Jan III Sobieski - Wójcik Zbigniew - ebook + książka

Jan III Sobieski ebook

Wójcik Zbigniew

5,0

Opis

To wznowienie klasycznej biografii Jana III Sobieskiego pióra jednego z najlepszych znawców epoki prof. Zbigniewa Wójcika. Książka jest owocem dziesiątków lat starannych i dogłębnych badań i przemyśleń autora. Jest to świetny przykład połączenia wytrawnego warsztatu historyka ze swobodą operowania piórem tak, by zawładnąć wyobraźnią  czytelnika i wciągnąć go w barwny świat Rzeczpospolitej i Europy końca wieku XVII. Wójcik napisał rzecz jeszcze w początku lat osiemdziesiątych i do dzisiaj nie ma ten obraz króla Jana konkurencji. Nie dziwne zatem, że to już trzecie wydanie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1001

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący

Michał Karpowicz

Korekty

Hanna Wachnowska

Indeksy

Hanna Wachnowska

Wybór ilustracji

Ewa Mazur

© Copyright by Mariusz Kolmasiak

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021

Wydanie trzecie

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-254-4

ROZDZIAŁ IRZECZPOSPOLITA PIERWSZEJ POŁOWY XVII WIEKU

Obszar, potencjał ludnościowy i gospodarczy. Na drodze do kryzysu. Problemy społeczne magnaterii, jej zamożność i znaczenie. Kto był magnatem? Czy rządy oligarchii magnackiej? Fenomen ustrojowy Polski – wolność szlachecka. Opinie cudzoziemców na ten temat. Blaski i cienie „złotej wolności”. Położenie międzynarodowe państwa – Rzeczpospolita poważną siłą na europejskiej arenie politycznej. Problem kozaczyzny i Ukrainy – dylemat wewnętrzny państwa i zarzewie konfliktów międzynarodowych. Życie religijne. Kontrreformacja. Literatura. Sarmatyzm i barok. Ogólna charakterystyka.

„Siły Polski i liczebnością, i naturą są takie, że kilka zaledwie królestw Europy im dorównuje, żadne zaś nie przewyższa, i gdyby ład, który jest duszą rzeczy, był u nas lepszy, niewątpliwie przewyższalibyśmy wszystkie razem narody Zachodu”1.

Trudno zaiste o bardziej reprezentatywną dla epoki opinię o sile i pozycji państwa polsko-litewskiego w pierwszej połowie XVII stulecia niż zacytowane zdanie z ciekawego dzieła pt. Polonia sive status Regni Poloniae descriptio, które wyszło spod pióra znanego historyka i publicysty, późniejszego kanonika krakowskiego, Szymona Starowolskiego, ukazało się zaś w Kolonii w roku 1632, a więc trzy lata po przyjściu na świat przyszłego króla Polski Jana Sobieskiego.

Przytaczając zdanie XVII-wiecznego uczonego, użyliśmy świadomie określenia, iż jest ono reprezentatywne dla poglądów w tamtych czasach, nie zaś prawdziwe, słuszne czy trafne. Nie ma dziś bodaj jednego historyka, który by się zgadzał w całości z opinią uczonego kanonika krakowskiego, zwłaszcza z jej ostatnią częścią. Znana przedstawicielka współczesnej historiografii polskiej, pisząc o tych samych czasach, co Starowolski, dochodzi do jakże wydawałoby się różnego wniosku: „Była więc Polska jednym z największych państw w ówczesnej Europie. A jednak siła jej nie mogła się nawet porównać z siłą innych, mniejszych organizmów państwowych”2.

W toku dalszej lektury okazuje się jednak, iż nawet zacytowana autorka, podobnie jak większość dawnych i obecnych historyków, zgadza się ze swym poprzednikiem z XVII wieku, że jedną z przyczyn słabości ogromnej i ludnej jak na owe czasy Polski był niedowład jej władzy centralnej, wady jej ustroju polityczno-społecznego, krótko mówiąc niedoskonałości właśnie owego „ładu” wewnętrznego.

Zastanówmy się chwilę, co przedstawiała pod względem obszaru oraz potencjału ludnościowego i gospodarczego ówczesna Rzeczpospolita?

Schyłek XVI i pierwsza połowa XVII stulecia to okres największej ekspansji terytorialnej dawnego państwa polskiego, skierowanej jednoznacznie na wschód. Zwycięskie wojny z Moskwą w czasach Stefana Batorego, Zygmunta III i Władysława IV przesunęły granicę Rzeczypospolitej polsko-litewskiej daleko w głąb ziem ruskich. Po rozejmie w Jamie Zapolskim, kończącym wojny między Polską Batorego i Moskwą Iwana Groźnego, obszar Rzeczypospolitej wzrósł do około 815 000 km2. Wojny ze Szwecją toczone za Zygmunta III (1587–1632) przyniosły naszemu państwu dość poważne ubytki terytorialne na północy, gdzie straciliśmy większą część terytorium Inflant.

Straty te powetowano sobie jednak z nawiązką na wschodzie, jak gdyby dla potwierdzenia słów kanclerza wielkiego koronnego Stefana Korycińskiego, który zastanawiając się ćwierć wieku później, już w okresie „potopu”, nad alternatywą – rozejm ze Szwecją czy z Rosją – pisał: „Moskiewska wojna łacniej się prowadzić może, bo ta zawsze szczęśliwa béła Polakom. Jest co u nich wziąć, jest i co nabyć. Do szwedzkiej wojny mało serca i umiejętności mamy”3.

W wyniku zwycięskich wojen z Rosją, zakończonych najpierw rozejmem dywilińskim (1618), a później tzw. wieczystym pokojem polanowskim (1634) oraz uzyskaniem niewielkich nabytków terytorialnych na zachodzie po wymarciu w roku 1637 dynastii książąt pomorskich (przejęcie we władanie polskie ziemi bytowskiej i lęborskiej), obszar Rzeczypospolitej wzrósł do ogromnych rozmiarów 990 000 km2. Dawało jej to drugie miejsce w Europie po państwie moskiewskim. Liczbę ludności Korony i Litwy oceniają historycy na około 8–9 milionów. Rzecz jasna, musimy jednak pamiętać, że wszystkie dane statystyczne sprzed XIX wieku dotyczące stosunków ludnościowych, gospodarczych czy społecznych są tylko danymi szacunkowymi i mimo wyraźnego postępu w badaniach nad demografią historyczną nigdy zapewne innymi nie będą. Mimo to liczb tych, będących przeważnie wynikiem benedyktyńskiej pracy badaczy przeszłości, odrzucać nie możemy, dają one bowiem na pewno przybliżony do prawdy obraz, niezbędny dla właściwego zrozumienia procesów dziejowych.

Pod względem liczby ludności XVII-wieczna Polska ustępowała w Europie nie tylko państwu carów (ok. 12 milionów), lecz również Francji (ok. 17 milionów) i zapewne Rzeszy Niemieckiej, wyprzedzała natomiast tak potężne i liczące się wówczas w Europie kraje, jak Anglia (ok. 4 milionów na początku stulecia i ok. 5,5 pod koniec), Hiszpania (ok. 6 milionów) i dziedziczne państwa Habsburgów austriackich (ok. 7 milionów). Nie ulega więc najmniejszej wątpliwości, że pod względem obszaru i liczby ludności Rzeczpospolita pierwszej połowy XVII wieku należała do ścisłej czołówki europejskiej. Rzecz przy tym godna podkreślenia, że mimo tak wielkiego obszaru i znacznej liczby mieszkańców nie miało ówczesne państwo polsko-litewskie wielkich miast na skalę europejską, poza jednym jedynym Gdańskiem (ok. 60–80 tysięcy), miastem posiadającym jednak, jak wiadomo, zupełnie specyficzny status w ramach Rzeczypospolitej. Wystarczy wspomnieć, że świeżo podniesiona przez Zygmunta III do godności stolicy Warszawa nie przekraczała wówczas 20 000 mieszkańców, a są nawet historycy, którzy twierdzą, że w rzeczywistości ludność miasta nie osiągnęła nawet połowy tej liczby. Około 20 000 liczył wówczas Poznań, prawie 30 000 Kraków, 10 000 przekroczyły niemal na pewno takie miasta, jak Lwów, Wilno, Lublin, Toruń i Elbląg. Biorąc pod uwagę procesy urbanizacyjne, jeśli terminu tego można użyć w stosunku do interesującej nas epoki w Polsce, nie znajdowaliśmy się więc wśród przodujących krajów europejskich.

Jeżeli mówimy o sytuacji gospodarczej Polski w pierwszej połowie XVII wieku, to musimy stale pamiętać, że nie mogła się ona rozwijać niezależnie od sytuacji ogólnoeuropejskiej. A właśnie w tym czasie, około roku 1620, następuje gwałtowne załamanie się koniunktury na naszym kontynencie, tym dotkliwsze i niespodziewane, że nastąpiło po latach prawdziwego boomu, którego szczyt przypadł na okres 1616–1619/1620.

Rzecz jasna, że ów europejski kryzys gospodarczy, który nieprzypadkowo przecież zbiegł się w czasie z wojną trzydziestoletnią (1618–1648), rzutował w poważnym stopniu i na ekonomikę polską. Nie ulega wątpliwości, że po okresie pomyślnego rozwoju w wieku XVI i jeszcze na początku wieku XVII następuje wyraźny regres gospodarczy Rzeczypospolitej, który w połowie stulecia, w ścisłym związku z inwazją szwedzką (1655), przerodził się w długotrwały, przeszło stuletni, kryzys gospodarczy, a także oczywiście i polityczny. Poziom apogeum z drugiej połowy wieku „złotego” (tj. XVI) osiągnięto nie wcześniej chyba niż u schyłku wieku XVIII lub nawet, jak sugerują niektórzy badacze, dopiero w stuleciu XIX.

Nie ma wśród historyków polskich właściwie żadnej różnicy zdań co do tego, że kryzys ów, tak wyraźnie widoczny od połowy XVII wieku, istniał naprawdę. Różnie natomiast interpretują oni jego przyczyny. Jedni widzą jego genezę w wielkich zniszczeniach wojennych okresu „potopu” (ta sprawa nie będzie nas tu na razie interesowała), drudzy w wadach panującego u nas wówczas systemu folwarczno-pańszczyźnianego, który jakoby sam w sobie był po prostu przyczyną wszelkich nieszczęść Polski, głównie oczywiście gospodarczych. Każdy z tych poglądów zawiera niewątpliwie sporą dozę prawdy, chociaż ani koncepcja „zniszczeniowa”, ani „folwarczna” nie wyjaśniają zasadniczej przyczyny kryzysu. Słusznie zwrócono uwagę w naszej nauce, że próbowano przecież zakładać folwarki nieoparte na pracy pańszczyźnianej, a także wsie oparte na czynszu, a więc zarówno bez folwarku, jak i bez pańszczyzny, a wszystko to nie przyniosło żadnych zmian na korzyść, przeciwnie, upadek gospodarki polskiej się pogłębiał.

Naszym zdaniem, a wnioskujemy to z wyników badań wielu polskich historyków gospodarczych, u podstaw kryzysu leżały przede wszystkim takie czynniki, jak kurczenie się rynku zbytu, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego, wzrost eksploatacji chłopstwa i wspomniane już wcześniej zniszczenia wojenne z połowy stulecia. Dla naszych rozważań najważniejsze były bez wątpienia sprawy zagranicznych rynków zbytu na surowce polskie, to znaczy przede wszystkim na zboże.

W ciągu wieku XVII zmalał znacznie popyt na zboże na rynkach zachodnioeuropejskich. W związku z tym układ jego cen był w tym okresie również niekorzystny. Nie trzeba przeprowadzać głębszej analizy historyczno-gospodarczej, by stwierdzić, że zjawiska te zdecydowanie pogłębiały kryzys gospodarki folwarcznej w Rzeczypospolitej, a także uniemożliwiały wszelkie próby jej odbudowy po zniszczeniach wojennych z połowy stulecia.

Załamanie się koniunktury na zboże polskie w krajach Europy Zachodniej nastąpiło dość wyraźnie już w pierwszej połowie XVII wieku. Oprócz przyczyn o charakterze ogólnoeuropejskim można zaobserwować jeszcze jeden specyficzny, a naszym zdaniem ogromnie ważny powód. Oto już na przełomie XVI i XVII wieku, szczególnie zaś w połowie XVII, pojawiło się na rynkach holenderskich zboże rosyjskie. Zboże to, mimo wyższych kosztów frachtu oraz dłuższego i bardziej niebezpiecznego transportu z Archangielska do portów holenderskich, było kilkakrotnie tańsze od polskiego i zaczęło je wypierać. Było to zjawisko o ogromnym znaczeniu dla gospodarki Polski i Rosji, a także dla stosunków między obu krajami4.

Oprócz wzrostu konkurencji w dostawach dają się w tym czasie zaobserwować jeszcze inne zjawiska wpływające ujemnie na handel Polski z Europą Zachodnią. Mamy tu na myśli zmniejszenie się w pewnym stopniu zależności tradycyjnych importerów żywności i – co ważniejsze – wzrost popytu w handlu bałtyckim na len i konopie, a więc te surowce, których Rzeczpospolita nie posiadała w dostatecznej ilości. Warto dodać, że miała je, i to w nadmiarze, Rosja.

Problemem, którego nie można również pominąć w tych, jakże ogólnych, rozważaniach nad gospodarką polską pierwszej połowy XVII wieku, jest wyraźnie widoczne zmniejszenie się wydajności naszego rolnictwa, zarówno w stosunku do jego wydajności z drugiej połowy XVI stulecia, jak i do wyników osiąganych przez czołowe kraje europejskie w omawianej przez nas epoce.

Nie miejsce tu, by wdawać się w szczegóły zagadnień społeczno-gospodarczych państwa polsko-litewskiego w okresie stanowiącym przedmiot naszych rozważań. Należy jedynie podkreślić z całym naciskiem, że mimo zarysowujących się coraz wyraźniej symptomów kryzysu nie można jeszcze mówić o wyraźnym jego istnieniu.

Rozeznanie w sytuacji jest dodatkowo utrudnione tym, że rozwój ekonomiczny poszczególnych części kraju nie był równomierny. Jedno wszelako nie ulega wątpliwości, na co tak słusznie zwrócił uwagę dopiero w następnym stuleciu Monteskiusz, że Rzeczpospolitą również i w pierwszej połowie XVII wieku należy uznać za „region gospodarczo zależny, ubożejący w wyniku intensywnej wymiany z silniejszymi partnerami handlowymi”. Piszący te słowa współczesny historyk polski dodaje jak najsłuszniej, że „akceptując jego [Monteskiusza] myśl, nie powinniśmy jednak umieszczać Rzeczypospolitej XVII wieku samotnie na europejskim biegunie nędzy”5.

Prawdą jest również, że Polska była jednym z krajów europejskich, w którym kontrast między przepychem i bogactwem jednych a ubóstwem i nędzą drugich był olbrzymi. Magnateria polska, główny eksporter zboża, gromadziła w swych rękach potężne środki, które obracała między innymi na zakup na Zachodzie przedmiotów zbytku, walnie przyczyniając się właśnie do tego, że kraj nasz stawał się rejonem gospodarczo zależnym.

Czy orientalny wręcz przepych naszej magnaterii i jej bajkowe wprost bogactwa, o których tak często mówili i pisali cudzoziemcy odwiedzający Polskę, to zjawisko realnie istniejące, czy tylko wynik zbyt powierzchownej obserwacji lub, co gorsza, wybujałej fantazji zarówno ówczesnych ludzi, jak i historyków, w tym również i nam współczesnych?

Najznakomitszy nasz znawca wieku XVII, Władysław Czapliński, uważa, że i jedni, i drudzy (to jest historycy) skłonni byli i są przeceniać wielkość dochodów górnej warstwy stanu szlacheckiego w ówczesnej Polsce. Według niego liczby dotyczące intrat takich wielmożów, jak na przykład Stanisław Lubomirski, wojewoda ruski, później krakowski (600 000 złp rocznie), Jan Zamoyski, starosta kałuski (700 000 złp), Kazimierz Leon Sapieha, podkanclerzy litewski (1 500 000 złp) czy wreszcie „wielki Jarema”, Jeremi Wiśniowiecki (600 000 złp), są co najmniej niepewne. Za bardziej zbliżone do rzeczywistości badacz ów gotów jest uznać sumy dochodów rocznych, znane nam zarówno ze źródeł ówczesnych, jak i wyliczeń historyków, a dotyczące tak znanych postaci końca XVI i pierwszej połowy XVII wieku, jak kanclerz i hetman wielki koronny Jan Zamoyski (200 000 złp), kasztelan krakowski książę Janusz Ostrogski (400 000 złp), wojewoda poznański Krzysztof Opaliński (160 000 złp), kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński (160 000 złp) czy wojewoda bracławski Adam Kisiel (ponad 100 000 złp).

Pod koniec swych rozważań na ten temat Czapliński dochodzi do wniosku, że bogaci magnaci w Rzeczypospolitej mogli dysponować przeciętnie kwotą około 200 000 złp rocznego dochodu6.

I tym razem przyjdzie nam w zasadzie zgodzić się z wywodami wytrawnego znawcy epoki, z pewnymi atoli zastrzeżeniami. Wydaje się, że owa pierwsza grupa o dochodach zakwestionowanych przez Czaplińskiego, to jednak najbogatsi spośród najbogatszych i że właściwie bez wahania można odrzucić tylko sumę dotyczącą Sapiehy. Owe półtora miliona złotych polskich są rzeczywiście zupełnie niewiarygodne. Natomiast wysokość dochodów rocznych Stanisława Lubomirskiego, Jana „Sobiepana” Zamoyskiego i przede wszystkim Jeremiego Wiśniowieckiego nie wygląda tak nieprawdopodobnie.

Dysponujemy innym źródłem historycznym, na które nie powołuje się Czapliński, które zaś potwierdza, a nawet jeszcze powiększa dochody roczne wielkiego Jaremy. Dowiadujemy się, że intrata roczna z dóbr zadnieprzańskich księcia wynosiła przed powstaniem Chmielnickiego 700 000 złp. Wprawdzie i to źródło trudno uznać za obiektywne i pewne7, ale skoro z dwóch różnych przekazów pochodzących mniej więcej z tego samego czasu otrzymujemy liczby 600 i 700 000 złp, to chyba ryzykowne byłoby twierdzenie, że i Jeremiego Wiśniowieckiego można szacować na około 200 000 złp rocznie. Również liczby dotyczące takich posesjonatów, jak Lubomirski i Zamoyski, nie mogą być, naszym zdaniem, zbytnio zaniżane w stosunku do tego, co oni sami podali. (Skądinąd nie ulega jednak wątpliwości, że przeciętny dochód roczny magnata określony przez Czaplińskiego jest jak najbardziej zbliżony do prawdy). Zauważamy przy tym, że wśród owych najbogatszych panów polskich nie spotykamy wówczas nigdy nazwiska „Sobieski”.

Silna podstawa ekonomiczna stanowiła nie tylko o zamożności poszczególnego magnata, lecz w równym stopniu o jego pozycji w życiu politycznym kraju. Wielce charakterystyczny przykład przytoczył Władysław Czapliński we wspomnianej pracy. Oto gdy w roku 1628 stanęła na porządku dziennym sprawa obsadzenia urzędu podkanclerzego koronnego, biskup krakowski Marcin Szyszkowski rekomendował na to tak poważne stanowisko Tomasza Zamoyskiego, pisząc do kanclerza wielkiego koronnego Jakuba Zadzika następujące słowa: „Dostatki jego [tj. Zamoyskiego] i te są większe niż drugich, co się o ten urząd starają, za którymi mógłby dobrze Kościołowi Bożemu, Rzeczypospolitej, Jego Królewskiej Mości i jego potomstwu służyć... daleko lepiej wziąć potężnego pieczętarza niż ubogiego”8.

Historycy polscy wciąż jeszcze nie mają jasnego obrazu tego, jakie były kryteria odróżniające magnata od szlachcica. Pamiętać wszakże musimy, że pod względem formalno-prawnym cały stan szlachecki był równy, że w ówczesnej Polsce nie uznawano de iure żadnych tytułów rodowych. Jakiekolwiek próby zmiany w tej dziedzinie spotykały się ze zdecydowaną kontrakcją uprzywilejowanego stanu. Oczywiście nie oznaczało to, że w praktyce każdy szlachcic był równy Radziwiłłom, Potockim, Lubomirskim, Zamoyskim czy Sapiehom.

Wróćmy jednak do kwestii, kto był w dawnej Rzeczypospolitej magnatem. Na to pytanie, jak wspomnieliśmy wcześniej, historycy nie dali jeszcze jednoznacznej odpowiedzi i chyba nigdy nie dadzą. Jest natomiast rzeczą pewną, że przy rozważaniu tego zagadnienia trzeba wziąć pod uwagę kilka kryteriów, a więc przede wszystkim stan majątkowy, sprawowane godności i urzędy, wykształcenie i wreszcie, last but not least, prestiż u współczesnych, wyrażający się między innymi w odpowiednim tytułowaniu („jaśnie oświecony ”, „jaśnie wielmożny” itp.). W ogóle wydaje się, że nawet najlepsze i najbardziej precyzyjne dzisiejsze metody badań historycznych czy socjologicznych nie mogą przy ocenie i klasyfikowaniu zjawisk i procesów dziejowych zastąpić sądów i opinii, które mieli o nich ludzie żyjący w badanej przez nas epoce.

Wydaje się niewątpliwe, że podstawą przynależności do warstwy magnackiej był majątek. Jest to zagadnienie niezwykle ważne dla czasów, którymi się zajmujemy w niniejszym rozdziale. Oto bowiem w ciągu kilkudziesięciu lat obejmujących drugą połowę XVI wieku i pierwsze dekady XVII zachodzą poważne zmiany w składzie elity magnackiej. Wymierają lub bardzo podupadają stare rody, tak potężne jeszcze w wieku złotym, jak Kmitowie, Górkowie, Tęczyńscy, Tarnowscy czy – żeby nie przedłużać listy – Odrowążowie.

