Jak ująć diabła - Kerri Maniscalco - ebook + książka

Jak ująć diabła ebook

Maniscalco Kerri

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szokujący, finałowy tom bestsellerowej serii STALKING JACK THE RIPPER, zapoczątkowanej książką Jak podejść Rozpruwacza! Audrey Rose i Thomas polują na wynaturzonego, nieuchwytnego mordercę znanego jako Diabeł z Białego Miasta.

Ten niegodziwy człowiek powiedział kiedyś, że ma w sobie diabła, który towarzyszy mu przez całe życie. Nikt nie wie, ilu ludzi zamordował, ale ta opowieść z pewnością skończy się... w piekle.

Audrey Rose Wadsworth i Thomas Cresswell przybyli do Ameryki, tętniącej życiem ojczyzny przebojowych ryzykantów. Okazuje się, że podobnie jak ich ukochany Londyn, Chicago pilnie strzeże swoich mrocznych tajemnic. Zwiedzając spektakularną Światową Wystawę, nasi bohaterowie dowiadują się o powiązanych z nią zaginionych kobietach i niewyjaśnionych zbrodniach.

Oboje stawiają czoło seryjnemu mordercy, innemu od wszystkich znanych im zbrodniarzy. Nie wystarczy go zidentyfikować – czy uda się również go złapać, i to w jego zamku tortur, czyli niesławnym morderczym hotelu?

Czy Audrey Rose wraz ze swoim ukochanym rozwiąże ostatnią zagadkę, czy też padnie ofiarą wyjątkowo zdeprawowanego rywala?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 529

Oceny
4,5 (85 ocen)
56
19
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justa1912

Nie oderwiesz się od lektury

Serce boli że to już koniec …
10
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Wielki finał serii. Moim zdaniem jak najbardziej udany. Wątki kryminalne przeplecione z świetnie poprowadzonym romansem, który nie jest nachalny. Bohaterowie, których naprawdę można polubić całym sercem (Thomas ❤️, świetna postać, jedna z moich ulubionych w ogóle, nie tylko w tej książce). Bardzo podobało mi się wplecenie w akcję zbrodni, które wydarzyły się naprawdę. Chętnie po lekturze odczytywałam artykuły opisujące prawdziwe wydarzenia. Serdecznie polecam całą serię.
00
Meisixx

Dobrze spędzony czas

4*
00
olakonior

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy tom!!
00
falusia

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna seria
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału CAP­TU­RING THE DE­VIL
Co­py­ri­ght © 2019 by Kerri Ma­ni­scalco All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by­Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Gra­fika na okładce Ol­gierd Lu­dwi­czak
Skład, ła­ma­nie oraz pro­jekt ty­po­gra­ficzny okładki Ra­do­sław Stęp­niak
Po­staci i zda­rze­nia w tej książce są fik­cyjne. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób, ży­ją­cych lub zmar­łych, jest przy­pad­kowe i nie jest za­mie­rzone przez au­torkę.
Zdję­cia za zgodą Wel­l­come Col­lec­tion (s. 74, 202, 215, 337, 342); Shut­ter­stock (14, 26, 107, 270, 386, 446, 485); Alamy (s. 165); do­mena pu­bliczna (s. 159, 281, 475). Po­zo­stałe ele­menty gra­ficzne Shut­ter­stock.
Cy­tat na s. 9 z Bu­rzy Wil­liama Szek­spira w tłu­ma­cze­niu Le­ona Ulri­cha, wol­ne­lek­tury.pl
Cy­tat na s. 7 z Ju­liu­sza Ce­zara Wil­liama Szek­spira w tłu­ma­cze­niu Le­ona Ulri­cha, wol­ne­lek­tury.pl
Cy­tat na s. 9 i 483 z Ro­mea i Ju­lii Wil­liama Szek­spira w tłu­ma­cze­niu Jó­zefa Pasz­kow­skiego, wol­ne­lek­tury.pl
Cy­tat na s. 11 z Bu­rzy Wil­liama Szek­spira w tłu­ma­cze­niu Le­ona Ulri­cha, wol­ne­lek­tury.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-747-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Drogi Czy­tel­niku,

Trwal­sza niż ży­cie, trwal­sza niż śmierć.

Moja mi­łość do Cie­bie jest wieczna.

Bądź zdrów, Bru­tu­sie, na wieki! Na wieki!

