Jej słowa, jego czyny - Malinowska Agnieszka - ebook + audiobook

Jej słowa, jego czyny ebook

Malinowska Agnieszka

3,5

Opis

Ona pisze o morderstwach, on je popełnia.

Czym jest moralne morderstwo? Zuzanna całe studia poświęciła pracy naukowej nad etyką zabijania. Teraz, kiedy została autorką kryminałów, próbuje udowodnić swoje tezy o moralnym zabójcy. Nagle w jej życiu pojawia się mężczyzna, który ma wobec niej niebezpieczne zamiary: otrzymał zlecenie, by za wszelką cenę doprowadzić kobietę do swojego szefa. Czy Robert okaże się jednym z tych zabójców, o których nieustannie rozmyśla Zuzanna? Dlaczego zabija? Czy będzie potrafił przestać, kiedy w tej precyzyjnie zaplanowanej rozgrywce pojawi się miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (14 ocen)
5
1
4
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KlaudencjaF

Całkiem niezła

"Jej słowa, jego czyny" - mimo że jest to dość krótka książka - podzieliłabym na dwie części. Pierwszą - nudną i baaardzo przeciętną i drugą - pełną akcji, zawirowań i zaskoczenia. Zakończenie było tym, co stanowiło kropkę nad "i". Mocne i dające czytelnikowi do myślenia. Myślę, że nawet większość z nas byłaby w stanie przewidzieć decyzję Zuzanny.
00

Popularność




Rozdział pierwszy Ona

Kiedyś wierzyłam w anioły. Czasami nawet się modliłam, choć bez głębszego zastanowienia, nie mówiąc już o jakichkolwiek refleksjach. Na szczęście mi przeszło.

Teraz zabijam ludzi – permanentnie, w sposób przemyślany i mądry. Tak, można kogoś zabić w mądry sposób. Odbieram życie i bawię się tym. Ofiary zawsze są przypadkowe, bo nie chcę budować zbędnych powiązań. To nie one są ważne. Ważny jest sam proces, prawdziwy sposób morderstwa i nieprawdziwe tropy. Wcześniej zabijałam głównie kobiety, było mi łatwiej. Kobieta zabija kobietę – to bardziej naturalne, niż gdyby kobieta zabiła mężczyznę. Jednak już od roku moim celem może być każdy. Nabrałam wprawy i pozbyłam się wątpliwości. A może straciłam pozostałości uczuć? Bo czy istnieje etyka zabijania? Nie wiem. W każdym razie stałam się seryjnym mordercą z zadatkami na niezłą autorkę kryminałów – tak, piszę kryminały i nie, nie zabijam naprawdę. Zadaję po prostu pytania o morderstwa doskonałe i próbuję je opisać.

Wystarczy – pomyślałam i odsunęłam od siebie komputer – resztę wymyślę na miejscu.

Kręgosłup przypomniał mi, że ostatnie kilkanaście godzin spędziłam przed laptopem na niewygodnym, choć absurdalnie drogim fotelu. Zgięłam się wpół i w takiej pozycji powędrowałam do łazienki. Szybki prysznic oraz suszenie włosów. Makijaż – nieudany, ale i tak najlepszy, jaki umiem zrobić – przykrył worki pod oczami. Jeszcze tylko kawa. Ludzie uzależnieni od kofeiny doskonale zrozumieją mój stan przed pierwszą poranną dużą czarną (mimo że w nocy nie spałam i wypiłam jej… sporo?). Nie cierpię na bezsenność, ale i nie cierpię na wzmożoną senność, więc kiedy muszę pisać, to piszę. Wracając do kawy, ekspres robił ją chyba z godzinę albo dwie! Kiedy w końcu miałam pełną filiżankę, wypiłam duszkiem jej zawartość i podstawiłam jeszcze raz pod nalewak ekspresu.

– Jeśli ta kawa jest dla mnie, to przychylę ci nieba i posprzątam łazienkę za ciebie – usłyszałam zza pleców.

Mała Mi, jak nazywam moją przyjaciółkę Asię, wygramoliła się z drugiego pokoju. Jej długie, gęste, ciemne włosy zakrywały ją od głowy aż po pas. W tej chwili było jej bliżej do postaci z horroru niż człowieka.

