nie spę­dzał czas z dziećmi w lokal­nych szpi­ta­lach, zapew­nia­jąc im uśmiech i roz­rywkę jako Klaun Pogo. Był prze­wod­ni­czą­cym lokal­nego oddziału Par­tii Demo­kra­tycz­nej, a gdy żona ówcze­snego pre­zy­denta, Rosa­lynn Car­ter, przy­była do Chi­cago z wizytą, nale­żał do grupy jej opie­ku­nów. W jego domu poli­cja odna­la­zła szczątki dwu­dzie­stu ośmiu chłop­ców i mło­dych męż­czyzn, zwią­zane i upchnięte w prze­strzeni pod pod­łogą piw­nicy. Johna Wayne’a Gacy’ego ska­zano za zabi­cie trzy­dzie­stu trzech ofiar, i to pomimo tego, że stwier­dził w pew­nym momen­cie, iż „klau­nom mord ujdzie na sucho”.

W wiej­skim obsza­rze Mis­so­uri męż­czy­zna pra­cu­jący dla przy­ja­znego sie­dem­dzie­się­cio­pię­cio­let­niego far­mera i jego prze­mi­łej sześć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­let­niej siwo­wło­sej żony odkrył czaszkę, orząc płu­giem pole nale­żące do mał­żon­ków. Zgło­sił więc to odkry­cie poli­cji, a póź­niej­sze prze­szu­ka­nie pose­sji ujaw­niło obec­ność ciał pię­ciu męż­czyzn, wszyst­kich zastrze­lo­nych z kara­binu kali­bru .22. W domu tym­cza­sem odna­le­ziono sko­ro­szyt zawie­ra­jący listę doraź­nych pra­cow­ni­ków zatrud­nio­nych nie­gdyś na far­mie; nie­które nazwi­ska opa­trzono zło­wiesz­czą literką X. Na pię­trze, w mał­żeń­skiej sypialni, poli­cja odkryła kocyk wyko­nany ze skraw­ków tka­nin; zro­biła go żona, wyko­rzy­stu­jąc frag­menty ubrań zako­pa­nych na polu ofiar. Mał­żeń­stwo, Ray oraz Faye Cope­lan­do­wie, doro­biło się rangi naj­star­szych ska­zań­ców w celi śmierci w histo­rii Ame­ryki9.

Salowy ze szpi­tala w Cin­cin­nati, Donald Harvey, przy­znał się do zabi­cia trzy­dzie­ściorga czworga pacjen­tów w pode­szłym wieku; nie­któ­rych z nich udu­sił poduszką lub pla­sti­ko­wym wor­kiem, innych – odci­na­jąc im dopływ tlenu z respi­ra­tora. Kolejne osoby zabił za pomocą arsze­niku, trutki na szczury, cyjanku, środka czysz­czą­cego sprzęt sto­mijny lub płynu do usu­wa­nia nakle­jek. Wyja­śnił: „Uwa­ża­łem, że to, co robię, było słuszne. Skra­ca­łem ludziom ich cier­pie­nia… wyświad­cza­łem im przy­sługę”. Po ska­za­niu w Ohio Harvey został pod­dany eks­tra­dy­cji do Ken­tucky, gdzie przy­znał się do popeł­nie­nia kolej­nych dzie­wię­ciu zabójstw. Następ­nie wró­cił do Ohio, by sta­nąć przed sądem za zamor­do­wa­nie sąsiada. Osta­tecz­nie przy­znał się do pięć­dzie­się­ciu ośmiu mor­derstw. Do czasu zawar­cia przez Gary’ego Rid­gwaya umowy z sądem w listo­pa­dzie 2003 roku pod­czas pro­cesu doty­czą­cego czter­dzie­stu ośmiu zabójstw pra­cow­nic sek­su­al­nych w oko­licy Green River w sta­nie Waszyng­ton Harvey był rekor­dzi­stą, jeśli cho­dzi o liczbę ofiar, za które ame­ry­kań­ski seryjny zabójca otrzy­mał wyrok – było ich trzy­dzie­ści sie­dem10.

KIM SĄ SERYJNI ZABÓJCY?

Gdy patrzy się na sprawę z punktu widze­nia sta­ty­styki, roz­po­znani seryjni zabójcy oka­zują się bia­łymi męż­czy­znami11 o ponad­prze­cięt­nej inte­li­gen­cji, któ­rzy roz­po­czy­nają zabi­ja­nie po dwu­dzie­stce lub trzy­dzie­stce, choć nie­któ­rym zda­rzało się ode­brać komuś życie już w wieku dzie­się­ciu lat. Car­roll Edward Cole ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych miał osiem lat12, gdy celowo uto­pił chłopca; w doro­słym życiu popeł­nił co naj­mniej pięt­na­ście kolej­nych mor­derstw – ale wtedy zabi­jał już doro­słe kobiety. W Anglii Mary Bell zabiła i oka­le­czyła dwóch chłop­ców, mając led­wie jede­na­ście lat, co czyni ją naj­praw­do­po­dob­niej naj­młod­szą znaną w histo­rii seryjną mor­der­czy­nią, jeśli za defi­ni­cję przy­jąć wię­cej niż jeden mord przy osob­nych oka­zjach. Jürgen Bartsch miał pięt­na­ście lat, gdy pozba­wił życia pierw­szego z pię­ciu chłop­ców zabi­tych mię­dzy 1962 a 1966 rokiem; w tym samym wieku był rów­nież Edmund Kem­per, gdy w 1963 roku zastrze­lił swo­ich dziad­ków. Będąc już doro­słym, Kem­per zabił sześć mło­dych kobiet, wła­sną matkę oraz jej naj­lep­szą przy­ja­ciółkę. Nie­któ­rzy seryjni zabójcy mogą uśmier­cać w wieku nawet sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu lat (jak wspo­mniany wcze­śniej far­mer Ray Cope­land ska­zany wraz z żoną na śmierć w Mis­so­uri za pięć zabójstw).