Gdy się zo­ba­czym, uśmiech­niem się znowu,

Gdy nie, na za­wsze że­gnamy się te­raz.

Wil­liam Szek­spir,Ju­liusz Ce­zar(tłum. Leon Ulrich)

.

Do­bra­noc, luby! jesz­cze raz do­bra­noc!

Smu­tek roz­sta­nia tak bar­dzo jest miły,

Że by do­bra­noc wciąż usta mó­wiły.

Wil­liam Szek­spir,Ro­meo i Ju­lia, akt 2, scena 6(tłum. Jó­zef Pasz­kow­ski)

.

Święto się skoń­czyło.

Ak­to­rzy moi, jak ci po­wie­dzia­łem,

Były to du­chy; na moje roz­kazy

Na wiatr się lekki wszyst­kie roz­pły­nęły.

Jak bez­pod­stawna wi­dzeń tych bu­dowa,

Ja­sne pa­łace i wieże w chmur wieńcu,

Święte ko­ścioły, wielka ziemi kula,

Tak wszystko kie­dyś na nic się roz­pły­nie,

Jed­nego pyłku na ślad nie zo­stawi,

Jak mo­ich du­chów po­wietrzne zja­wi­sko.

Sen i my z jed­nych zło­żeni pier­wiast­ków;

Ży­wot nasz krótki w sen jest owi­nięty.

Wil­liam Szek­spir,Bu­rza(tłum. Leon Ulrich)

Nowy Jork, ok. 1889 roku

KIEDY OTWO­RZY­ŁAM DRZWI PO­WOZU i nie od­ry­wa­jąc wzroku od unie­sio­nego to­pora, chwiej­nie wy­sia­dłam na ulicę, po­wi­tał mnie lo­do­waty po­dmuch wia­tru. Roz­myte pro­mie­nie słońca zda­wały się ska­py­wać z ostrza ni­czym świeże kro­ple krwi, co przy­po­mniało mi o nie­daw­nych zda­rze­niach. Nie­któ­rzy pew­nie na­zwa­liby je kosz­ma­rami. Głę­boko we mnie obu­dziło się uczu­cie po­dobne do głodu, ale po­śpiesz­nie je stłu­mi­łam.

– Panno Wad­sworth?

Woź­nica wy­cią­gnął ku mnie rękę, czuj­nie przy­pa­tru­jąc się twa­rzom umo­ru­sa­nych lu­dzi, któ­rzy tłum­nie się prze­py­chali przez West Street. Za­mru­ga­łam i przy­po­mnia­łam so­bie, gdzie je­stem i kto mi to­wa­rzy­szy. Spę­dzi­łam w No­wym Jorku już nie­mal trzy ty­go­dnie, a na­dal wszystko tu­taj wy­da­wało mi się nie­rze­czy­wi­ste.

Woź­nica ob­li­zał spierzch­nięte wargi i do­dał z na­pię­ciem:

– Pani stryj ży­czył so­bie, żeby za­brać obie pa­nie pro­sto do...

– Za­cho­wajmy to w ta­jem­nicy, Rho­des.

Po tych sło­wach za­ci­snę­łam dłoń na la­sce i ru­szy­łam przed sie­bie, wpa­trzona w mętne czarne oczy. To­pór w końcu opadł i z głu­chym trza­skiem rąb­nął w drewno, po dro­dze prze­ci­na­jąc rdzeń krę­gowy na wy­so­ko­ści karku. Oprawca – ja­sno­włosy męż­czy­zna, na oko dwu­dzie­sto­la­tek – wy­cią­gnął ostrze z trupa i wy­tarł je o przód zbry­zga­nego krwią far­tu­cha.

Ze względu na pod­wi­nięte rę­kawy ko­szuli i zro­szone po­tem czoło rzeź­nik na mo­ment sko­ja­rzył mi się ze stry­jem Jo­na­tha­nem tuż po otwar­ciu zwłok. Kat odło­żył to­pór i szarp­nię­ciem od­su­nął mar­twą kozę, spraw­nie od­dzie­la­jąc jej łeb od tu­ło­wia.

Po­de­szłam nieco bli­żej. Za­cie­ka­wiło mnie, dla­czego głowa zwie­rzę­cia nie sto­czyła się z rzeź­nic­kiego pniaka, jak się tego spo­dzie­wa­łam. Łeb prze­tur­lał się na bok po gru­bej de­sce i znie­ru­cho­miał, wpa­tru­jąc się mar­twym wzro­kiem w zi­mowe niebo. Gdy­bym wie­rzyła w ży­cie po śmierci, mia­ła­bym na­dzieję, że koza tra­fiła do lep­szego świata, da­leko stąd.

Sku­pi­łam się na tu­szy. Zwie­rzę ubito i oskó­ro­wano gdzie in­dziej, więc oglą­da­łam ciało po­kryte biało-czer­woną mapą krzy­żu­ją­cej się tkanki łącz­nej, tłusz­czu i chu­dego mięsa. Stłu­mi­łam w so­bie na­ra­sta­jącą po­trzebę wy­re­cy­to­wa­nia pół­gło­sem na­zwy każ­dego mię­śnia i ścię­gna. Od mie­siąca nie prze­pro­wa­dzi­łam żad­nej sek­cji zwłok.

– Ja­kie to ape­tyczne – usły­sza­łam.

Moja sio­stra cio­teczna Liza w końcu do mnie do­łą­czyła. Zła­pała mnie pod rękę i po­cią­gnęła za sobą, że­bym ze­szła z drogi męż­czyź­nie, który wła­śnie rzu­cał cze­lad­ni­kowi wy­pchany płó­cienny wo­rek. Do­piero te­raz za­uwa­ży­łam cienką war­stwę tro­cin pod sto­pami rzeź­nika. Pył drzewny do­brze chło­nął krew przed za­mia­ta­niem, o czym wie­dzia­łam dzięki wielu go­dzi­nom spę­dzo­nym w la­bo­ra­to­rium stryja i w aka­de­mii me­dy­cyny są­do­wej w Ru­mu­nii, gdzie przez krótki czas się uczy­łam. Stryj nie był je­dy­nym Wad­swor­them z za­mi­ło­wa­niem do kro­je­nia zmar­łych.

Rzeź­nik prze­rwał rą­ba­nie kozy i spoj­rzał na nas lu­bież­nie. Bez­czel­nie zlu­stro­wał nas wzro­kiem, po czym gwizd­nął z apro­batą.

– Zdzie­ram gor­sety szyb­ciej niż skórę z kozy. – Uniósł nóż, ga­piąc się na mój de­kolt. – Chcesz się prze­ko­nać, fi­glarko? Po­wiedz słówko, a zo­ba­czysz, co jesz­cze po­tra­fię zro­bić z ta­kim ciał­kiem.

Sto­jąca obok mnie Liza za­marła. „Fi­glar­kami” czę­sto na­zy­wano ko­biety, które rze­komo źle się pro­wa­dziły. Je­śli ten czło­wiek są­dził, że się za­ru­mie­nię i ucieknę, to ogrom­nie się po­my­lił.

– Bar­dzo mi przy­kro, pro­szę pana, ale nie je­stem pod wra­że­niem. – Od nie­chce­nia wy­su­nę­łam skal­pel z to­re­beczki za­wie­szo­nej na prze­gu­bie. – Tak się składa, że i ja pa­tro­szę trupy, choć nie za­przą­tam so­bie głowy zwie­rzę­tami. Usu­wam wnętrz­no­ści lu­dziom. Ży­czy pan so­bie po­kazu?

Z pew­no­ścią do­strzegł na mo­jej twa­rzy coś, co go za­nie­po­ko­iło, gdyż cof­nął się o krok i uniósł zro­go­wa­ciałe dło­nie.

– Nie chcę kło­po­tów – oznaj­mił. – Tylko żar­to­wa­łem.

– Ja rów­nież – po­wie­dzia­łam. Zbladł, kiedy ob­da­rzy­łam go słod­kim uśmie­chem, jed­no­cze­śnie ko­ły­sząc skal­pe­lem. – Szkoda, że prze­szła panu ochota na za­bawę. Inna sprawa, że wcale mnie to nie dziwi. Męż­czyźni pań­skiego po­kroju zbyt­nio się prze­chwa­lają po to, żeby za­ma­sko­wać swoje... mi­zerne moż­li­wo­ści.

Liza otwo­rzyła usta ze zdu­mie­nia i na­tych­miast mnie od­cią­gnęła. Gdy nasz po­wóz od­je­chał bez nas, wes­tchnęła ciężko i po­wie­działa:

– Wy­tłu­macz mi, moja droga, dla­czego opu­ści­ły­śmy cie­pły ele­gancki po­wóz, żeby prze­cha­dzać się wśród... – Wska­zała pa­ra­solką rzędy pnia­ków i stra­ga­nów z po­ćwiar­to­wa­nym mię­sem, które rzeź­nicy za­wi­jali w brą­zowy pa­pier. – ...tego wszyst­kiego. Smród jest po pro­stu kosz­marny, a to­wa­rzy­stwo jesz­cze gor­sze. Nikt ni­gdy nie zwra­cał się do mnie w rów­nie pro­stacki spo­sób.

Po­sta­no­wi­łam prze­mil­czeć swoje wąt­pli­wo­ści w tej kwe­stii. Spę­dzi­ły­śmy po­nad ty­dzień na po­kła­dzie trans­atlan­tyku, gdzie ze­tknę­ły­śmy się ze zna­nym z roz­pu­sty cyr­kiem. Już po pię­ciu mi­nu­tach zna­jo­mo­ści z jego mło­dym dy­rek­to­rem by­łam świa­doma, że to dia­beł wcie­lony, i to pod wie­loma wzglę­dami.

– Za­pra­gnę­łam na wła­sne oczy zo­ba­czyć dziel­nicę rzeź­ni­ków – skła­ma­łam. – Może znajdę tu na­tchnie­nie do przy­rzą­dze­nia ide­al­nego dru­giego da­nia. Co my­ślisz o pie­czo­nej koź­li­nie?

– Zu­peł­nie coś in­nego niż przed de­ka­pi­ta­cją kozy. – Liza wy­glą­dała tak, jakby zbie­rało się jej na wy­mioty. – Wiesz, do czego służą książki ku­char­skie? Można z nich czer­pać in­spi­ra­cję bez wy­siłku i ro­bie­nia jatki. To oczy­wi­ste, że znowu chcesz jak naj­bar­dziej zbli­żyć się do śmierci.

– Nie mów głupstw. Jak mo­żesz tak my­śleć?

– Ro­zej­rzyj się, Au­drey Rose. W tym mie­ście jest tyle cie­ka­wych miejsc, a ty wy­bra­łaś aku­rat tę oko­licę na spa­cer.

Ode­rwa­łam wzrok od osku­ba­nego kur­czaka, który lada mo­ment miał po­dzie­lić los roz­człon­ko­wa­nej kozy, i ze scep­ty­cy­zmem ro­zej­rza­łam się wo­kół. Krew mia­rowo ska­py­wała z licz­nych drew­nia­nych sto­łów rzeź­ni­czych przed skle­pami i roz­bry­zgi­wała się na ziemi.

Wnio­sku­jąc z plam w prze­róż­nych od­cie­niach, nikt nie mył ulic na­wet po dniu wy­jąt­kowo na­tę­żo­nego ćwiar­to­wa­nia zwie­rząt. Żyłki szkar­łatu i czerni wiły się wśród szcze­lin mię­dzy ko­cimi łbami – do­pływy sta­rej śmierci łą­czyły się ze stru­mie­niami no­wej. Oczy mnie za­pie­kły, a serce szyb­ciej za­biło, gdy po­czu­łam za­pach mie­dzi prze­mie­szany ze smro­dem od­cho­dów.

Na tej ulicy śmierć była na­ma­calna. Była speł­nio­nym ma­rze­niem mor­dercy.

Gdy Liza omi­jała wia­dro z oszro­nio­nymi po­dro­bami, jej cie­pły od­dech w mroź­nym po­wie­trzu sko­ja­rzył mi się z parą bu­cha­jącą z go­rą­cego czaj­nika. Nie by­łam pewna, czy moją sio­strę bar­dziej razi bli­skość aż tylu wnętrz­no­ści, czy ra­czej fakt, że są czę­ściowo za­mro­żone. Za­my­śli­łam się nad ukry­tym we mnie mro­kiem, dzięki któ­remu nie czu­łam naj­mniej­szego obrzy­dze­nia. Być może na­de­szła pora na nowe hobby.

Naj­wy­raź­niej uza­leż­nia­łam się od krwi.

– Za­raz za­trzy­mam inny po­wóz. I tak nie po­win­naś spa­ce­ro­wać przy tej po­go­dzie. Wiesz prze­cież, co mówi stryj o ta­kim zim­nie. Po­patrz tylko. – Liza wska­zała głową na­sze stopy. – Buty na­sią­kają wodą jak chleb zupą, kiedy go w niej za­nu­rzyć. Zmar­z­niemy tu na kość.

Na­wet nie zer­k­nę­łam na swoje stopy. Od­kąd przy­ję­łam cios no­żem w nogę, nie no­si­łam ulu­bio­nych ślicz­nych pan­to­fel­ków. Dzi­siaj wło­ży­łam pła­skie i ni­ja­kie buty ze sztyw­nej skóry. Liza miała ra­cję. Przej­mu­jąca wil­goć wnik­nęła przez szwy i wsią­kła w poń­czo­chy, a tępy ból w ko­ściach, który nie­mal ni­gdy mnie nie opusz­czał, jesz­cze się na­si­lił.

– Stać! Zło­dziej!

Po­li­cjant za­gwiz­dał gdzieś nie­opo­dal, a wtedy kilka osób wy­rwało się z tłumu i roz­bie­gło po ulicz­kach ni­czym roz­no­szące dżumę szczury. Od­su­nę­ły­śmy się szybko, żeby przy­pad­kiem nie paść ofiarą ucie­ka­ją­cych kie­szon­kow­ców i zło­dzie­jasz­ków.

– Upie­czone w ca­ło­ści pro­się aż nadto wy­star­czy – do­dała Liza. – Nie przej­muj się.

– Wła­śnie o to cho­dzi.

Przy­war­łam do bu­dynku, kiedy mi­nął mnie bie­gnący chło­piec. Jedną ręką przy­trzy­my­wał swój kasz­kiet, a w dru­giej trzy­mał coś, co wy­glą­dało jak ze­ga­rek. Pę­dzący z tyłu po­li­cjant gwiz­dał nie­prze­rwa­nie, la­wi­ru­jąc mię­dzy sprze­daw­cami.

– Nie mogę się nie przej­mo­wać. Uro­dziny Tho­masa są już za dwa dni – przy­po­mnia­łam Li­zie, tak jak­bym nie mó­wiła tego ze sto razy w ostat­nim ty­go­dniu. Gwiz­dek po­ste­run­ko­wego i krzyki stop­niowo ci­chły, więc znowu ru­szy­ły­śmy wzdłuż rzeź­ni­czych stra­ga­nów. – To pierw­sza uro­czy­sta ko­la­cja, którą or­ga­ni­zuję, więc chcę, żeby wszystko po­szło ide­al­nie.

Pan Tho­mas Cres­swell – mój nie­zno­śny, lecz nie­za­prze­czal­nie cza­ru­jący part­ner w wy­ja­śnia­niu zbrodni – i ja przez dłuż­szy czas omi­ja­li­śmy te­mat za­lo­tów i mał­żeń­stwa. Zgo­dzi­łam się przy­jąć jego oświad­czyny, o ile wcze­śniej zwróci się do mo­jego ojca, jed­nak nie są­dzi­łam, że wszystko ro­ze­gra się tak szybko. Zna­li­śmy się za­le­d­wie od pię­ciu mie­sięcy, ale uwa­ża­łam, że po­dej­muję słuszną de­cy­zję.

Więk­szość mło­dych ko­biet z mo­ich krę­gów wy­cho­dziła za mąż w wieku około dwu­dzie­stu je­den lat. Ja czu­łam się star­sza, zwłasz­cza po wy­da­rze­niach na po­kła­dzie RMS Etru­rii. Przy­sta­łam na to, żeby Tho­mas na­pi­sał do mo­jego ojca list z prośbą o spo­tka­nie, pod­czas któ­rego za­mie­rzał przed­sta­wić swoje in­ten­cje. W tym mo­men­cie mój oj­ciec i ciotka Ame­lia pły­nęli z Lon­dynu do No­wego Jorku, więc zbli­żał się czas ofi­cjal­nych za­lo­tów, zwień­czo­nych za­rę­czy­nami.

Jesz­cze nie­dawno na myśl o związku czu­ła­bym się jak uwię­ziona w nie­wi­dzial­nej klatce. Te­raz z ko­lei mia­łam ir­ra­cjo­nalne obawy, że coś unie­moż­liwi mój ślub z Tho­ma­sem. Nie­dawno omal go nie stra­ci­łam i za nic nie mo­głam do­pu­ścić do tego, żeby to się po­wtó­rzyło.

– A poza tym... – Wy­ję­łam z to­rebki list od zna­ko­mi­tego pa­ry­skiego szefa kuchni i ra­do­śnie po­ma­cha­łam ko­pertą. – ...mon­sieur Escof­fier ka­te­go­rycz­nie za­żą­dał naj­lep­szego mięsa. I jak wiesz, stryj nie za­do­woli się byle ka­wał­kiem twar­dej gi­czy. – Moc­niej opar­łam się o la­skę. – Dla­tego będę się przej­mo­wała.

Liza chyba za­mie­rzała po­le­mi­zo­wać, ale tylko przy­ło­żyła per­fu­mo­waną chustkę do nosa i spoj­rzała na me­cha­niczne skle­pie­nie nad na­szymi gło­wami. Prze­no­śnik ta­śmowy z ha­kami su­nął przy wtó­rze szczęku kół zę­ba­tych i po­dzwa­nia­nia me­talu ob­cią­ża­nego nie­ustan­nie do­kła­da­nymi po­ła­ciami świe­żego mięsa, a cały ten ha­łas na­kła­dał się na od­głosy ulicz­nego zgiełku. Liza ob­ser­wo­wała z za­dumą, jak szczątki wjeż­dżają do bu­dyn­ków, gdzie nie­wąt­pli­wie roz­bie­rano je na jesz­cze mniej­sze czę­ści.

Moja sio­stra za­pewne szu­kała ko­lej­nego po­wodu, dla któ­rego po­win­nam sie­dzieć w domu i od­po­czy­wać, ale po kilku ty­go­dniach w No­wym Jorku czu­łam się aż nadto zre­lak­so­wana. Nie mia­łam ochoty słu­chać, co mogę ro­bić, a czego już nie. Sama wie­dzia­łam to naj­le­piej.

Na­prawdę za­le­żało mi na tym, żeby osiem­na­ste uro­dziny Tho­masa były wy­jąt­kowe, lecz moja ob­se­sja miała rów­nież inne źró­dło. Z obawy, że jesz­cze bar­dziej uszko­dzę nogę, stryj nie po­zwa­lał mi swo­bod­nie opusz­czać domu babci, więc od­cho­dzi­łam od zmy­słów z bez­czyn­no­ści i nudy. Za­ję­łam się or­ga­ni­za­cją uro­dzi­no­wej im­prezy nie tylko ze względu na Tho­masa, ale i dla sie­bie.

Na­tu­ral­nie by­łam wdzięczna sio­strze cio­tecz­nej za wspar­cie. Liza i Tho­mas za­ba­wiali mnie na prze­mian, czy­ta­jąc gło­śno moje ulu­bione książki i gra­jąc na pia­ni­nie. Wy­sta­wili na­wet kilka sztuk te­atral­nych, co mnie roz­ba­wiło i za­ra­zem zdu­miało. Liza śpie­wała jak sło­wik, w prze­ci­wień­stwie do Tho­masa, który wy­padł tra­gicz­nie. Wrza­ski ko­cicy w rui by­łyby mil­sze dla ucha, ale przy­naj­mniej się prze­ko­na­łam, że nie jest uzdol­niony w każ­dej dzie­dzi­nie, co ogrom­nie pod­nio­sło mnie na du­chu. By­łoby mi na­prawdę ciężko, gdyby nie Liza, Tho­mas i książki. Dzięki przy­go­dom na kar­tach po­wie­ści nie smu­ci­łam się tym, co mnie omija w praw­dzi­wym świe­cie.

– Per­so­nel ku­chenny two­jej babci po­ra­dzi so­bie z za­ku­pami we­dług wska­zó­wek pana Ritza. Czy to nie on po­le­cił nam pana Escof­fiera? Nie po­winno się oglą­dać ta­kich scen przed przy­miarką sukni. – Liza wska­zała głową rzeź­nika, który wła­śnie wy­dłu­by­wał oczy z ko­ziego łba i wrzu­cał je do mi­ski. Brzuch kozy był roz­cięty i go­towy do wy­pa­tro­sze­nia. – Na­wet je­śli się przy­wy­kło do ma­ka­brycz­nych wi­do­ków.

– Śmierć to część ży­cia. Oto przy­kład. – Po­pa­trzy­łam wy­mow­nie na świeże mięso. – Gdyby nie śmierć tej kozy, lu­dzie by gło­do­wali.

Liza zmarsz­czyła nos.

– Albo po pro­stu mu­sie­liby na­uczyć się ja­dać ro­śliny – za­uwa­żyła.

– To bar­dzo śmiałe stwier­dze­nie, nie­mniej ro­śliny też mu­siałby gi­nąć, żeby lu­dzie prze­trwali.

Zi­gno­ro­wa­łam ukłu­cie bólu w no­dze, kiedy ude­rzył w nas wy­jąt­kowo lo­do­waty po­wiew wia­tru znad rzeki Hud­son. Sine chmury wy­brzu­szały się, zwia­stu­jąc nowe opady śniegu, który – jak mi się wy­da­wało – sy­pał nie­prze­rwa­nie już od mie­siąca. Z przy­kro­ścią mu­sia­łam przy­znać ra­cję stry­jowi: tego wie­czoru mia­łam po­nieść kon­se­kwen­cje swo­jego spa­ceru.

– A poza tym moja przy­miarka jest za dwa­dzie­ścia mi­nut, więc zo­stało mnó­stwo czasu na...

Urwa­łam, gdy prze­cho­dzień w szy­tym na miarę ciem­no­brą­zo­wym pal­cie i w me­lo­niku w tym sa­mym ko­lo­rze rap­tow­nie od­sko­czył, w ostat­niej chwili uni­ka­jąc obrzy­dli­wej ką­pieli, kiedy wia­dro nie­czy­sto­ści wy­lało się z okna czyn­szo­wej ka­mie­nicy pro­sto na chod­nik. Nie­zna­jomy wpadł na mnie, a la­ska, którą wy­trą­cił z mo­jej ręki, wy­lą­do­wała na ziemi obok jego le­kar­skiej torby peł­nej zna­nych mi na­rzę­dzi. Męż­czy­zna zi­gno­ro­wał torbę i mocno chwy­cił mnie za ra­mię, że­bym nie upa­dła i przy­pad­kiem nie na­działa się na coś ostrego.

Pro­stu­jąc się, po­pa­trzy­łam na wy­su­niętą z roz­pię­tej torby cał­kiem sporą piłę do ko­ści. Za­uwa­ży­łam też coś, co wy­glą­dało jak pro­jekt ar­chi­tek­to­niczny, i po­my­śla­łam, że ten czło­wiek może być le­ka­rzem, który bu­duje wła­sny ga­bi­net. Kiedy nie­zna­jomy się upew­nił, że już nie grozi mi upa­dek, pu­ścił mnie, po czym szybko pod­niósł swoją torbę, wrzu­cił do niej na­rzę­dzia me­dyczne i zwi­nął ry­su­nek.

– Naj­moc­niej prze­pra­szam! – ode­zwał się. – J...je­stem Henry. Nie chcia­łem... Na­prawdę po­wi­nie­nem w końcu za­cząć pa­trzeć, do­kąd idę. Mam dzi­siaj mi­lion spraw na gło­wie.

– Tak, po­wi­nien pan. – Liza pod­nio­sła moją la­skę i po­słała mu gniewne spoj­rze­nie, któ­rego nie po­wsty­dzi­łaby się na­wet ciotka Ame­lia. – Ze­chce pan wy­ba­czyć, na nas pora.

Męż­czy­zna prze­niósł spoj­rze­nie na moją sio­strę i za­mknął usta: nie by­łam pewna, czy z po­wodu jej urody, czy tem­pe­ra­mentu. Chyba usi­ło­wał ze­brać my­śli, kiedy Liza uważ­nie mu się przy­glą­dała.

– Że­gnam pana. – Po­now­nie ujęła mnie pod rękę i wy­nio­śle unio­sła głowę, po­trzą­sa­jąc kar­me­lo­wymi wło­sami. – Je­ste­śmy spóź­nione na bar­dzo ważne spo­tka­nie.

– Nie za­mie­rza­łem...

Nie cze­ka­jąc, aż pan Henry opo­wie o swo­ich za­mia­rach, Liza po­pro­wa­dziła nas przez la­bi­rynt sto­isk, wśród rzeź­ni­ków i sprze­daw­ców. Jedną ręką ści­skała lekko unie­sioną bla­do­zie­loną suk­nię i pa­ra­solkę, drugą cią­gnęła mnie za sobą. Po­ru­sza­ły­śmy się zde­cy­do­wa­nie zbyt prędko jak na moje moż­li­wo­ści, więc w końcu oswo­bo­dzi­łam się i ru­szy­łam ku West Street.