– Z tego, co wiem, to dzisiaj i tak jest twoja kolej.

– Kocham cię – powiedziała i biorąc filiżankę pełną kawy, przelała jej zawartość do kubka, dolała do niej zimne mleko prosto z lodówki i siorbnęła. – No i taką kawę można pić. – Upiła jeszcze jeden łyk i spojrzała na mnie. – Ale z ciebie sztuka!

Rzeczywiście, może za bardzo się wystroiłam jak na taką okazję. Jestem bardziej chuda niż zgrabna, ale obcisłe ciuchy powodują, że wyglądam dobrze. Nawet bardzo dobrze. Założyłam ołówkową spódnicę w kolorze bordo i czarną lejącą koszulę. Wybrałam złote dodatki, puściłam luzem włosy i zdecydowałam się na makijaż w stylu „uczę się”. Nawet nie miałam zamiaru odpowiadać na ten komplement, bo wiedziałam, że za sekundę się zacznie.

I tak się zaczęło:

– Swoją drogą to spałaś w nocy? Gdzie idziesz, o której będziesz i czy masz pomysł na prezent na dzisiejszą parapetówkę u lasek z piętra wyżej?

Aśka miała kilka dysfunkcji. Pierwszą z nich było dolewanie mleka do kawy – kto tak robi?! Po drugie zadawała dużo pytań naraz i czekała na odpowiedź na każde z nich, kiedy jej rozmówca nie pamiętał już pierwszej połowy. Trzecią był nadmiar energii, w spożytkowaniu której nierzadko musiałam pomagać ja. Czwarta i piąta dysfunkcja bazowała na sercu – zakochiwała się bardzo wolno i chyba nigdy nie odkochiwała. Od trzech lat opłakiwała frajera z ulicy Jestem Fiutem i Zdradzam. Mimo to nie stroniła od przygodnego seksu.

– Zaraz mam prowadzić warsztaty pisarskie dla nowobogackich snobów z prywatnego uniwerku, wiec się spieszę. – Ruszyłam w stronę korytarza, poprawiając koszulę. – Prezent leży spakowany na komodzie. Nie otwieraj, bo namęczyłam się przy pakowaniu! To ten zestaw karaoke, który chciały. Będę za jakieś trzy godziny.

Wiedziałam, że zaraz spadnie na mnie ostatnie pytanie, na które nie chciałam odpowiadać, więc szybko załapałam kluczyki od auta, wsunęłam czarne szpilki – klasyk – i otworzyłam drzwi.

– A spałaś w ogóle?!

– Paaaaa!

Uciekłam. Pytania o sen zawsze kończyły się dłuższymi wywodami o zdrowiu i urodzie. Jestem samokrytyczna, ale nie w kwestii stylu życia. Żyję niezdrowo i dobrze mi z tym.

Wczoraj zaparkowałam samochód ulicę dalej, bo jak to bywa na nieogrodzonych osiedlach, zaparkowanie pod domem graniczyło z cudem. Dojazd na miejsce miał zająć mi około dwudziestu minut, więc mogłam powtórzyć początek przemówienia i wymyślić, co powiedzieć dalej. Jak zaciekawić czytelnika? Nie, banał. Jak pisać, by nas czytali? Jeszcze gorzej. Wolę pisać niż mówić, ale mam otworzyć warsztaty pisarskie. Mówić o pisaniu – swoją drogą ciekawe sformułowanie. Poza tym nie czuję się autorytetem w tej kwestii, są lepsi ode mnie. Jednak chcą, to będą mieli. Nie ręczę za frekwencję po moim wywodzie – zaśmiałam się sama do siebie. Zaparkowałam tuż pod uniwersytetem i dumna ze swojego parkowania „na raz” wysiadłam z auta. A gdyby tak któryś z moich bohaterów miał zawał podczas nauki parkowania? Uśmiechnęłam się na tę myśl.

– Wciąż uśmiech na twarzy. Do tego ten powab i gracja.

Odwróciłam się na pięcie i spojrzałam na człowieka, który wypowiedział te słowa. Garnitur szyty na miarę, w kolorze musztardy. Dosłownie musztardy. Buty były w takim samym kolorze i zlewały się z doskonale skrojonymi nogawkami spodni. Cały strój ratowała biała koszula, która niestety była zaciśnięta czarnym krawatem pod nierówno ogoloną, jasnobrązową brodą. Zdecydowanie za mocno zaciśnięta. Zabić krawatem? Samego siebie? Samobójstwo? Czy ktoś by w to uwierzył? Dobre! Gdzie to zapisać…

– Pani godność? – powtórzył pytanie człowiek w garniturze.

– A tak. Przepraszam. – Oswobodziłam się ze swoich myśli. – Nazywam się Zuzanna Trymer, pisarka. Mam wygłosić przemówienie o kryminałach.

– Ależ oczywiście, że to pani. Od razu wiedziałem, ale chciałem się upewnić. Krzysztof Zakrzewski, prorektor. – Wysoki mężczyzna podał mi rękę, a ja cały czas patrzyłam na jego krawat.

Gdyby tak kochanka udusiła mojego bohatera krawatem? Musiałby mieć wcześniej problemy psychiczne, by ktokolwiek uwierzył w taką śmierć. List samobójcy by nie wystarczył.

– Zawsze pani się tak zastanawia nad przywitaniem? – zapytał mężczyzna.

– Nie, nie. Znowu przepraszam. Dużo się dzisiaj dzieje, a jest dopiero dziewiąta rano. – Podałam mu rękę i poczułam, jak mocno ją zaciska.

Wydawał się czerpać przyjemność ze sprawiania mi bólu. W końcu mnie puścił, oblizał usta i tak jak natarczywie wpatrywał mi się w oczy, tak zaczął wiercić wzrokiem mój dekolt. Chyba zaczęłam być mu niepotrzebna, ponieważ ewidentnie mówił teraz do moich piersi: – Jestem oszołomiony pani talentem pisarskim, pani książką. Ten kunszt, artyzm, groza. To ja zaprosiłem panią jako honorowego gościa.

– Naprawdę? Dziękuję. – W takich chwilach nauczyłam się sprawdzać prawdomówność rozmówcy. – A czy czytając moją książkę, od początku wiedział pan, kto zabije? Że zrobi to ten prezes firmy i to w środku miasta?

– Ależ oczywiście, że nie! Tak pani to skrzętnie ukryła! Nigdy nie spodziewałbym się takiego zakończenia, było wspaniałe! Chodźmy, chodźmy do środka, zaraz zaczynamy. A później może jakiś obiad?

Dla sprostowania. W mojej książce nie było żadnego prezesa firmy, a akcja toczyła się w górskim schronisku. Pan musztarda właśnie otrzymał ode mnie naklejkę „po moim trupie”. Fałszywie się uśmiechnęłam i weszliśmy do budynku. Kolejny frajer – pomyślałam.

Przemawiałam długo, ale z pasją. Aula wykładowa była pełna. Głównie znajdowali się tu studenci, którym zazwyczaj kazano pojawiać się na organizowanych przez uczelnię spotkaniach. Niemniej pojawili się również prawdziwi pasjonaci pisania. Po zakończonym przemówieniu odbył się panel dyskusyjny. Pytania były przeróżne – począwszy od sposobu motywacji, a skończywszy na wskazaniu miejsca, w którym piszę. Oczywiście pojawiały się również pytania o życie prywatne, ale na te udawało mi się odpowiadać wymijająco. Bo o czym miałam opowiadać? Że mam dwadzieścia dziewięć lat, mieszkam ze stukniętą przyjaciółką, którą kocham nad życie, i tyle? Piszę, bo tylko to umiem. A żeby opłacić rachunki, pracuję jako copywriter i realizuję zdalnie zamówienia – nie oszukujmy się, nie napisałam bestsellera, więc nie zarobiłam kokosów. Piję piwo corona z cytryną, w ilościach hurtowych jem pesto, a mój ulubiony zapach to bergamotka. Ot, pisarka.

Po moim przemówieniu warsztaty zaczęły się na dobre. Podzieleni na grupy słuchacze rozeszli się po pracowniach pisarskich, a ja byłam w końcu wolna. Ze stanowczym zamiarem powrotu do domu powolutku wyśliznęłam się z holu uczelni i popędziłam w stronę auta. W szpilkach trudno nazwać to pędem, ale szłam dosyć szybko.

– To obiad, pani Trymer? Proszę się nie wymigiwać. – Prorektor zastawił mi drogę i znów zaczął rozmawiać z moją klatką piersiową, a że był wysokim mężczyzną, wyglądało to dosyć komicznie. Jego kudłata głowa schylona w dół uwidaczniała podwójny podbródek.

– Idą jeszcze dwaj panowie z wydawnictwa prasowego, ale szybko się ich pozbędziemy. – Wskazał na postawnych mężczyzn stojących niedaleko wejścia.

– Dziękuję za zaproszenie, ale muszę wracać. Obowiązki. – Zaczęłam grzebać w torebce bez dna. Gdzie ja mam te cholerne kluczyki? Wyminęłam pana musztardę i zdecydowanie kontynuowałam szybki chód.

– Niech nie da się pani prosić, pani Zuziu. – W tym momencie poczułam na swoim tyłku męską, grubą łapę, a z prawej strony zza mojego ramienia wyłoniła się wyszczerzona gęba tego buca. Zatrzymałam się.

– Jeśli nie chce pan afery na cały uniwerek, proszę zabrać łapę, odsunąć się na dwa metry i mnie przeprosić. Teraz.

– Pani Zuziu, zostałem źle zrozumiany. Ja panią podziwiam z całego serca. – Nie wiem, czy było to świadome zachowanie, ale grubawa ręka, którą wcześniej trzymał na moim tyłku, powędrowała w stronę jego ewidentnie nabrzmiałego penisa i mocno go ścisnęła. No cholera jasna! Pan musztarda dostał ode mnie w twarz i gdy spojrzał na mnie bardzo zdziwionym wzrokiem, dostał kolejny cios. Wtedy zauważyłam jakiś ruch w rogu dziedzińca uczelnianego. Dwóch postawnych mężczyzn wskazanych wcześniej jako redaktorów chciało szybko do nas podbiec, jednak stanowczo uniesiona dłoń musztardowego buca powstrzymała ich. Ochroniarze?

– Dziękuję za zaproszenie, ale nie skorzystam. Żegnam. – Dostał w twarz po raz trzeci.

– Zauważ, że prosiłem. Ja nigdy tego nie robię – syknął przez zęby i cały się napiął.

Ruszyłam w stronę samochodu. Nie odwracając się, szybko znalazłam kluczyki, wsiadłam za kierownicę i odjechałam. Przez całą drogę byłam wściekła.

– Mam nadzieję, że widział to któryś z jego studentów, niech się rozniesie po uczelni, jaki z niego fiut – powiedziałam sama do siebie, skręcając w ostatnią ulicę przed moim osiedlem.

***

– Nie uwierzysz, co się do cholery stało! – Wpadłam do domu jak burza i zrzucając szpilki, walnęłam nimi o ziemię.

– Stara, szkoda butów! – Aśka wychyliła się z kuchni. Była umorusana w kącikach ust. – Kosztowały pół czynszu za to mieszkanie. Choć, lepiej spróbuj kremu do babeczek. Mam nowy przepis. Na parapetówce będą nazywać mnie doskonałą kucharką! – Oto dysfunkcja szósta, moja przyjaciółka ciągle coś piekła.

Aśka wsunęła mi do ust łyżkę pełną cytrynowego kremu. Usiadłam na blacie obok nieziemskiego bałaganu tej doskonałej kucharki i wszystko jej opowiedziałam.

– Mam nadzieję, że będzie miał limo. Burak jeden. Ale czekaj, jego zdjęcie będzie na stronie uniwerku! Pokaż tego gnoja. – Pobiegła po komputer, a ja wylizałam resztki kremu ze szklanej miski. Muszę przyznać, że był bardzo dobry.

– Jak on miał? Krzysztof co?

– Zakrzewski.

– Za. Krzew. Ski. – Mała Mi postawiła komputer na stole i wpisała nazwisko razem z nazwą szkoły. – Prodziekan do jakich spraw? Studenckich, nauki, kształcenia?

– O co ty mnie pytasz? Wpisz prodziekan buc. – Skończyłam wylizywać słodkości, zeskoczyłam z blatu i podeszłam do mojej osobistej pani detektyw.

– Dobra, mam ich wszystkich, który to?

Na stronie uczelni wyświetliły się zdjęcia poszczególnych osób z opisem stanowiska i numerem kontaktowym. Byli wszyscy, których witano po nazwiskach na auli podczas warsztatów, ale zdjęcia buca nie było. Uświadomiłam sobie, że nie wyczytywano jego nazwiska na sali.

– Dziwne. Nie ma go na stronie i nie przywitali go na warsztatach. Nie pamiętam, by ktokolwiek wyczytał jego nazwisko. Dlaczego wcześniej nie zauważyłam, że coś jest nie tak?

– To kto to był? I miał ochroniarzy?

– Tak to wyglądało. Dwóch typów, niby redaktorzy z jakiegoś wydawnictwa. Gdy dostał w twarz, odruchowo chcieli ruszyć w naszą stronę. Może wpisz nazwisko w wyszukiwarkę, tak po prostu, Zakrzewski.

W wyszukiwarce nie pokazało się nic. Żadnych konkretnych osób, zdjęć, firm. Wyświetliło się kilka profili społecznościowych, ale żaden z nich nie był profilem musztardy.

– Dlaczego cię okłamał? I czego od ciebie chciał? Może to jakiś psychofan!

Niezawodna Aśka w akcji, pomyślałam. Ale kim był ten facet i dlaczego się do mnie przyczepił? Nie jestem ani bogata, żeby chcieć mnie okraść, ani tak sławna, żeby zyskać na znajomości ze mną.

– Koniec. Mam w dupie i jego, i ten cały poranek! – Zamknęłam energicznie komputer i wzięłam go pod pachę. – Kończ babeczki, a ja idę zabić krawatem któregoś z sąsiadów w mojej nowej książce. Zobaczę, co mi z tego wyjdzie.

– Jesteś psychopatką, Zuzka. Ale masz tylko trzy godziny na psychozy. Później zaczynamy przygotowania do imprezki!

Rozdział drugi On

– Po wszystkim. Wracamy. – Szef wsiadł do auta i rozsiadł się, a ja patrzyłem, jak zaciska krawat pod szyją. Normalni ludzie po skończonej robocie rozluźniają koszulę. Ale nie on.

– Gdzie teraz? – spytał kierowca.

– Nigdzie. Po prostu jedź. Muszę pomyśleć.

Samochód ruszył, a ja wiedziałem, że będziemy tak krążyć bez celu przez najbliższe dwie godziny. Szef lubił myśleć w aucie, szczególnie kiedy kończył ważne „kontrakty”. Siedzieliśmy obok siebie. Nie lubiłem koloru jego garniturów. Dzisiaj miał na sobie garniak w kolorze zesranej żółci. Jak musztarda. Denerwujące.

Jeździliśmy około godziny.

– Jedź do domu. Mam dość.

Coś szybko dzisiaj, pomyślałem. Kierowca skręcił w główną ulicę na północnej dzielnicy.

– Coś się chyba dzieje na prywatnym uniwerku. Ruch jak w Nowym Jorku.

Rzeczywiście ruch był znacznie większy niż przy normalnym piątku. Kręciło się pełno studentów i ubranych galowo ważniaków.

– Noż kurwa! – krzyknął kierowca, kiedy chcąc skręcić w lewo, o mało nie uderzył w auto jakiejś paniusi. – Gdzie jedziesz, pipo!

Wszyscy trzej zajrzeliśmy do samochodu, który spokojnie przejechał obok nas i pojechał dalej. Za kierownicą siedziała filigranowa blondynka, która poruszała ustami i uśmiechała się sama do siebie. Zdaje się, że nawet nie zauważyła, że sekundę temu mogła spowodować wypadek. Skręciła na teren uczelni i szukała miejsca parkingowego.

– Jedź za nią – powiedział szef i zaczął poprawiać garnitur. – Kto jest ważny na takich uniwerkach? Wykładowca? Nie.

– Wystarczy być prorektorem – powiedziałem, zdziwiony obrotem spraw.

Wiedziałem jednak, że szef zagiął parol na tę blondynkę i wiedziałem również, że pojedzie z nami do Zielonej Willi. Później będzie to samo co zawsze: albo odwieziemy ją tam, skąd ją wzięliśmy, albo utopimy ciało. A miałem mieć wolny wieczór – wzdychałem w myślach.

Obrzydliwy żółty garnitur ugładzony kilkoma ruchami ręki prezentował się teraz tak samo źle jak wcześniej. Szef wysiadł z samochodu i podszedł do kobiety, która znowu coś do siebie mówiła i uśmiechała się.

Rozmowa nie trwała długo. Chwilę później zniknęli w budynku uniwersytetu, a ja siedziałem z kierowcą w samochodzie i sprawdzałem przelewy na zagranicznych kontach. Wszystko się zgadzało co do grosza.

– Jak łatwo manipulować człowiekiem, który ma coś lub kogoś do stracenia – powiedziałem na głos i spojrzałem na kierowcę. Ten zacisnął ręce na kierownicy i napiął kark. Prychnąłem. – Dalej ją kochasz? Mateo, kurwa. Po czymś takim?

– Odwal się.

Nigdy nie ciągnął tematu, a ja nie czułem potrzeby dowiedzenia się więcej, niż wiedziałem. Miał kobietę, zdradziła go, więc zabił kochanka, a od tego czasu ona nie chce go znać. Tak jak mówiłem, najsłabszy człowiek to człowiek z rodziną lub zakochany. Coś o tym wiedziałem.

Zrobiłem całą „papierkową” robotę i zebrałem sprawozdania z klubów i burdeli. Gdyby nie ta panienka, która o mało co w nas nie wjechała, miałbym dzisiaj wolny wieczór. W tej samej chwili zawibrowała moja komórka. „Weronika czy Katarzyna?”. Głupie pytanie, pomyślałem i odpisałem „Obie”. Jeśli mam mieć zawalony wieczór, to chociaż po robocie porządnie się odprężę. Managerowie klubów nocnych dokładnie wiedzieli, jakie kobiety lubimy. Było nas czterech – ja, szef, kierowca Mateo i Kary, zarządca nieruchomości. To on referował mi wszelkie braki, zastrzeżenia i problemy, a ja – chłopak od brudnej roboty i pomysłów – wszystko wprawiałem w ruch. Dzięki temu byłem najbliżej szefa i wszystko przechodziło przez moje ręce. Kobiety w burdelach też. To ja je wybierałem, szef zatwierdzał, a chłopaki zatrudniali. Weronika i Kaśka były moimi ulubionymi kobietami z Zielonej Willi, jedynego klubu, w którym czułem się dobrze. Inteligentne studentki. Kiedy się spotkaliśmy, zanim je rżnąłem, długo rozmawialiśmy o dyplomacji państw Zachodu i sposobach rozwiązania załamań demokracji. Podnieca mnie inteligencja. Zawsze tak było, dlatego też nie dysponuję długą listą byłych kochanek. Kobieta musi mieć w sobie to coś, tę iskrę w rozmowie i umyśle. Tym też różniły się nasze kluby do innych. U nas kobiety były damami, a nie dmuchanymi lalkami z dziurą. Damami? Jak prostytutka może być damą? Już sam do siebie mówię sloganami reklamowymi – pomyślałem.

– Zabrałeś obie studentki? – zapytał Mateo, patrząc w swój telefon. Widocznie też dostał wiadomość z Zielonej Willi. – Nie oddasz żadnej, co?

W tej chwili na dziedzińcu pojawiła się blondyneczka. Pędziła w wysokich, czarnych szpilkach w naszą stronę. Z budynku wyłonił się szef. Posłał w stronę samochodu jedno spojrzenie i to wystarczyło, żebyśmy wiedzieli, że mamy wysiąść.

– Pewnie potrzebuje nas do jakiejś historyjki typu „spokojnie, będzie z nami towarzystwo” – powiedział Mateo.

Stanęliśmy przy rogu budynku i patrzyliśmy na rozwój wydarzeń.

– Na pewno nie oddasz mi jednej? Może być którakolwiek – ciągnął temat Mateo.

– Stary, nie ma opcji. Dzisiaj należy mi się dobry materiał. Poza tym… kurwa mać! – Stanąłem jak wryty. Blondyna uderzyła szefa w twarz. Plask rozniósł się głośnym echem.

Zaraz zamachnęła się i uderzyła go po raz drugi. Ruszyłem w ich stronę, ale szef podniósł rękę, nakazując nam brak interwencji. Zebrało mi się na śmiech, bo szef był wyraźnie zdziwiony takim obrotem sprawy. Rzadko która kobieta mu odmawiała, szczególnie kiedy była młoda.

– Charakterna i ładniutka. Nie ma co. – Mateo był wyraźnie pod wrażeniem chudej blondyneczki. Wtedy plask rozniósł się po raz trzeci. Oboje prychnęliśmy cicho.

– Dostał trzy razy! – Mateo zakrył usta, by nie zaśmiać się na cały dziedziniec. Nasze rozbawienie trwało sekundę, bo zaraz usłyszeliśmy głos szefa.

– Zauważ, że prosiłem. Ja nigdy tego nie robię.

Wiedziałem już, że Weronika i Kaśka będą musiały dłużej poczekać. Ten głos nie zwiastował nic dobrego. Szef odwrócił się i bezgłośnie poruszył ustami w moją stronę:

– Masz ją znaleźć.

Ta mała będzie miała problemy, a źródłem tych problemów będę ja.

***

Żeby nie wykonać zbędnych ruchów, które zwróciłyby uwagę osób trzecich, działałem po cichu. Jeśli ta blondyneczka ma niedługo zniknąć, trzeba wzbudzić jak najmniej podejrzeń. Wypytywanie o nią na uniwerku nie wchodziło w grę. Zabrałem więc auto z parkingu i szybko pojechałem za nią. W połowie drogi minął mnie niebieski lexus jadący po szefa i Mateo.

Blondynka zaparkowała pod budynkiem, do którego jednak nie weszła. Wysiadłem z auta i poszedłem za nią. Przecznicę dalej zniknęła za drzwiami trzypiętrowego bloku. Byłem na tyle blisko, że udało mi się złapać drzwi do klatki przed ich zatrzaśnięciem. Poznam numer mieszkania i na dzisiaj spadam – pomyślałem. Jeśli mieszka sama, to sprawę załatwi się bardzo szybko i może uda mi się nie odwoływać wieczoru w Zielonej Willi. Blondynka trzasnęła drzwiami mieszkania na pierwszym piętrze i zaczęła donośnie krzyczeć:

– Nie uwierzysz, co się do cholery stało!

Łup. Coś spadło na ziemię z wielkim impetem. Podszedłem bliżej drzwi i udając, że czytam coś na tablicy ogłoszeń wspólnoty mieszkaniowej, przysłuchiwałem się rozmowie. Nie udało mi się zidentyfikować żadnego konkretnego zdania. Stała za daleko od drzwi. Łapałem jedynie pojedyncze słowa: doskonała kucharka, Zakrzewski (standardowe nazwisko, które szef wymyślał podczas tego typu spotkań), psychofan, imprezka. To ostatnie przykuło moją uwagę. Jeśli nie mieszka sama, a na to wskazują odgłosy zza drzwi, to trzeba doprowadzić ją do Zielonej Willi w inny sposób. Tylko gdzie ta impreza i kiedy?

Rozdział trzeci Ona

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział pierwszy. Ona
Rozdział drugi. On
Rozdział trzeci. Ona
Rozdział czwarty. Ona
Rozdział piąty. Ona
Rozdział szósty. On
Rozdział siódmy. Ona
Rozdział ósmy. Ona
Rozdział dziewiąty. Ona
Rozdział dziesiąty. Ona
Rozdział jedenasty. Ona
Rozdział dwunasty. Ona

Jej słowa, jego czyny

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-268-1

© Agnieszka Malinowska i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Magdalena Siemiginowska

Korekta: Krystyna Stobierska

Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek