Jak złodziej przyszła - Grażyna Latos, Elżbieta Strzałkowska - ebook

Jak złodziej przyszła ebook

Grażyna Latos, Elżbieta Strzałkowska

3,9

Opis

Według prognoz w przeciągu najbliższych dekad staniemy się najstarszym   społeczeństwem Unii Europejskiej – w 2050 roku grupa osób powyżej   sześćdziesiątego piątego roku życia będzie stanowiła ponad jedną trzecią   ludności Polski.<br /> Grażyna Latos i Elżbieta Strzałkowska, dwie reporterki, które wiekowo   dzieli pokolenie, razem przyglądają się obecnej i przyszłej starości –   jesieni życia swoich i naszych bliskich – tworząc wielowątkowy reportaż   pisany na cztery ręce. Jaka jest dzisiaj starość? Kiedy się zaczyna? Jak   można się na nią przygotować? I czy tylko zabiera, a może też coś daje?<br /> Dopełnieniem reportaży są rozmowy z osobami zajmującymi się starością   zawodowo: z lekarzami, psychologami, terapeutami, a także z filozofem.   „Starość to okres, kiedy to, co w nas najgłębsze i najprawdziwsze ujawnia się   najpełniej” – powiedział autorkom Tomasz Stawiszyński. Co ujawniła w   bohaterach książki? Co ujawni w nas?<br /> <br /> "Warto się na chwilę zatrzymać i sięgnąć po tę książkę – refleksyjną,   mądrą, wielowymiarową. Polecam z pełnym przekonaniem."<br /> <br /> Agata Romaniuk<br /> <br /> "Dzieląc się swoją opowieścią i doświadczeniami, myślałam o wszystkich   opiekunach rodzinnych doświadczających samotności, bezsilności, rozpaczy i braku   nadziei. Moje ciało wciąż czuje czas, gdy byłam w takim miejscu. Opieka nad   ciężko chorym bliskim nie może być zadaniem, które dźwiga się bez wsparcia   systemu, rodziny, lokalnej społeczności. Mam nadzieję, że ta książka będzie   kolejnym kamykiem i w końcu uzbiera się ich tyle, że ruszy lawina, a   opiekunowie przestaną być niewidzialni."<br /> <br /> Dagny Kurdwanowska</td>
</tr>
</tbody>
</table>

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (30 ocen)
13
6
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tynka8

Całkiem niezła

Potrzebny i poruszający reportaż, ale jednak mało pogłębiony. Poza krótkimi wypowiedziami specjalistów, wnosi niewiele ponad to, co można samemu zaobserwować i usłyszeć od starszych członków naszych rodzin.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Siadły na przyzbie. Podobne.

– A elektryfikację, siostra, pamiętasz?

Dziwiły się dzieci, co to za czary-mary. Pod żarówką w kółko biegały, klaskały. Do góry patrzyły i znowu się cieszyły. Siedemdziesiąty piąty rok może szedł. A jak te słupy stawiali, to doły łopatą kopali, maszyn przecież nie było. Z dwóch stron drągi pod słup podłożą i o, hej, w górę! Brygadzista stał, komenderował.

– A telewizor pierwszy, siostra, pamiętasz?

W szkole podstawowej był, drugi u lekarza i u nich potem. Tabunami ludzie chodzili, jak na salę kinową. Godzina szesnasta to już tłum w chałupie. I w kuchni siedzieli, i w pokoju, po dwadzieścia, trzydzieści osób. Każdy w tych buciorach od roboty. Chłopów kiedyś puszczali, siedzą ludzie w kuchni, film oglądają, a na ekranie do izby wchodzi aktor, taki starszy, i „pochwalony” mówi. A ludzie przed telewizorem: „Na wieki wieków amen”.

– A pamiętasz, siostra, jak asfalt we wsi kładli?

Rok był dziewięćdziesiąty któryś. Na górce pod krzyżem stanęła i tak z głębokim oddechem szeptała: „O Boże, wieś mi spaskudzili!”. No nie ta sama już. Przedtem kałuże na drodze po deszczu, tęcza na niebie, dzieciaki z gąskami w tym błocie taplają się. Ładny to widok. Do końca zostanie w oczach.

– A pamiętasz, siostra, jak przy dojeniu dobrze się płakało?

Bo w młodości też łez nie brakowało. W oborze nikt nie widzi, przytulisz się do krowy, za cycka pociągniesz. Oj, mamusiu, mamusiu… Oczu jeszcze dobrze nie otwarła, a już wstawać trzeba było, za wiaderko łapać. Nieraz krowa siniec kopytem czy rogiem zrobiła, że przez rok nie mógł zejść. Bo czasem krowa wredna jest. I zazwyczaj ta wredna najlepsze mleko daje. Ojciec zawsze z kijem podchodził, kij przy ścianie postawił i dopiero doił. Krowa nogami przebierała, ale nic nie zrobiła. A jak matula doiła, to zaraz albo kopyto w wiadrze, albo kopnie, albo mleko wyleje.

– A pamiętasz, siostra, jak tato do szkoły mnie pędził?