– Co to, w imię kró­lo­wej, miało być? – spy­ta­łam, wska­zu­jąc na męż­czy­znę, przed któ­rym wła­ści­wie ucie­kły­śmy. – Prze­cież nie chciał się ze mną zde­rzyć, a poza tym nie­wąt­pli­wie go za­uro­czy­łaś. Gdyby nie twoje bez­den­nie nie­uprzejme za­cho­wa­nie, mo­gły­by­śmy za­pro­sić go na przy­ję­cie. Prze­cież jesz­cze wczo­raj ubo­le­wa­łaś, że nie masz z kim flir­to­wać.

– Ow­szem, ubo­le­wa­łam.

– No wła­śnie. Był uprzejmy, tro­chę nie­zdarny, ale nie­szko­dliwy i chyba miał miły cha­rak­ter. Nie po­do­bają ci się bru­neci?

– No do­brze. – Liza prze­wró­ciła oczami. – Skoro mu­sisz wie­dzieć, imię Henry za bar­dzo ko­ja­rzy się z Harry, a chwi­lowo mam do­syć męż­czyzn o imio­nach za­czy­na­ją­cych się na li­terę H. 

– Co za ab­surd.

– Nie więk­szy niż stycz­niowy spa­cer wśród rzeź­ni­czych stra­ga­nów. W ja­snej sukni. Czy mimo to na­rze­kam, droga sio­stro? – spy­tała, a ja wy­mow­nie unio­słam brwi. – Nic na to nie po­ra­dzę! – krzyk­nęła. – Wiesz, jak bar­dzo de­ner­wuję się przed spo­tka­niem z mamą, zwłasz­cza po mo­jej do­prawdy krót­ko­trwa­łej ucieczce z cyr­kiem.

Po wzmiance o Księ­ży­co­wym Cyrku obie przez chwilę mil­cza­ły­śmy, wspo­mi­na­jąc ma­gię, psoty i chaos, które na za­wsze wdarły się w na­sze ży­cie za sprawą za­le­d­wie dzie­wię­ciu dni na po­kła­dzie li­niowca RMS Etru­ria. Pod tym wzglę­dem cyrk zde­cy­do­wa­nie speł­nił za­po­wie­dzi z pla­ka­tów re­kla­mo­wych. Cyr­kowcy na­ro­bili mnó­stwa kło­po­tów, nie­mniej by­łam do­zgon­nie wdzięczna Me­fi­sto­fe­le­sowi za lek­cję, któ­rej ce­lowo lub przy­pad­kiem mi udzie­lił. Pod ko­niec tego prze­klę­tego rejsu nie mia­łam już żad­nych wąt­pli­wo­ści co do mał­żeń­stwa z Tho­ma­sem. Znik­nęły ni­czym ma­gik pre­zen­tu­jący skom­pli­ko­waną ilu­zję.

Pew­ność do­dała mi skrzy­deł.

Liza owi­nęła się szczel­niej pe­le­ryną i ru­chem głowy wska­zała boczną ulicę.

– Po­win­ny­śmy jak naj­szyb­ciej iść do Do­gwood Lane Bo­uti­que – za­uwa­żyła. – Żadna kraw­cowa, która po­bie­rała na­uki w Ho­use of Worth, nie lubi, kiedy każe się jej cze­kać. Chyba nie chcesz, żeby jej iry­ta­cja od­biła się na ja­ko­ści two­jej nie­szczę­snej sukni?

Zer­k­nę­łam za sie­bie, chcąc jesz­cze raz się przyj­rzeć alejce ze stra­ga­nami mię­snymi, ale już by­ły­śmy za da­leko od za­chla­pa­nego po­soką bruku. Ode­tchnę­łam po­woli i głę­boko, za­sta­na­wia­jąc się, czy tylko z po­wodu nudy i przy­ję­cia Tho­masa fa­scy­no­wa­łam się jedną z naj­bar­dziej krwa­wych dziel­nic No­wego Jorku. Od za­koń­cze­nia na­szego śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa mi­nął nie­mal mie­siąc. Przez ostat­nie trzy wspa­niałe ty­go­dnie nie to­wa­rzy­szyła nam śmierć, znisz­cze­nie i wi­dok wszyst­kiego, co naj­gor­sze na świe­cie.

Po­win­nam się z tego cie­szyć, tym­cza­sem jed­nak mar­twił mnie dziwny ucisk w brzu­chu. Gdy­bym nie była pewna, że nie o to cho­dzi, mo­gła­bym po­my­śleć, że to ob­jaw roz­cza­ro­wa­nia.

Suk­nie zdo­bione ko­ra­li­kami i ko­ronką

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki