59,90 zł
Wspomnienia PR-owca najgorszych ludzi na świecie
„Spin doktor bogatych i skorumpowanych zdradza swoje sekrety. (…) Phil Elwood zdaje relację ze swojej kariery, polegającej na konstruowaniu gazetowych nagłówków dla największych łotrów tego świata. (…) Zwięzły, obfitujący w anegdoty pamiętnik”. — „THE NEW YORK TIMES”
POZNAJ SEKRETY BRANŻY STERUJĄCEJ TYM, CO WIDZIMY I SŁYSZYMY W MEDIACH.
OTO WSTRZĄSAJĄCE FAKTY UJAWNIONE PRZEZ CZŁOWIEKA, KTÓRY NIEGDYŚ SAM POCIĄGAŁ ZA SZNURKI, A OBECNIE ZACIĄGA ZA SOBĄ KURTYNĘ.
Phil Elwood pracował dla klientów o wątpliwej reputacji, w tym dla Muammara Kaddafiego, Baszszara al-Asada i rządu Kataru. Teraz demaskuje mechanizm pracy branży PR i sposób, w jaki „prawdy” się nie ujawnia, ale tworzy ją i sprzedaje społeczeństwu.
TA KSIĄŻKA TO PRZENIKLIWE WEJRZENIE ZA KULISY WIELKICH PIENIĘDZY, WŁADZY, POLITYKI I MEDIÓW.
Autor relacjonuje m.in. czterodniowe bachanalia w Las Vegas w towarzystwie syna libijskiego dyktatora, knucie strategii komunikacji wymierzonej w organizację terrorystyczną z Afryki Zachodniej oraz pomoc udzielaną żonie bliskowschodniego tyrana w zamieszczeniu pochlebnego artykułu w „Vogue” podczas wybuchu arabskiej wiosny. Ujawnia przy tym sztuczki stosowane, by zmylić dziennikarzy, tworzyć chaos i osłaniać polityków, dyktatorów i szpiegów, dzięki którym Elwood stał się specjalistą od politycznego PR-u.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 277
Rok wydania: 2025
Dla Lindsay, która słowa „na dobre i na złe”
naprawdę wzięła serio
Największym problemem związanym z porozumieniem się jest złudzenie, że naprawdę do niego doszło.
– George Bernard Shaw
OD AUTORA
Jest to opowieść o mnie, taka, jak ją pamiętam. Niektóre nazwiska i kilka szczegółów zmieniono, żeby ochronić wielu winnych i paru niewinnych.
PROLOG
8 lutego 2018 roku
Kiedy do drzwi puka FBI, przegrasz. Pytanie tylko co. I ile. Pieniądze. Miłość. Wolność. Przyjaciół. Pracę. Jeśli pukają agenci, podjąłeś ryzykowną grę. A w tym rozdaniu nie dostałeś mocnych kart.
Jest 6.30 rano, dzwoni mój telefon. Przyciszam głos Chrisa Cuomo, omawiającego w CNN najnowsze ustalenia prowadzonego przez Roberta Muellera śledztwa w sprawie ingerencji w wybory, odbieram połączenie, żeby dzwonek umilkł.
– Phil Elwood? – odzywa się kobiecy głos. – Mówi agentka specjalna Logan z FBI.
– Dzień dobry.
– Czy nadal pan mieszka w mieszkaniu numer jeden-zero-zero-osiem?
– Już nie – odpowiadam, z trudnością przetwarzając w głowie całą sytuację. – Przenieśliśmy się do innego w tym samym budynku.
– W którym mieszkaniu pan właśnie teraz przebywa?
Spoglądam na moją żonę, Lindsay. Jest jeszcze w piżamie, odpisuje na e-maile od dziennikarza zajmującego się tematyką szkolnictwa wyższego. Walczy w słusznej sprawie.
– Może mi pani dać godzinę? – pytam agentkę Logan.
Czuję, jak włącza mi się reakcja typu „walka lub ucieczka”. Chroń to, co dla ciebie ważne.
– Lindsay, na dole jest FBI – oznajmiam. – Za godzinę będą na górze. Musisz wyjść.
Moja żona zwykła mówić z liryczną precyzją i skutecznością karabinu maszynowego. Kiedy jej poziom adrenaliny strzela w górę, wyrzuca z siebie słowa naprawdę szybko. Tak więc nie potrafię dokładnie odtworzyć wyrywającego się z niej ciągu zwrotów wyrażających obawę i strach na przemian z bluźnierstwami. W rekordowym czasie czmycha za drzwi.
Mam trzydzieści minut, zanim zapukają do mnie agenci. Zazwyczaj FBI nie zapowiada się telefonicznie, uważam się zatem za kogoś wyjątkowego, skoro mogę opisywać, jak to jest, gdy się na nich czeka. Jak ty spędziłbyś dany ci czas? Ja przeczytałem poświęcony agencji wpis w Wikipedii. Trzydzieści pięć tysięcy zatrudnionych, roczny budżet 9,8 miliarda dolarów, trzynaście tysięcy agentów specjalnych, z których wielu nosi pistolety Glock 19 Gen 5 kalibru 9 mm, z magazynkiem zawierającym piętnaście pocisków. Najwyższym priorytetem dzisiejszego Federalnego Biura Śledczego jest: „Ochrona Stanów Zjednoczonych przed operacjami zagranicznego wywiadu, szpiegostwem i działaniami w cyberprzestrzeni”.
W tym momencie mam w szafie torbę pełną materiałów promujących działającą w Izraelu organizację, która reklamuje się jako „operacja wywiadu zagranicznego” angażująca się w „działania w cyberprzestrzeni”. Broszura nie zawiera słowa „szpiegostwo”, niemniej jej treść mocno to sugeruje.
Zostało dziesięć minut. Myślę o milionach dolarów, które Izraelczycy przepuścili przez moje konto bankowe. Przelewy na Seszele i Cypr, do Szwajcarii, na Karaiby, do Palestyny i kto wie, dokąd jeszcze. O laptopie, który pracuje z szumem pod biurkiem w moim gabinecie, a którego Izraelczycy zakazali mi kiedykolwiek dotykać. Pięć minut. Martwię się o zakres spraw objętych Ustawą o oszustwie komunikacyjnym oraz Ustawą o szpiegostwie z 1917 roku. Spod nogawek moich workowatych portek wystają spodnie od piżamy.
W tym momencie rozlega się pukanie do drzwi.
Otwieram je przed mężczyzną i kobietą z pistoletami tkwiącymi w kaburach na biodrach. Kobieta robi krok naprzód i wręcza mi swoją wizytówkę z napisem: „Agentka specjalna Logan, Antyproliferacja”. Wiedza podpowiada mi, że ten wydział zajmuje się powstrzymywaniem rozprzestrzeniania broni jądrowej. Pojmuję również, że moje życie wkrótce się zmieni. Do tego ranka byłem sobie duchem. Moje nazwisko nigdy nawet nie pojawiło się w żadnej notce w dziale „Spotted” portalu „Politico”. Spróbuj wyguglować „Phil Elwood”, a znajdziesz nieżyjącego recenzenta jazzu, który pisywał do „San Francisco Chronicle”.
Proponuję agentom kawę. Odmawiają. Prowadzę ich do stołu w jadalni. Siadają po przeciwnej stronie blatu. Językiem ciała przekazują mi wiadomość: „rząd przeciwko tobie”.
– Panie Elwood – zaczyna agentka Logan – czy pan wie, dlaczego tu jesteśmy?
Na myśl przychodzi mi kilka rzeczy. Może chodzić o Izraelczyków. Albo o Muammara Kaddafiego. Albo Baszszara al-Asada. Albo Irańczyków. A może to z powodu tego, co udało mi się wyciągnąć na Antigui. Lub z powodu przelewów bankowych na konta w rajach podatkowych na całym świecie. Albo chodzi o Project Rome. Prawdopodobnie nie o tę uncję konopi indyjskich w szufladzie w kuchni.
Mogli zapukać do moich drzwi z powodu wielu różnych rzeczy, jakie zrobiłem przez ostatnie dwie dekady w ramach pracy związanej z budowaniem wizerunku publicznego.
ROZDZIAŁ 1
O MARMURZE I GIGANTACH
Osiemnaście lat wcześniej, lipiec 2000 roku
Tego ranka w salach Kapitolu jest pusto. Słychać tylko brzęk butelek z alkoholem w wózku, który pcham przed sobą. Uwielbiam przebywać tu samotnie i z zachwytem przyglądać się marmurowym kolumnom podpierającym rzeźbione sklepienie. Malowidła pod masywną kopułą Rotundy przedstawiają sceny mitologiczne wczesnego okresu dziejów Ameryki. W Sali Pomnikowej witam skinieniem głowy odlaną z brązu statuę Hueya Longa, senatora, który zginął w zamachu, przez niektórych uważanego za bohatera, przez innych za przestępcę, po czym wchodzę do korytarza wyłożonego drewnianymi panelami. W mrocznych narożnikach materializują się spiralne schody z żelaza i marmuru.
Kieruję wózek z butelkami w nieoznaczone drzwi wiodące do ukrytych gabinetów senatorów: Trenta Lotta, Mitcha McConnella i Teda Kennedy’ego. Senatorowie wymykają się do tych upragnionych schronień, żeby prowadzić spotkania, które najlepiej skryć przed wzrokiem dziennikarzy, albo żeby uciąć sobie drzemkę po maratonie debat. Gorzała jest ciężka i kiedy docieram do kryjówki senatora Daniela Patricka Moynihana, brakuje mi tchu. Pot, który jeszcze teraz wyciska ze mnie wódka z wodą sodową, przesącza mi się przez tanią koszulę z białym kołnierzykiem. My, stażyści, zeszłego wieczoru siedzieliśmy do późna w barze Politiki.
Wchodzę bez pukania i kieruję się do mosiężnego wózka barowego. Ładuję i ustawiam w równym rzędzie butelki zawierające po 0,75 litra whiskey, ginu, scotcha oraz sherry ulubionej marki Moynihana: Tio Pepe. Po zakończeniu roboty siadam na skórzanej sofie w tym samym kolorze ciemnego mahoniu, jaki ma luksusowe biurko, i zapalam camela. Moynihan to również palacz. Jego kryjówka śmierdzi dymem tytoniowym.
Takie kryjówki w Kapitolu – jest ich mniej więcej setka – przekazuje się na mocy niepisanych umów. Nie zaszkodzi przy tym skorzystanie z reguł starszeństwa albo zasiadanie w Komisji ds. Finansów. Młodsi senatorzy biją się o pozbawione okien piwniczne pomieszczenia wielkości składzików gospodarczych, gdzie za umeblowanie musi wystarczyć łóżko polowe. Moynihan zasłużył sobie na widok na Pennsylvania Avenue i dość miejsca, żeby pomieścić choćby dziesięć sączących koktajle osób. Stojąc pod obrazem olejnym, zaciągam kremowe kotary i przyglądam się temu wszystkiemu. Wyobrażam sobie w tym wnętrzu nowojorskiego senatora – zapalającego papierosa, nalewającego sobie szklaneczkę tio pepe i opowiadającego historie o prezydentach, którym doradzał.
Fakt, że siedzę sobie w prywatnym gabinecie senackiego półboga, nadal wydaje mi się czymś nierealnym. Jestem bowiem dwudziestolatkiem, który porzucił naukę w college’u, a moimi jedynymi referencjami są praca w meksykańskiej restauracji oraz problem z kokainą. Resztę mojej grupy stażystów tworzą dzieciaki donatorów kampanii wyborczych oraz śmietanki finansowej Nowego Jorku. Mój tata jest pastorem w tym innym Waszyngtonie. Wygłasza kazania w parafii w Olympii[1].
Sześć miesięcy temu studiowałem na drugim roku w University of Pittsburgh, korzystając ze stypendium dla mówców. W prowadzeniu debaty chodzi o tempo. Warunkiem wstępnym przystąpienia do programu była umiejętność szybkiego mówienia. W weekendy objeżdżałem uczelnie w całym kraju, żeby dyskutować o tym, jaka polityka mogłaby doprowadzić do wojny jądrowej. Punkty w rundach zmagań przynosiła umiejętność błyskawicznego czytania wycinków prasowych. Podobnie jak wymierzane w przeciwnika kąśliwe zniewagi, mające wepchnąć go w retoryczną pułapkę. Wygrywało się poprzez manipulowanie wiadomościami i nazywanie ich „dowodami”, dającymi przewagę w sporze. Wygrałem wiele takich debat.
Dostawałem niemal idealne stopnie, dopóki nie zacząłem pracować po nocach jako kucharz w Mad Mex. Kelnerzy żyli na diecie składającej się z kurzych skrzydełek i kokainy. Pewnej nocy jeden z nich zauważył, że wydaję się trochę oklapły, więc zaoferował mi coś na wzmocnienie ze swojej torebeczki. Podziałało. Na piętnaście minut. Trzy miesiące później nie zaliczyłem pięciu kursów z tych pięciu, na które chodziłem. Nie sądzę, żebym był choć raz obecny na zajęciach.
Tydzień przed egzaminami końcowymi spanikowany zadzwoniłem do starszego brata. Wskoczył do samolotu do Pittsburgha. Omówiliśmy możliwości, jakie miałem do wyboru. Ja próbowałem przeforsować to, żeby mój brat przystąpił za mnie do egzaminów końcowych. Padał deszcz, kiedy pojechaliśmy do biura kierownika dziekanatu i wypełniliśmy formularze. Oto pierwszy Elwood, który porzucił studia.
Z lotniska w SeaTac odebrali mnie rodzice. Wysiadłem z samolotu podcięty wypitą whiskey, ściskając pluszaka w kształcie Pingwina Opusa z komiksów Berkeleya Breatheda. Ojciec pokiwał głową i zabrał mnie do psychoterapeutki. Przebrnąłem przez sesję na śnieżnobiałym proszku. Nie wspomniałem, że zażywam kokainę. Psychoterapeutka poinformowała mnie, że cierpię na „depresję sytuacyjną”.
– Skoro wyzwolił się pan z tej sytuacji – wyjaśniała – problem musi się rozwiązać.
– Brzmi sensownie – orzekłem.
Było jednak inaczej. A depresja nie ustąpiła. Przyjaciel z dzieciństwa, którego będę tu nazywał Prestonem, martwił się moim brakiem perspektyw po rzuceniu studiów, więc rzucił mi koło ratunkowe. Jego kolega z uczelni, Eric, urodzony w rodzinie bogaczy, pracował w Waszyngtonie jako asystent senatora Moynihana. Gdybym przypadł jego szefowi do gustu, Eric mógłby mi załatwić staż na Kapitolu.
Zadzwoniłem do Erica, a ten wyznaczył mi spotkanie w następny czwartek o dziesiątej wieczorem pod numerem 1823 przy M Street.
– M Street w kwadrancie północno-zachodnim, tym w pobliżu Białego Domu – zaznaczył. – Masz jakiś lipny dokument tożsamości?
– Cóż, mam.
– Weź go ze sobą. Przyda ci się w DC[2] – rzekł Eric. – Twoja oficjalna rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się na Kapitolu następnego dnia. Ale ta będzie ważniejsza. Na polecenie personelu prześwietlam stażystów.
Rodzice kupili mi w centrum handlowym garnitur i poleciałem do Waszyngtonu. Z życiorysem w ręku pojechałem taksówką do stojącego przy M Street budynku z czerwonej cegły z zasłoniętymi oknami. Bramkarz dał się nabrać na mój lipny dokument tożsamości. W środku leciało You Can Do It Ice Cube’a, podczas gdy tańcząca na rurze dziewczyna spryskała ją windexem, a następnie zdjęła majtki. Jakaś kobieta z nagim biustem spytała, czy życzę sobie pojedyncze miejsce.
Erica nietrudno było zauważyć. Był jedynym facetem również odzianym w garnitur w klubie ze striptizem we wtorkowy wieczór. Żłopał bud light przy stoliku, z którego mógł wyraźnie obserwować scenę. Wręczyłem mu życiorys. Podał go tancerce w neonowo żółtych stringach.
– Odpręż się – powiedział, podsuwając mi piwo. – Spotkałeś się ze mną w Camelocie we wtorek wieczorem. Zdałeś test.
*
W kryjówce Moynihana duszę niedopałek papierosa i spłukuję go w toalecie. Zamykam drzwi na klucz i pcham pusty wózek obok gabinetu lidera frakcji mniejszościowej Toma Daschle’a, po czym zjeżdżam windą do piwnicy. Macham strażnikowi przed nosem moją plakietką, przecinam kryptę leżącą pod Rotundą i kieruję się do tuneli pod Wzgórzem Kapitolińskim. Uwielbiam te podziemne przejścia, to uczucie dostępu do czegoś specjalnego.
Idę ścieżką dla pieszych wzdłuż miniaturowego tramwaju podziemnego stylizowanego na disneyowską kolejkę jednoszynową. Grupa asystentów kongresmenów z aktówkami złożonymi na kolanach rusza w dwuminutową podróż. Po prawej spostrzegam senatora Freda Thompsona.
– Dzień dobry, panie senatorze – odzywam się. – Zeszłego wieczoru na kanale TNT leciała Szklana pułapka 2.
– Naprawdę? – odpowiada, przeciągając samogłoski w sposób typowy dla osób z Głębokiego Południa, który wydawał się tak bardzo nie na miejscu, kiedy Thompson grał nowojorskiego prokuratora okręgowego w serialu NBC Prawo i porządek. – Proszę mnie odprowadzić do gabinetu.