Żadne nie poszło się dalej uczyć, mówił, idź choć ty, najmłodsza. A ona, że nie, że dosyć już siedem lat do Zaczopek tyle kilometrów chodzić. I po śniegu, i w byle jakich butach. Bo kto to miał kiedyś rajstopy czy spodnie? Pończochy nosiło się na gumkę łapane, to zaraz się poobsuwały. Śniegu nabrało się w walonki, zanim do szkoły się zaszło, już mokre wszystko. Ale przez to teraz zahartowane są. Walonki z wełny gręplowanej były, z filcu ubitego. W każdej wiosce mieszkał taki, co potrafił z tego buty zrobić. Na to kalosze się zasadzało. Na zimę kożuch i walonki w sam raz. I jeszcze czapki z kożucha dzieciaki miały, takie na uszy, pod brodą wiązane.

– A pamiętasz, siostra, jak ty z wieczorków goniłaś mnie?

Po domach młodzież się spotykała, pośpiewać, potańczyć, w fanty pograć. A ile śmiechu było! Idź, smarkulo, mówiła starsza do młodszej, i drzwiami przed nosem trzaskała. A teraz co? Muzykę tylko nastawią i papierosy palą.

– A pielenie, siostra, pamiętasz?

Każdy zagon musiały przejść ze trzy razy. Jedna z jednej strony zaczynała, druga z drugiej. Później już w rządeczkach siali, ale przedtem to przyprószyli tak z ręki tylko. Łatwiej siać, trudniej zadbać, żeby zielem nie zarosło.

– A żniwa, siostra, pamiętasz?

Szkolne jeszcze dzieciaki, a już w polu pomagały. Łąka daleko, jak do siana jechali, trzeba było jedzenia całą skrzynkę nabrać. Siano poobracali grabiami, słonko świeci, sianko schnie, ludzie poobsiadali dookoła, jedzą. A jakie dobre wszystko! I mleko, i placek, słonina, i ogórek kiszony. Rarytas. A dziś? No jak tu świąt oczekiwać, jak na co dzień i szynkę masz, i pomarańcze?

– A rybie oczko, siostra, pamiętasz?

Z suchego chleba robili. Chleb namoczy, skwarek kilka wrzuci, od tłuszczu oczka się zrobią, czosnku do tego dwa ząbki, pieprzu trochę. Szybko i pyszne. Taka podlaska chińska zupka. A lak? Śledzie w beczkach dębowych trzymali. Ten sos ze śledzi nazywali lakiem. Śledzi biedny nie kupił, bo za drogie, tylko ten sos sklepikarz mu w kankę nalewał. W domu dodał cebuli, wody dolał, bo to słone jak pierun. Albo kartofel cały, gotowany w ten lak maczał.

– Albo mak. Pamiętasz, siostra?

Kluski szersze takie się kroiło i ten mak na to sypało. Jakie to było pachnące! A dzisiaj? Czy co z niego wyciągają, narkotyk może jaki, że on smaku wcale nie ma? A swój taki dobry! Siwiutki taki! Wierciocha na stole stała, dzieciaki wszystkie zlatywały się dookoła, bo każdy chciał ten mak palcem wyciągać, podjadać. Uwiercisz trochę i już mleczko płynie. Placki prosto z blachy, gorące takie, dzieciaki w ręce łapały i tym mleczkiem makowym smarowały.

– A chleb, siostra, pamiętasz?

Czarny był, gliniasty, bo dawniej we młynie urządzeń nie mieli, żeby mąkę dobrze odwiać. Teraz nawet chleb nie taki! Niby piszą, że razowy. Ale nie ten zapach, nie ten smak.

– A pamiętasz, siostra, jaka tu zima u nas dawniej była?

A teraz nie wiedzą dzieciaki, co to kwiatki od mrozu na szybach. Przyroda zgłupiała i człowiek tak samo.

– A pamiętasz, siostra…

– Nie pamiętam już.

– Jak ty nie pamiętasz, to i ja chyba nie muszę. Dziesięć wiosen więcej mam, najstarsza we wsi jestem. No i co! Wszyscy życzycie, żeby ja sto lat żyła, to może i będę. A wiadomo? Ale podług mojego życia to ja i dwieście bym chciała. Bo życie to dobro nieocenione. Dobro nieocenione!

 

E.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Barbara przygląda się sobie. Na czarno-białej fotografii ma o sześćdziesiąt lat mniej. Dobrze pamięta: otuliła wtedy nagie ciało wełnianą chustą i odważnie spojrzała w obiektyw.

– Niezłe nogi – mruczy teraz pod nosem. – Ktoś kiedyś powiedział, że najładniejsze w Warszawie.

Ale kto? Kiedy? Zapomniała.

Siada przed lustrem. Zwilża wodą farbowane włosy. Zakręca na szczotkę, do góry, bo tak wydają się gęstsze. Włosy od dzieciństwa ma złe. I od dzieciństwa śni, że nosi warkocze. Ciężkie, długie, piękne.

Dotyka drobnych kresek nad ustami. To pamiątka po papierosach. Paliła sporty bez filtra, rano cztery z rzędu, do tego dwie czarne kawy.

Zaznacza kredką kontur oczu, brwi przeciera gliceryną, w uszy wpina klipsy. Na zmęczone reumatyzmem dłonie naciąga koronkowe mitenki.

W telewizji mówili, że polskie kobiety żyją średnio osiemdziesiąt jeden lat. W niezłej formie przeszła ten próg. Pewnie dlatego, że już w akademiku nauczyła się nacierać ciało solą i mocno oklepywać twarz. A może przez kolagen, choć od lat kupuje ten najtańszy? Albo przez wyciąg z indyjskiego żeń-szenia?

Jednak od zimy jest gorzej. W Wigilię została w domu. Przyjdź, prosili znajomi. Wykręciła się, że będzie u kuzynki. Prawda jest taka, że gdy naraz mówi więcej osób, Barbara nie wszystko rozumie. I czasem jakieś słówko jej się gubi. Niby tylko słówko, ale ona boi się, że będzie ich więcej. Że zacznie tracić skrawki, kontury, kolory, akcenty, że z czasem ta niepamięć zgęstnieje.

I pisać jakby trudniej, bo palce nie chcą być posłuszne. I wiecznie szuka okularów. Przecież inne są do czytania, inne do komputera, inne do telewizora, jeszcze inne musi nosić na stałe. A z chodzeniem katastrofa. Pierwszy raz upadła na ulicy. Jak kłoda, na twarz. Nie mogła wstać, bo na jej sztucznych kolanach nie wolno klęknąć, pomogli przechodnie. Drugi raz w pokoju, zaczepiła nogą o dywan. Pomogła elektroniczna bransoletka z wbitymi numerami telefonów. Nacisnęła guzik i trzy osoby dostały wiadomość: „Ratuj! Basia”. Sąsiadka z góry zaraz przybiegła. Trzeci raz straciła równowagę w muzeum. Wtedy przestraszyła się naprawdę.

Przeczytała, że upadki to jeden z wielkich problemów geriatrycznych. Powszechny i często bagatelizowany, podobnie jak wielochorobowość, depresja, zaburzenia otępienne, nietrzymanie moczu czy trudności z poruszaniem się. Że przynajmniej raz w roku w trakcie codziennych zajęć upada półtora miliona polskich seniorów.

Poprzesuwała meble, oddała dywan, zamontowała uchwyt przy wannie, przestała sama wychodzić. Nauczyła się oglądać świat na ekranie komputera. Wystawy, architekturę, pejzaże. Paryż, Wiedeń, Rzym… Bez wysiłku, bez wydatków, bez obaw. Odszedł męczący żal, że nigdy tam nie dotrze.

– Czy to znaczy, że się z tą starością pogodziłam? Że jedną nogą jestem już tam?

Barbara sięga do szafki z lekarstwami. Pigułkę łamie na pół, potem jeszcze raz, bo lekarz powiedział, że za dużo nie wolno. Od proszków na uspokojenie może dostać alzheimera. Kiedyś wyjdzie z domu i nie będzie wiedziała, gdzie jest. W telewizji mówili, że milion Polaków w jej wieku jest obłożnie, przewlek­le chorych i wymaga opieki długoterminowej, a w 2035 roku będzie ich już dwa i pół miliona. Takiej utraty samodzielności, pamięci i świadomości Barbara boi się najbardziej.

– Najważniejsze, żebym mogła się sama umyć, sama zjeść. I żebym widziała, że ja to ja.

Więc po troszeczku, teraz ćwiarteczkę. Bez lekarstwa nie da jednak rady. Musi wyjść po chleb, a znajome drżenie już oplata serce.

Barbara wstaje, z trudem przechodzi do sypialni. Stukają szuflady biurka, skrzypią klepki podłogi. Po chwili wraca i na haftowanej serwecie układa kilka śladów swego życia.

 

Ślad pierwszy: opowiadanie o trumnach.

Powinnaś pisać wspomnienia, od lat powtarzają jej znajomi. Mówi, że nie umie. Woli nagrywać, a jak nagrywa, to płacze. Potem słucha i nie rozumie sama siebie. Jednak o trumnach napisała. Ta pierwsza była mamy, jeszcze w Białymstoku. Nie mieściła się w drzwiach, wnieśli ją do pokoju przez okno. Zostawili otwartą, na trzy dni i dwie noce, wedle zwyczaju. Nie płakała. Trzymała mamę za ucho, jak w dzieciństwie przy zasypianiu. Wpadła w histerię, gdy przybijali wieko.

Druga trumna była cioci. Sama ciocię umyła, sama ubrała. Do trumny włożyła laseczkę, koronkową chustkę, perły i obrazek. Nie pamięta jaki. Ciocia była ewangeliczką, więc pewnie Chrystusa.

Trzecia – trumna męża. Pogotowie przyjechało za późno. Zawiniętego w koc, w plastikowym worku, pielęgniarze nieśli na noszach po szerokich schodach. Omal im nie spadł.

O dwóch małych trumienkach nie zdążyła nawet pomyśleć. Chciała mieć dzieci, i co z tego? Choroba odzwierzęca, tłumaczył młody lekarz. Pamiątka po Syberii.

Ojciec w Katyniu też nie miał trumny. Ani dziadkowie, przecież na stepie nie było drzew. Ciała owinięte w prześcieradła wrzucono w dół na kazachskim cmentarzyku. Ciocia posadziła piołun. Niski, gęsty, srebrzysty. Rósł w kształcie krzyża.

 

Ślad drugi: opinia o pracy naukowej.

Marzyła o medycynie, ale mama mówiła, że tata, inżynier po studiach we Francji, wielbił Marię Skłodowską-Curie. Więc chemia.

Papiery na Politechnikę Warszawską złożyła w 1955 roku.

– Nic z tego. Ten Katyń się za mną wlókł. I fatalne pochodzenie. I ta Syberia. I nie należałam do ZMP.

Jednak na ulicy Pasteura powstawał właśnie samodzielny wydział chemii UW. Tam, cudem jakimś, została przyjęta.

Po studiach nie mogła znaleźć pracy, bo nie miała warszawskiego meldunku. Znowu dopisało jej szczęście. Profesor Wacław Szymanowski, fizyk, tworzył od podstaw kserografię i potrzebował pomocy chemika. To coś dla niej, musiała tylko zostać asystentką na wydziale fizyki.

W opinii o dorobku naukowym napisano, że Barbara wykazuje duże zdolności dydaktyczne i naukowe, prowadzi ciekawe ćwiczenia laboratoryjne i audytoryjne z fizyki na różnych wydziałach oraz samodzielne wykłady na studiach dla pracujących. Że ma na swoim koncie szereg publikacji i dwa patenty. Że z powodzeniem równolegle zajmuje się pracą naukową i doświadczalną w dziedzinie elektrofotografii.

Wraca teraz pamięcią do wiązanej sznurkiem aparatury, licze­nia mikronów, eksperymentów z sadzą i przesiewanym przez sito wiślanym piachem. Do radości odkrywania tego, czego nie widać, a co przecież jest.

– Mówili, że logicznie myślę. Że mam ścisły umysł.

Dziś nie jest pewna, czy rzeczywiście.

 

Ślad trzeci: zaproszenie na ślub.

Podobała się chłopcom. W gimnazjum koledzy nosili za nią teczkę, na studiach rzucali śnieżkami w okno akademika.

– Co i raz się kochałam. Ale nie sypiało się wtedy z chłopakami. Czasem się przytuliłam, za rękę wzięłam, trochę pocałunków.

Koleżanki pytały: Jak ty to robisz, że tak za tobą latają? Nauczyła je palić papierosy, ale jak nauczyć uwodzenia?

Jednak w Januszu zakochała się na całego.

„Dnia 3 kwitnącego m–ca A.D. 1961 półtorej godz. po południu w kościele św. Anny…”

Ślubne zaproszenie, które zaprojektował, ma ozdobny inicjał i dopracowaną grafikę, ale to zwykła odbitka ksero.

– Nie stać nas było na druk. Biedowaliśmy. Jadaliśmy stołówkowe obiady po cztery złote, żeby tylko Janusz mógł skończyć studia.

Pierwsze mieszkanie dostali dzięki pożyczce z uczelni. Kawalerka na trzynastym piętrze w blokowisku Za Żelazną Bramą. Trzydzieści siedem metrów kwadratowych z niebieskim PCV na podłodze. Mieszkanko zawsze było pełne ludzi, co chwilę ktoś koczował, co chwilę impreza. Brakowało krzeseł, goście siedzieli na wannie i sedesie.

– Lubiliśmy się bawić, ciągle tańczyliśmy.

Boso, bo sąsiedzi. A ci i tak stukali w sufit, ściany, podłogę.

Najliczniejsze były imprezy imieninowe, dwa razy w roku, à la fourchette. Do dziś Barbara ma tamte naczynia i tamten rozkładany stół. Ale od śmierci męża nie urządza przyjęć. Nie wyciąga stołu zza szafy, nie ustawia talerzy, nie zaprasza gości. Od śmierci męża prowadzi imieninowy kajet.

 

Ślad czwarty: brulion w kratkę.

Czwartego grudnia pierwszy telefon z życzeniami odebrała przed siódmą rano. Zanotowała imię, nazwisko i godzinę. Do wieczora takimi zapiskami wypełniła kilka stron szkolnego zeszytu.

Rok temu zadzwoniło dziewięćdziesiąt sześć osób, dwa lata wcześniej osiemdziesiąt siedem. W kratki brulionu Barbara wpisuje także to, kto się nie odezwał. Następnego dnia, na spokojnie, wybiera numer. Pyta, czy coś się stało. Albo: Co za porządki, że o mnie zapominasz?

O znajomych trzeba się starać. Dbać. Pamiętać. Przypominać im o sobie. Od czasu do czasu z każdym dłużej pogadać. Jednak nawet ona traci przyjaciół. Ostatnio częściej – przez politykę i śmierć.

 

Ślad piąty: wahadełko.

W latach osiemdziesiątych słynny bioenergoterapeuta Clive Harris przyjeżdżał do Polski leczyć ludzi dotykiem. Setki, tysiące, tłumy. Barbara też tak chciała. Do Stowarzyszenia Radiestetów wprowadził ją znajomy, ważny fizyk. Chodziła na wykłady w Pałacu Kultury, czytała medyczne czasopisma, układała diety. Wystarczyło jej wahadełko i zdjęcie chorego, żeby w nocy – bo cisza i spokój – leczyć telepatycznie. Telepatia to przekazywanie myśli na odległość. Myśl to bardzo krótka fala, energia, która pokonuje wszelkie bariery i na którą nie ma izolatora.

Nauczyła się masażu, nauczyła akupunktury. Odleciała na długo i bez umiaru. Mąż się wkurzał. Kim ty jesteś? W co ty w końcu wierzysz? Ale do chorych ją woził.

 

Ślad szósty: fotografia męża.

Umarł za wcześnie. Z powodów, które były i są najczęstszą przyczyną męskiej śmierci. Nadciśnienie, papierosy, tusza. Zawał. Nie chciał drugiej operacji na serce.

Znalazła gdzieś informację, że średnia długość życia polskiego mężczyzny to siedemdziesiąt trzy lata, a statystyczna żona wdowieje przed siedemdziesiątką. Ona miała sześćdziesiąt dwa, on sześćdziesiąt siedem. Za wcześnie.

Leżał na tapczanie, na którym Barbara śpi do dziś. Przykryła go kocem, wysoko, pod brodę. Zapaliła gromnicę. Śmierć znała od dziecka, wiedziała, co trzeba robić, czego nie wolno. Nie wolno rozpaczać i przeszkadzać w odchodzeniu. Trzeba się modlić. Mówić, przepraszać, głaskać. Bo dotyk umiera jako ostatni ze zmysłów.

Zdjęcie Janusza stoi na stoliku przy łóżku, obok są różaniec i świeca. Barbara co wieczór zapala świeczkę i bierze różaniec do ręki. Nie boi się myśleć o śmierci. To ważny temat. I ważne jest, jak pomagać tym, którzy zostają. Ją ratowali przyjaciele – dzwonili, wpadali, wozili raz w tygodniu na cmentarz. I praca ją ratowała. W soboty, w niedziele, najdłużej jak się dało. Dzięki temu ma dziś emeryturę wyższą niż 3455 złotych średniej krajowej. A za Syberię trzysta złotych, ryczałt energetyczny, kilka zniżek i ulg, choć niepoważne to trochę.

Barbara nie boi się mówić o śmierci, ale woli o miłości. Bo miłość jest najważniejsza, dobre gesty i słowa, które najbardziej wiążą ludzi. Powiedz, do cholery, że mnie kochasz, bo zwariuję, często powtarzała mężowi. W końcu się nauczył.

 

Ślad siódmy: identyfikator.

Do Smoleńska pojechała pociągiem. Poleć, radzili znajomi, wygodniej będzie, szybciej. Wolała z rodzinami. Skład był długi, w środku tłok. Z Warszawy zabrała pożyczony aparat, na miejscu dostała identyfikator. Na płytach z nazwiskami pomordowanych w 1940 roku odnalazła ojca i stryja. Pomodliła się, zapaliła znicz.

Nagle rozdzwoniły się telefony. Do Katynia przyszła z Polski wiadomość o katastrofie.

 

Ślad ósmy: książeczka do nabożeństwa.

Mieści się w dłoni. Kartki dawno przestały być żółte, kolor sepii przechodzi w brąz. Na fachowo podklejonej okładce Maryja z Dzieciątkiem.

To modlitewnik, z którego nauczyła się czytać. Jedyna rzecz, która fizycznie łączy Barbarę z małą Basią. Reszta jest w pamięci.

 

Barbara lubi pamiętać. Układa swoje wspomnienia jak cenną kolekcję. Segreguje. Porządkuje ścinki i skrawki przeszłości. Ale czasem ma wątpliwości, czy pamięta, czy tylko jej się wydaje.

W maju zdarzyła jej się prawdziwa podróż. Ze znajomym, samochodem do Białegostoku. Stanęła w swoim dawnym pokoju[1]. Ten sam biały kaflowy piec z glinianym gzymsem, ta sama drewniana podłoga, te same dwuskrzydłowe drzwi. Te same tory kolejowe w pobliżu. Inny widok za oknem.

Mieszkali w parterowym domu wynajętym przez dziadka. Dziadek był plenipotentem łódzkiego przemysłowca Adolfa Buchholtza i prezesem lokalnej ewangelickiej rady kościelnej. Miał czarny surdut i białe włosy. Basia była jedynaczką. Urodziła się w Wilnie, jednak po wojnie mama w metryce wpisała Białystok. Ze strachu, że jej zabiorą dziecko, bo „Wilno to teraz Sowiety”.

 

 

We wrześniu 1939 roku Basia miała trzy lata. Tata, oficer rezerwy piechoty, poszedł na wojnę. Aresztowany przez NKWD, trafił do obozu w Kozielsku. Rodzinę wpisano na listę przeznaczonych do wywózki za Ural.

Była druga w nocy 13 kwietnia 1940 roku. Przy bramie stała ciężarówka, mundurowi z bronią otoczyli podwórko. Dowódca załomotał do drzwi:

– Otkrojtie! Milicija! Sabirajeties s nami. U was sorak minut! Otwierać! Milicja! Zabieracie się z nami. Macie czterdzieści minut!

Mama próbowała uspokoić płaczące dziecko. Do dwóch walizek upchnęła trochę ubrań i kilka kompletów pościeli. Jeszcze bochenek chleba, woreczek cukru. Jeszcze połeć słoniny, dwie szynki, słoik konfitur, trochę mąki. Kołdrę i poduszkę zawinęła w tobołek z prześcieradła. Tuż przed wyjściem do kieszeni płaszcza wsunęła obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej i książeczkę do nabożeństwa.

Żołnierze zagonili ciocię, mamę i dziecko do ciężarówki. Dziadków, którzy nie mogli iść o własnych siłach, przenieśli na krzesłach.

Na podwórku płonął stos książek i starodruków z dziadkowej biblioteki.

Na stacji czekał pociąg.

 

Barbara nie wie, kiedy został stracony jej stryj, kawaler Orderu Virtuti Militari za wojnę bolszewicką, ale szczegóły śmierci swego ojca zna: leśne uroczysko Kozie Góry koło wsi Katyń, 20 kwietnia 1940 roku.

– Nasz pociąg już od tygodnia jechał na wschód.

Nieraz próbowała to sobie przypomnieć. Opisać, co pamięta. Zaduch, mrok szczelnie zamkniętego wagonu, kratę w okienku, twarde deski pryczy. I pełen rozpaczy krzyk taty w jej niespokojnym śnie: Basiu, gdzie jesteś?!

To mogło być w dniu, kiedy ojciec zginął od strzału w tył głowy. Zastanawiała się: A może jego myśl, ta ostatnia, tuż przed śmiercią, dotarła wtedy do niej?

– Myśl jest szybsza od prędkości światła. Może pomyślał wtedy o mnie, a ja to natychmiast poczułam?

 

Pociąg, który wiózł Basię na Syberię, zatrzymywał się raz na dobę, zesłańcy dostawali wtedy wrzątek i trochę czarnego ­chleba. Na małej stacyjce, gdzieś pod Pietropawłowskiem, mama złożyła wyrwaną z zeszytu kartkę, wspięła się na palce – maleńka, Barbara ma wzrost po niej – wyrzuciła przez okienko kolejny list do niani, która cudem uniknęła wywózki.

 

Kochana Maryniu! Już czternasty dzień jesteśmy w podróży. Dojeżdżamy do Omska i jeszcze nie wiemy, gdzie nas wysadzą, możliwe, że dopiero w Irkucku. Maryniu droga, chwilami dzika rozpacz mnie ogarnia. Wydaje mi się, że to ciężki sen, koszmar (…) Jedyna nadzieja na przyszłość, no i to, że nie my jedni, a tysiące…[2]

 

Wróciły do Polski w marcu 1946 roku, po sześciu latach. Znalazły Marynię i ten list. Pokonał dwa i pół tysiąca kilometrów. Ktoś się schylił i podniósł go z ziemi. Odczytał adres. Włożył do koperty i wysłał.

– Kto? Jakim cudem?

 

Syberia wraca do Barbary codziennie, rozpycha się w jej pamięci. Wypełnia tu i teraz.

Ciężarówka jedzie przez step. W plandece jest dziura. Przez dziurę widać płaskie pustkowie i szare niebo, które nie ma końca. Wiatr toczy po spalonej ziemi ogromne kule dziwnych białych pędów, zwojów łodyg, krzaczastych piołunów i ostów. Podróż nie trwa długo, wkrótce zesłańcy dotrą do sowchozu numer 499 nad Irtyszem. To typowe sowieckie państwowe gospodarstwo rolne. Składa się z pięciu ferm rozrzuconych na obszarze pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych. We wspomnieniach Barbary ciągle żyje ta pierwsza, choć przecież wie, że co kilka miesięcy zesłańców w środku nocy przerzucano z fermy do fermy. Żeby się nie przyzwyczaili do miejsca, do ludzi.

Kilka baraków, może kilkanaście lepianek. Zabudowania przypominają rozrzucone brykiety. W lepiance jest izba, rzadziej dwie. W każdym kącie inna rodzina. Pośrodku piec. Ludzie śpią na drewnianych pryczach, tylko ona z mamą na wąskim, żelaznym łóżeczku.

Lepianki zbudowane są z darniny zmieszanej z gliną. Płaski dach tworzą żerdzie pokryte trzciną i łodygami twardych, stepowych roślin, które z wierzchu obrzuca się ziemią. Dach trzeba bezustannie łatać, czym kto może, ale i tak przecieka. Wewnątrz ściany pokryte są rozpuszczonym w wodzie krowim łajnem. Po co? Tego Barbara nie pamięta.

Pamięta za to, że lubiła siedzieć na parapecie okna, bo tylko tu gliniany mur był grubszy, tylko tu było sucho. Za oknem deszcz. Mija krótka kazachska wiosna, a może jesień. Wilgoć skrapla się na zielonkawej ścianie. Mdły zapach przesiąka ubranie.

Pluskiew w dzień nie widać. Żerują w nocy, zostawiając czerwone, swędzące ślady. Pchły gryzą i w dzień, i w nocy. Roznoszą tyfus plamisty. Karaluchy i prusaki włażą w każdą szczelinę, wciskają się do chleba, do mąki. Ale najgorsze są wszy. Gnieżdżą się w ubraniu, w łóżku, we włosach. Basia nie daje ich sobie wyczesywać. Mama straszy, że kiedyś każda złapie jeden jej włos i powloką ją aż do Irtysza.

Mama jest drobniutka, ma niewielki garb po szkarlatynie, ale skończyła gimnazjum w Petersburgu i dobrze zna rosyjski. Dlatego może pracować przy strzyżeniu owiec. Waży runo i w służbowy kajet wpisuje rzędy cyfr. Kiedy nikt nie widzi, upycha w rękawy Basi kłaki owczej sierści. Kradziona wełna drapie, ale to prawdziwy skarb. Wieczorami na małym wrzecionie mama przędzie mechate nitki. Szydełkiem zabranym z Polski dzierga kolejny sweter, który sprzeda albo wymieni na jedzenie.

Owce trzeba paść, karmić, strzyc. Dezynfekować śmierdzącym płynem w dole, do którego wpędzane są po równi z desek. Basia bawi się z jagniętami, jeździ na grzbietach baranów. Ale kiedy skończy siedem lat, też będzie musiała przy nich pracować. Kto nie rabotajet, nie kuszajet. Kto nie pracuje, ten nie je.

Latem jest łatwiej. Dorośli łapią na stepie susły, dzieciaki wykopują z ziemi korzonki. Czasami w trawie znajdują arbuzy, słodkie melony i pachnące małe dynie. Latem nie ma też problemu z wodą. Ale zimą, gdy studnia zamarza, trzeba topić śnieg. I zimą głód trawi zesłańców.

Dlatego szydełko jest tak ważne i tak ważne okażą się karty. Po mobilizacji Kazachów do Armii Czerwonej mama częściej rozkłada zniszczoną talię, żeby wróżyć tutejszym kobietom. Barbara nie wie, gdzie mama się tego nauczyła ani skąd miała karty.

– Ale te wróżby, że żyje, że napisze, że wróci, naprawdę się spełniały.

Pracujący na fermie dostają pół kilograma chleba na osobę. Dzieci i niezdolni do pracy – jak wiekowi dziadkowie i ciocia, która ma ciężką epilepsję – połowę tej porcji. Chleb, pieczony z czego się da, z zakalcem, wydawany jest rano. Potem radź sobie sam.

Na fermie jest zaorany kawałek pola i można posiać proso. Czasem wyrasta, częściej nie. Klimat kontynentalny to głównie zima – minus czterdzieści stopni, i lato – tyle samo na plusie. Mokrej wiosny i jesieni jak na lekarstwo.

 

Barbara dopija zimną herbatę. Znowu szuka w sobie dziecka z Syberii. Czy dzieciństwo wraca na starość? Znowu się zastanawia, ile w niej, starej kobiecie, jest małej Basi, która bawiła się z kazachskimi rówieśnikami, gadała po tamtejszemu i mimo nędzy często się śmiała. I dlaczego po powrocie do Polski, najedzona i w czystej pościeli, stała się dzieckiem dzikim. Budziła się w nocy i się bała. Nie duchów. Nie ludzi. Nie wiadomo czego. Dobrze pamięta słodko-gorzki smak neospasminy zapisanej wtedy przez lekarza. I jego słowa, że ten lęk wróci do niej na starość.

– Zniszczyła mnie ta Syberia.

Barbara ściąga klipsy, masuje uszy.

Bo wszystko, co człowiek przeżyje, ma swoje konsekwencje. Jest tego pewna. Przykład? Do dziś lubi jeść palcami i dobrze wie, skąd jej się to wzięło. Albo zapachy kwiatów. Barbara je kocha, szczególnie zapach czeremchy. To przez te wiosny nad Irtyszem, kiedy rzeka wylewała, step dyszał mgłami, a w trawach można było znaleźć jajka dzikich ptaków.

– I to, że nie lubię mielonych, też jest stamtąd.

Do dziś na ich widok robi jej się niedobrze. Przypominają małe brykiety z suszonego łajna, którymi zesłańcy palili w piecu.

Dobrze pamięta ostatnią Wigilię. W izbie ciemno, okna pokrył lód. Lepianka tonęła w śniegu. Pachniało gotowanym na piecu grochem z kapustą. Basia rwała na paski gazetę. Gazetowe wstążki wieszała na miotle ustawionej do góry nogami w kącie. To była choinka. Cicha noc, Jezus malusieńki… Pamięta smak jedynej potrawy i dojmujący smutek kolędowania.

– Bo wojna dawno się skończyła, a my jeszcze tu.

Ale w lutym mama dostała zaświadczenie z pieczątką Polskiego Czerwonego Krzyża i kartę imigracyjną. Mogły wracać do Polski. Na stacji w Pawłodarze wsiadły do zatłoczonego pociągu. Pokonanie czterech tysięcy kilometrów zajęło im miesiąc. Do Białegostoku wróciły bez dziadków i bez cioci, która po kolejnym ataku epilepsji musiała zostać w jakimś szpitaliku po drodze. Zamieszkały u Maryni, bo dom dziadków był już zajęty.

Pół roku później w drzwiach stanęła ciocia. W tym samym palcie, w którym ją sowieci z Białegostoku wywieźli.

 

 

Barbara zapala lampę. Lubi ciszę swego mieszkania, solidność mebli, rytm setek akwafort, rysunków, miedziorytów. Na ścianach brakuje miejsca. Nie ma go też w szufladach, w szafach, nie ma na półkach zapełnionych przez książki. Stoją równo, w gęstych szeregach. Klasyka, albumy i bibliofilskie woluminy oprawione ręcznie w skórę i płótno. Błyszczą tłoczone na gorąco ornamenty. Te z cienkich blaszek żywego złota i te z pozłotek od zagranicznych cukierków z trudem zdobywanych w siermiężnej komunie. Na stolikach, fotelach i kaloryferach piętrzą się czasopisma, katalogi i wydruki, zdjęcia, gazety, krzyżówki. W teczkach i luzem. Pogrupowane w stosy i stosiki świadczą o próbach zapanowania nad materią.

Barbara tasuje w myślach znajome pytania. Dlaczego jest, jaka jest? Czy zapisany w pamięci obraz płonących książek dziadka sprawił, że kocha książki? Czy czułość matki zasiała w niej potrzebę bliskości? Czy z głodu i braku, z wyschniętych makówek, które w dzieciństwie ubierała i układała do snu jak lalki, wzięła się pasja gromadzenia i kolekcjonowania?

I kiedy rzeczy, które przez całe wspólne życie zbierali z Januszem, stały się dla niej ciężarem? Bo teraz ona już ich nie chce. Teraz jej tych rzeczy żal. Kłopot, żeby się nie zmarnowały, nie poszły w złe ręce. Obawa, żeby ludzie nie kłócili się o to, co po niej zostanie. Słyszała o firmach likwidujących mieszkania po zmarłych, o sporach między spadkobiercami. Powinna to jakoś zapisać, rozpisać. Ale jak? Komu?

– No durna, za dużo wszystkiego.

Część zbiorów sprzedała, część przekazała do Ossolineum, część do biblioteki na Koszykowej. Drobiazgi rozdaje znajomym. Ale wciąż jeszcze za dużo wszystkiego.

Czyta w internecie o starości. Znany profesor mówi, że pokolenie dzisiejszych osiemdziesięciolatków to ludzie przyzwyczajeni do trudnych czasów. Nie narzekają. Umieją być wdzięczni za pomoc. Radzą sobie nawet z małą ilością pieniędzy. Umieją doceniać to, co mają, i o to dbać. Ale do starości dorastają już kolejni. Dla nich ten etap życia będzie dłuższy i bardziej roszczeniowy, bo żyli w czasach nadmiaru i dobrobytu. I biedniejszy, bo ZUS nie zostawia złudzeń. Niedługo emerytami będą też osoby, które nie poradziły sobie z transformacją gospodarczą albo pracowały w szarej strefie, na czarno. Ci ludzie nie będą mogli się utrzymać bez pomocy państwa. Ktoś inny zwraca uwagę, że na starość trzeba się przygotować – zdrowotnie, finan­sowo, duchowo i społecznie. Żeby nie stać się obywatelem drugiej kategorii ani odbiorcą specjalnych uprawnień. I to nie jest tsunami, przekonują w internecie. Bo tsunami to katastrofa nagła, a o tym, co nas czeka, demografowie, socjolodzy i ekonomiści ostrzegają od lat.

Barbara rozumie zmartwienia profesorów. Zawsze lubiła wiedzieć, co się dookoła dzieje. Ale teraz coraz mniej ją to wszystko obchodzi. Woli myśleć o tym, co się wymyka rozumowi, wykracza poza poziome sprawy tego świata. Wierzy swoim modlitwom i snom.

Ten z pociągu, wyśniony przez małą Basię w drodze na Syberię, zasiał w niej pewność, że obok poznawalnego zmysłami i rozumem świata materii jest też inna rzeczywistość. Że to, co widzialne, w każdej chwili splata się z niewidzialnym. I że podobnie jak swoje prawa ma świat fizyczny, swoimi prawami rządzi się sfera ducha. Ma inne właściwości. Ale jest. Tuż-tuż.

Barbara lubi myśleć o tym, jak to jej życie się skończy. Ciekawa jest. Im bliżej, tym bardziej. Powtarza sobie, że śmierć jest najmniej zaskakującą sprawą na świecie. Czasem sięga po książki, przegląda W imieniu życia. Opowiedz mi o śmierci Claire d’ Hennezel, Śmierć na