Cza­sami seryjni zabójcy dzia­łali w parach; nie­kiedy były to pary „mąż i żona” lub „chło­pak i dziew­czyna”. Ist­nieje rów­nież kilka przy­pad­ków grup powy­żej dwóch osób doko­nu­ją­cych seryj­nych mor­derstw.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych seryjni zabójcy to naj­czę­ściej dzia­ła­jący w poje­dynkę biali męż­czyźni, choć zda­rzali się także Afro­ame­ry­ka­nie, Laty­nosi, rdzenni Ame­ry­ka­nie, a nawet Inu­ici. Przy­padki wystę­po­wa­nia seryj­nych zabójstw, któ­rych spraw­cami są Afro­ame­ry­ka­nie, wzro­sły dra­ma­tycz­nie – od 10%, jeśli cho­dzi o sumę wszyst­kich zabójstw sprzed 1975 roku, do 21% obec­niek6. Czę­sto, choć nie zawsze, do seryj­nych zabójstw docho­dzi mię­dzy przed­sta­wi­cie­lami tej samej rasy – biali zabójcy uśmier­cają białe ofiary, czar­no­skó­rzy – czarne.

W bada­niach z początku pierw­szej dekady dwu­dzie­stego pierw­szego wieku ziden­ty­fi­ko­wano trzy­stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu seryj­nych zabój­ców ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych dzia­ła­ją­cych mię­dzy 1800 a 1995 rokiem i odpo­wie­dzial­nych za liczbę ofiar waha­jącą się mię­dzy dwoma tysią­cami pię­ciu­set dwu­dzie­stoma sze­ścioma a trzema tysią­cami ośmiu­set sześć­dzie­się­ciomak7. Sześć­dzie­siąt dwie kobiety repre­zen­to­wały 16% seryj­nych zabój­ców z tam­tego prze­działu cza­so­wego; zamor­do­wały one mniej wię­cej od czte­ry­stu do sze­ściu­set osób. 75% zna­nych seryj­nych zabój­czyń poja­wiło się po 1950 roku. Jedna trze­cia wszyst­kich zabój­czyń popeł­niała zbrod­nie z pomocą dru­giej osoby; czę­sto był nią męż­czy­znak8.

Choć ofiary seryj­nych zabójstw czę­sto zostają okra­dzione, zwy­kle moty­wem powo­du­ją­cym spraw­cami jest sek­su­alna kon­trola i domi­na­cja. Wiele ofiar jest gwał­co­nych przed ode­bra­niem im życia lub po zabi­ciu, a wią­za­nie, tor­tury, roz­człon­ko­wy­wa­nie oraz kani­ba­lizm nie są wcale rzad­kimi ele­men­tami seryj­nego zabój­stwa. Inne motywy takiej zbrodni to zysk finan­sowy, roz­ma­itego rodzaju impe­ra­tyw (w tym rytu­alny, poli­tyczny, spo­łeczny lub moralny w wypadku zabój­ców w typie misjo­na­rza), potrzeba uwagi (naj­czę­ściej w wypadku dzie­cio­bój­stwa) lub uzy­ska­nia współ­czu­cia (czę­sta w wypadku zabójstw medycz­nych).

WPROWADZENIE DO KWESTII NATURY SERYJNYCH ZABÓJCÓW I ICH OFIAR

W wielu przy­pad­kach sprawca i ofiara nie znali się lub led­wie się poznali. Więk­szość ofiar nie została pozba­wiona życia pod­czas rabunku, kłótni lub sporu ze swoim zabójcą – nie miała żad­nych oso­bi­stych ani biz­ne­so­wych rela­cji z tym, kto pozba­wił je życia. Ofiary były obcymi, któ­rzy zostali uśmier­ceni dla­tego, że ktoś chciał je uśmier­cić. Per­wer­syjna przy­jem­ność pły­nąca z tego aktu sta­no­wiła główny motyw, który dopro­wa­dził do ich przed­wcze­snej śmierci. Bada­nie doty­czące trzy­stu dwu­dzie­stu sze­ściu seryj­nych mor­der­ców pocho­dzą­cych ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i pro­wa­dzą­cych swoją „dzia­łal­ność” mię­dzy 1800 a 1995 rokiem dowio­dło, że 87% miało na liście swo­ich ofiar przy­naj­mniej jed­nego nie­zna­jo­mego, a 70% brało na cel jedy­nie nie­zna­jo­mychk9. W każ­dym z tych przy­pad­ków sprawca ostroż­nie zacie­rał ślady po doko­na­niu zbrodni, utrzy­mu­jąc kon­kretną, spra­wia­jącą wra­że­nie nor­mal­no­ści fasadę: był far­me­rem, leka­rzem, biz­nes­me­nem, nie­szko­dli­wym włó­częgą, nauczy­cie­lem, stu­den­tem szkoły praw­ni­czej, zastępcą sze­ryfa, mene­dże­rem biura… Po pierw­szym zabój­stwie sprawca odpo­czy­wał przez kilka dni, tygo­dni lub mie­sięcy, po czym wyszu­ki­wał nową ofiarę i ude­rzał ponow­nie… i ponow­nie, i ponow­nie.

Seryjni zabójcy, choć czę­sto opi­sy­wani jako „potwory”, rzadko spra­wiali wra­że­nie kre­atur, któ­rym z kłów ciek­nie posoka, czy też roz­sza­la­łych psy­cho­pa­tów, któ­rzy mam­ro­czą pod nosem for­mułki rodem z popkul­tu­ro­wych sata­ni­stycz­nych rytu­ałów. Choć kilku fak­tycz­nie wpi­sy­wało się w ten obraz, więk­szość na pierw­szy rzut oka spra­wiała wra­że­nie zdro­wych, zwy­czaj­nych, a nawet atrak­cyj­nych ludzi. I w tym wła­śnie tkwi sedno pro­blemu – gdy ofiara styka się z seryj­nym zabójcą, rzadko kiedy ma szansę na dru­gie spoj­rze­nie, które ukaże jej prawdę. Niektó­rzy z tych mor­der­ców naj­zwy­czaj­niej w świe­cie w żaden spo­sób nie moty­wują ludzi do tego, by ich zapa­mię­ty­wali czy choćby zauwa­żali – przez to stają się nie­wi­dzialni do czasu, gdy ktoś przy­ła­pie ich pod­czas aktu uśmier­ca­nia bliź­nich.

Poli­cjanci powie­dzie­liby wam, że więk­szość zabój­ców w trak­cie odbie­ra­nia innym życia nie wie­działa nawet, że zaraz zabije. Zada­wali śmierć roz­go­rącz­ko­wani kłót­nią, ogar­nięci zazdro­snym sza­łem lub robili to nie­chcący, pod­czas popeł­nia­nia innych prze­stępstw. Gli­nia­rze doda­dzą też, że gdy­by­ście mieli zostać zamor­do­wani, sta­ty­styki poka­zują, że sprawcą będzie ktoś, kogo już zna­cie. I to cał­kiem dobrze. Mąż lub żona, rodzic lub dziecko, przy­ja­ciel lub kocha­nek, krewny lub ktoś, z kim pra­cu­je­cie – oto kto jest waszym dużo bar­dziej praw­do­po­dob­nym poten­cjal­nym zabójcą. Uśmier­ca­nie jest zda­rze­niem o cha­rak­te­rze dość intym­nym, na ogół roz­gry­wa­ją­cym się mię­dzy oso­bami, które na co dzień są wobec sie­bie ser­deczne. Czę­sto też poczu­cie winy lub prze­ra­że­nia opa­no­wuje tych, któ­rzy przed chwilą doko­nali zabój­stwa. Tacy ludzie po cichu pod­dają się poli­cji i szybko wyznają prawdę; więk­szość nie zabije już ponow­nie, nie­za­leż­nie od tego, czy trafi za kratki, czy też nie. Choć nawet dziś więk­szość mor­derstw ma miej­sce mię­dzy ludźmi, któ­rzy znają się wza­jem­nie, pro­por­cje te zaczy­nają się zmie­niać – praw­do­po­do­bień­stwo, że zosta­niemy zamor­do­wani przez obcego, wzro­sło w stop­niu wręcz dra­ma­tycz­nym w ciągu kilku ostat­nich dekad dwu­dzie­stego wieku.

Seryjni zabójcy celowo i bez­li­to­śnie polują na swoje ofiary, a przy­świeca im jedna inten­cja: chcą z zimną krwią kogoś zamor­do­wać. Moty­wa­cja kie­ru­jąca seryj­nym zabójcą nie wynika z jego rela­cji z kon­kretną ofiarą – zazwy­czaj nie ma mię­dzy nimi związku. Sprawca na ogół poluje na nie­zna­jo­mych z powodu zło­żo­nych, zna­nych jedy­nie jemu przy­czyn. Dodat­kowo pre­fe­ro­wa­nie obcych wynika z faktu, że trud­niej jest go powią­zać z ofiarą. To fak­tycz­nie czyni go trud­niejszym do schwy­ta­nia, a ponadto ano­ni­mowy cel jest łatwiej­szy do drę­cze­nia i zabi­cia. Były czasy, gdy w Sta­nach Zjed­no­czo­nych zwy­kło się nazy­wać seryjne zabój­stwa mia­nem zabójstw „nie­zna­jomy nie­zna­jo­mego”, ale z racji licz­nych wyjąt­ków od tej reguły (sprawcy, gdy zacho­dziła taka potrzeba, zwra­cali się prze­ciwko swoim bli­skim), wpro­wa­dzono nowe ter­miny: „zabój­stwa bez­mo­ty­wowe”, „uśmier­ce­nia rekre­acyjne”, „mor­der­stwa dla dresz­czyku emo­cji” czy wresz­cie – „seryjne mordy”.

Seryjni zabójcy robią wszystko, co w ich mocy, by nie zostać schwy­tani przez poli­cję; pra­gną być wolni, by móc dalej zabi­jać. Choć można się spie­rać – prze­cież pro­fe­sjo­nalni zabójcy, na przy­kład cyn­gle mafii, także uni­kają aresz­to­wa­nia przez poli­cję i pozba­wiają życia wiele ofiar, a ich spe­cy­ficzną moty­wa­cją pozo­stają pie­nią­dze, cele zostają jed­nak wybrane za nich przez zle­ce­nio­daw­ców, nie robi tego sprawca we wła­snej oso­bie. Tym­cza­sem ludzie, któ­rych doty­czy niniej­sze opra­co­wa­nie, zabi­jają dla­tego, że czer­pią z tego oso­bi­stą przy­jem­ność, a poza tym sta­ran­nie selek­cjo­nują swoje ofiary na bazie wła­snych pobu­dek. Ich mordy czę­sto mają pod­łoże sek­su­alne, rzadko przy­no­sząc im przy tym zysk natury finan­so­wej.

Na pew­nym eta­pie seryj­nych zabój­ców nazy­wano też „maso­wymi mor­der­cami”, ale dziś ten ter­min pozo­staje zare­zer­wo­wany dla osob­ni­ków, któ­rzy rap­tow­nie wpa­dają w mor­der­czy szał i zabi­jają dużą liczbę ludzi pod­czas poje­dyn­czego epi­zodu, który ma zwy­kle cha­rak­ter samo­bój­czy. Masowi mor­dercy to osoby zupeł­nie nie­da­jące się opa­no­wać i kom­plet­nie nie­po­czy­talne; szybko zostają pochwy­cone lub zastrze­lone przez poli­cję; cza­sem popeł­niają też samo­bój­stwo w momen­cie, gdy zaczyna im się koń­czyć amu­ni­cja. Seryjni zabójcy nato­miast powra­cają mię­dzy zbrod­ni­czymi aktami do swo­jej codzien­no­ści. Mają nad sobą kon­trolę, są świa­domi wła­snych czy­nów, a do tego sta­ran­nie uni­kają aresztu. Wielu skru­pu­lat­nie zaczy­tuje się w porad­ni­kach doty­czą­cych poli­cyj­nych metod śled­czych i zazna­ja­mia się z poli­cyj­nymi pro­ce­du­rami. To, a także fakt, że tacy mor­dercy tak czę­sto obie­rają sobie za ofiary nie­zna­jo­mych, spra­wia, że stają się wyjąt­kowo trudni do ziden­ty­fi­ko­wa­nia i schwy­ta­nia. Mało tego, mniej wię­cej co trzeci seryjny zabójca wyka­zuje się wysoką mobil­no­ścią i jest w sta­nie prze­być w ciągu roku tysiące kilo­me­trów, prze­kra­cza­jąc gra­nice kolej­nych poli­cyj­nych jurys­dyk­cji w trak­cie zabi­ja­nia ofiar, co jesz­cze bar­dziej utrud­nia śledz­two.

Eks­perci spie­rają się o to, jak wiele ofiar defi­niuje seryj­nego zabójcę. Nie­któ­rzy, na przy­kład FBI, obstają przy licz­bie mini­mum trzech. Więk­szość zga­dza się, że seryjne zabój­stwo ma miej­sce wtedy, gdy poszcze­gólne osoby zabi­jane są przy osob­nych oka­zjach, mię­dzy któ­rymi nastę­puje okres „wyci­sze­nia”. Inni – i ja należę do tej szkoły – uwa­żają, że już dwa takie zabój­stwa wystar­czą, by móc stwier­dzić, iż ma się do czy­nie­nia z seryj­nym zabójcą (w moim skrom­nym odczu­ciu już jedno mor­der­stwo jest dosta­tecz­nie prze­ra­ża­jące; każda kolejna ofiara czyni sprawę w tra­giczny spo­sób nie­moż­liwą do obję­cia rozu­mem).

Jak i dla­czego seryjni mor­dercy przy­stę­pują do kolej­nych i kolej­nych zabójstw? Popeł­nia­nie seryj­nych mor­derstw staje się uza­leż­nie­niem – tak twier­dzą nie­któ­rzy eks­perci. Mówiąc pro­sto, gdy dany osob­nik zacznie zabi­jać (a cza­sem zda­rza się, że pierw­szego takiego aktu doko­nuje przy­pad­kiem), nagle staje się uza­leż­niony od odbie­ra­nia innym życia. Wytwa­rza się inten­sywny cykl; jego ini­cja­cją są mor­der­cze fan­ta­zje o pod­tek­ście sek­su­al­nym, które stają się zarze­wiem dla despe­rac­kiego poszu­ki­wa­nia ofiar. Te pro­wa­dzą do bru­tal­nego zabój­stwa, po któ­rym nastę­puje okres wyci­sze­nia i powrót do sza­rej codzien­no­ści. Okres ten – prze­peł­niony w spo­sób nie­unik­niony nie­zno­śnym stre­sem, roz­cza­ro­wa­niami i poczu­ciem krzywdy – w kon­se­kwen­cji pro­wa­dzi do odro­dze­nia się potrzeby fan­ta­zjo­wa­nia na temat zabi­ja­nia. Gdy już mor­der­czy cykl zosta­nie uru­cho­miony, rzadko się zda­rza, by dało się go prze­rwać. Naj­gor­szym aspek­tem tego feno­menu jest to, że owe cią­goty czę­sto­kroć są jedy­nym źró­dłem kom­fortu i pocie­sze­nia dla rodzą­cego się seryj­nego zabójcy. A gdy już prze­kro­czy on gra­nicę bez powrotu i zre­ali­zuje swoją fan­ta­zję, odkrywa, że praw­dziwy akt ode­bra­nia komuś życia nie jest rów­nie satys­fak­cjo­nu­jący, jak sobie to roił w wyobraźni, co wpę­dza go w jesz­cze głęb­szą depre­sję i dopro­wa­dza do więk­szej roz­pa­czy, kon­se­kwen­cją któ­rej są inten­syw­niej­sze jesz­cze pra­gnie­nia, które popy­chają go ku kolej­nym zabój­stwom w darem­nej pró­bie zre­ali­zo­wa­nia tego, co w gło­wie jawiło mu się jako ogrom­nie satys­fak­cjo­nu­jące. Uwię­zieni w tym uza­leż­nia­ją­cym cyklu sprawcy z cza­sem wpa­dają w coraz więk­szy szał, a czę­sto­tli­wość mor­derstw oraz towa­rzy­szące im okru­cień­stwo przy­bie­rają na sile w stop­niu wręcz wykład­ni­czym, co osta­tecz­nie pro­wa­dzi do schwy­ta­nia tychże spraw­ców. Cza­sem ma też miej­sce „wypa­le­nie” – na tym eta­pie sprawcy docie­rają do punktu, w któ­rym zabi­ja­nie w ogóle nie dostar­cza im satys­fak­cji, prze­ry­wają więc z wła­snego wyboru, nawet jeśli nic innego nie zakłóca im „kariery” (stąd wynika ist­nie­nie wielu tych nie­roz­wią­za­nych spraw – ciąg zabójstw rap­tow­nie ustał, choć nie udało się ziden­ty­fi­ko­wać sprawcy, bo nie został ujęty w trak­cie cyklu zabi­ja­nia). Nie­któ­rzy popeł­niają samo­bój­stwo, prze­rzu­cają się na innego rodzaju prze­stęp­czą dzia­łal­ność albo też oddają się w ręce poli­cji.

„Typowy seryj­niak”: Gary Leon Rid­gway – Zabójca znad Green River

Gdy w listo­pa­dzie 2003 roku pięć­dzie­się­ciocz­te­ro­letni Gary Rid­gway przy­znał się do zarzu­ca­nych mu czy­nów – zabój­stwa czter­dzie­stu ośmiu pra­cow­nic sek­su­al­nych na tere­nie stanu Waszyng­ton w latach osiem­dzie­sią­tych – i w ramach ugody daro­wano mu kary śmierci, media lamen­to­wały, że z histo­rii tego męż­czy­zny nie można się dowie­dzieć niczego nowego o seryj­nych zabój­cachk10. Mimo tego, że w 2004 roku pozo­sta­wał on rekor­dzi­stą Sta­nów Zjed­no­czo­nych, jeśli cho­dzi o liczbę potwier­dzo­nych ofiar – a także, być może, jeśli cho­dzi o czas, przez jaki był w sta­nie uni­kać odpo­wie­dzial­no­ści13 – Rid­gway spra­wia wra­że­nie kogoś, kto wymknął się tym wszyst­kim roz­go­rącz­ko­wa­nym opi­som w pra­sie, które są tak typowe dla zabójstw o cha­rak­te­rze seryj­nym. Rid­gway był tak zwy­czajny, jego ofiary zaś tak mało sza­no­wane w spo­łe­czeń­stwie, że nawet nie­zwy­kła liczba uśmier­ceń nie skło­niła prasy poza sta­nem Waszyng­ton do napi­sa­nia cze­go­kol­wiek ponad ruty­nowe wzmianki.

W rze­czy samej Rid­gway repre­zen­tuje wszyst­kie cechy typowe dla seryj­nego zabójcy. Uro­dzony w 1949 roku, jest środ­ko­wym z trzech synów, któ­rzy wycho­wali się w robot­ni­czym sąsiedz­twie na połu­dnie od Seat­tle. Jego matka podobno była kobietą bar­dzo domi­nu­jącą; pod obca­sem trzy­mała nie tylko synów, ale i męża. Zda­rzyło jej się, jak wyznała jedna z byłych żon zabójcy, roz­bić talerz obia­dowy na gło­wie mał­żonkak11.

Jako dziecko Rid­gway uczył się powoli, dwu­krot­nie nie prze­szedł do następ­nej klasy. Doko­ny­wał pod­pa­leń, udu­sił kota i zapła­cił dziew­czynce, by pozwo­liła mu się mole­sto­wać, a jako nasto­la­tek bez przy­czyny nie­omal zadźgał na śmierć sze­ścio­let­niego chłopca.

Był trzy­krot­nie żonaty. Pierw­sza żona twier­dzi, że ich mał­żeń­stwo się roz­pa­dło, bo Rid­gway został zdo­mi­no­wany przez swoją matkę. Jed­no­cze­śnie jed­nak opi­suje byłego męża jako osobę nor­ma­tywną, zarówno jeśli cho­dzi o zacho­wa­nia spo­łeczne, jak i sek­su­alne.

W dniu zatrzy­ma­nia Rid­gway miał sta­bilne zatrud­nie­nie; malo­wał cię­ża­rówki za dwa­dzie­ścia jeden dola­rów na godzinę, w tej samej fir­mie, w któ­rej zdo­był pracę trzy­dzie­ści dwa lata wcze­śniej, zaraz po ukoń­cze­niu liceum. Kole­dzy z pracy zapa­mię­tali go jako towa­rzy­skiego i przy­jem­nego w oby­ciu osob­nika, z któ­rym chęt­nie spę­dzali czas po pracy. Nie­które z nad­zo­ro­wa­nych przez niego kobiet wspo­mi­nały, że był cier­pli­wym instruk­to­rem, który ni­gdy nie pod­niósł na nie głosu.

Rid­gway był wła­ści­cie­lem war­tego dwie­ście tysięcy dola­rów domu, miał syna, wypro­wa­dzał psa na spa­cer, zacho­wy­wał się przy­jaź­nie wobec sąsia­dów, cho­dził do kościoła, orga­ni­zo­wał wyprze­daże gara­żowe, sprze­da­wał pro­dukty firmy Amway, miał przy­ja­ciół i gor­li­wie czy­ty­wał Biblię; przez jakiś czas nawra­cał nawet ludzi, cho­dząc od drzwi do drzwi i nama­wia­jąc sąsia­dów, by zbli­żyli się do Boga. A ponadto udu­sił co naj­mniej czter­dzie­ści dzie­więć pra­cow­nic sek­su­al­nych, porzu­cał ich ciała w zale­sio­nych obsza­rach, które sam nazy­wał „kla­strami”, a także czę­sto upra­wiał seks z ich roz­kła­da­ją­cymi się zwło­kami.

Jego druga żona zapa­mię­tała go jako samot­nika, który miał obse­sję na punk­cie seksu anal­nego i oral­nego. Ona, a także trze­cia mał­żonka przy­znają, że lubił upra­wiać seks w ple­ne­rze. Dopiero gdy został zatrzy­many, zro­zu­miały, że wybie­rane przez niego loka­li­za­cje były dokład­nie tymi, w któ­rych porzu­cił nie­które ciała, albo też znaj­do­wały się bar­dzo bli­sko tych miejsc.

Więk­szość swo­ich ofiar Rid­gway zabił w prze­ciągu dwóch lat, mię­dzy 1982 a 1984 rokiem. W celu zmy­le­nia poli­cji sta­ran­nie roz­miesz­czał w pobliżu miejsc zbrodni oraz porzu­co­nych ciał papie­ro­sowe pety oraz prze­żute gumy nale­żące do innych osób (sam nie palił i nie miał w zwy­czaju żuć gumy). Dokład­nie przy­ci­nał paznok­cie ofiar, na wypa­dek gdyby zna­la­zły się pod nimi próbki jego tka­nek. Roz­rzu­cił ulotki rekla­mowe przy ciele jed­nej z kobiet, także licząc na to, że wypro­wa­dzi śled­czych w pole; szkie­lety dwóch innych ofiar wywiózł w bagaż­niku poza gra­nice stanu pod­czas wycieczki z synem. Przy­znał się też do umiesz­cze­nia pęta kieł­basy, por­cji pstrąga oraz butelki wina na innych zwło­kach, by stwo­rzyć scenkę „Ostat­niej Wie­cze­rzy” i napro­wa­dzić poli­cjan­tów na błędny trop. W poli­cyj­nej ter­mi­no­lo­gii takie nada­wa­nie fał­szy­wego zna­cze­nia miej­scu zbrodni nazywa się insce­ni­zo­wa­niem.

Rid­gway stał się podej­rza­nym w 1984 roku, gdy mun­du­rowi przy­ła­pali go na naga­by­wa­niu pra­cow­nic sek­su­al­nych; nawet jego kole­dzy z pracy czę­sto żar­to­wali sobie z niego za jego ple­cami, nazy­wa­jąc go Garym znad Green River – ich weso­łość wzbu­dzał fakt, że jego ini­cjały paso­wały do nazwy miej­sca mor­derstw. Gdy tylko Rid­gway zna­lazł się pod lupą poli­cji, nie­mal prze­stał zabi­jać. Zamor­do­wał jesz­cze w 1986 roku, raz w 1988, a potem – dzie­sięć lat póź­niej. Poli­cja podej­rzewa jed­nak, że w tym cza­sie mógł doko­nać kolej­nych dwu­dzie­stu zabójstw na tere­nach pod inną jurys­dyk­cją. Jedy­nie dzięki postę­pom w ana­li­zie DNA dopro­wa­dzono do aresz­to­wa­nia Rid­gwaya w 2001 roku, nie­mal dwie dekady po naj­więk­szej fali jego zbrodni.

Męż­czy­zna wyja­śnił poli­cji, że obrał sobie za cel pra­cow­nice sek­su­alne, ponie­waż nikt by za nimi nie tęsk­nił: „Pro­sty­tutki były naj­ła­twiej­szym celem. Po pro­stu prze­sze­dłem od upra­wia­nia z nimi seksu do zabi­ja­nia ich… Te młod­sze wyróż­niały się, bo zaczy­nały gadać pod­czas umie­ra­nia”.

W zezna­niu zło­żo­nym po pod­pi­sa­niu ugody z sądem stwier­dził: „Wybie­ra­łem na ofiary pro­sty­tutki, bo więk­szo­ści pro­sty­tu­tek nie­na­wi­dzę, no i nie chcia­łem im pła­cić za seks. Poza tym wybie­ra­łem je dla­tego, że łatwo jest je zabrać ze sobą bez zwra­ca­nia na sie­bie więk­szej uwagi. Wie­dzia­łem, że nikt nie zgłosi ich zagi­nię­cia tak od razu, a może i w ogóle. Wybie­ra­łem pro­sty­tutki, bo myśla­łem, że będę mógł ich zabić tak wiele, jak tylko tego zapra­gnę, i ni­gdy nie zostanę zła­pany”.

Dziś Rid­gway jest nie­mal nie do odróż­nie­nia od innych seryj­nych zabój­ców „spe­cja­li­zu­ją­cych się” w uśmier­ca­niu pra­cow­nic sek­su­al­nych. Podob­nie jak Richard Cot­tin­gham, miał sta­bilną pracę oraz żonę, dom oraz potom­stwo (tak samo było też z pięć­dzie­się­cio­let­nim Rober­tem Yate­sem, który posia­dał piątkę dzieci, żonę, dom i hipo­tekę. Yates, jak Rid­gway, cyto­wał Biblię, mor­du­jąc trzy­na­ście kobiet w rejo­nie Spo­kane). Choć wielu seryj­nych zabój­ców miało nie­udane związki, ich porażki na tym polu na ogół nie były niczym bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym od typo­wego roz­wodu. Cot­tin­gham na przy­kład żył w sepa­ra­cji z żoną, ale aż do dnia zatrzy­ma­nia był w nie­for­mal­nym związku. Jego part­nerka opi­sała go jako osobę „nor­malną”, choć kil­ka­krot­nie zabrał ją do Quality Inn – tego samego motelu w New Jer­sey, w któ­rym zamor­do­wał dwie swoje ofiary i został aresz­to­wany pod­czas pastwie­nia się nad ostat­nią. Wil­liam Lester Suff (zabójca trzy­na­stu pra­cow­nic sek­su­al­nych) oraz Arthur Shaw­cross (z jede­na­stoma ofia­rami) w cza­sie popeł­nia­nia swo­ich zbrodni pozo­sta­wali w dłu­go­trwa­łych związ­kach.

Rid­gway repre­zen­tuje sobą wszystko, co wiemy dziś o seryj­nych zabój­cach – wszystko, a zara­zem nic – ponie­waż wciąż umyka nam odpo­wiedź na naj­waż­niej­sze pyta­nie: „dla­czego?”.

Epidemia seryjnych zabójstw: statystyki morderstwa

Do jak wielu seryj­nych zabójstw docho­dzi? W trak­cie pisa­nia tej książki nie­mal każ­dego mie­siąca gdzieś na świe­cie poli­cja mel­do­wała o poja­wie­niu się nowej sprawy doty­czą­cej takiego wła­śnie typu mor­derstw; poza Antark­tydą nie upie­kło się żad­nemu kon­ty­nen­towi. Od Ala­ski po Nową Zelan­dię, od Repu­bliki Połu­dnio­wej Afryki aż do Chin czę­sto­tli­wość przy­pad­ków zda­wała się przy­bie­rać na sile – wol­niej w tak zwa­nym Trze­cim Świe­cie, ale alar­mu­jąco szybko w kra­jach zin­du­stria­li­zo­wa­nych. Każdy mógł i może stać się poten­cjalną ofiarą seryj­nego zabójcy: męż­czy­zna, kobieta, dziecko, osoba w pode­szłym wieku, ktoś bogaty, ktoś biedny, żyjący na ubo­czu spo­łe­czeń­stwa czy też w sła­wie – nic nie zabez­pie­cza przed ata­kiem, czego dowio­dło zabój­stwo Gian­niego Ver­sace. I gdyby ktoś zechciał pod­su­nąć oczy­wi­stą myśl – tak, ist­nieje nawet przy­pa­dek seryj­nego zabójcy zabi­tego przez innego seryj­nego zabójcę (w sierp­niu 1970 roku Dean Corrl, sprawca co naj­mniej dwu­dzie­stu sied­miu mor­dów na mło­dych męż­czy­znach, został zabity przez Elmera Wayne’a Hen­leya, jed­nego ze swo­ich part­ne­rów w zbrodni)14.

Jak zostało już wspo­mniane, choć nie wszyst­kie seryjne zabój­stwa doko­ny­wane są na nie­zna­jo­mych, wiele z nich ma wła­śnie taki cha­rak­ter. Sta­ty­styki tego rodzaju prze­stępstw czę­sto zagrze­bane zostają gdzieś pod rosnącą liczbą zabójstw pozba­wio­nych motywu i takich, przy któ­rych nie dowie­dziono rela­cji mię­dzy sprawcą a ofiarą – zja­wi­skami, któ­rych czę­stotliwość wystę­po­wa­nia wzro­sła od lat sie­dem­dzie­sią­tych w dra­ma­tycz­nym, wręcz zapie­ra­ją­cym dech w pier­siach stop­niu. W rapor­tach FBI wid­nieją dane mówiące o tym, że spo­śród wszyst­kich zabójstw doko­na­nych w 1976 roku 8,5% to zbrod­nie bez motywu; w 1981 roku było to już 17,8%, a w 1986 roku – 22,5%k12. Seryjne zabój­stwa były w tym wypadku uzna­wane za pozba­wione motywu, więc doli­czono je do tej kate­go­rii (dziś jed­nak, ze względu na sek­su­alny pod­tekst, czę­sto kla­sy­fi­ko­wane są w Sta­nach Zjed­no­czo­nych jako powią­zane z innym prze­stęp­stwem).

Do 1995 roku, gdy zsu­mo­wana liczba wszyst­kich zabójstw w Sta­nach Zjed­no­czo­nych osią­gnęła swój szczyt, zna­czącą część ofiar, bo aż 55% z nich, została pozba­wiona życia przez nie­zna­jo­mych oraz nie­zna­nych spraw­ców – łącz­nie aż jede­na­ście tysięcy osiem­set osób!k13 Zanim jed­nak pój­dziemy z tymi danymi dalej, jedna rzecz musi zostać dopre­cy­zo­wana: ter­min „nie­zna­jomi” ozna­cza, że śledz­two dowio­dło defi­ni­tyw­nie, iż ofiara nie znała swo­jego oprawcy. Wli­czyć w to należy nie tylko losowo obrane przez seryj­nych zabój­ców ofiary, ale i na przy­kład kasje­rów zastrze­lo­nych przez obcego im czło­wieka z bro­nią pod­czas napadu rabun­ko­wego. „Nie­znani sprawcy” nato­miast ozna­czają dokład­nie to, co przy­cho­dzi na myśl po usły­sze­niu tego ter­minu: śled­czy nie byli w sta­nie w ogóle usta­lić, czy ofiara znała sprawcę; nie­ko­niecz­nie musiało być tak, że zabójca był dla niej osobą nie­zna­jomą – ozna­cza to jedy­nie, że zwią­zek mię­dzy tymi dwiema posta­ciami dra­matu nie został usta­lony lub nie tra­fił do raportu uzu­peł­nia­ją­cego (na pod­sta­wie któ­rego oparto te sta­ty­styki). W prze­szło­ści, zwłasz­cza w wypadku mediów, poja­wiała się ten­den­cja do trak­to­wa­nia słów „nie­zna­jomy” oraz „nie­znany” jako syno­ni­mów, przez co two­rzono pani­kar­skie zgoła raporty mówiące, że seryjne zabój­stwa w wyko­na­niu nie­zna­jomych zbli­żają się do 50% wszyst­kich przy­pad­ków mor­derstw – nie zwra­cano przy tym w żaden spo­sób uwagi odbior­ców na to, że dwie wspo­mniane powy­żej kate­go­rie róż­nią się od sie­bie. Co wię­cej, FBI z powo­dów poli­tycz­nych nie­spe­cjal­nie przy­kładało wagę do znie­chę­ca­nia dzien­ni­ka­rzy do sto­so­wa­nia tej prak­tyki, o czym prze­czy­tamy póź­niejk14. Nie­mniej jed­nak fak­tem pozo­staje to, że suma ofiar seryj­nych zabój­ców zali­cza się wła­śnie do tych dwóch kate­go­rii – „nie­zna­jomy” oraz „nie­znany” – i zja­wi­sko to pro­por­cjo­nal­nie wzra­sta.

W latach dzie­więć­dzie­sią­tych współ­czyn­nik zabójstw w Sta­nach Zjed­no­czo­nych (w prze­ci­wień­stwie do zsu­mo­wa­nej liczby mor­derstw) znacz­nie spa­dał – od 9,8 osoby na 100 000 miesz­kań­ców w 1991 roku do rekor­dowo niskiej liczby 4,1 osoby w 2000 rokuk15. Ale od 2001 roku współ­czyn­nik ten znów zaczął peł­znąć w górę i to bez wli­cze­nia ofiar zama­chów ter­ro­ry­stycz­nych z 11 wrze­śnia. Co wię­cej, współ­czyn­nik zabójstw doko­ny­wa­nych przez nie­zna­jo­mych i osoby nie­znane rósł nie­ustan­nie, by w 2001 roku osią­gnąć poziom 57,7%k16. Z tej liczby 13,1% sta­no­wią zabój­stwa doko­nane przez nie­zna­jo­mych, a w wypadku pozo­sta­łych 44,6% związku mię­dzy sprawcą a ofiarą po pro­stu nie udało się usta­lić. Nie ist­nieją dokładne dane pozwa­la­jące okre­ślić, jak wiele z tych zbrodni zostało popeł­nio­nych przez seryj­nych zabój­ców. Nie wróży to dobrze, gdy zesta­wić tę infor­ma­cję z fak­tem, że w 2001 roku jedy­nie 62,4% spraw zwią­za­nych z zabój­stwem zostało rozwią­za­nych – ta sta­ty­styka „psuła się” nie­ustan­nie od 1961 roku, kiedy 94% z ośmiu tysięcy pię­ciu­set dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu spraw doty­czą­cych zabójstw doko­na­nych na tere­nie USA udało się wyja­śnićk17. Na prze­ło­mie wie­ków szanse sprawcy na doko­na­nie „per­fek­cyj­nego mor­der­stwa”, które ujdzie mu na sucho, były już nie­mal pół na pół.

Jak wielu nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych seryj­nych zabój­ców wciąż krąży po świe­cie? Tacy mor­dercy prze­stają zabi­jać, ponie­waż prze­no­szą się na inny obszar, zostają aresz­to­wani za inne prze­stęp­stwo, umie­rają lub zostają zabici, popeł­niają samo­bój­stwo albo po pro­stu osią­gają jakiś wiek, doj­rze­wają, stają się znu­dzeni albo czują wypa­le­nie – zgod­nie z wcze­śniej opi­sa­nym pro­ce­sem – jeśli o ich mor­der­cze fan­ta­zje cho­dzi. Wielu nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych seryj­nych zabój­ców zdaje się porzu­cać swoje krwawe dzieło z nie­ja­snego powodu, jak choćby nie­sławny Zodiak, który zabił od sze­ściu do trzy­dzie­stu sied­miu ofiar w San Fran­ci­sco mię­dzy 1968 a 1969 rokiem, dzia­ła­jący w Los Ange­les sprawca15 śmierci dwu­na­stu czar­no­skó­rych kobiet nazy­wany South­side Slay­erem (Skry­to­bójcą z South­side), który doko­ny­wał zbrodni od 1984 roku, oraz zabójca czter­na­stu gejów gra­su­jący w poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych w San Fran­ci­sco, na któ­rego mówiono Black Doodler16. A zabój­stwa znad Green River nie tylko w tajem­ni­czy spo­sób ustały w 1984 roku, ale i pozo­stały nie­wy­ja­śnioną zagadką aż do roku 2001.

Seryjni zabójcy cza­sem odczu­wają wypa­le­nie i zależ­nie od oso­bo­wo­ści albo dają się zła­pać, albo też popeł­niają samo­bój­stwo lub po pro­stu prze­stają zabi­jać i powoli wra­cają do daw­nego życia sprzed mor­dów. Nie­któ­rzy zostają zatrzy­mani z zupeł­nie innych powo­dów długo po zakoń­cze­niu swo­ich krwa­wych rzą­dów, ale nagle zaczy­nają się przy­zna­wać do uśmier­ca­nia ludzi, jak na przy­kład Albert DeSa­lvo (Boston Stran­gler – Dusi­ciel z Bostonu) czy Danny Rol­ling (Gaine­sville Rip­per – Roz­pru­wacz z Gaine­sville). Oczy­wi­ście nie ist­nieje usta­lona liczba ofiar, po któ­rej seryjny zabójca porzuca swoje „rze­mio­sło”: Edmund Kem­per zabił dzie­sięć kobiet, a na koniec uśmier­cił wła­sną matkę; następ­nie spo­koj­nie oddał się w ręce poli­cji. Henry Lee Lucas nato­miast zaczął od zabi­cia matki, po czym zabi­jał przez lata, by na koniec zamor­do­wać jedyną osobę, którą, jak twier­dził, naprawdę kochał: swoją nie­let­nią nie­for­malną żonę17, która, zda­niem Lucasa, była jego trzy­sta sześć­dzie­siątą ofiarą (co jest kon­tro­wer­syjną liczbą)18.

Nic jed­nak poza zatrzy­ma­niem przez wła­dze nie powstrzyma seryj­nego zabójcy, który znaj­duje się wła­śnie w środku swo­jego cyklu. Arthur Shaw­cross naj­pierw zabił dwoje dzieci na pół­nocy stanu Nowy Jork, został szybko aresz­to­wany i spę­dził czter­na­ście lat w wię­zie­niu, by zostać wypusz­czo­nym w 1987 roku. Nie cze­kał długo z powro­tem do zabi­ja­nia i uśmier­cił w prze­ciągu dwu­dzie­stu jeden mie­sięcy jede­na­ście kobiet w Roche­ster w sta­nie Nowy Jork, zanim został zatrzy­many ponow­nie.

W New Jer­sey w 1958 roku Richard Bie­gen­wald został aresz­to­wany po popeł­nie­niu pierw­szego zabój­stwa i spę­dził za krat­kami sie­dem­na­ście lat, by wyjść na wol­ność w 1975 roku. Gdy aresz­to­wano go raz jesz­cze w 1983 roku, zdą­żył zabić co naj­mniej sie­dem kolej­nych ofiar.

W Toronto sie­dem­na­sto­letni Peter Wood­cock zabił dwóch chłop­ców i dziew­czynkę pomię­dzy wrze­śniem 1956 roku a stycz­niem 1957 roku. Został uznany za nie­win­nego ze względu na nie­po­czy­tal­ność i zamknięty w sto­sow­nym zakła­dzie. Leczono go przez trzy­dzie­ści pięć lat, aż wresz­cie zaczęto go przy­sto­so­wy­wać do stop­nio­wego powrotu do spo­łe­czeń­stwa. 13 lipca 1991 roku pięć­dzie­się­cio­dwu­letni Wood­cock otrzy­mał swoją pierw­szą trzy­go­dzinną prze­pustkę; pozwo­lono mu wyjść poza mury pla­cówki, przejść się po pobli­skim mie­ście i kupić pizzę, którą miał przy­nieść do szpi­tala. Zanim Wood­cock zdą­żył opu­ścić jego teren, w poro­śnię­tym zaro­ślami zakątku w przy­szpi­tal­nych ogro­dach pobił, pociął i zadźgał innego osa­dzo­nego, a potem zgwał­cił zwłoki. Korzy­sta­jąc z prze­pustki, wyszedł, prze­mie­rzył trzy kilo­me­try, by na poste­runku poli­cji przy­znać się do nowej zbrodni.

Bycie seryj­nym zabójcą zdaje się nie­ule­czalne: upływ czasu, czy to za kra­tami, czy nie, nie pozba­wia mor­der­ców ape­tytu na uśmier­ca­nie – ten zaspo­kaja jedy­nie fak­tyczne odbie­ra­nie innym życia.

Nie da się pre­cy­zyj­nie okre­ślić przy­bli­żo­nej liczby seryj­nych zabój­ców ani ich ofiar. W 1987 roku Depar­ta­ment Spra­wie­dli­wo­ści Sta­nów Zjed­no­czo­nych osza­co­wał, że tego typu sprawcy zabili tego roku od tysiąca do dwóch i pół tysiąca osóbk18. Inne źró­dła poda­wały liczby się­ga­jące nawet sze­ściu tysięcy osób rocz­niek19. W samym tylko rejo­nie Green River w sta­nie Waszyng­ton Gary Rid­gway zamor­do­wał czter­dzie­ści dzie­więć osób w prze­ciągu dwu­dzie­stu mie­sięcy w latach 1982–1984.

Co godne wzmianki, ze względu na liczne nie­ści­sło­ści i roz­bież­no­ści mię­dzy źró­dłami nie wia­domo dokład­nie, do ilu zabójstw docho­dzi rocz­nie w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Panuje prze­ko­na­nie, że do czasu spadku liczby zabójstw, mają­cego miej­sce na prze­ło­mie wie­ków, każ­dego roku w USA docho­dziło do od dwu­dzie­stu tysięcy do dwu­dzie­stu dwóch tysięcy zabójstw, ale nie­które źró­dła sza­cują, że ze względu na róż­nice w pro­ce­du­rach rapor­to­wa­nia prze­stępstw liczba ta mogła wyno­sić nawet czter­dzie­ści tysięcyk20