W trakcie dwudziestominutowej drogi do Budynku Harta Thompson pyta, czy bardziej przerażającym miejscem jest moim zdaniem DC czy Hollywood. Opowiadam się za Hollywood. Kapitol mnie nie przeraża. Wręcz przeciwnie. Od chwili, kiedy postawiłem stopę w DC, wiedziałem, że jestem w domu. Wzgórze Kapitolińskie to rzeczywista wersja grupy dyskusyjnej. Wszyscy mówią szybko i są tu zwycięzcy, przegrani i atomówki. W zeszłym tygodniu wypiłem drinka z senatorem Russem Feingoldem, który raczył mnie opowieściami o tym, jak pracował z Johnem McCainem i Carlem Levinem, próbując przeforsować reformę finansowania kampanii. Zacząłem od pomocnika kelnera w meksykańskiej restauracji w Pittsburghu, a doszedłem do tego, że jestem za pan brat z senatorami. Nie chcę nigdy stąd wyjechać.
Lawiruję przez tunele o ścianach z czerwonej cegły w drodze powrotnej do biura personelu Moynihana w Budynku Russella. Wnętrza biurowców na Wzgórzu są obstawione wzdłuż ścian usuniętymi, zniszczonymi meblami biurowymi. Mijam obsługujący Senat zakład fryzjerski, gdzie ostatnio kiepsko mnie ostrzyżono, gdy siedziałem obok Lotta, lidera frakcji większościowej. Po szybkiej jeździe windą z piwnicy znajduję się na czwartym piętrze Budynku Russella, gdzie porzucam ręczny wózek, i schodzę na prywatny parking.
Jest tam już dwóch stażystów palących papierosy. Sfatygowany błękitny oldsmobile, należący do Carla Levina, starszego senatora z Michigan, wyróżnia się wśród rzędów luksusowych sedanów. Zapalam następnego camela i przyglądam się, jak z czarnego miejskiego samochodu wydobywa się Kit Bond z Missouri. Obok przechodzi dumnym krokiem Kay Bailey Hutchison, a za nią podążają dwaj młodzi, atrakcyjni asystenci, zwani chłopcami od torebek, bo noszą za nią te luksusowe gadżety po całym Kapitolu. Kiedy senatorowie sępią dymka, zanim pospiesznie udadzą się na następne spotkanie, czuję się jak młody Henry Hill, który w filmie Chłopcy z ferajny parkuje auta grupy Pauliego.
Już prawie czwarta. W tym mieście najważniejszą godziną jest „happy hour”. Kieruję się z powrotem w głąb dusznego miasta wzdłuż First Street, mijając Sąd Najwyższy i Bibliotekę Kongresu, gdzie trzymają dla potomności 3700 pudeł zawierających osobiste dokumenty Moynihana. Dyrektor biura legislacyjnego Moynihana powiedział mi ostatnio, kiedy siedzieliśmy w salonie na Kapitolu nad whiskey i colą, że jest to w bibliotece największa kolekcja dotycząca jednej osoby.
Niebo nad Pennsylvania Avenue z warkotem silnika przecina jakiś helikopter. Pilot rzuca cień na kawalkadę czarnych SUV-ów, mknących przez centrum z migotaniem świateł i rykiem syren. Kiedy ulica pustoszeje, daję nurka do baru Hawk’n’Dove. Powoli sączę wódkę z wodą sodową, okupując dogodny stolik z widokiem na telewizor nastawiony na CNN. Podobnie jak w systemie gabinetów-kryjówek, ten lokal też ma swoje zaklepane miejsca. Wkrótce w barze zaroi się od członków personelu z obu stron sal w Kongresie. Będą tu popijać, balować, randkować, a czasami montować akty prawne uchwalane przy współpracy obu partii. Stoły to cenna waluta. Jako stażysta uważam za swój święty obowiązek zadbanie o to, żeby żaden członek personelu nie musiał stać przy barze.
O piątej do wnętrza Hawk’n’Dove sączy się strumyk członków personelu Moynihana w kolejności wyznaczanej coraz wyższymi miejscami w łańcuchu pokarmowym. Jako pierwsi przychodzą korespondenci legislacyjni wraz z pozostałymi stażystami. Godzinę później swoich miejsc domagają się asystenci legislacyjni. Następnie przychodzi dyrektor biura legislacyjnego i wreszcie, około siódmej, szef personelu Moynihana. Jego błękitny garnitur jest wymięty, a on sam wygląda na wyczerpanego. To w jego rękach spoczywał dzisiejszy „arkusz wycinków”, czyli segregator zawierający teksty z gazet ze wzmiankami o naszym szefie. Stażyści kompilują go co rano: rozcinają numery „Washington Post”, „New York Timesa” i tygodników o zasięgu ponadlokalnym, a następnie skrupulatnie podkreślają nazwisko Moynihana.
– Dzięki za utrzymanie fortu, Phil – rzuca szef personelu. – Spójrz na to. Hillary Clinton zamierza wejść na miejsce Moynihana. Rick Lazio nie ma szans.
Wylądowałem w biurze Moynihana w samą porę. Wkrótce odejdzie na emeryturę po dwudziestu czterech latach w Senacie. Lista byłych pracowników jego biura wygląda jak waszyngtoński leksykon „kto jest kim”, a figurujący na niej ludzie pomagają sobie w tarapatach. Resztę lata spędzam na pomaganiu im w tarapatach, zgodnie z instrukcjami dyrektora biura legislacyjnego: „Rób wszystko, o co prosimy. I rób to z uśmiechem. Nawet jeśli to nie wchodzi w zakres twoich obowiązków. Nawet jeśli to dziwaczne”. Biorę sobie jego słowa do serca. Personel Moynihana mnie polubił, bo taszczę na ochotnika tio pepe całymi wózkami i wykonuję niewdzięczne zadania stażysty w tempie, w jakim pracowałem w restauracji.
Tutaj są dwa sposoby podejścia do kariery: wgryźć się głębiej albo stąd spadać. Wiem jedno: nigdy nie wyjadę z Waszyngtonu. Ale ścieżka kariery człowieka, który rzucił studia, jest ograniczona; potrzebuję dyplomu. Zanim mój staż dobiegnie końca, składam podanie w George Washington University (GWU). Sam piszę szkic listu polecającego, a szef personelu Moynihana, dla którego przez całe lato trzymałem stoliki w połowie barów w mieście, składa na nim podpis. „Phil Elwood, obdarzony motywacją i talentem krasomówczym, będzie cennym nabytkiem dla Państwa legendarnej uczelni”.
*
Budzę się w celi aresztu. Dwaj gliniarze wywlekają mnie do pokoju przesłuchań i walą we mnie zarzutem, że po pijanemu przeleciałem przez szybę okna Biblioteki Gelmana w GWU. Nie pamiętam nic z zeszłego wieczoru, ale pulsowanie w głowie i rany cięte na całym ciele wskazują, że policjanci mówią prawdę. Z wykręconymi do tyłu rękami prowadzą mnie do furgonetki szeryfa i tam przykuwają do podłogi.
Staję przed obliczem sędziego, który mówi mi, że wie, jak bardzo mi przykro z powodu tego uczynku, który już nigdy więcej się nie powtórzy. Wymierza mi bardzo łagodną karę w postaci dwudziestu godzin prac społecznych. Później dowiaduję się, że odebrał telefon z biura Moynihana. Kilka dni po moim powrocie z aresztu do domu przychodzi skąpy list od władz uczelni George’a Washingtona. Moja obecność na terenie kampusu nie jest już mile widziana.
Jestem pewien, że w DC będę traktowany jak wyklęty. Trzeba będzie wracać do Olympii. Rodzice znowu ujrzą, jak ich syn staje w drzwiach hali przylotów niczym skonany Syzyf z pluszowym Pingwinem Opusem. Zamiast tego jednak otrzymuję awans. Wystarczył jeden telefon z biura Moynihana i zostaję zatrudniony jako korespondent legislacyjny u starszego senatora Carla Levina z Michigan. „Happy hours” trwają nadal. To zdumiewające, że mimo tej całej wódy udaje mi się cokolwiek załatwiać. Pod koniec mojego pierwszego roku pracy szef personelu ciągnie mnie do swojego gabinetu.
– Zdecydowanie sugeruję, żebyś zdobył dyplom ukończenia studiów – mówi. – George Washington wyraźnie nie wchodzi już w grę. A co powiesz na Georgetown?
Jeśli wziąć pod uwagę, że ze średniej ocen w liceum wychodzi mi trója, Georgetown też nie powinno wchodzić w grę. Okazuje się jednak, że Levin ma wśród władz uczelni znaczne wpływy. Jeden list od senatora i zostaję przyjęty jako przeniesiony student. Zdaję sobie sprawę, że w taki sposób działa świat, a przynajmniej ten świat. To nie jest merytokracja.
*
Do piwnicznego biura Stałej Podkomisji Śledczej członkowie personelu podrzucają całe skrzynki dokumentów. „Przekop się przez to. Szukaj czegokolwiek podejrzanego”, instruują. I wychodzą po następne pudła. Levin prowadzi dochodzenie w sprawie nadużyć popełnionych przez zarząd firmy Enron. Jej spektakularny upadek od miesięcy jest najważniejszym tematem relacji w CNN. A teraz Levin postawił sobie za cel skodyfikowanie popełnionych przez firmę wykroczeń i zapisanie ich w archiwach państwowych.
Popijam kawę z grupą prawników, którzy od tygodni nie oglądają światła dziennego, przeszukując z markerami w rękach tysiące stron wydrukowanych e-maili. Większość tego materiału to banalne rozmowy o lunchach w restauracjach ze stekami i korporacyjnych zacisznych kryjówkach. Co kilka stron dostrzegam transakcje, jakie Enron zawierał na nieprzyzwoicie wysokie sumy w dolarach. Łajdaki dostają wypłaty z dodatkową liczbą zer.
W dniu posiedzeń w sprawie Enronu idę do Budynku Harta, żeby popatrzeć na fajerwerki. Jakiś bezdomny mężczyzna stoi na czele długiej kolejki ciągnącej się wzdłuż Constitution Avenue. Patrzę, jak facet o drapieżnym wyglądzie w garniturze czarnym jak smoła wręcza bezdomnemu dziesięciodolarowy banknot i wślizguje się na jego miejsce. Lobbyści prawdopodobnie odstawiają ten numer od czasów prezydentury Granta. Macham moim identyfikatorem członka personelu i idę za lobbystą przez kordon ochrony do sali posiedzeń Senatu, gdzie staję pod tylną ścianą.
Levin w swoim workowatym garniturze, z resztkami włosów zaczesanymi na pocętkowaną od słońca skórę czaszki, podchodzi energicznym krokiem do podium. W 2013 roku strona BuzzFeed News opublikuje listę „23 najważniejszych kongresmenów z fryzurą typu comb over”. Levin trafi w tym zestawieniu na drugie miejsce. Człowiek z ludu. Pracuje najciężej ze wszystkich członków swojego personelu. W nabożnym skupieniu obserwuję, jak miesza z błotem Herberta Winokura juniora, przewodniczącego komisji finansowej Enronu, za pożyczkę w wysokości pół miliarda dolarów.
– Więc kiedy spotkał się pan z moimi ludźmi, czy powiedział pan im również, że nie za bardzo przypomina sobie tę transakcję? – pyta Levin, przyglądając się badawczo rozmówcy przez szkła okularów zsuniętych nisko na nos.
– Tak, panie senatorze.
– No to teraz odświeżył pan swoje wspomnienia. Enron pożyczył od Citibanku pół miliarda dolarów, ale nie wykazał tego w swoim bilansie jako długu, tylko raczej jako preferowane udziały, co wyglądało bardziej jak kapitał własny niż dług. Była to pożyczka upozorowana na kapitał własny, żeby uniknąć wykazania długu w księgach.
– Panie senatorze, jestem przekonany, że zostało to rozliczone jako spółka zależna objęta konsolidacją z…
Levin mu przerywa.
– Czy wykazano to jako pożyczkę?
– Wykazano to jako… Ta osoba prawna była skonsolidowana, a pięćset milionów dolarów Citibanku było udziałem mniejszościowym.
– Ale czy wykazano to jako pożyczkę?
Levin przyłapał go na gorącym uczynku. Widzę, jak Winokur pęka.
– Nie, panie senatorze.
Wymiana zdań na pierwsze strony gazet. Z boku sali dostrzegam stadko reporterów robiących notatki. Jak to w debacie, oto mają swój dowód. A teraz wydrukują go w jutrzejszej gazecie. Jakiś uczelniany dyskutant wykorzysta ten artykuł w rundzie debat na temat „regulacji fiskalnych”. Został skodyfikowany i trafił do archiwum. Według powszechnej opinii stanowi zatem prawdę.
Czuję się zafascynowany tą krwawą łaźnią, szczególnie przestępcami zajmującymi miejsca dla świadków. Kto im pomaga? Kto przygotował ich do tej masakry? Kimkolwiek był, nie okazał się wystarczająco dobry do tej roboty. Gdzie tu spójny przekaz? Dlaczego nie spodziewali się tych pytań? Dlaczego nie powtarzają tych samych pięciu zdań od nowa i jeszcze raz od nowa, i jeszcze raz? Dlaczego tylko dostarczają chwytliwych fraz senatorowi i mediom?
Uświadamiam sobie, że jestem prawdopodobnie jedyną osobą na świecie, która w taki sposób zareagowała na skandal w Enronie.
*
Wychylam się ku jezdni na K Street i zatrzymuję taksówkę. To pierwszy tydzień lata. Koniec zajęć. Włóczę się po barach w towarzystwie ludzi z personelu Wzgórza. Żółta taksówka się zatrzymuje, a ja staram się przeskoczyć betonową barierkę wzdłuż jezdni, ale zawadzam stopą o jej krawędź. Obracam się w powietrzu i padam na krawężnik.
Nie mogę chodzić. Wpełzam na tylne siedzenie taksówki i proszę kierowcę, żeby zawiózł mnie do najbliższego ośrodka zajmującego się urazami. Po przyjeździe do ambulatorium dla nagłych przypadków w George Washington University pielęgniarki sadzają mnie na wózku inwalidzkim. Trzy godziny później technik zerka na moje zdjęcie rentgenowskie, mówi „O cholera” i chce wybiec z pomieszczenia. Chwytam go za ramię i każę pokazać kliszę. Głowa kości udowej jak gdyby unosi się w powietrzu, kompletnie oddzielona od pozostałej części.
Budzę się, wdychając tlen przez rurkę. Na krześle obok łóżka siedzi moja matka. Ponieważ mieszka na drugim końcu kraju, dociera do mnie, że prawdopodobnie stało się coś złego. Nic nie pamiętam z wydarzeń, które nastąpiły po obejrzeniu wyniku prześwietlenia.
Przez miesiąc poruszam się o kulach. Następnie przechodzę na laskę. Do końca życia będę już lekko utykał przy chodzeniu, a trzy tytanowe śruby w biodrze będą wywoływały pobolewanie, kiedy temperatura spadnie poniżej pięciu stopni Celsjusza. Kilka miesięcy później po raz pierwszy w życiu wykonam akrobatyczny skok ze spadochronem. Na wizycie kontrolnej informuję chirurga, że musiał zrobić kawał dobrej roboty. Ale nie wygląda na ucieszonego.
*
Moi rodzice przylatują na ceremonię rozdania dyplomów w Georgetown. Wydaje się, że z ulgą witają fakt, iż dobrnąłem do mety. Levin pisze jeszcze jeden list i przyjmują mnie do London School of Economics (LSE). Zajmuję mieszkanie w dzielnicy Notting Hill, chodzę na wykłady o wojnach handlowych z dzieciakami premierów i zagranicznych dyplomatów.
Pewnego dnia w kampusie przechodzę obok łysiejącego młodego mężczyzny o twardym wzroku i z dwoma potężnymi ochroniarzami po bokach. To Sajf Kaddafi, słyszałem o nim. Studenci szepczą, że to syn dyktatora. Doszło do mnie, że mamy wspólnego dilera trawki.
Za kilka lat on stanie się jednym z moich klientów. Długo po tym, jak znalazłem się na liście płac jego rodziny, świat dowie się, że Sajf rzekomo kupił swój doktorat z filozofii za łapówki sięgające milionów funtów. Howard Davies, wybitny dyrektor tej instytucji, którego podpis widnieje na moim dyplomie, w niesławie zrezygnuje ze stanowiska.
Ale wybiegam zbyt daleko do przodu.
*
Przekraczam próg firmy Venture, sprawiającej wrażenie najmniejszej pracowni public relations w DC. Od kilku tygodni jestem z powrotem w mieście i staram się o jakąkolwiek pracę, która da mi sposobność trzymania się w pobliżu tego, co się dzieje na Wzgórzu. Tęskniłem za tym miastem. Brakowało mi pracy nad projektami, o których czytałem następnego dnia w gazetach. Brakowało mi tych „happy hours” spędzanych na wymienianiu się plotkami o senatorach, kiedy czułem się jak pan całego wszechświata.
Biuro Venture to niewiele więcej niż kilka biurek rozstawionych w piwnicznym pomieszczeniu siedziby firmy lobbingowej. Młoda kobieta ściska mi dłoń i zaprasza, żebym usiadł. Lustruje mój życiorys i napotyka w nim punkt, przy którym się zatrzymuje.
– Panie Elwood – mówi z uśmiechem – widzę, że pracował pan na Wzgórzu.
*
Jadę we wnętrzu czarnego SUV-a toczącego się wzdłuż First Street w kierunku CNN Studios. Obok mnie siedzą: Jon Powers, oficer wojsk lądowych, który niedawno ukończył turę służby w Iraku, oraz filmowiec Michael Tucker.
– Kiedy znajdą się panowie na planie, proszę pamiętać o podkreśleniu, że ten film muszą obejrzeć młodzi widzowie – pouczam ich. – Nałożenie na film ograniczenia wiekowego zmniejszy liczbę właśnie tych osób, które powinny dowiedzieć się z pierwszej ręki, jak wygląda wojna. Dzieciaków, które mogą zaciągnąć się do wojska.
Powers potakuje ruchem głowy, bezgłośnie powtarzając sobie moje słowa. Jeszcze raz omawiam z nim najważniejsze punkty jego przemowy, a tymczasem SUV podjeżdża do budynku połyskującego jasnym brązem ścian i szkłem okien, w którym mieści się siedziba telewizji CNN w Dystrykcie Kolumbii.
– Jeśli ten film dostanie ograniczenie wiekowe, będzie to krzywda dla amerykańskiej młodzieży – powtarzam, gdy wchodzimy do holu i odbieramy nasze przepustki.
Powers jest bohaterem filmu dokumentalnego Pałac Gunner w reżyserii Tuckera, opowiadającego o żołnierzach mieszkających podczas II wojny w Iraku w pałacu uciech należącym do Udajja, syna Saddama Husajna. Firma Venture otrzymała zadanie utrzymania produkcji – w której słowo „kurwa” pada więcej niż czterdzieści dwa razy – w kategorii dozwolonych od trzynastu lat. Reguły Amerykańskiego Stowarzyszenia Filmowców (MPAA) stanowią, że jeśli w filmie więcej niż raz wypowiada się słowo „kurwa”, automatycznie otrzymuje on kategorię R (restricted; ograniczona widownia). A to oznacza mniejsze zyski ze sprzedaży biletów.
To moja pierwsza kampania PR. Przyjąłem strategię stworzenia zalewu informacji w strefie działania. Zrobienia tyle hałasu, ile zdołamy. Dzwoniłem do koordynatorów i producentów telewizyjnych przez linię naziemną biura Venture mieszczącego się w suterenie.
– Właśnie teraz wojna w Iraku to rzeźnia – podrzucałem temat. – Nastolatki, których rekrutuje się do wojska, muszą zobaczyć ten film.
– Nie mam na to czasu – odpowiadali nękani przeze mnie koordynatorzy i odkładali słuchawkę.
– To nie moja działka – słyszałem raz po raz. – Proszę mnie skreślić ze swojej listy.
Mam dwadzieścia cztery lata – mój bajer o „ratowaniu dzieci” zrodził się z instynktu. Nie przeszedłem szkolenia w żadnym z biur prasowych na Wzgórzu. Venture ma jeszcze dwóch innych pracowników i płaci mi trzydzieści pięć tysięcy dolarów rocznie, ale przeczucie podpowiada mi, że to może mi się przydać. Po całym zalewie telefonów przebiłem się do producenta odpowiedzialnego za segment programu w CNN. Mimochodem wspomniałem, że Powers pochodzi z Buffalo w stanie Nowy Jork.
– Uśmiech losu – odpowiedział producent. – Wolf Blitzer jest z Buffalo. Poratujemy pańskiego faceta.
Plan CNN jest mniejszy, niż sobie wyobrażałem. Studio wygląda niczym zabawka odtwarzająca to, co się widzi na ekranie. Pomysł, że to maleńkie pomieszczenie wywiera taki wpływ, wydaje się nie na miejscu, jak obraz mrówek dźwigających jabłko. Kierownik produkcji prowadzi Powersa z zielonego pokoju na wyznaczone miejsce. Powers jest spokojny. W Bagdadzie zdołał uciszyć ostrzał z granatników RPG, więc poradzi sobie z paroma pytaniami prezentera kablówki z wiadomościami.
Oglądam ten segment w telewizorze w zielonym pokoju, wyobrażając sobie widzów oglądających go w domu. Powers i Tucker trzymają się naszego scenariusza, powtarzając moje argumenty o filmie ukazującym amerykańskiej młodzieży okrutne realia wojny.
Podczas gdy prezenter kiwa głową niczym zatroskany rodzic, obserwuję, jak słowa Powersa – moje słowa – zyskują w czasie rzeczywistym legitymizację, ponieważ on wypowiada je w wiadomościach telewizji kablowej. W jednej chwili pomysły, na które wpadłem w pozbawionym okien gabinecie, stają się rzeczywistością certyfikowaną przez samą CNN. Widzowie nie widzą mnie, budującego maszynę kreującą to złudzenie. Nie wiedzą nawet o moim istnieniu. Jeśli jakaś osoba od PR pojawia się w telewizji, to zazwyczaj oznacza, że coś spieprzyliśmy.
Podczas gdy CNN nadaje moje przesłanie do milionów Amerykanów, uświadamiam sobie, że moja praca nie polega na manipulowaniu opinią publiczną. Polega na skłonieniu odźwiernych, takich jak CNN, żeby robili to za mnie. Kiedy przyciągniesz uwagę mediów, twoja historia staje się prawdziwa. Zaczyna się rozmowa, która jeszcze przed chwilą nie istniała, której nikt nie zamierzałby przeprowadzić, gdybyś jej nie rozpoczął. Widzowie zaczynają akceptować coś, co stworzyłeś od zera.
Mam też coś, czego zawsze będą potrzebować dziennikarze: dostęp do wewnętrznych informacji. Informacje to jedyny artykuł, nad którym sprawuję kontrolę, ale w tym świecie stanowi on cenną walutę. Media nieustannie potrzebują paliwa. Mogę dostarczać informacji reporterom i sterować tym, ile widzą. Czuję się, jakbym nałożył parę okularów noktowizyjnych, ujawniających ukrytą maszynerię napędzającą świat. Zaczynam dostrzegać dźwignie, za które mogę pociągać. Mam wrażenie, że ten skok adrenaliny jest silniejszy niż działanie jakiejkolwiek wciągniętej kreski.
*
Prasa podejmuje nasze przesłanie i niesie je dalej. Załatwiamy przychylny wywiad, przeprowadzony przez A.O. Scotta i opublikowany w „New York Timesie”. „Jawna niejednoznaczność filmu Pałac Gunner jest najprawdziwszą miarą jego autentyczności jako artefaktu naszych czasów oraz jego wartości dla przyszłych prób zrozumienia, co Stany Zjednoczone robią w Iraku”, pisze Scott. Sean Hannity i Alan Colmes z Fox News wprowadzają Powersa w pięciominutowym segmencie. MSNBC również robi segment z Powersem i reżyserem filmu. Pierwszy raz mam już za sobą, zdobywam pierwsze punkty w wiadomościach w kablówce.
Kilka tygodni później przychodzę na premierę Pałacu Gunner. Na czerwonym dywanie pokazuje się senator Ted Kennedy. Światła sali gasną, a na ekranie wyświetla się napis: „Ten film został zakwalifikowany do kategorii PG-13”.
Właśnie utopiłem trupa.
Pozwól, że wyjaśnię. Swojego pierwszego trupa utopiłem w wieku dwunastu lat. Ojciec był pastorem w kościele na Wschodnim Wybrzeżu, kawałek drogi spacerkiem od oceanu. Nasz dom stał za kościołem, a podwórze od frontu tworzył parafialny cmentarz. Zespoły heavymetalowe próbowały wynajmować tę nieruchomość na przyjęcia po wypuszczeniu nowej płyty. Wiekowe i niewydolne szamba ekologiczne w domach w górze rzeki dostarczały do strumienia przepływającego przez cmentarz bakterie kałowe, których liczbę w mililitrze wody mierzono w setkach tysięcy. Istna rzeka gówna.
Kiedy jakiś parafianin wyzionął ducha, musiałem spędzać czas z ojcem i otrzymywałem za to rekompensatę. Pięćdziesiąt dolarów za trupa. W zamian za to należało tylko przez godzinę trzymać krzyż i sprawiać wrażenie zasmuconego. Robotnicy sprowadzali koparkę, żeby wykopać grób. Kiedy trumna znalazła się już na miejscu, ustawialiśmy wazony z kwiatami pomiędzy dołem a miejscem dla pogrążonych w żałobie krewnych.
Podczas jednego z pogrzebów staliśmy z ojcem za wazonami. Mogłem zajrzeć w głąb dołu.
– „Choćbym szedł po dolinie cieni śmierci…” – rozpoczął ojciec.
Wtem poprzez zawodzenie, płacz i siąkanie żałobników dosłyszałem, jak grudy ziemi osypują się z… pluskiem. Przesączająca się z ciemnej ziemi brązowa ciecz podchodziła coraz wyżej. Szturchnąłem łokciem ojca i ruchem głowy wskazałem dno grobu.
Ojciec zwiększył tempo:
– „…nie będę się bał złego…”
Obserwowałem, jak woda sraczkowatej barwy wiruje wokół trumny, która oderwała się od powierzchni gruntu i unosiła się na wodzie, coraz wyżej. Szturchnąłem ojca ponownie.
– Przytrzymaj trumnę – polecił szeptem.
Pochyliwszy krzyż dokładnie tyle, ile trzeba, mogłem postawić jedną stopę na stałym gruncie, a drugą na dzisiejszej bezimiennej nieboszczce.
– „Twoja laska i Twa podpora – one mnie pocieszą”[3].
Do momentu odmówienia końcowej modlitwy miałem cały but przesiąknięty.
– Zajmij się tym. Zaraz wrócę – rzucił ojciec i poprowadził żałobników do sali parafialnej. Oni nie mieli pojęcia, co się dzieje. Martwiłem się, że trumna uniesie się na wodzie i wypłynie z dołu. Miałem dwanaście lat, więc niepokoiłem się także tym, że leżąca w środku zmarła może ożyć. Wskoczyłem na wieko trumny, próbując ją zmusić do zanurzenia się. Poślizgnąłem się na śliskiej powierzchni i wpadłem do grobu.
To był pierwszy raz, kiedy pomogłem tworzyć fałszywą narrację. Zamaskować prawdę, kiedy wszystko się rozsypało. Zachować spokój i utopić trupa. Trup jest prawdą. W przypadku Pałacu Gunner przedstawiała się ona tak, że chcieliśmy uzyskać kategorię PG-13, żeby sprzedać więcej biletów. Tak więc topi się trupa. Każe się społeczeństwu wierzyć, że chcemy, by bezbronne nastolatki były bezpieczne przed wojną w Iraku. A ten trup przyniósł mi zarobek o wiele większy niż pięćdziesiąt dolców.
Muszę znowu stworzyć tę iluzję. Wokół siebie widzę władzę i jeszcze większą władzę. W DC zajmuję niską pozycję w hierarchii dziobania. Nawet Eric, asystent Moynihana, ma większe wpływy niż ja. Jednak po raz pierwszy w życiu odkryłem sztuczkę, która skłania ludzi do klaskania w dłonie. Sztuczkę, w której najwyraźniej jestem dobry. Muszę osiągnąć w niej mistrzostwo. Muszę się przekonać, jak daleko może mnie zanieść.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Autor ma na myśli stan Waszyngton ze stolicą w Olympii, leżący w odróżnieniu od stolicy Stanów Zjednoczonych na zachodnim wybrzeżu Ameryki (przyp. tłum.).
[2] DC – skrót oznaczający Dystrykt Kolumbii (District of Columbia), w którym leży stolica Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
[3] Księga Psalmów 23. Nowa Biblia Gdańska. Wydanie 2012, Śląskie Towarzystwo Biblijne.
PRZYPISY KOŃCOWE
Rozdział 1: O marmurze i gigantach
„23 najważniejszych kongresmenów z fryzurą typu comb over”: Benny Johnson, The 23 Most Important Comb-overs of Congress, BuzzFeed News, 29 maja 2013, www.buzzfeednews.com/article/bennyjohnson/23-most-important-comb-overs-of-congress.
„Nie, panie senatorze”: The Role of the Board of Directors in Enron’s Collapse, brak daty, GovInfo, www.govinfo.gov/content/pkg/CHRG-107shrg80300/html/CHRG-107shrg80300.htm.
„[…] przeprowadzony przez A.O. Scotta i opublikowany w «New York Timesie»”: A. O. Scott, With Soldiers in a Palace and Death in the Streets, „New York Times”, 4 marca 2005, dział Arts, www.nytimes.com/2005/03/04/movies/with-soldiers-in-a-palace-and-death-in-the-streets.html.
Tytuł oryginału: All the worst humans: how I made news for dictators, tycoons, and politicians
Copyright © 2024 by Phil Elwood
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: © Andrzej Komendziński
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
PR i Marketing: Margareta Wysocka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-195-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA NA FAKTACH