Dochodzą teraz do znaczenia rody nowe, do niedawna jeszcze przynależne tylko do zamożnej lub nawet średnio zamożnej szlachty. Różnymi drogami, poprzez nadania królewskie i własną ogromną aktywność ekonomiczną, rody takie jak Zamoyscy, Potoccy, Lubomirscy, Zebrzydowscy, Kalinowscy czy Gembiccy osiągają znaczne majątki. Do tego potrzebne było niewątpliwie to, co określamy dzisiaj jako siłę przebicia. Jeśli człowiek, który odziedziczył pięć wsi, posiadał ich w chwili swojej śmierci już ponad dwieście, co, jak wiemy, dotyczyło kanclerza i hetmana wielkiego koronnego Jana Zamoyskiego, to musiał być niezmiernie aktywny, wytrwały, a nawet... drapieżny.

Wydaje się, że proces powstawania nowej magnaterii w Polsce stanowił fragment obserwowanego ówcześnie zjawiska o charakterze ogólnoeuropejskim, jakim była wzmożona działalność ekonomiczna szlachty na całym niemal naszym kontynencie. Sądzimy, iż właśnie w ramach owego zjawiska pojawiły się w Polsce nowe wielkie rody magnackie.

Każdy, kto obserwuje rozwój badań historycznych w Polsce w ostatnich kilku dziesięcioleciach, zdaje sobie sprawę z tego, że gdy mowa jest o magnaterii polskiej w pierwszej połowie XVII wieku, automatycznie niemal nasuwa się pytanie, czy jest to już okres faktycznej przewagi magnatów we wszystkich dziedzinach życia państwowego i społecznego, okres ich decydujących wpływów na rządy, krótko mówiąc, czy jest to już epoka oligarchii magnackiej?

Za Władysławem Czaplińskim9 powtarzamy zdecydowanie: nie. Uczony ten udowodnił, naszym zdaniem w sposób niebudzący wątpliwości, że datowanie okresu przemożnego wpływu magnaterii na losy państwa już w początkach XVII stulecia, a nawet wcześniej, jest w świetle źródeł i opinii współczesnych nieuzasadnione. Słusznie też przypuszcza, że o władzy oligarchii magnackich w Rzeczypospolitej można mówić dopiero w drugiej połowie tego wieku. Ani za Władysława IV, ani tym bardziej za Zygmunta III nie można mówić o istnieniu rządów tego typu.

Cytowany już przez nas Starowolski, polemizując z pewnym cudzoziemcem, który twierdził, że w Polsce rządzi oligarchia magnacka, pisał w roku 1631 wyraźnie: „mamy króla, nie rządy demokratyczne czy też oligarchiczne”10. Jeszcze pod koniec panowania Jana Kazimierza tak wybitny statysta, jak książę Bogusław Radziwiłł, pisząc o rokoszu Lubomirskiego, doszedł do wniosku, iż „doświadczenie dowiodło, że w końcu każdy musi ugiąć się przed koroną”11, a bystry obserwator życia polskiego pod koniec rządów Sobieskiego, Irlandczyk O’Connor, przekonany był – nie on pierwszy zresztą – że w Rzeczypospolitej nie ma ani władzy absolutnej, ani oligarchii, ani demokracji, lecz panuje mieszana forma rządów (mixed government)12.

Jeżeli mówimy o oligarchii magnackiej, to musimy także pamiętać, że nie ma również żadnego uzasadnienia mniemanie, jakoby ta forma rządów, istniejąca rzeczywiście w Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVII wieku i pierwszej połowie XVIII wieku, stanowiła jakąś specyfikę polską. Każdy historyk nowożytny wskaże bez trudu przede wszystkim na Danię, a także i na Szwecję, gdzie rządy oligarchiczne znane były już w pierwszej połowie tegoż stulecia.

Sięgnijmy raz jeszcze do nieocenionego Starowolskiego. Znajdujemy u niego zdanie, które kapitalnie oddaje specyfikę ustrojowo-polityczną Rzeczypospolitej pierwszej połowy XVII wieku: „Tak więc król Polski i pan najwyższy wszystkich prowincji podległych Koronie, jakbykolwiek był potężny, to jednak obowiązany jest żyć w ryzach prawa i uchwał senatu, i choć samo ogromne królestwo władzy monarszej jest poddane, niemniej czujna wolność szlachecka tak majestat królewski, jak i autorytet senatu poniekąd miarkuje i w ten sposób prawa równości określają i króla, i wszystkie stany królestwa. A chociaż u wszystkich jest stała i niewzruszona wola strzeżenia publicznych wolności i zakresu władzy monarszej, jednakże królewski majestat tak wszyscy razem czczą, kochają i szanują, że bez jego rozkazu niczego zupełnie w Rzeczypospolitej nie czynią, a dla jego bezpieczeństwa i sławy, życia i dobra osobistego wszyscy przelać krew są gotowi”13.

W wyidealizowany sposób mówi się tu więc i o powadze majestatu królewskiego, i o roli magnaterii (tj. senatu), i o demokracji szlacheckiej, dla której walorem najcenniejszym jest wolność, mniejsza o to, czy złota czy nie złota.

Owa „czujna wolność szlachecka” w państwie polsko-litewskim tych czasów to problem rzeczywiście ogromnej wagi. W drugiej połowie XVI wieku Polska słynęła w całej Europie z tolerancji religijnej, była, jak to bardzo trafnie nazwał historyk, „państwem bez stosów”14. A ponieważ tolerancja religijna ściśle wiązała się wówczas z tolerancją polityczną, tak jak nietolerancja z absolutyzmem, zaczął kraj nasz również słynąć ze swych wolności politycznych, ze wspaniałego zdaniem jednych, niedobrego zdaniem drugich, ustroju politycznego.

Chwalili Polskę demokraci, zwolennicy monarchii konstytucyjnej, przeciwnicy absolutyzmu, ganili jego apologeci. Przy bacznej jednak lekturze cudzoziemskiej opinii o Polsce nietrudno dostrzec, że prawie wszystkim – i przyjaciołom, i przeciwnikom – Rzeczpospolita w jakiś sposób imponowała. Warto w tym miejscu przypomnieć uznanie i podziw, jakie dla naszego kraju żywił tak znakomity filozof i pisarz polityczny włoski, jak Tomasz Campanella. Najwyższy wyraz znalazło to uznanie w słynnym Sonecie do Polski, pięknie przełożonym przez Lucjana Siemieńskiego w roku 1847:

Polsko! Tyś wyżej nad królestwa one,

Kędy się berło dziedzictwem osiąga,

Ojciec był wielki, a syn niedołęga,

Więc na innego przenoszę koronę...15

Należy przy tym mieć na uwadze, że Campanella trzeźwo analizował rzeczywistość polską i w silnym ograniczeniu władzy królewskiej widział słabą stronę naszego ustroju politycznego.

Oczywiście nie tylko jeden Campanella wyrażał się z dużym uznaniem o ustroju Polski. Spośród wielu podobnie do niego myślących wymieńmy tylko przykładowo Johanna Althusiusa, niemieckiego pisarza politycznego, który wiele pozytywnych opinii na ten temat zamieścił w drugim wydaniu swego dzieła Politica metodice digesta (1617). Rzecz tym ciekawsza, że autor ten zwrócił uwagę na Polskę i jej ustrój wolnościowy dopiero po rokoszu Zebrzydowskiego (1606–1607), a więc wówczas, gdy sprawa dalszego ograniczenia władzy królewskiej stanęła na porządku dziennym i zrealizowana została w słynnej konstytucji sejmowej z roku 1607.

Jean Bodin, znakomity francuski prawnik i pisarz polityczny, za najlepszy ustrój na świecie uważał monarchię absolutną, ale krytykując zgodnie ze swymi poglądami ustrój Rzeczypospolitej w znakomitym dziele Les six livres de la Republique (1576 i wiele następnych, również łacińskich, wydań), szczególnie zaś niepojęte wprost dla niego artykuły henrykowskie, jednocześnie stwierdzał, że Polacy należą do tych narodów, u których przywiązanie do wolności i niepohamowany wstręt do służalstwa i niewoli są szczególnie silne. Zdecydowanie wrogo nastawiony do elekcji władców uważał, że jedyną jej rozsądną alternatywą jest desygnowanie następcy za życia króla – umiał i w tej instytucji znaleźć jakąś cechę pozytywną.

Otóż według Bodina elekcja jest dopuszczalna wówczas, gdyby tron dziedziczny miał przypaść kobiecie. „Chociaż obieranie królów przez głosowanie pełne jest niebezpieczeństw – czytamy u tego największego pisarza politycznego drugiej połowy XVI wieku – to jednak mniejszym jest złem niż cierpienie rządów kobiecych”16.

Bodinowi nie podobał się ustrój Rzeczypospolitej, ale pisał o nim poważnie i uczciwie. Nie można tego powiedzieć o działalności publicystycznej Szkota, emigranta we Francji, Williama Barclaya, i jego syna Jana, którzy w swych paszkwilach na Polskę (1600 i 1614) dali wyraz nie tylko swojej nienawiści do nieabsolutystycznych form rządu, ale również do kultury i obyczajów polskich, do wszystkiego, co polskie. I oni jednak nie mogli zaprzeczyć temu, że wolność jest w Polsce czymś samo przez się zrozumiałym, zjawiskiem w takim stopniu niewystępującym nigdzie indziej.

Napisano o tych sprawach tomy, można by pisać nowe. Autor niniejszych słów jest bardzo daleki od jakiegokolwiek zachwytu nad złotą wolnością szlachecką. W naszym głębokim przekonaniu ów ustrój wolnościowy, tak atrakcyjny w początkowym okresie swego istnienia (mniej więcej do połowy XVII wieku), doprowadził z biegiem czasu do degeneracji ustroju państwowego dawnej Polski, stając się jedną z ważniejszych przyczyn upadku Rzeczypospolitej w następnym stuleciu. Jedną z ważniejszych, ale nie główną przyczyną była bowiem – i o tym nie wolno nigdy zapominać – przemoc zewnętrzna.

Powołajmy się raz jeszcze na świadectwo obcych. Uczony jezuita niemiecki Adam Contzen pisał o naszym kraju w roku 1620, w dziele pt. Politicorum libri decem, co następuje: „Gdyby szlachta tak mężna i wojownicza miała króla dziedzicznego, którego by własnością było królestwo, łatwiej niż którykolwiek inny naród mogłaby zająć wszystkie przestrzenie nad Morzem Czarnym i drogą Dunaju wtargnąć do Konstantynopola lub przez morze do Azji – i tego Turcy naprawdę lękają się...”17. Mamy tu więc wyraźnie sformułowaną myśl, jak wiele traci Polska wskutek braku dziedzicznej, a więc silnej władzy królewskiej.

Niedawno jeden z historyków polskich, Andrzej Kamiński, wysunął hipotezę, iż główną treścią dziejów nowożytnych Polski, zwłaszcza od połowy XVI po drugą połowę XVIII wieku, była walka między majestatem a wolnością. Frapująca to hipoteza! Można za jej pomocą wyjaśnić i zrozumieć wiele ważkich lub wręcz decydujących problemów wewnętrznych państwa polsko-litewskiego. Ot, choćby jak to uczynił Kamiński, kwestię kozacką. Kozacy w tym zasadniczym sporze dawnej Rzeczypospolitej opowiadali się, jeżeli już nie po stronie maiestas, to na pewno i zdecydowanie przeciw libertas. Stąd ich zaciekła walka ze szlacheckim państwem, stąd ów dylemat kozacki, który stał się przysłowiowym gwoździem do trumny nowożytnego państwa polskiego.

Jakkolwiek byśmy patrzyli na zagadnienie ustroju państwowego Rzeczypospolitej w pierwszej połowie XVII wieku – z aprobatą czy z dezaprobatą – stwierdzić przyjdzie bez ryzyka popełnienia większej pomyłki trzy niezbite fakty.

Po pierwsze, był to niewątpliwie fenomen ustrojowy w ówczesnej Europie, próżno bowiem szukalibyśmy drugiego państwa, w którym demokracja szlachecka, przeradzająca się powoli, ale systematycznie – nie wahamy się użyć tego słowa – w anarchię, byłaby tak dalece rozwinięta. Oczywiście wiele podobieństw do ustroju polskiego znajdziemy jednak i w innych krajach Europy.

Po drugie, fenomen ten coraz jaskrawiej odbijał od ogólnego tła europejskiego, gdzie właśnie w wieku XVII niemal bezapelacyjnie zaczęła triumfować absolutna forma rządów. Od Hiszpanii Filipa II, a później Olivaresa, Anglii pierwszych Stuartów, Francji Henryka IV, Richelieugo i Mazarina, poprzez dziedziczne kraje Habsburgów i Brandenburgię Hohenzollernów, po kraje wschodniego despotyzmu – Turcję i Moskwę – wszędzie niemal silna władza centralna dochodziła do głosu lub umacniała ostatecznie swe uprzednio zdobyte pozycje.

W Anglii wprawdzie podczas rewolucji dwukrotnie obalono Stuartów (1649 i 1688), ale zwycięski Cromwell był władcą bardziej absolutnym niż obalony przezeń i posłany na szafot Karol I. Dopiero po Sławetnej Rewolucji (1688) w kraju tym nastąpiły poważne zmiany. U nas niechęć lub właściwie raczej wstręt do absolutyzmu był powszechny, a pewien anonimowy autor broszury politycznej, odpowiadając w roku 1592 Piotrowi Skardze na jego pochwałę silnej władzy monarszej, replikował wręcz, by „w pętach moskiewskich albo tureckich nauczył się wiedzieć, co to absolutum dominium, a potem sam o tym pisał”18.

Ów wolnościowy fenomen Rzeczypospolitej dawał ówczesnym, a także i potomnym Polakom niewątpliwy powód do dumy, ale powinien również dawać, i na szczęście dawał, także powód do zadumy. Zwłaszcza nad tym, że w procesie rozwojowym ustroju państwowego wypadliśmy właśnie w ciągu XVII wieku z ogólnego rytmu europejskiego, co miało nas niestety drogo kosztować.

I wreszcie trzeci fakt, o którym nie możemy zapomnieć, rozważając te problemy. Wszystkie te niepokojące zjawiska i procesy, dające się zaobserwować już w pierwszej połowie XVII stulecia, nie wpłynęły jeszcze, w żaden poważniejszy, widoczny sposób na siłę i znaczenie państwa polsko-litewskiego.

W naszej powojennej historiografii panowała przez wiele lat przemożna tendencja przedstawiania Rzeczypospolitej szlacheckiej tej epoki jako państwa oligarchii magnackiej, o postępującym we wszystkich dziedzinach życia, zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego, regresie. Tendencja ta wynikała raczej z przyjętych a priori założeń niż z wyników rzeczywistych badań. Zbyt wcześnie zaczęto datować na ów okres wszelkie ujemne zjawiska występujące w życiu państwowym Polski. Rzeczpospolita wciąż jeszcze jednak była silna, a znaczenie jej na arenie międzynarodowej wielkie.

Sprawa roli i znaczenia Rzeczypospolitej w Europie wywołała silną kontrowersję na pamiętnym krakowskim zjeździe historyków polskich w roku 1958. Doszło nawet do tego, iż niektórzy badacze utrzymywali, a nawet jeszcze utrzymują, że Polska już w pierwszej połowie XVII wieku zaczynała stawać się z podmiotu przedmiotem w stosunkach międzynarodowych. Pogląd ten nie jest już dyskusyjny, jest po prostu błędny.

Wystarczy sporządzić krótki, bilans rzeczowy. Rzeczpospolita, mimo iż nie udało się jej podporządkować sobie Rosji i osadzić na tronie Rurykowiczów Władysława Wazy, dwukrotnie przecież wyszła zwycięsko z wojen ze wschodnim sąsiadem. W walce z innym nieprzyjacielem na wschodzie poniosła wprawdzie druzgocącą klęskę w wyprawie cecorskiej (1620), ale już w roku następnym odparła pod Chocimiem groźny najazd turecki, a w kilkanaście lat później pokonała forpocztę turecką w tzw. wojnie z Abazy paszą (1633–1635).

Gorzej niewątpliwie wyglądał bilans zmagań z trzecim głównym przeciwnikiem Rzeczypospolitej w tym czasie, a mianowicie ze Szwecją. Oręż polski triumfował wprawdzie niejednokrotnie w walce z najeźdźcami skandynawskimi, przypomnijmy choćby tak znane zwycięstwa, jak Kircholm (1605), Oliwa (1627) i Trzciana (1629), ale jednocześnie nie sposób zaprzeczyć, że zmagania ze Szwecją przyniosły Polsce, a zwłaszcza królowi Władysławowi IV, bilans ujemny. Mimo to nawet tutaj nie możemy pominąć tak oczywistego faktu, że rozejm ze Szwedami w Sztumskiej Wsi (1635) był z punktu widzenia interesów polskich poważnym krokiem naprzód w porównaniu z poprzednim, podpisanym w roku 1629 w Starym Targu.

Zmagania polsko-szwedzkie (1626–1629) i polsko-rosyjskie w okresie tzw. wojny smoleńskiej (1632–1634) stanowiły, w co dziś już nie wątpi wielu historyków, w tym również autor niniejszych słów, fragment wielkiej wojny europejskiej powszechnie znanej jako trzydziestoletnia. Polska nie stała więc na uboczu tych wielkich zmagań, przeciwnie, była ich czynną uczestniczką, z której siłą i zdaniem liczono się w obu walczących obozach – habsburskim i szwedzko-francuskim.

Rzecz charakterystyczna, że znaczenie naszego państwa na ówczesnej arenie międzynarodowej doceniali i nadal doceniają liczni historycy zagraniczni, bardziej optymistycznie patrzący na sprawy naszego kraju niż niektórzy polscy badacze. Tak powszechnie uznany autorytet w dziedzinie historii politycznej i społecznej XVII wieku (mimo kontrowersyjności niektórych jego prac), jak historyk radziecki Borys Porszniew, pisał przed prawie czterdziestu laty: „Im głębiej wglądamy w historię wojny trzydziestoletniej, tym wyraźniej występuje ogromna rola Rzeczypospolitej w stosunkach międzynarodowych w systemie państw tego okresu. Rola ta pozostaje w cieniu lub wydaje się mało znaczącym czynnikiem tylko przy powierzchownym, nieuważnym spojrzeniu”19. Jest to chyba zdanie najtrafniej określające interesującą nas kwestię.

Inna sprawa, że poprzestając na takim stwierdzeniu, dalibyśmy czytelnikom zbyt optymistyczny obraz sytuacji.

Uwagi te mają charakter szkicu ogólnego wprowadzającego do epoki, w której żył Sobieski, nie możemy więc zajmować się w nich szczegółami. Sądzimy jednak, że trzeba zwrócić uwagę na fakty na razie jeszcze (tj. w pierwszej połowie XVII wieku) pozostające w cieniu wielkich wydarzeń na arenie międzynarodowej, w których uczestniczyło państwo polsko-litewskie. Oto w roku 1611 sejm polski, w gorącym okresie wojen z Rosją popularnie zwanych dymitriadami, przeniósł lenno pruskie z powodu nieuleczalnej choroby tamtejszego księcia z rodu Hohenzollernów na brandenburską linię tej dynastii.

„Biorąc pod uwagę skutki dziejowe tego faktu, można go z całkowitym poczuciem odpowiedzialności wytłumaczyć jako najfatalniejsze posunięcie Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej w pierwszej połowie XVII wieku”20 – pisałem przed kilku laty i sąd ten podtrzymuję nadal. Był to jeden z kamieni milowych na drodze do potęgi Brandenburgii, jednego z przyszłych grabarzy Rzeczypospolitej. Ostateczne zjednoczenie ziem Brandenburgii i Prus Książęcych oraz zrzucenie przez nie wszelkiej zależności lennej od króla polskiego nastąpiło na początku drugiej połowy stulecia (1657), a twórcą tej nowej potęgi był wielki elektor Fryderyk Wilhelm, o którym prorocze słowa wygłosił kanclerz wielki koronny w czasach Władysława IV, Jerzy Ossoliński: „To będzie drugi Gustaw Adolf i niech nas Bóg broni, gdyby zbytnią żądzą władzy zagrzany zechciał z nami wojować”21. Wielki elektor zechciał wojować, i to skutecznie!22

Z położeniem międzynarodowym Rzeczypospolitej wiąże się ściśle problem, formalnie rzecz biorąc, tylko wewnętrzny, faktycznie zaś o coraz wyraźniejszych aspektach ogólnoeuropejskich. Nietrudno się domyślić, że chodzi tu o kwestię kozacką, a szerzej mówiąc – problem Ukrainy. I tym razem, rzecz jasna, musimy ograniczyć swe uwagi do minimum, do wręcz telegraficznego skrótu. Konflikt między Rzecząpospolitą i kozaczyzną, a wkrótce właściwie i całą Ukrainą, wyrósł z podłoża zarówno społecznego i religijnego, jak i politycznego.

Szlachta polska, strzegąc jak źrenicy oka owej aurea libertas, nie chciała nawet słyszeć o prawach i przywilejach dla Kozaków, które zrównałyby ich w jakikolwiek sposób z jedynym uprzywilejowanym stanem w państwie. Co gorsza, po stokroć gorsza, nie umiała szlachta prowadzić wobec Kozaków żadnej konsekwentnej polityki. Gdy podnosili bunt, krwawo go tłumiono, w momencie zaś gdy byli potrzebni na jakąś wyprawę wojenną, głównie przeciw Moskwie, powiększano tzw. rejestr kozacki, to znaczy wojsko kozackie znajdujące się na służbie i żołdzie Rzeczypospolitej.

Brutalnie rzecz ujmując, trzeba stwierdzić, że można zrozumieć politykę przemocy i gwałtu, bez względu na sprzeciw, jaki budzi, jeśli osiąga ona swój cel. Nie można jednak zupełnie zrozumieć, i na to nie potrzeba być ani politykiem, ani historykiem, polityki niekonsekwentnej, prowadzonej z dnia na dzień, bez jakichś wyraźnych perspektyw. Gdy mówimy o polityce polskiej wobec kozaczyzny, nieodparcie przychodzi na myśl słynne powiedzenie przypisywane Fouchému czy też Talleyrandowi – „to więcej niż zbrodnia, to błąd”.

Cała ta krótkowzroczność wynikała w głównej mierze – ale oczywiście nie jedynie – z uwarunkowania stanowego i klasowego, przede wszystkim jednak stanowego, naszej szlachty. Szlachta ta uważała się za naród polski, nie uważała natomiast, by narodem tym było mieszczaństwo, w poważnym jeszcze stopniu obce etnicznie, ani oczywiście chłopstwo. Chłopi, jak to już słusznie zauważyli ówcześni, odgrywali w Rzeczypospolitej podobną rolę, jak niewolnicy w starożytnym Rzymie, chociaż niewolnikami nie byli.

Tę krótkowzroczność szlachty próbuje jeden ze współczesnych historyków polskich tłumaczyć w sposób, powiedziałbym, nieco beztroski: „czy można jednak szlachcie czynić zarzuty, że była szlachtą?”23. Ale przecież na szlachcie, i tylko na szlachcie, zarówno tej gardłującej i „bigosującej” na sejmikach, jak i na tej najbogatszej i najpotężniejszej, coraz bardziej i wyraźniej sterującej mechanizmem politycznym Rzeczypospolitej, spoczywała całkowita i wyłączna odpowiedzialność za losy państwa. Odpowiedzialności takiej nigdzie indziej w Europie ta warstwa społeczna nie dźwigała.

Wracając do problemu kozackiego, trzeba stwierdzić, że cały splot antagonistycznych interesów na Ukrainie w połączeniu z niekonsekwentną, błędną polityką Rzeczypospolitej doprowadził do wielu buntów i powstań kozackich w końcu XVI i pierwszej połowie XVII stulecia. Dylemat kozacki w dawnej Rzeczypospolitej, przede wszystkim zaś w pierwszej połowie XVII wieku, polegał również na tym, że ta znakomita, ale o wyraźnie anarchicznym nastawieniu niezależna organizacja wojskowa, jaką była kozaczyzna zaporoska, nie mieściła się zupełnie w strukturze społecznej ówczesnego państwa polsko-litewskiego. Kozacy nie byli ani szlachtą (co nie oznacza, że nie było wśród nich ludzi stanu szlacheckiego), ani mieszczaństwem, ani chłopstwem. Wprawdzie po stłumieniu powstań na Ukrainie w latach trzydziestych sejm uchwalił w roku 1638 słynną ustawę, na mocy której zredukował znacznie rejestr kozacki, resztę zaś Kozaków, którzy przeżyli klęskę, uznał za „w chłopów obrócone pospólstwo”, ale jak wykazały najbliższe już wydarzenia (wybuch wielkiej wojny na Ukrainie w roku 1648), nie miało to praktycznie żadnego znaczenia, a Kozacy schłopić się nie dali. Jeszcze na dwie sprawy trzeba zwrócić uwagę, gdy mówimy o problemie kozackim, najbardziej nabrzmiałym problemie politycznym tych czasów24. Po pierwsze, w ciągu XVI i właśnie pierwszej połowy XVII wieku atrakcyjność kultury polskiej, a jeszcze bardziej zapewne niezwykły urok statusu szlachty polskiej, doprowadziły w praktyce do całkowitego niemal spolonizowania arystokracji ukraińskiej, potomków starodawnych rodów kniaziowsko-bojarskich jeszcze z czasów Rusi Kijowskiej. W ten sposób najwyższe warstwy narodu ruskiego porzuciły całkowicie jego sprawę, zrywając nie tylko więzy narodowe łączące je z resztą społeczeństwa żyjącego na Ukrainie, ale i religijne, przechodząc gremialnie na katolicyzm. A sytuacja religijna na Ukrainie również bardzo się skomplikowała, z chwilą gdy Rzeczpospolita zdecydowała się, w porozumieniu z Rzymem i znaczną częścią hierarchii prawosławnej, na wprowadzenie unii kościelnej w Brześciu Litewskim (1596). Unia spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem na Ukrainie, Wołyniu, Podolu i wszędzie, gdzie znajdowali się wyznawcy „prawdziwej religii greckiej”, tj. prawosławia. Zdelegalizowany i pozbawiony na razie własnej hierarchii Kościół prawosławny zaczął szukać sprzymierzeńców przeciw katolicyzmowi, a tym samym i Polsce, i znalazł ich przede wszystkim w kozaczyźnie. Na Kozaków z nadzieją patrzyło również chłopstwo i czerń ukraińska.

W ten więc sposób w ciągu pierwszych dziesięcioleci XVII wieku Kozacy ujęli w swe ręce trzy zasadnicze, decydujące o przyszłości kraju problemy – narodowy, religijny i społeczny25. Jak wykazała historia, nie byli oni zdolni podźwignąć tego ciężaru, i to nie tylko z powodu tragicznej dla Ukrainy przemocy zewnętrznej (Polska, Rosja, Turcja), ale i z powodu własnych błędów, własnej anarchii, własnego braku odpowiedzialności.

Druga sprawa, na którą chcieliśmy wskazać, to rola kozaczyzny zaporoskiej w stosunkach polsko-tureckich. Na stepach Ukrainy, na Dzikich Polach, od dawna, już bowiem od wieku XV, panował permanentny stan bellum omnium contra omnes. Najeżdżający te ziemie Tatarzy napadali na szukających środków do życia w bogatej ziemi tzw. uchodników, ci zaś w obliczu ciągłego niebezpieczeństwa poczęli się organizować w zbrojne watahy, dając początek organizacji kozackiej, i sami z kolei przechodzili do ataku.

Zaczęli coraz częściej odnosić sukcesy, co rozzuchwaliło ich do tego stopnia, że podjęli walkę nie tylko z Tatarami, ale i ich suzerenami Turkami. Słynne łupieskie wyprawy Kozaków na czarnomorskie wybrzeża Turcji, zwłaszcza w drugim dziesięcioleciu XVII wieku, stały się poważnym problemem dla imperium osmańskiego i przyczyniły się w znacznym stopniu do niebezpiecznego napięcia w stosunkach polsko-tureckich. Sułtan niejednokrotnie groził Rzeczypospolitej wojną, jeśli nie powstrzyma i nie poskromi Kozaków, którzy byli przecież jej poddanymi.

Rekapitulując, można więc stwierdzić, że problem Ukrainy w omawianym przez nas okresie rodził nie tylko poważne, ba, ale również fundamentalne problemy czy raczej dylematy wewnętrzne Rzeczypospolitej, lecz także stawał się równocześnie zarzewiem poważnych konfliktów międzynarodowych. Już u schyłku lat trzydziestych doszło do pierwszych prób posłużenia się kozaczyzną przez wrogów Polski, gdy król szwedzki Gustaw Adolf za pomocą dyplomacji holenderskiej montował sojusz przeciw naszemu państwu, w którym udział wziąć miały Rosja, Turcja i właśnie kozaczyzna oraz Kościół prawosławny na Ukrainie. Wówczas starania te nie przyniosły poważniejszych rezultatów, natomiast całkowite, katastrofalne dla polski umiędzynarodowienie kwestii ukraińskiej nastąpiło w toku powstania Bohdana Chmielnickiego w latach 1648–1657.

Kreśląc nawet najbardziej ogólny obraz Rzeczypospolitej w epoce, w której przyszedł na świat człowiek, o którym będzie mowa w książce, nie sposób pominąć spraw Kościoła i życia religijnego we wszystkich jego przejawach i powiązaniach. Epokę tę, gdy po soborze trydenckim (1545–1563) Kościół katolicki przystąpił do wielkiej kontrofensywy w Europie i w świecie, mającej na celu częściowe chociaż odrobienie strat, jakie zadała mu w pierwszej połowie XVI wieku reformacja, zwykło nazywać się kontrreformacją. Są również i tacy historycy, którzy ofensywie tej nadają nazwę reformy katolickiej, reformacji katolickiej itp.

Znawca zagadnienia, współczesny historyk polski Janusz Tazbir, słusznie zauważył, że kontrreformacja polska nie miała możliwości pójścia takimi drogami, jakie obrała w wielu innych krajach Europy26. Nie mogła więc w sojuszu z państwem zwalczać bezwzględnie opozycji protestanckiej, jak to się działo na przykład w Hiszpanii. Państwo, czyli konkretnie władza królewska, było u nas za słabe, a potęga przywilejów szlacheckich zbyt wielka. Nie mógł Kościół katolicki w Polsce pójść za przykładem Niemiec, to znaczy doprowadzić do wybuchu wojny domowej, którą w pierwszej swej fazie była przecież wojna trzydziestoletnia.

Edykt restytucyjny (1629) przywracający Kościołowi katolickiemu skonfiskowane dobra stanowił w tym kraju widoczny triumf kontrreformacji. „Szlachta, jeśli już wyciągała wewnątrz kraju szable z pochew – pisze Tazbir – to jedynie dla obrony własnych interesów stanowych przed królem (oba rokosze, Zebrzydowskiego i Lubomirskiego) czy przed chłopami (tłumienie powstań na Ukrainie). Żadne inne względy nie mogły jej skłonić do rozpętania bratobójczych walk”27. Kontrreformacja polska mogła pójść tylko trzecią drogą prowadzącą do zwycięstwa, drogą stałej i uporczywej propagandy. Tę też drogę wybrała.

Wyznajemy zdecydowanie pogląd, że mimo negatywnej roli, jaką kontrreformacja odegrała w życiu polskim XVII wieku, roli tej nie należy demonizować. Była ona dziecinnie wprost niewinna w porównaniu z kontrofensywą katolicyzmu w Hiszpanii, Niemczech czy w końcu nawet we Francji. Była taka i w porównaniu z krwawym, nazwijmy to, kontrkatolicyzmem w Anglii, szalejącym prawie bez przerwy od pierwszej połowy XVI wieku aż do końca wieku XVII. Polonizacja potrydenckiego katolicyzmu w ciągu XVII stulecia uczyniła go bardzo bliskim wszystkim warstwom społecznym. Polska przestawała być powoli krajem tolerancji religijnej, nastąpił koniec współistnienia wyznań, pogromy na tle wyznaniowym były nierzadkie, ale Rzeczpospolita Obojga Narodów wciąż jeszcze mogła świecić przykładem umiarkowania dla rozfanatyzowanej Europy. To była niewątpliwie pozytywna strona braku w Polsce silnej czy absolutnej władzy monarszej. Tam bowiem, gdzie zapanował absolutyzm – powtarzamy raz jeszcze – nie było tolerancji religijnej, i oczywiście żadnej innej.

Jedną z najbardziej charakterystycznych cech życia kulturalnego, a zarazem i politycznego pierwszej połowy XVII wieku był bujny rozkwit sarmatyzmu. Z pojęciem tym nie można łączyć samych tylko cech pejoratywnych, takich jak nieokrzesanie, ciemnota czy ksenofobia. Sarmatyzm to również cały wachlarz zjawisk z dziedziny kultury, ideologii oraz mentalności społecznej i politycznej28. Jedną z najważniejszych cech sarmatyzmu było – naszym zdaniem – szukanie rodowodu Polski, ściśle mówiąc, szlachty polskiej, a także litewskiej i ruskiej, w zamierzchłej przeszłości. Wywodzono ją nie tylko od starożytnych Sarmatów, ale jak to uczynił prowincjał franciszkański, niejaki Wojciech Dembołęcki, wprost od potomstwa Adama. Sarmatyzm pojęty jako ideologia i mentalność stanu szlacheckiego całej Rzeczypospolitej był bez wątpienia czynnikiem integrującym naród szlachecki bez względu na różnice, a nawet antagonizmy narodowe i religijne. Doskonale uzupełniał więc w tej mierze inny decydujący czynnik integracji – niezwykłe uprzywilejowanie prawne i polityczne equestris ordinis[1].

Rodził jednak sarmatyzm wiele szkodliwych mitów i cech, takich jak mesjanizm, megalomania narodowa i ściśle z tym związana ksenofobia. Wspomniany już Wojciech Dembołęcki w książce pt. Wywód jedynowłasnego państwa świata, opublikowanej w Warszawie w roku 1633, „udowodnił” prawo Polski do rządów nad całym starym światem, tj. nad Europą, Afryką i Azją. Wszystkie te ujemne cechy sarmatyzmu rozwinęły się szczególnie silnie w drugiej połowie stulecia, do czego, trzeba przyznać, asumpt dały w poważnym stopniu wojny z połowy wieku, szczególnie zaś najazd szwedzki. Przyczyniły się one do ogromnego wzrostu świadomości narodowej wśród Polaków, a także do wzrostu ze wszech miar negatywnego zjawiska, jakim była ksenofobia.

W dziedzinie szeroko pojętej kultury duchowej, której najdobitniejszym wyrazem jest literatura i sztuki plastyczne, epoka, w której na świat przyszedł Jan Sobieski, nie stanowiła tak wyraźnego zmierzchu wieku złotego, jak to począwszy od epoki oświecenia poprzez wiek XIX aż niemal do naszych czasów, dość powszechnie twierdzono.

Błąd badaczy polegał chyba na tym, że nową, pojawiającą się od schyłku XVI wieku literaturę oceniali oni, kierując się renesansowym gustem i kryteriami29. Tymczasem w Polsce, jak i w całej Europie, renesans, renesansowa mentalność i renesansowy styl życia odchodziły już w przeszłość. Rodziła się nowa epoka w literaturze i myśli ludzkiej, którą nazywamy barokiem, mająca swoje problemy, nieufnie i polemicznie nastawiona wobec idei renesansowych. Do rangi symbolu urasta tu fakt, że tak reprezentatywne dla odrodzenia dzieło, jakim był Il cortegiano Baltazara Castiglione (1528), przyswojone literaturze polskiej przez Łukasza Górnickiego (Dworzanin polski, 1566) miało do roku 1620 ponad 70 wydań, po tej zaś dacie niemal przez cały wiek – ani jednego30.

Jakkolwiek byśmy oceniali literaturę polską tego okresu, pamiętać trzeba, że – jak słusznie stwierdził znawca zagadnienia – znalazła się ona „pod koniec XVI wieku... tak blisko europejskiej współczesności, jak nigdy więcej w okresie staropolskim”31.

Interpretacja epoki baroku w literaturze polskiej (barok w Polsce, chociaż częściowo pokrywa się z pojęciem sarmatyzmu, nie jest jednak z nim identyczny), którą za nowszymi badaniami przytoczyliśmy wcześniej i z którą w zasadzie zgadzamy się, ma mimo to jedną słabą stronę. Rozumując w ten sposób, można zawsze przyjąć, że nie ma epok „małych”, epok stagnacji i regresu w dziejach kultury umysłowej i artystycznej, są co najwyżej epoki schyłkowe. Zostawmy jednak to zagadnienie na boku, rozsadziłoby ono bowiem rozmiary i tak już zbyt długiego wstępu.

Poprzestańmy na tym, co stwierdził najwybitniejszy dziś niewątpliwie znawca zagadnienia Czesław Hernas, pisząc o literaturze polskiej schyłku XVI i pierwszej połowy XVII wieku, zwłaszcza o jego latach dwudziestych: „w istocie rozpoczynało się poszukiwanie nowej treści humanizmu przystosowanej do nurtu myślowych kontrreformacji (na zasadzie aprobaty lub sprzeciwu) i do znamiennych dla nowożytności dążeń do narodowego samookreślenia (w Polsce szczególną w tym zakresie rolę odegrała teoria sarmatyzmu)”32.

Jednocześnie pamiętajmy jednak, że ani Stanisław Grochowski, ani Kacper Twardowski, ani Wacław Potocki, ani Szymon Starowolski, ani nawet Krzysztof i Łukasz Opalińscy nie reprezentowali takich wyżyn piśmiennictwa, jak ich poprzednicy z wieku XVI, przede wszystkim Andrzej Frycz Modrzewski i Jan Kochanowski. Pamiętajmy także, że u progu wieku XVII opublikowany został w Polsce Index Librorum Prohibitorum.

Bez wątpienia pierwsza połowa XVII stulecia to okres, w którym Rzeczpospolita wciąż jeszcze żyje w blasku dawnej potęgi jagiellońskiej. Jej pozycja w Europie jest silna, państwo polsko-litewskie stanowi doniosły i potężny czynnik na arenie międzynarodowej. W życiu wewnętrznym jest to wciąż najwspanialsze na świecie państwo szlachty, niezdominowanej jeszcze przez magnaterię, cieszącej się taką wolnością i takimi przywilejami, jakimi nie cieszyła się szlachta w żadnym innym państwie.

„Nad wszystkie narody, nad wszystkie prowincje w wolnościach swoich rodzi się szlachcic polski”33 – wołał w czasie rokoszu sandomierskiego znany demagog szlachecki Stanisław „Diabeł” Stadnicki.

Jednak kilka lat później, w roku 1612, ukazało się zapomniane i mylnie komu innemu przypisywane dzieło jednego z aktywniejszych pisarzy politycznych polskiego renesansu Jana Dymitra Solikowskiego, w którym jeszcze może przedwcześnie, ale na pewno proroczo, a przy tym złowieszczo przepowiadał:

Uprzejmość stara polska z granic wypędzona,

Na jej miejsce prywata bezecna wsadzona.

Przeto płaczcie, Polacy, opuśćcie po sobie

Czarną szatę i stroje godne ku żałobie:

Już sława polska kona, ojczyzna choruje,

Prywata jej z trucizną polewkę gotuje34.

W takim to państwie i społeczeństwie przyszedł na świat w rodzinie magnackiej Jan Sobieski, któremu los pozwolił osiągnąć największy zaszczyt i największą godność, jaką mógł Polak bene natus et possessionatus osiągnąć w swej ojczyźnie. Jemu właśnie przyszło stawić czoło tym wszystkim wielkim, kryjącym w sobie ogromne niebezpieczeństwa na przyszłość, zewnętrznym i przede wszystkim wewnętrznym problemom Rzeczypospolitej, które powoli, ale wyraźnie, systematycznie i nieubłaganie narastały w ciągu pierwszej połowy XVII wieku.

ROZDZIAŁ II„GŁUPIMI STAROŻYTNEJ SZLACHCIE SZPETNIE ZGOŁA BYĆ”. RODOWÓD I EDUKACJA

Sobiescy, Żółkiewscy i Daniłowiczowie. Tradycje antymuzułmańskie. Instrukcja ojcowska na edukację. Nauki w Kolegium Nowodworskiego w Krakowie (1640–1643). Studia w Akademii Krakowskiej (1643–1646). „Instrukcyja synom moim do Paryża”. Podróże zagraniczne – Niemcy, Holandia, Francja, Anglia, Niderlandy (1646–1648) – i ich wpływ na umysłowość Sobieskiego. Powrót do kraju.

„Mości książę, wiem, że początków rodu naszego w Rzymie starożytnym szukać należy”. W słowach tych, które Sienkiewicz włożył w usta miecznika rosieńskiego, pana Tomasza Billewicza, w czasie jego rozmowy z Bogusławem Radziwiłłem, autor Trylogii w sposób niezwykle trafny oddał jedną z najpowszechniejszych cech, a właściwie słabostek, szlachty w dawnej Rzeczypospolitej – chlubienie się starożytnością swych rodów, sięgających początkami rzekomo nie tylko głębokiego średniowiecza, ale i częstokroć i zamierzchłej starożytności. Im ród był potężniejszy i bogatszy, tym odleglejszych wyszukiwano dlań antenatów.

Zajmowali się tym autorzy herbarzy, ale oprócz nich i coraz liczniejsi panegiryści, którzy, rzecz jasna, nie troszczyli się zbytnio lub wcale o ścisłość historyczną, lecz starali się jak najbardziej uświetnić rodowody poszczególnych magnatów.

Podobnie było z genealogią Sobieskich. Pisano o nich wtedy, gdy byli jeszcze stosunkowo mało znaczący, w wieku XVI, pisano w pierwszej połowie XVII, gdy osiągnęli wysokie godności, pisano wreszcie w drugiej połowie tegoż stulecia i w stuleciu następnym, gdy najwybitniejszy przedstawiciel tego rodu blaskiem korony królewskiej przysporzył mu sławy nieprzemijającej.

Początku herbu i rodu Janina, z którego Sobiescy niewątpliwie się wyodrębnili, doszukiwano się aż w czasach Bolesława Chrobrego. Tak przynajmniej twierdził Szymon Okolski, dominikanin, heraldyk i historyk, w swym mało zresztą krytycznym trzytomowym herbarzu Orbis Polonus wydanym w Krakowie w latach 1641–1645. Sobieskich zna zresztą Okolski tylko dwóch, osiadłych w województwie lubelskim, a mianowicie Marka, rycerza sławnego w czasach Stefana Batorego, i jego syna Jakuba. W znanym herbarzu Bartosza Paprockiego z roku 1584 czytamy o tymże Marku i jego rodzinie nieco więcej:

„Sobieskich dom w lubelskim województwie starodawny. Był wieku mego Marek Sobieski, chorąży nadworny, mąż sławny, który we wszystkich potrzebach, jako naprzód pode Gdańskiem, potem w Moskwie przez wszytek czas męstwo swe znacznie okazował... Wojciech, brat jego, mąż także znaczny, który pod Pskowem u szturmu pod chorągwią kawalera Pieniążka białą wiele a mężnie z nieprzyjacielem czynił”1.

Panegirysta z początków XVIII wieku Chruściński w łacińskim dziełku poświęconym genealogii Sobieskich2 początków tego rodu doszukiwał się aż za... Lecha I, rodowód zaś Marysieńki Sobieskiej wywodził od Kapetyngów, przeciw czemu zresztą nie oponował tak wybitny historyk, jak biograf Jana III, Forst de Battaglia. Nie powinno nas to jednak zdziwić, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że jedynym celem owego „heraldyka” była chęć przypodobania się Jakubowi Sobieskiemu, synowi królewskiemu. O historii Chruściński miał pojęcie wręcz znikome, co wytknął mu w sposób może aż nazbyt przesadny XVIII-wieczny jezuita i genealog Kasper Niesiecki w słynnym swoim herbarzu Korona polska (Lwów 1738).

Rodowód Sobieskich był nawet treścią urzędowego dokumentu sporządzonego w roku 1788 i uwierzytelnionego, po sprawdzeniu z danymi źródłowymi, podpisami dygnitarzy koronnych i litewskich, między innymi Hiacynta Małachowskiego, kanclerza wielkiego koronnego, i Joachima Chreptowicza, podkanclerzego litewskiego3.

Rzecz ogromnie ciekawa, że rodowodem swoim zajął się sam Sobieski, gdy był już królem Polski. Uczynił to na wyraźną prośbę nuncjusza papieskiego. Powstał w ten sposób niewątpliwie ciekawy dokument, znany z XVIII-wiecznej kopii, której autentyczność nie budzi najmniejszej wątpliwości4.

Król gotów był doszukiwać się swych antenatów, zgodnie z tradycją rodzinną, w czasach Leszka Czarnego, a więc w wieku XIII. Pierwsze zdania owego królewskiego curriculum vitae nie mogą oczywiście zadowolić badacza i nie wytrzymują krytyki naukowej. Sam zresztą Sobieski, jak gdyby czując, że stoi na niepewnym gruncie, wyraźnie stwierdził, iż nie będzie zajmował się odległymi czasami, a właściwą opowieść zaczął od wieku XVI, od swego dziadka Marka Sobieskiego, dzięki czemu dokument ów jest i w pełni wiarygodny, i cenny, i sprawdzalny w zestawieniu z innymi danymi.

Historyk może wspomnieć o dziejach bajecznych, legendach, ale uznać za fakt udowodniony wolno mu tylko to, co znajduje potwierdzenie w niebudzącym wątpliwości dokumencie lub, jeszcze lepiej, w kilku dokumentach pisanych. Przyjąwszy tedy takie kryterium i oparłszy się na krytycznych badaniach Tadeusza Korzona oraz przede wszystkim wybitnego genealoga polskiego, profesora Uniwersytetu Poznańskiego Włodzimierza Dworzaczka, za pierwszego niewątpliwie znanego przodka króla Jana przyjdzie nam uznać Sebastiana Sobieskiego, urodzonego około 1486 roku, a zmarłego w 1557, ożenionego w roku 1516 z Barbarą Giełczewską, która wniosła mu w posagu wieś Wolę Giełczewską i sporo gotowizny. W dokumentach współczesnych ów Sebastian tytułowany jest wyłącznie jako nobilis, czyli po prostu szlachcic. Wola Giełczewska ostatecznie związała Sobieskich z Lubelszczyzną. Gniazdem ich rodu był Sobieszyn, wieś położona również w północnej części tej ziemi, nad Wieprzem.

Wszyscy Sobiescy tytułowali się „z Sobieszyna” (de Sobieszyn), również i ci wielcy z XVII wieku. Na nagrobku ojca Jana, Jakuba, w kościele farnym w Żółkwi czytamy wyraźnie, iż był on „a Sobieszyn Sobieski”5, podobnie jak na dokumencie, którym król Michał Korybut Wiśniowiecki nadał starostwo barskie w dożywocie ówczesnemu marszałkowi i hetmanowi wielkiemu koronnemu Janowi, „a Sobieszyn Sobieski”6. Wieś ta jednak dawno już przestała być własnością rodu.

Jak już się rzekło, Sobiescy magnatami początkowo nie byli. Właściwie stało się to dopiero u schyłku XVI wieku. Nieprzypadkowo chyba Jan III, pisząc wspomniany już swój rodowód, właściwy wykład zaczynał dopiero od tego, który ostatecznie ugruntował potęgę familii.

„Jednego tylko wspomnę dziada mego – pisał król – Marka Sobieskiego, wojewodę lubelskiego, który taką u króla Stefana miał reputacyją, że to nieraz mawiał i wspominał [król], że gdyby mu przyszło stawić całe królestwo polskie o jeden pojedynek, nie wybrałby na to [nikogo innego], tylko jednego Marka Sobieskiego”7.

Urodzony około 1550 dziadek przyszłego króla jest już w roku 1557 dworzaninem królewskim, by około 1597 zostać kasztelanem, a wkrótce potem wojewodą lubelskim. Te dwa ostatnie urzędy związane były z godnością senatorską, co oznaczało, że ród Sobieskich stał się magnackim. Małżeństwa z Jadwigą Snopkówną, a po jej śmierci z Katarzyną Tęczyńską w roku 1590, córkami możnych rodów (Tęczyńscy w XVI wieku należeli do najwybitniejszych i najbardziej wpływowych rodów możnowładczych), świadczyły o tym równie wyraźnie. Marek był także znamienitym żołnierzem.

Syn jego, a ojciec Jana, Jakub Sobieski (1588–1646) zaczął swą karierę, podobnie jak ojciec i wielu młodych magnatów, jako dworzanin królewski w roku 1617. Brał czynny udział w wyprawie królewicza Władysława na Moskwę (1617), a przy nieudanym szturmie stolicy został nawet ranny.

Uczestniczył w wyprawie chocimskiej (1621), o której później napisał cenne dzieło Commentariorum chotinensis belli libri tres, wydane już pośmiertnie w Gdańsku w roku 1646.

Walczył we wszystkich niemal wojnach Rzeczypospolitej tych czasów, brał udział w bitwach nie tylko z Rosjanami i Turkami, ale także ze Szwedami, Tatarami i Kozakami. Równocześnie robił wielką karierę cywilną, wykazując i na tym polu wybitne uzdolnienia. Angielski biograf Jana III bardzo trafnie to przedstawił, pisząc, iż ojciec króla był „osobą wybitną zarówno dzięki swym umiejętnościom w sprawach państwowych, jak też odwadze i zdolnościom dowódczym w polu”8.

Cztery razy był marszałkiem sejmu, w roku 1628 został krajczym koronnym, w 1636 podczaszym koronnym, by poprzez godności związane z krzesłem senatorskim – wojewody bełskiego (1638) i ruskiego (1641) – dojść wreszcie, tuż przed śmiercią, do najwyższej świeckiej pozycji w senacie – kasztelana krakowskiego (1646). Był poza tym, jeśli można użyć takiego określenia, pięciokrotnym starostą, między innymi trembowelskim, jaworowskim i barskim, co przynosiło mu, rzecz jasna, poważne dochody. Był również dyplomatą. Brał jako dworzanin królewski udział w rokowaniach dywilińskich z Moskwą w roku 1618, w kilkanaście zaś lat później, już jako krajczy koronny, w negocjacjach ze Szwedami, zakończonych rozejmem w Sztumskiej Wsi (1635). W młodości podróżował dużo za granicę, słynął jako świetny mówca. W roku 1628 był jednym z kandydatów do wakującej pieczęci mniejszej koronnej, czyli na urząd podkanclerzego.

Jako marszałek pierwszego w roku 1626 sejmu warszawskiego, powitał króla Zygmunta III tradycyjną oracją, w której oddając hołd zasługom tego monarchy, zwłaszcza wojennym, główny nacisk położył jednak na znaczenie wolnej elekcji i stosunku poddanych do władcy, stosunku opartego na miłości i szacunku, nie zaś na strachu przed siłą i despotyzmem.

„Zawstydziła w tej mierze Rzeczpospolita nasza te narody, którym dziedziczni rozkazują monarchowie” – wołał z emfazą marszałek poselski. Wiarą i życzliwością poddanych cieszył się i chlubił przed obcymi władcami dziad obecnego króla Zygmunt August. „Widział bowiem mądry pan i doświadczył diuturni dominatus experientis[2], że to są namocniejsze każdego państwa praesidia[3], to monarchom najważniejsze guarantie, to staroświeckie i staropolskie ojczyzny naszej mury” – ciągnął dalej Sobieski, by wreszcie w apogeum swej mowy powitalnej stwierdzić: „Nie może-ć nam być, wolnemu narodowi, [nic] jedno nader miła wolność przez krwawe cnych przodków naszych zasługi nabyta od królów, panów swych, bo posteritati[4] z rąk do rąk sacrosante[5] podana”9.

Trudno zaiste o lepszą ilustrację zagadnienia stosunków między majestatem i wolnością, o których pisaliśmy w poprzednim rozdziale! Dlatego też zdecydowaliśmy się tej mowie sejmowej poświęcić nieco więcej miejsca.

Jakub Sobieski był żonaty dwukrotnie. Najpierw z księżniczką Marianną Wiśniowiecką, a po jej śmierci (dwie córki z tego małżeństwa zmarły w wieku dziecięcym) z Zofią Teofilą Daniłowiczówną (1627). Obie partie były znakomite. Z małżeństwa z Daniłowiczówną przyszło na świat siedmioro dzieci, w tym czterech synów i trzy córki. Najstarszy Marek urodził się w roku 1628, ostatni Stanisław w 1641. W dzieciństwie zmarła jedna córka Zofia, i dwaj synowie (obaj o imieniu Stanisław), a w młodym wieku druga córka Anna. Pozostało więc troje – Marek, Jan i Katarzyna, późniejsza księżna Radziwiłłowa.

Po kądzieli wywodził się Jan III z rodu równie potężnego i znacznego, pradziad jego, wybitny mąż stanu i wódz, wielce się ojczyźnie zasłużył i w sędziwym już wieku oddał za nią życie na polu bitwy. Był nim Stanisław Żółkiewski (1547–1620), hetman i kanclerz wielki koronny, którego śmierć żołnierska w czasie odwrotu po przegranej bitwie cecorskiej weszła na stałe do bohaterskich tradycji oręża polskiego. Inaczej zgoła miała się sprawa z przyczynami politycznymi owej kampanii, nie tu jednak miejsce, by problemy te rozważać i dyskutować10.

Córka wielkiego hetmana Zofia wyszła za mąż za Jana Daniłowicza, wojewodę ruskiego. Syn ich, również Jan, który z Kozakami na Krym chadzał, zginął z rąk Tatarów, którzy ucięli mu głowę, a ciało odesłali do rodzinnej Żółkwi (1636). Jedyną dziedziczką tej posiadłości została więc siostra zamordowanego, wnuczka Żółkiewskiego, wówczas już Sobieska, żona Jakuba i matka Jana.

Przyszły król otaczał niezwykłą czcią pamięć o wielkim pradziadku, który w oczach jego stał się symbolem najwyższych wartości żołnierskich, patriotycznych i obywatelskich. Komnaty pałacu w Żółkwi, który kiedyś zamieszkiwał hetman, pozostały nienaruszone, w takim stanie, w jakim były za jego życia. Powiedzielibyśmy dziś – muzeum. Znajdowały się w nim nie tylko rzeczy osobiste, zbroja i broń, ale i buława, ofiarowana mu kiedyś przez papieża, i skrwawione szaty poległego bohatera. Nad skromnym łożem paliła się bezustannie lampa przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, którą to lampę wdowa po Żółkiewskim kazała zapalić po wykupieniu zwłok męża od Turków.

Tradycje walki z wyznawcami islamu i krwawe ofiary, jakie rody Żółkiewskich, Daniłowiczów i Sobieskich (brat Jana Marek zginął wiele lat później śmiercią okrutną i męczeńską z rąk tatarskich) poniosły w tej walce, nie mogły nie wywrzeć wpływu na atmosferę domu, na wychowanie młodego Jana. Wrogość i chęć zemsty nad nieprzyjacielem, który tak ciężko doświadczył nie tylko jego ojczyznę, ale i najbliższych, musiała dominować w umyśle i sercu młodego magnata od najwcześniejszych lat dziecięcych.

Po wielu latach, już jako król i wielki mąż stanu, wciąż jeszcze wracał myślami do tych tragicznych chwil. W cytowanej przez nas autobiografii napisał: „Tak tedy pradziad, dziad, wuj i brat rodzony od pogańskiej położony ręki; jakiego przykładu w domach, lubo rycerskich i wojennych, podobno się mało trafiło”11.

Historyk, człowiek racjonalnie myślący (przynajmniej takim być powinien!), jednak od czasu do czasu nie może w żaden sposób nie dostrzec w badanych przez siebie procesach, zjawiskach i faktach historycznych rzeczy symbolicznych, proroczych, ba, niemal metafizycznych. Myśl taka nasunęła nam się również, gdy przeczytaliśmy to, co o swoim przyjściu na świat napisał Jan Sobieski w tejże autobiografii: „urodziłem się w Olesku, zamku na wysokiej górze, mila od Białego Kamienia, gdzie się też król Michał urodził. Podczas urodzenia mego biły pioruny barzo... Tatarowie też podpadli w tenże czas pod zamek, których zaś ów sławny gromił Chmielecki”12.

Późniejszy historyk udramatyzuje te słowa królewskie i napisze, może przesadnie i na pewno w stylu dziś już niemodnym, ale jakże obrazowo i pięknie: „Dnia siedemnastego sierpnia 1629 roku wielka burza srożyła się dokoła wyniosłego zamku w Olesku, krwawe blaski pożogi wznieconej przez grasujący czambuł tatarski czerwieniły ogromne mury magnackiej siedziby. W potokach płynącej z niebios wody, w zimnym świetle trzaskających piorunów rozlegały się zewsząd jęki mordowanej lub pędzonej w jasyr ludności, raz po raz dobiegały gardłowe okrzyki ordyńców, gromionych przez cwałujące w gwałtownym pościgu chorągwie polskie. Wśród szalejącej przyrody i zawieruchy wojennej, w cichym, ustronnym zakątku komnaty zamkowej, między godziną czternastą a piętnastą przyszedł na świat Jan Sobieski, późniejszy król Jan III”13.

Czyż taka sceneria urodzin człowieka, którego rodzinie Turcy i Tatarzy tyle bolesnych i tragicznych strat zadali, a który sam zasłynął później jako jeden z największych w dziejach ich pogromców, nie nosi w sobie czegoś zdumiewająco wprost symbolicznego, czegoś, co najbardziej trzeźwo myślący badacz lub czytelnik wzdraga się nazwać po prostu przypadkowym zbiegiem okoliczności?

Dokładną co do dnia i godziny datę urodzin Jana zawdzięczamy jego matce, która własną ręką zapisała: „urodził mi się syn Jan, roku 1629, dnia 17 sierpnia, między godziną czternastą a piętnastą, w piątek, ostatniego dnia miesiąca [tj. fazy księżyca], nazajutrz nów nastał w Olecku”14.

Do rodziców swoich Jan odnosił się z czcią i szacunkiem, widząc w nich mężnych i pełnych sił ludzi wywodzących się z równie mężnych i szlachetnych rodów. O matce, do której zresztą nie żywił później głębokiej miłości synowskiej, mówił, że „nie białogłowskiego, ale męskiego była serca”.

Otoczeni w domu rozumną miłością rodzicielską rośli młodzi Sobiescy w kulcie rycerskości i patriotyzmu, a głównym celem Jakuba i Teofili Sobieskich było to, by ich dzieci, zwłaszcza synowie, okazali się godnymi swych przodków. Pierwszych słów łacińskich uczyły się dzieci ze słów Ody Horacego wyrytej na nagrobku wielkiego ich pradziadka: O, quam dulce et decorum est pro patria mori[6].

Jakub Sobieski był nie tylko żołnierzem, statystą i mówcą. Był również człowiekiem gruntownie wykształconym i rozumiał nieodzowność edukacji dla swych synów, chociaż widział w niej głównie cele praktyczne – przygotowanie dziedziców do służby publicznej, która przed młodymi magnatami stała otworem i roztaczała przed nimi ponętne widoki.

Sam opracował w roku 1640 instrukcję dla Pawła Orchowskiego, opiekuna jego synów udających się na naukę do Krakowa. Ciekawy to dokument, aczkolwiek bynajmniej nie jedyny tego rodzaju, wielu bowiem synów magnackich i szlacheckich podejmowało wówczas naukę zarówno w kraju, jak i za granicą. Wiemy o tych sprawach coraz więcej, w ostatnich czasach wzrosło znowu wśród historyków polskich zainteresowanie dziejami edukacji młodzieży, oczywiście pochodzącej głównie z rodzin, które określano jako bene nati et possessionati15.

Pan wojewoda bełski – tę godność sprawował w tym czasie ojciec Marka i Jana Sobieskich – zajął się we wspomnianej instrukcji drobiazgowo wszystkimi stronami życia, nauki i wychowania synów. Położył w niej nacisk nie tylko na pobożność i naukę, ale także na higienę i to, co nazwalibyśmy dziś sportem. Zalecał im wszelkie ćwiczenia cielesne i ruch, a także gry w piłkę i wycieczki rekreacyjne za miasto w każdą niedzielę, co jest konieczne do zachowania zdrowia. Przykazał swym synom surowo, by przynajmniej dwa razy w miesiącu myli się w wannie, a raz na 6–8 tygodni korzystali z prywatnej łaźni w Krakowie. Głównym oczywiście celem wyjazdu młodych Sobieskich do Krakowa ma być nauka, w niej zaś poczesne miejsce mają zająć języki obce, przede wszystkim łacina i niemiecki, który według wojewody „Polakom jest bardzo potrzebny”. Nie mogą jednak na tym poprzestać, gdyż winni sobie jeszcze przyswoić francuski i włoski, a także turecki.

„Turecki język – czytamy w tej ciekawej, mądrej instrukcji – jeśli komu, tedy nam potrzebny, a zwłaszcza szlachcie, która tu na Rusi mieszka, w tym od nich sąsiedztwie i w tych ustawicznych poselstwach, wojnach i kłótniach, które się z nimi mają...”16. By posiąść języki obce, nie wystarczy uczyć się słówek i gramatyki, trzeba uprawiać konwersację, nie wstydząc się przy tym popełnianych błędów, „bo milczeniem żaden się żadnego języka nie nauczył”.

Kwintesencją wszystkich tych szczegółowych rozważań jest zdanie z punktu siódmego instrukcji: „Głupimi szlachcie starożytnej w jakiejkolwiek u ojczyzny swej ekspektacyjej szpetnie zgoła być. Nauka wszędzie człowieka zdobi, i na wojnie, i u dworu, i doma, i w Rzeczypospolitej widzimy to, że ludzie więcej sobie ważą chudego pachołka uczonego aniżeli pana wielkiego a błazna, co go sobie więc palcem ukazują”17.

Od podobnych opinii bez przesady roi się w ówczesnej korespondencji, instrukcjach, a nawet literaturze. Nie ma sposobu ani potrzeby bliżej ich tu omawiać, wystarczy, że przytoczymy dwa, trzy najbardziej chyba typowe przykłady. „Ucz się, bo głupim być szlachcicowi nic sprośniejszego” – pisał hetman wielki litewski Karol Chodkiewicz do syna swego Hieronima w roku 1611.

Pradziad Jana Sobieskiego, wielki hetman i kanclerz Stanisław Żółkiewski, pouczał syna w testamencie: „młodsze lata swe naukami poleruj, nie daj się nikomu w młodości twojej od tego odwodzić. Mnie wierz, z nauki wielka podpora i wielki ratunek do godności, do służby Rzeczypospolitej, do wszelakiego uczciwego życia mieć będziesz”18. Lapidarnie rzecz ujął anonimowy autor Konsyderacyi strony wysłania księcia Janusza [Radziwiłła] do cudzej ziemi, stwierdzając po prostu: „teraz, iż się niemal wszyscy uczą, szpetną by rzecz była nic albo niewiele umieć”19.

Badacze uznali omawianą instrukcję Jakuba Sobieskiego, jak i późniejszą wydaną w związku z wyjazdem zagranicznym synów, za wyraz ideału wychowawczego, któremu hołdował wojewoda bełski. Ideał ów nawiązywał do najlepszych polskich i europejskich tradycji renesansowych, w założeniu swym sprzeciwiających się prądom, które zmierzały do sarmatyzacji oświaty i wychowania, procesu niewątpliwie wstecznego. Pod opinią tych badaczy można się podpisać bez zastrzeżeń.

W planach studiów nakreślonych dla synów nastąpiły pewne zmiany. Przede wszystkim Marek i Jan po przybyciu do Krakowa nie od razu wstąpili do Kolegium Nowodworskiego, lecz przez kilka miesięcy prywatnie „szlifowali” swą łacinę, której zresztą niezłą znajomość wynieśli z domu. Opłaciło im się to jednak wyraźnie, złożywszy bowiem wkrótce z wynikiem pomyślnym egzamin wstępny, przyjęci zostali od razu do klasy drugiej, zwanej poetyką, z pominięciem klasy pierwszej, najuciążliwszej, zwanej gramatyką. Nastąpiło to w półroczu zimowym 1640/1641. Warto chyba dodać, że Kolegium Nowodworskiego przeżywało wówczas swój najwspanialszy okres i było najlepszą tego typu szkołą w kraju, niewątpliwie przewyższającą popularne kolegia jezuickie.

Nauka w szkole, życie religijne, wreszcie inne czynności zalecone przez ojca w instrukcji wypełniały młodym Sobieskim czas bez reszty. Pracowali ciężko pod okiem guwernera Krzysztofa Rozenkiewicza, który nie tylko nadzorował ich prace domowe, czyli przede wszystkim repetycje przerobionego codziennie materiału, ale i – to chyba w głównej mierze – prowadził z nimi systematyczną konwersację po łacinie. Uczyli się bardzo intensywnie niemieckiego, praktyczną jego znajomość pogłębiając w codziennych rozmowach z dworzaninem Zdarowskim.