Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W gęsto zalesionych wąwozach południowej Indiany odnajdywane są zwłoki młodych kobiet. Przy każdym ciele morderca zostawia swoją wizytówkę – kamienną figurkę wyrzeźbioną na wzór magicznych posążków rdzennych plemion Papui-Nowej Gwinei. Dochodzenie obejmuje agentka Christine Prusik – główny antropolog sądowy w biurze FBI z Chicago. Dziesięć lat wcześniej badała podobne artefakty w trakcie prac terenowych w Nowej Gwinei.
Teraz musi ustalić, czy sprawy mają związek, czy to tylko koszmarne fantazje zwyrodnialca.
Lloyd Devereux Richards urodził się w Nowym Jorku, długo podróżował po Europie, Afryce i Ameryce Środkowej, po czym ukończył studia prawnicze. Pracował jako starszy asystent sędziego sądu apelacyjnego w Indianie. Mieszka z żoną, Cameron OʼConnor, i dwoma psami w Montpellier w stanie Vermont. Kamienne figurki, jego debiut powieściowy, stały się bestsellerem w Stanach Zjednoczonych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Było późne lato, miał siedemnaście lat. Panował skwar. Lubił go, choć pracował na farmie i spędzał długie godziny na układaniu siana. Magazynował bele na zimę na strychu stodoły. Zobaczył ją z wnęki, gdzie znajdował się blok łańcuchowy unoszący palety – dojrzałą, młodą córkę farmera z sąsiedztwa. Miała na sobie powiewną sukienkę w kwiaty. Dopasowany gorset uwydatniał szczupłą talię. Kiedy zobaczył gibkie ruchy jej ciała, zbiegł po drewnianych schodach i wypadł na dwór. Widział ją w rozgrzanym sierpniowym powietrzu.
Weszła na pole kukurydzy, potrącając długie zielone liście i wiechy, i zniknęła na drodze na skróty do domu. Podążył za nią na pole, jakby przyciągany przez niewidzialny magnes. Odsuwał liście i grube łodygi w gasnącym świetle dnia, jego robocze buty zapadały się w gliniastej glebie. Szedł szybciej, dwa rzędy dalej, widząc przebłyski jej kwiecistej sukni. Przez kilka minut podążał za nią, czekając, aż znajdzie się daleko na polu. Kroczyli wśród słodko pachnących roślin. Pszczoły latające między wiechami wydawały głośne, uporczywe brzęczenie.
Miał gęsią skórkę, jakby oblazły go mrówki. Odnosił wrażenie, że brzęczenie pszczół rozlega się w jego głowie. Oddychał płytko, uklęknął na jedno kolano i pociemniało mu przed oczami. Dotknął palcami ziemi, jakby szukał utraconego wzroku, stanął na czworakach i wcisnął twarz w miękką glebę. Potem powoli znowu ujrzał światło – a wraz z nim pojawiło się nowe pragnienie.
Powietrze było zamglone jak świat po przebudzeniu. Nadszedł czwarty lipca. Przed południem zaczął się straszliwy, duszący upał. Missy Hooper zakończyła rozmowę, wrzuciła komórkę do torebki i z westchnieniem ją zamknęła. Chwilę później sprawdziła, czy dociągnęła suwak. W parku rozrywki panował tłok i gdyby nie była ostrożna, łatwo mogłaby paść ofiarą kieszonkowca.
Co teraz? Glenna poszła zastąpić chorą kelnerkę w restauracji, w której obie pracowały, i nie mogła się z nią spotkać. Co za pech… Missy nie miała ochoty samotnie spacerować po wesołym miasteczku pełnym randkujących młodych ludzi. Cholerna Glenna… Dlaczego po prostu nie odmówiła Rickie? Missy znowu westchnęła. Glenna pozwala ludziom się wykorzystywać. Powinna nauczyć się walczyć.
Podszedł do niej wytatuowany sprzedawca przebrany za klauna, trzymając trzy piłki bejsbolowe i uśmiechając się szeroko.
– Chcesz zagrać na loterii, młoda damo? Mam fajne nagrody dla ładnych dziewczyn takich jak ty. Trzy piłki za dolara.
Missy odwróciła się, by go wyminąć, i wpadła na żylastego młodzieńca o piaskowych włosach i jasnobłękitnych oczach.
– Uważaj! Nie powinnaś przewracać ludzi. – Uśmiechnął się i przesunął dłonią po włosach ostrzyżonych na jeża. Missy cofnęła się o krok.
– Przepraszam – wyjąkała. – Chyba się zamyśliłam.
– Nic się nie stało. Co wolisz: buldogi czy małpy? Jedna z tych nagród będzie świetnie wyglądać na półce w twojej sypialni. – Pochylił się w jej stronę. – Ja płacę. – Dał sprzedawcy banknot pięciodolarowy i otrzymał cztery banknoty reszty.
– Przepraszam, mówisz do mnie? – spytała Missy, lekko się rumieniąc. Młodzieniec miał ogorzałą twarz człowieka pracującego na wolnym powietrzu, podobnie jak obaj jej bracia. Wydawała się dziwnie znajoma, chociaż Missy nie mogła sobie przypomnieć, gdzie ją widziała.
– Jasne. – Skłonił się głęboko. Miał na sobie dżinsy pobrudzone farbą i czerwony T-shirt. Na jego pomarańczowych butach roboczych marki Timberland również znajdowały się plamy farby. – Po prostu wskaż nagrodę, którą chcesz dostać, i będzie twoja – powiedział, wspierając się pod boki.
Missy obciągnęła niebieski podkoszulek, który natychmiast znowu podjechał do góry, odsłaniając pępek. Zerknęła na pluszaki wiszące na haczykach.
– Ten buldog wygląda ślicznie.
– W takim razie życz mi powodzenia. – Mrugnął.
Zachichotała.
– Powodzenia. – Patrzyła, jak bierze pierwszą kulę i waży ją w dłoni, oceniając odległość. Odwrócił się w stronę Missy i posłał jej pewny siebie uśmiech.
Usłyszała krzyk przerażonej dziewczyny jadącej kolejką górską, która pokonała wzniesienie i zniknęła za namiotem z wysokim dachem. Popatrzyła w tę stronę.
Trzask! Obróciła się, słysząc grzechot przewracających się kręgli.
– Cholera, przyniosłaś mi szczęście! – Młody człowiek uniósł zaciśniętą pięść, wyraźnie zadowolony z siebie. – Wiara przenosi góry, prawda? – Znów mrugnął do Missy. – Twoja wiara na pewno tak.
Missy niezgrabnie przestąpiła z nogi na nogę – młody mężczyzna zwracał się do niej bardzo bezpośrednio, co ją zawstydzało, a jednocześnie jej pochlebiało. Chwilę później trzymała w ramionach wielkiego jasnoniebieskiego buldoga; miała wrażenie, że niesie belę siana.
– Masz samochód, żeby go schować?
Przewróciła oczami.
– Niestety nie. Podrzucił mnie przyjaciel. Zamierzałam się z kimś spotkać.
– Żaden problem. Jeśli chcesz, możesz zostawić buldoga w mojej furgonetce. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, spytał szybko: – Nie jesteś głodna? – Podszedł do straganu z przekąskami, a potem odwrócił głowę z powrotem w stronę Missy. – Masz ochotę na naleśnika i colę?
Nagle poczuła zapach smażonego ciasta i cukru. Natychmiast zaburczało jej w brzuchu.
– Jasne.
Doszła do wniosku, że lubi, gdy ktoś się o nią troszczy. Mówił miłym głosem, zachowywał się opiekuńczo. Wrócił z napojami i dwoma naleśnikami zawiniętymi w pergaminowy papier. Położyła nagrodę na ziemi między nogami.
– Dzięki. Zwrócę ci pieniądze.
– Do niczego mi się nie przydadzą – odpowiedział ironicznie. Missy doszła do wniosku, że jest zabawny, sympatyczny w dziwny, niezgrabny sposób.
– Dziękuję – powiedziała. – Mam na imię Missy.
– Miło mi cię poznać, Missy. Ja nazywam się Jasper. W wolnych chwilach lubię rzeźbić w kamieniu. Może pójdziemy wrzucić buldoga do furgonetki?
Skończyli naleśniki i napoje, a potem wyszli z wesołego miasteczka.
– Jeśli chcesz, mogę cię odwieźć do domu. – Wsiadł do szoferki, pochylił się nad fotelem i otworzył drzwi od strony miejsca dla pasażera. – Byłby to dla mnie zaszczyt, Missy.
Wzdrygnęła się na myśl o tym, że musiałaby zadzwonić i poprosić jednego z braci, żeby po nią przyjechał. Jimmy był w kręgielni, a Dean w Odon, u swojej dziewczyny. Musiałaby długo czekać w upale, spocona jak mysz.
– Jasne. Możesz mnie odwieźć.
– Rozlałem z tyłu trochę farby. Jeszcze nie wyschła – powiedział. – Lepiej umieść buldoga z przodu. – Wskazał miejsce pasażera.
Missy położyła masywną zdobycz na siedzeniu, a potem weszła do szoferki. Buldog zahaczył się o pęknięcia w winylowym pokryciu, z którego wystawała pożółkła piankowa wyściółka. Poczuła gryzący, kwaśny zapach.
Młodzieniec uruchomił silnik, otworzył okienko wentylacyjne i kazał jej zrobić to samo. Jechali krętą drogą przez las. Chociaż wesołe miasteczko zostało zaledwie kilka kilometrów z tyłu, czuli się jak w zupełnie innym świecie. Cisza. Spokój. Światło słońca w koronach drzew.
– Byłaś kiedyś nad Clear Creek? – spytał.
Spojrzała na niego znad pluszaka, czując na twarzy strumień powietrza wpadającego przez okienko.
– Masz na myśli kąpielisko?
Pokręcił głową.
– Nie. Inne miejsce. Chyba nie ma piękniejszego. – Odwrócił się, spojrzał na nią i uśmiechnął się prawie nieśmiało. – Chciałbym ci je pokazać.
Jechali drogą stanową numer 67. Dom Missy znajdował się zaledwie osiem kilometrów na południe. Młody człowiek wydawał się miły.
– To daleko? – spytała, mrużąc oczy w świetle słońca wpadającym przez boczne okno.
– Jesteśmy prawie na miejscu.
Skinęła głową.
– Zgoda. – Znów spojrzała na niego, zastanawiając się, kim jest. Obracał coś w ustach, zauważyła błysk między zębami.
– Masz jeszcze cukierki, które ssiesz? – odezwała się.
Rozchylił usta. Zobaczyła coś ciemnego, lśniącego, wilgotnego.
– To nie cukierek. – Przesunął dziwny przedmiot na bok. – Mama nigdy ci nie mówiła, że od cukierków psują się zęby?
– Jasne. Więc co to takiego?
– Od dzieciństwa lubię rzeźbić w kamieniu. Drobne figurki, twarze, zwierzęta. Czasem nawet ludzi. To trudne, wymaga zręczności. – Szybko zerknął w jej stronę, a potem spojrzał przez przednią szybę. – Kamień może łatwo pęknąć, jeśli się nie jest ostrożnym.
Milczała i patrzyła przez boczne okno, nie wiedząc, jak zareagować. Furgonetka mijała znajome miejsca. Widziała dom przyjaciółki na grzbiecie wzgórza przy drodze. Już miała poprosić, by zatrzymał furgonetkę, bo przypomniała sobie, że po południu ma odwiedzić przyjaciółkę, kiedy wyciągnął otwartą dłoń w pobliżu jej kolan.
– Widzisz? – odezwał się. – Skończyłem to wczoraj. Ręcznie wykonana rzeźba z czertu, odmiany jaspisu. – Uśmiechnął się do Missy. – Moje imię, Jasper, oznacza jaspis.
Wpatrywała się w czerwonawy kamień, wciąż pokryty śliną. Był wielkości figurki szachowej. Na jednym końcu misternie wyrzeźbiono głowę i twarz. Resztę ciała pokrywały rowki, symbolizujące ręce i nogi.
– Na pewno zajęło to dużo czasu.
– Tak. – Zacisnął dłoń i schował amulet do kieszeni.
– Gdzie pracujesz, Jasper? – spytała, zmieniając temat. – Założę się, że na wolnym powietrzu, bo jesteś opalony.
– Mądra z ciebie dziewczyna – odparł, powoli kiwając głową. – Maluję szyldy w sklepach. Niektórzy uważają ręcznie malowane szyldy za staroświeckie. Myślę, że jestem czymś, co można nazwać przeżytkiem dawnej epoki. – Uśmiechnął się i delikatnie musnął czubkami palców nagie ramię Missy.
Wzdrygnęła się, czując intymne dotknięcie.
– Jestem artystą. Staram się dawać z siebie wszystko, rozumiesz?
Spojrzała na jego poplamione dżinsy.
– Rozumiem. Myślałam, że pracujesz w wesołych miasteczkach, malując klaunów.
Zaśmiał się i pokręcił głową.
– Zabawne. Tak naprawdę ten cholerny Sweet Lick Resort już mnie zmęczył. Dużo tam pracowałem.
– Masz na myśli to ekskluzywne pole golfowe? – spytała. – Jego kierownikiem jest wuj mojej przyjaciółki. Nazywa się Lonnie Wallace. Słyszałeś o nim?
– Nie, chyba nigdy go nie spotkałem. A potem… – Uniósł brew i zawahał się, jakby się zastanawiał. – Nie lubię z nikim rozmawiać w pracy. Lepiej się skoncentrować. – Poruszył dłońmi na kierownicy, zmieniając chwyt. – To jak rzucanie piłek, zdobycie dla ciebie tej nagrody. – Szarpnął jedno z uszu pluszaka. – Ogromnie się cieszę, że cię poznałem, Missy.
Furgonetka podskoczyła na wyboju. Missy pochyliła się do przodu i odgarnęła włosy z czoła. Mrugnął do niej obojgiem oczu i natychmiast się roześmiała. Opowiedział, jak na początku roku powierzono mu kierownictwo ekipy malarskiej odnawiającej muzeum w Chicago: stu ludzi pracujących pod jego nadzorem przemalowywało sale, w których znajdowały się dzieła sztuki prymitywnej zebrane wśród uzbrojonych we włócznie kanibali w ich rodzimych siedliskach w dżungli.
– Naprawdę? To musiało być niesamowite.
– Nie kłamię. – Poczuła, jak obrzuca ją wzrokiem, i uśmiechnęła się nieśmiało. – W tej chwili jestem najlepszym malarzem szyldów na świecie, wiesz? Żadnej tandety.
– Tak, jasne. – Zdziwiło ją to, że najpierw mówił, że najczęściej pracował sam, a zaraz potem wspomniał, że kierował setką ludzi w czasie remontu muzeum. Domyślała się, że pragnie się czymś pochwalić, bo w gruncie rzeczy czuje się niepewnie. Wydawał się zabawny i słodki. W końcu zrozumiała, dlaczego wydaje jej się znajomy.
Zwolnił i zatrzymał się pod koronami wiecznie zielonych drzew. Powietrze było dziesięć stopni chłodniejsze niż w wesołym miasteczku i pachniało sosną. Oparła łokieć na pluszowym buldogu, pocierając palcami jedno z jego uszu.
– Wiesz, dlaczego tak naprawdę z tobą pojechałam? – Na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.
– Podejrzewam, że chciałaś zobaczyć Clear Creek.
– Nie pamiętasz mnie, prawda? – powiedziała, nieśmiało opuszczając brodę. – W pierwszej klasie chodziliśmy razem na zajęcia z nauk przyrodniczych. – Spojrzała mu prosto w oczy. – W szkole średniej w Weaversville.
Zawahał się.
– Skoro tak mówisz…
– Daj spokój. Naprawdę nie pamiętasz? Bałeś się wykonać sekcję krowiego oka. – Skinęła głową i dodała pewnym tonem: – Wyszedłeś z klasy, nie mogłeś wytrzymać. Nie chciałeś go nawet dotknąć.
Podrapał się mocno za uchem.
– Masz dobrą pamięć, trzeba ci to przyznać. – Otworzył drzwi furgonetki i wyskoczył.
Missy podążyła za nim z rękami w tylnych kieszeniach dżinsów.
– Byłeś wtedy strasznie nieśmiały. Zmieniłeś się. Co się stało?
– Chyba strasznie polubiłem zabawę w chowanego! – Zasłonił twarz, patrząc spomiędzy palców. – Uciekaj i schowaj się, nim policzę do dziesięciu! – zawołał.
Missy natychmiast popędziła przed siebie. Pobiegła w dół zalesionego wąwozu, podekscytowana chłopięcym wdziękiem Jaspera i jego wyraźnym zainteresowaniem. Lekki szelest liści i orzechowy zapach lasu podpowiadały jej, że to jedna z rzadkich chwil w życiu, gdy marzenia mogą się spełnić, gdy w końcu spotkamy kogoś przeznaczonego tylko nam. Przypominało to dotknięcie czarodziejskiej różdżki: kiedy matka poznała ojca Missy, od razu wiedziała, że to mężczyzna stworzony dla niej.
Stok był stromy. Missy biegła szybko i musiała chwytać się smukłych drzew, żeby nie upaść. Daleko w dole dostrzegła migotanie wody między drzewami.
Zręcznie wybiegła slalomem z zagajnika złożonego z buków i dębów, po czym zeskoczyła na piaszczyste dno częściowo wyschniętego potoku. Dalej znajdowały się kałuże wody. Przykucnęła za masywnym przewróconym jaworem, oszołomiona oczekiwaniem. Spoglądała na zalesiony wąwóz, którym przed chwilą zbiegła. Słyszała szybkie bicie swojego serca i nasłuchiwała kroków młodego mężczyzny, lecz w lesie panowała cisza.
Z tyłu, po drugiej stronie strumienia, rozległ się głuchy łoskot. Jak zdołał tam dotrzeć tak szybko? Popędziła w przeciwną stronę głębokim, wilgotnym korytem, zapadając się w sypki piasek. Coś było nie tak.
Słyszała za plecami chlupot w głębokim potoku.
– Jesteś szybka… – wydyszał. Jego głos brzmiał drwiąco, wcale nie czarująco. Poczuła dreszcz strachu.
Na wodzie lśniło światło słońca przenikające przez korony drzew. Instynktownie spojrzała przed siebie, szukając drogi ucieczki. Znalazła ją: skrawek twardszego gruntu wzdłuż skraju lasu. Rytmicznie poruszała łokciami, by biec szybciej, zdenerwowana, że nie usłyszała, jak idzie przez las. Nic nie słyszała, dopóki nie zeskoczył z przeciwnego brzegu.
Biegła przed siebie, obejrzała się i potknęła o powalone drzewo. Upadła. Rozpaczliwie chwyciła pień i stoczyła się z powrotem na piaszczysty brzeg, rozdzierając koszulę. Ogarnęła ją panika, o mało nie wpadła do głębokiej wody. Po zderzeniu z drzewem miała paskudne rozcięcie na lewym kolanie; po łydce spływała krew.
Nagle znieruchomiała, słysząc warkot ciężarówki zmieniającej biegi. Widziała niewyraźny zarys jadącego samochodu w przerwach między drzewami, które otaczały stromy wąwóz znajdujący się w górze. Ciężarówka wypełniona węglem z kopalni Lincoln w Blackie, gdzie pracował jej ojciec. Przypomniała jej się dobroduszna, ogorzała twarz ojca. Jadąca wolno ciężarówka znajdowała się zaledwie w odległości stu metrów w linii prostej, ale przewrócone pnie stanowiły barierę prawie nie do pokonania.
Nagle zdała sobie sprawę, że słyszy głośny oddech mężczyzny; dobiegał z góry. Uniosła wzrok i zamrugała.
– Przez chwilę myślałem, że cię zgubię.
Miała mętlik w głowie, usiłowała zrozumieć, co się dzieje. Mężczyzna leżał ze skrzyżowanymi ramionami na przewróconym drzewie, o które się potknęła. Wydawał się spokojny, zupełnie rozluźniony. Jego twarz zasłaniała wymyślna maska z piór.
Uniósł ją na czoło i spojrzał ze współczuciem na Missy.
– Trochę się poturbowałaś, prawda? – Wskazał jej podartą koszulę. Na jego szyi wisiał dziwny kamień.
Zasłoniła rękami rozdartą koszulę i weszła tyłem do chłodnej wody, ostrożnie obserwując mężczyznę. W czasie szaleńczego biegu zgubiła tenisówkę i jej bosa stopa poślizgnęła się na kamieniach potoku porośniętych wodorostami. Pomyliła się. Uczeń z zajęć z nauk przyrodniczych nie nazywał się Jasper, a patrzący na nią mężczyzna nie przypominał nieśmiałego chłopca, którego znała w szkole średniej.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wsunęła głowę szczupła kobieta o schludnie zaczesanych do tyłu siwych włosach.
– Christine, czekają.
– Chwileczkę, Margaret – odpowiedziała Christine Prusik, główny antropolog sądowy Laboratorium Kryminalistycznego FBI na Środkowym Zachodzie. Jego jurysdykcji podlegała większość obszaru od Wielkich Jezior do stanów nad Zatoką Meksykańską, którymi zajmowało się laboratorium w Nowym Orleanie.
Prusik wsunęła za uszy krótkie kasztanowe włosy, odsłaniając dwa złote ćwieki – jedyną kobiecą ozdobę, którą nosiła jako agentka specjalna FBI – i w dalszym ciągu przeglądała notatki sporządzone w terenie. Była średniego wzrostu i miała dobrze rozwinięte mięśnie dzięki wieloletniemu pływaniu stylem grzbietowym – jako nastolatka zdobyła mistrzostwo okręgu – co pozwalało z łatwością odrzucać zaloty mężczyzn, którzy nie rozumieli, że nie jest nimi zainteresowana.
Na gigantycznym biurku Prusik, zawalonym stosami akt, brakowało wolnego miejsca na materiały związane ze sprawą i jej możliwymi implikacjami. Na podłodze wokół biurka leżały otwarte dzienniki terenowe, fotografie kryminalistyczne i protokoły sekcji zwłok podkreślone niebieskimi i różowymi markerami. Prusik, obdarzona dynamiczną inteligencją, od razu zwracała uwagę na najdrobniejsze szczegóły, po czym analizowała je całościowo, uwzględniając lokalizację geograficzną, typologię miejsc zbrodni, ich podobieństwa i różnice.
W trakcie prowadzenia śledztwa chciała mieć wszystkie informacje pod ręką, układać je na podłodze, przesuwać. Stała nad nimi przygarbiona jak drapieżny ptak, wypatrując ostrzegawczych sygnałów, czegoś, co było dziwne, nie pasowało albo wydawało się błędem.
W budynek uderzały podmuchy wiatru. Po dużych szybach okna na piętnastym piętrze z widokiem na centrum Chicago spływały na ukos strugi deszczu. Prusik odchyliła się na fotelu i uniosła do światła kolorowy slajd. W pośpiechu przejrzała stos zdjęć dostarczony przez nocnego kuriera, szukając ujęcia szyi z boku. Wolała oglądać slajdy na własne oczy, niż przewijać obrazy na płaskim ekranie komputera. Wydawały jej się wyraźniejsze, gdy na nie patrzyła; nie lubiła nowych aparatów marki Canon, z których wolała korzystać większość agentów terenowych.
Położyła na krawędzi biurka brązowy półbut z podeszwą z krepy. Szarpnęła wolną ręką kępkę włosów, wyrywając kilka kosmyków, i starannie studiowała jedno ze zbliżeń fioletowej rany jamy brzusznej – okrutnego, ziejącego otworu perwersyjnie przypominającego rozchylone usta. Nagle ogarnęła ją panika i wypuściła z palców slajd, który upadł na podłogę.
Po omacku wyciągnęła szufladę biurka i wyjęła mały cynowy pojemnik na tabletki. Przed wielu laty należał do jej babki i zastanawiała się, jakie pigułki w nim trzymała. Połknęła bez popijania jedną tabletkę xanaxu, założyła słuchawki marki Bose i włączyła odtwarzacz CD stojący na kredensie. Zamknęła oczy, próbując odzyskać spokój, i czekała na pierwsze niemal transowe akordy Partity numer jeden B-dur Bacha, by dojść do siebie. Zacisnęła prawą pięść i wbiła w dłoń paznokieć małego palca. Xanax nie mógł ukryć faktu, że sytuacja się pogarsza.
W ciągu kilku minut połączenie lekarstwa i muzyki zadziałało – cud nowoczesnej neurochemii współdziałający z geniuszem Bacha. Oddech Prusik zwolnił, tętno nie budziło już przerażenia.
W gabinecie zadzwonił telefon, przerywając ciszę. Nerwowo pochyliła się do przodu. Margaret, jej sekretarka, znowu próbowała zagonić ją do pracy. Prusik nie była jeszcze gotowa. Ponownie skupiła uwagę na leżącym przed nią stosie slajdów, szukając nietypowych oznak, które mogłyby rzucić światło na tożsamość zabójcy. Zdjęcia zrobiono poprzedniego dnia, dwudziestego siódmego lipca. Minęły trzy miesiące od odkrycia pierwszych zwłok – całe trzy miesiące bez ustalenia tożsamości zabójcy i odnalezienia jakichkolwiek obciążających dowodów. Ciało pierwszej ofiary, nastoletniej Betsy Ryan, która uciekła z domu, znaleziono w pobliżu jeziora Michigan, na terenie chronionych terenów przybrzeżnych; zaczepiło o kotwicę statku. W odludnym miejscu. W okolicy nie było domów, których mieszkańcy mogliby usłyszeć wołanie o pomoc.
Ostatnią ofiarę, niezidentyfikowaną, znaleziono czterysta kilometrów na południe od Chicago, w Blackie w stanie Indiana, górniczym okręgu na południowy zachód od Indianapolis, wśród gęstych lasów i stromych wąwozów. Ciało denatki, częściowo obnażone, przykryte liśćmi w pobliżu strumienia; nie znajdowało się w wodzie jak Betsy Ryan. Zwłoki Ryan odkryto w trzecim tygodniu kwietnia; zahaczyły o kotwicę łodzi płynącej rzeką Little Calumet w Gary w stanie Indiana – bardzo blisko biura Prusik. Na ciele Ryan nie znaleziono żadnych śladów DNA sprawcy: zadbały o to ryby i skorupiaki. Ale była jedna rzecz, której nie można było ignorować, łącząca obie zbrodnie – przecięcie jamy brzusznej ofiary wzdłuż lewego boku. Usunięto wszystkie narządy wewnętrzne; dziewczyna została dosłownie wypatroszona. Obu zabójstw dokonano w pobliżu wody.
Otworzyły się drzwi gabinetu.
– Tak, Margaret, wiem – powiedziała Prusik do sekretarki, nie unosząc wzroku. Samolot szefa Christine odlatywał do Waszyngtonu za godzinę; jego samochód miał przyjechać za kwadrans.
– Nie, nic nie wiesz – skarciła ją Margaret surowym szeptem. Wślizgnęła się do gabinetu. – Znowu dzwoni Thorne. – Umilkła, by podkreślić wagę swoich słów, choć nie było to potrzebne. – Musi zdążyć na samolot.
– Powiedz mu, żeby nie zachowywał się jak kretyn, na litość boską! – W ciągu dziesięciu lat pracy w FBI Prusik stała się znana z niecierpliwych uwag, które wygłaszała w nieodpowiednich momentach zarówno wobec przełożonych, jak i podwładnych. Dużo wymagała od siebie i nie miała ochoty zajmować się drugorzędnymi sprawami. Zaczerpnęła tchu. – Powiedz Thorne’owi…
Popatrzyły sobie w oczy, zastanawiając się nad różnymi wariantami rozwoju sytuacji, po czym doszły do wniosku, że nie warto o tym mówić. Prusik trochę się uspokoiła i powiedziała:
– Dziękuję, Margaret. Powiedz mu, że już idę.
Sekretarka się uspokoiła i wyszła z gabinetu, starając się nie patrzeć na makabryczne fotografie przypięte do korkowej tablicy za biurkiem. Powiększone zdjęcia Betsy Ryan, pierwszej ofiary, bardziej przypominały barwne abstrakcje niż ledwo rozpoznawalne szczątki młodej kobiety. Ryan uciekła z domu w wieku piętnastu lat i zamieszkała z ciotką w Cleveland. Zniknęła po trzydziestym marca, gdy pojechała autostopem ciężarówką firmy przeprowadzkowej Allied Van Lines. Kierowca wysadził ją na stacji benzynowej w Portage w stanie Indiana. Rachunki za paliwo się zgadzały. W szoferce nie znaleziono żadnych obciążających śladów. Trzy tygodnie później, dwudziestego pierwszego kwietnia, ciało dziewczyny znaleziono nabite na kotwicę, której łapa tkwiła w okrutnej ranie w lewym boku; odkrycia dokonano w pobliżu Indiana Dunes National Lakeshore, gdzie zabójca mógł ją dręczyć w ukryciu. Badania wykazały, że szczątki leżały pod wodą kilka tygodni, co według Prusik oznaczało, że napastnik prawdopodobnie zauważył dziewczynę wkrótce po tym, jak kierowca – ostatni naoczny świadek – wysadził ją na stacji benzynowej.
Wzięła kolejny slajd przedstawiający miejsce zbrodni w Blackie. Ten ukazywał ślad męskiego buta mniej więcej numer dziewięć. Miejscowa policja znalazła go w błocie nad strumieniem i wykonała gipsowy odcisk. Zabójca lubi kroić ofiary nad wodą. Prusik przełknęła ślinę. Czas uciekał.
Przez większą część wiosny i wczesnego lata na Środkowym Zachodzie padały deszcze – nie sprzyjało to zachowaniu dowodów i przyspieszało rozkład zwłok. Prusik wiedziała, że jest mało prawdopodobne, by znalazła coś wartościowego na ciele ostatniej ofiary lub w okolicy miejsca jej znalezienia. Lasy wokół Blackie, wielkie i wilgotne, z pewnością pochłonęły wszystkie dowody pozostawione przez zabójcę.
Włożyła slajdy do kieszeni fartucha laboratoryjnego i szybko obeszła biurko, postanawiając skupić się na sprawie. Przeszła obok biurka sekretarki i śpiesznie ruszyła korytarzem.
– Niedługo wrócę – rzuciła po namyśle przez ramię.
Przed salą wykładową zatrzymała się z dłonią na klamce, słysząc za plecami charakterystyczne chrząknięcie Rogera Thorne’a.
Odwróciła się i napotkała przeszywające spojrzenie dyrektora, który obserwował ją znad szylkretowych oprawek okularów. Jego elegancki granatowy garnitur sprawiał, że Prusik czuła się niechlujnie w fartuchu, pogniecionym i poplamionym po oględzinach szczątków. Ostatnio nosiła go na miejscu zbrodni, którą zajmował się inny agent; miejscowy zastępca szeryfa niezgrabnie osłaniał ją parasolem przed deszczem i kompletnie przemokła.
– Christine, mogę z tobą chwilę porozmawiać? – Thorne mówił wystudiowanym, oficjalnym tonem. Uniósł nadgarstek, celowo pokazując nowy lśniący chronometr, z którego był bardzo dumny: marki Montblanc, podobnie jak eleganckie wieczne pióro przypięte do kieszeni koszuli. Puknął w szkiełko zegarka. – Robi się późno. – Thorne naciągnął mankiet na efektowny zegarek, po czym poprawił marynarkę, którą często nosił podczas podróży do Waszyngtonu; był to ulubiony strój funkcjonariuszy FBI siedzących za biurkami za drzwiami z mosiężnymi tabliczkami. – Przed chwilą rozmawiałem przez telefon z centralą. Powiedziałem, że naszym zdaniem to drugi element serii.
Prusik kiwnęła głową.
– Idę poinformować o tym zespół. Istnieją uderzające podobieństwa między obiema zbrodniami. Jestem pewna, że badania kryminologiczne dostarczą ważnych rezultatów.
Thorne uśmiechnął się, patrząc jej w oczy.
– Dobrze, dobrze. Wierzę, że odniesiesz sukces, Christine. Właśnie dlatego przydzieliłem ci tę sprawę. Jesteś wytrwała, to jeden z twoich atutów. – Uścisnął jej ramię. Zesztywniała, on zaś cofnął rękę. – Jesteś świetnym naukowcem, jednym z najlepszych w biurze. Wiesz, jak cenię twoją spostrzegawczość. Wątpię, czy w agencji istnieje lepszy zespół kryminologiczny.
Odwzajemniła jego uśmiech, zadowolona z komplementu, jednak przypuszczała, że za chwilę usłyszy słowo „ale”.
– Dziękuję, Rogerze. – Zawsze lubiła pochwały Thorne’a. Cenił jej osiągnięcia kryminologiczne i nie ulegało wątpliwości, że mówi szczerze. Komplementy, miła aparycja i efektowny styl ubierania wystarczyły, by się w nim zakochała.
Lekko uniósł nad okularami jasne brwi.
– Teraz, kiedy jesteś szefową zespołu, mogę mówić szczerze. – Uniósł brwi jeszcze wyżej. – Nie chcę tego przed tobą ukrywać. Trochę się martwią, że pozwalam ci kierować śledztwem w takiej głośnej sprawie. – Uniósł dłoń, nim zdążyła się odezwać. – Posłuchaj mnie. Byłaś wybitną kierowniczką laboratorium kryminalistycznego, przez dziesięć lat wykonywałaś cholernie dobrą robotę. Ale teraz sytuacja się zmieniła. To twoja pierwsza duża sprawa i ich obawy są zrozumiałe, ponieważ nie masz udokumentowanego doświadczenia w zarządzaniu logistyką, kierowaniu personelem należącym do różnych jednostek, kontaktach z lokalną policją i czynnikami politycznymi. Wiesz, co mam na myśli, Christine.
Pozwolił mi kierować śledztwem? Przygryzła wargę, przypominając sobie, że Thorne po prostu wykonuje swoją pracę. Zmarszczyła brwi i odezwała się niepewnie:
– Wiesz, że stworzyłam najlepszy zespół. Pracuje całą dobę na okrągło. Nikt nie popełnił błędu, choć policji lokalnej i stanowej zdarzyło się kilka wpadek.
– A zatem pojawiły się wpadki? – Thorne wyraźnie chciał się czegoś dowiedzieć. – Chcę meldować Waszyngtonowi, że posuwamy się do przodu, Christine. Ważne są postępy, to one są zauważane. Wiem, że twój zespół pilnie przetwarza fragmentaryczne informacje, szukając tropów. Daj mi coś, co pozwoli udowodnić górze, że podjąłem właściwą decyzję, powierzając ci prowadzenie tej sprawy. Szefowie chcą być na bieżąco informowani o postępach i mieć pewność, że odniesiemy sukces dzięki zaangażowaniu odpowiednich środków. Możesz w to wierzyć albo nie, ale cała nasza praca opiera się na analizie kosztów i zysków.
– Wierzę. – Cięcia budżetowe dokonane w 2010 roku oznaczały, że laboratorium Prusik musi wykonywać więcej prac, nie otrzymując dodatkowych funduszy. Wydawało się, że szefowie FBI kierują się taką samą filozofią jak prywatne przedsiębiorstwa, przeżywające kłopoty wskutek kryzysu gospodarczego: należy skłonić ludzi, by robili więcej za mniejsze pieniądze i dokonywali cudów.
– Postaram się to wszystko podsumować. – Próbowała ukryć frustrację. – Zwłoki znalezione w Blackie noszą znak firmowy zabójcy. To na pewno ten sam sprawca, mężczyzna, biorąc pod uwagę siłę fizyczną wymaganą do popełnienia zabójstwa. Niestety, sądząc po slajdach, stan rozkładu ciała wskazuje, że przez co najmniej miesiąc było narażone na czynniki atmosferyczne.
Thorne prawie niezauważalnie skinął głową.
– Opracowałaś profil sprawcy?
Łatwiej było jej się skupić na idealnie zawiązanym krawacie Thorne’a niż na jasnobrązowych oczach, które ciągle ją rozbrajały. Był przystojny i przypomniała sobie spędzone razem intymne chwile. Zarumieniła się. Miała nadzieję, że tego nie zauważył.
– Przenosi się z miejsca na miejsce, podróżuje. Starannie wybiera ofiary. Pierwsza nie została jeszcze zidentyfikowana, ale przypuszczamy, że może być dziewczyną z sąsiedztwa, która zaginęła czwartego lipca w wesołym miasteczku oddalonym o kilka kilometrów. Oczywiście jutro pobierzemy odciski zębów i prześwietlimy czaszkę. Przekaż centrali, że sprawca prawdopodobnie ma dwadzieścia kilka lat, jest wysportowany, mieszka samotnie lub często przebywa sam, być może pracuje dorywczo. Jest skryty, dobrze zna teren. Działa w odludnych miejscach, co wyjaśnia, dlaczego zwłoki nie zostają szybko odnalezione. Oba ciała znaleziono na pustkowiu. Potrzebuje czasu na to, co im robi.
– A co właściwie robi? – Thorne dotknął dłonią łokcia, uważnie słuchając.
– Czytałeś już mój szczegółowy raport na temat zwłok Betsy Ryan. Ofiara z Blackie została uduszona i w podobny sposób rozcięto jej jamę brzuszną. Z ciała usunięto narządy wewnętrzne i według raportu miejscowego koronera nie udało się ich odnaleźć.
Spojrzeli sobie w oczy. Thorne zacisnął usta. Ścięgna po obu stronach jego szyi napięły się. Poczuła zapach jego wody kolońskiej i na chwilę wstrzymała oddech. Prawie sześć miesięcy wcześniej, po dwóch miesiącach randek w porze lunchu, ich romans nagle się skończył. Prusik zaczęła się niepokoić; nie mogła znieść intymnych relacji i zerwała z nim. Thorne szybko wrócił do żony, z którą, jak dał do zrozumienia, zawarł wygodny rozejm. Po pół roku Prusik przeszła nad tym do porządku, ale czasami w dalszym ciągu brakowało jej emocjonalnych spotkań, poczucia, że Thorne pożera wzrokiem jej ciało. Był inteligentny, nawet jeśli czasami dawał się nabrać na waszyngtońskie bzdury. Tęskniła za rozmowami o zagadkowych wątkach śledztw, gdy leżeli razem, rozleniwieni po seksie.
– Moi ludzie robią wszystko, aby zidentyfikować sprawcę – powiedziała łagodniejszym tonem. – Czekają na mnie. – Spojrzała ponownie na drzwi.
– Jeszcze jedno – rzekł Thorne i odchrząknął. – Skonsultuj się z Bruce’em Howardem w sprawie profilu, który opracowałaś. Zakładam, że Howard pojedzie do Blackie z technikami? Szczerze mówiąc, potrafi doskonale kierować zespołem, Christine. Wie, jak postępować. Jest wyjątkowo skuteczny, wiesz, co mam na myśli. Będziesz potrzebować jego pomocy. Trzeba spojrzeć na to szerzej. – Thorne popatrzył na nią znad szylkretowych okularów. – Praca zespołowa to klucz do sukcesu w FBI, podobnie jak w każdej dobrze zarządzanej organizacji.
Christine miała wrażenie, że dostała po twarzy.
– Howard i jednostka terenowa są pod kontrolą – odparła nerwowo.
Thorne zerknął na zegarek, a potem znów na nią. Nie wydawało się, że zamierza wyjść.
– Nie możesz mi nic więcej powiedzieć, Christine?
Zarumieniła się pod jego uważnym spojrzeniem i zirytowała się na siebie z tego powodu.
– Zabójca w wyrafinowany sposób posługuje się nożem. To, co robi ofiarom, jest wyjątkowo brutalne. Powtarza te same czynności, co sugeruje coś w rodzaju rytuału. Patroszenie ofiar to dość niezwykłe zachowanie, w krajowych bazach danych przestępców stosujących przemoc nie ma nikogo podobnego. Wokół nacięć stwierdzono bardzo niewielką ilość krwi, co oznacza, że ją wyciera. Jutro będę miała więcej informacji. – Prawie podświadomie Prusik przedstawiła złagodzony opis zbrodni, ponieważ Thorne nie znosił makabrycznych opisów.
– Rodzaj rytuału, mówisz?
– Wydaje się, że żadna z ofiar nie była napastowana seksualnie – wyjaśniła. – Sprawca nie uszkadza twarzy. Czaszki były nienaruszone. Uważam, że największych emocji dostarcza mu polowanie na dziewczyny. – Spojrzała Thorne’owi prosto w oczy.
Mrugnął dwa razy.
– To chyba ważna informacja.
Wyraźnie zbierał się do wyjścia. Wyciągnął rękę w stronę Prusik, zawahał się i jeszcze raz lekko ją uścisnął. Był to rutynowy gest, niegdyś potwierdzali nim swój związek, lecz w tej chwili wydał się Christine tani. Rozstali się nie tylko z powodu jej lęków. Po kilku miesiącach zauważyła wahanie Thorne’a i narastało w niej poczucie, że skończy się tylko na spotkaniach w południe, bo nigdy nie porzuci żony. Uścisk czasem temu przeczył.
– Doskonała robota, Christine. – Szedł śpiesznie korytarzem, skórzane podeszwy jego butów uderzały w marmurową posadzkę. – Twój zespół też dobrze się spisał. Przekaż im to ode mnie, dobrze? – Pomachał ręką, nie odwracając się, i ruszył do wyjścia, by zdążyć na samolot, którym miał polecieć do Waszyngtonu.
Prusik stała w milczeniu w drzwiach sali wykładowej, odzyskując panowanie nad sobą. Nie była pewna, co bardziej ją zdenerwowało – czy fizyczny kontakt z Thorne’em, czy jego aluzje na temat roli Bruce’a Howarda w śledztwie.
Odniosła sukces zawodowy nie dzięki zdolnościom administracyjnym, tylko naukowym i niezwykłej intuicji połączonej z umiejętnością dokładnej analizy uszkodzeń ciała. Jej doktorat dotyczył antropologii, ewolucji i psychologii. Specjalizowała się w mrocznych, brutalnych morderstwach obejmujących anormalne okaleczenia ciała, dokonane przed śmiercią lub później. Kształty i rodzaje śladów pozwalały zidentyfikować narzędzia użyte do przekształcania doskonale funkcjonujących istot ludzkich w gnijące zwłoki. Motywy zabójcy były dla Prusik równie interesujące jak śmiercionośne rany.
Jej umiejętności kryminalistyczne stały się legendarne w FBI. Przepracowała dziesięć lat w delegaturze na Środkowym Zachodzie; zdobyła sławę dzięki intuicji i determinacji. Brian Eisen i Leeds Hughes, dwaj najlepsi technicy, którzy teraz z nią pracowali, uczestniczyli w głośnym śledztwie w sprawie Romana Mantowskiego, którego zdołała schwytać dzięki zadziwiająco dokładnemu profilowi rodziny zabójcy, choć ślady kryminalistyczne były niesłychanie ubogie.
Mantowski masakrował ofiary i miażdżył ich dłonie, zawsze łamiąc kości palców rąk. Moczył złamany palec wskazujący ofiary we własnej krwi albo krwi ofiary, nakreślał krzyż, a pod nim umieszczał napis: „CZYSTOŚĆ TO SIOSTRA POBOŻNOŚCI”.
Kiedy Prusik po raz pierwszy przeczytała ten mrożący krew w żyłach komunikat, wysunęła hipotezę, że rodzice zabójcy zmuszali go do surowych praktyk religijnych i zachowywania czystości. Wiele rodzin emigrantów z Europy Wschodniej przywiązywało ogromną wagę do higieny, podobnie jak rodzice Prusik. Zauważyła charakterystyczny zapach pasty do podłóg otaczający kilka ofiar Mantowskiego. Doszła do wniosku, że jest jedynym dzieckiem starszego małżeństwa, być może niedawnych imigrantów, i że wychował się w bardzo surowym domu. Teoretyzowała, że wszystko miało tam swoje źródło.
W ciągu miesiąca zabójca został przyłapany na kupowaniu bandaży, sterylnej gazy i taśmy klejącej w aptece położonej niespełna półtora kilometra od miejsca znalezienia zwłok czteroosobowej rodziny, którą zamordował. Zdradziły go knykcie, na które zwrócił uwagę spostrzegawczy farmaceuta. Prawa ręka zabójcy była tak samo spuchnięta i posiniaczona jak dłonie ofiar na zdjęciach udostępnionych przez zespół Prusik właścicielom okolicznych aptek; zrobiła to na podstawie intuicji. Mantowski dokonywał samouszkodzeń po każdym ataku, jak teoretyzowała Prusik; odtwarzał i rytualizował karę z dzieciństwa, która była mu wymierzona za drobne przewinienia, na przykład porysowanie podłogi butami na gumowych podeszwach. Dziadkowie, którzy go wychowali, byli gorliwymi członkami szczególnie surowej sekty luterańskiej; rutynowo wysyłali go do pastora, by strofował go za wykroczenia. Ale upomnienia nie wystarczały, więc bili go po dłoniach drucianą szczotką, co pozostawiało krwawe ślady.
Schwytanie Mantowskiego w tak niezwykłych okolicznościach sprawiło, że Prusik otrzymała awans na stanowisko starszego badacza w zakresie kryminologii. Jednak nigdy wcześniej nie prowadziła tak ważnego śledztwa.
Wkroczyła do sali wykładowej i przeszła między rzędami składanych krzeseł do sztalug ustawionych obok ekranu projekcyjnego.
– Przepraszam za spóźnienie. Możemy zaczynać?
Naprzeciwko rzutnika siedział zespół kryminalistyczny: pięciu specjalistów od śmierci, rozkładu i śladów znalezionych w pobliżu zwłok lub na nich. Podobnie jak Prusik, mężczyźni nosili fartuchy laboratoryjne i identyfikatory. Byli ekspertami w dziedzinie analizy chemicznej i materiałowej, badań DNA, odcisków palców, technologii komputerowych i identyfikacji włókien. Wszyscy kochali swoją pracę. Leeds Hughes i Brian Eisen, mężczyźni po trzydziestce, byli rówieśnikami Prusik. Leroy Burgess i Pernell Wyckoff, siwi i łysiejący, mieli wnuki i zbliżali się do emerytury, ale nie odpuszczali. Ostatnia twarz należała do Paula Higginsa, nowego członka zespołu, genialnego specjalisty od internetu. Eisen, główny technik Prusik, namówił ją, by go zatrudniła. Spojrzała podejrzliwie na młodzieńca należącego do nowej generacji. Jego długie włosy od razu jej się nie spodobały.
– Panowie, sytuacja rozwija się błyskawicznie. – Popatrzyła na nich po kolei. – Wygląda na to, że to seryjny morderca. Niezidentyfikowaną ofiarę z Blackie uduszono; doszło do złamania trzeciego i czwartego kręgu szyjnego. Ślady palców zaciśniętych na gardle po obu stronach szyi są podobne do tych, które miała Ryan. Pobieżna analiza tych slajdów – poklepała kieszeń fartucha – nie pozostawia wątpliwości, że to robota tego samego człowieka. Ma silne ręce. Zidentyfikowano odciski na opuszkach palców, co oznacza, że prawdopodobnie jest parobkiem, pracownikiem stacji benzynowej albo zwykłym robotnikiem. Praca pozwala mu swobodnie się przemieszczać. Jest skuteczny, panowie. Na razie nikt nie zgłosił, że go widział. Nikt nie zauważył walki.
Oczy Prusik spoczęły na nowicjuszu.
– Jakieś wyniki przeszukania baz danych, Higgins?
Młody człowiek się wyprostował. Na oko opadł mu długi kosmyk ciemnych włosów. Wsunął go z powrotem za ucho i przejrzał stos wydruków.
– Na terenie Środkowego Zachodu między Chicago a Nowym Orleanem doszło do czterdziestu jeden napadów na kobiety, które zostały okaleczone. Sprawcy byli w wieku od osiemnastu do czterdziestu pięciu lat. Trzynastu napastników przebywa w więzieniach, czyli zostaje dwudziestu ośmiu.
– Dziękuję, wiem, ile równa się czterdzieści jeden minus trzynaście, panie Higgins. – Prusik skrzyżowała ręce na piersi. – A tych dwudziestu ośmiu?
Higgins uniósł wzrok znad laptopa.
– Mówi pani do mnie?
– Proszę kontynuować, panie Higgins. – Dała znak, by mówił dalej.
Otworzył kilka arkuszy kalkulacyjnych, nerwowo poruszając nogą. Eisen uprzedził go, żeby się przygotował.
– Nie mam potwierdzenia, gdzie przebywali w dniach, które nas interesują. Tylko czterej mają znane adresy w Indianie i Illinois.
– A zatem?
Leroy Burgess głośno odchrząknął. Prusik zerknęła na chemika i siedzącego obok niego specjalistę od włókien, Pernella Wyckoffa. Braki w umiejętnościach komunikacyjnych nadrabiali wiedzą o pierwiastkach śladowych i umiejętnością identyfikacji rzadko spotykanych gatunków włókien wełnianych, bawełnianych i poliestrowych różnych producentów odzieży. Tym razem znaleźli tylko drobiny metalu, prawdopodobnie rdzę z bagażnika samochodu albo furgonetki.
Znów spojrzała na Higginsa.
– A zatem? – powtórzyła.
– Wciąż czekam na odpowiedź władz lokalnych, proszę pani – odparł młody człowiek. – Nie ma żadnych listów gończych, nakazów aresztowania.
Prusik podeszła do mężczyzny.
– Higgins, jesteś tu nowy?
– Półtora roku w biurze, proszę pani. – Była to zła odpowiedź.
– Ale przeszedłeś do kryminalistyki dopiero w zeszłym tygodniu, prawda?
– Tak, proszę pani.
– W tej sprawie analiza dowodów zależy od umiejętności informatycznych, umiejętności poruszania się w internecie. Przydasz mi się tylko wtedy, gdy dostarczysz rezultatów. Eisen mówi, że potrafisz to zrobić. Potrafisz?
– Tak, proszę pani.
– Kiedy pracuję w terenie i przekazuję wiadomość o przełomowych materiałach, muszę mieć pewność, że szybko się nimi zajmiesz. Powinieneś wykazywać inicjatywę, rozumiesz? – dodała cicho.
Higgins skinął głową, nerwowo zaciskając usta.
– Siedzi do późnej nocy, Christine – wtrącił Eisen. – Jak my wszyscy.
– To za mało. – Prusik nie spuszczała wzroku z Higginsa. – Musicie rozumieć, co jest naprawdę ważne. Wszyscy pracujemy do późna, nie możemy sobie pozwolić na opóźnienie. Kieruję tym śledztwem. Dopóki ja nadstawiam dupy, wy też, jasne?
– Tak jest, sir. – Higgins oblał się rumieńcem. – To znaczy, tak jest, proszę pani.
– Sprawca lubi strumienie, potoki. – Prusik włożyła obsadkę na pióro i popatrzyła na zebranych. – Pozwalają mu zmyć krew. Potrafi szybko dotrzeć do serca młodej dziewczyny, ma w tym wielki talent. Nie atakuje na otwartej przestrzeni, nie jest chamskim bandytą. Ofiary nie stawiają żadnego oporu albo bardzo niewielki. Z własnej woli idą na śmierć do odludnych miejsc w pobliżu wody.
Zerknęła na Eisena.
– Zapal światła, Brian.
Podszedł do włącznika przy drzwiach, a Prusik układała slajdy na szklanej płycie specjalnego rzutnika o trzydziestokrotnym powiększeniu.
– Zdjęcia wykonało wczoraj lokalne biuro koronera w Blackie w stanie Indiana.
Eisen zgasił światła. Przez chwilę ekran był olśniewająco biały, po czym pojawił się na nim odrażający obraz poderżniętego gardła i podrapany policzek pod brązowym liściem dębu.
– Jest praworęczny – powiedziała Prusik i wyświetliła kolejny slajd, przedstawiający brzuch drugiej ofiary. – Tnie, leżąc na dziewczynach, co może tłumaczyć odpryski farby znalezione na klatce piersiowej i podbrzuszu. Jutro będę wiedziała więcej.
Zespół terenowy Prusik, kierowany przez Bruce’a Howarda, zabezpieczy wszystkie ślady, jakie uda się znaleźć na miejscu zbrodni i w bezpośredniej okolicy, w tym liście leżące na otaczającym terenie. Poprosił o to Leeds Hughes, ekspert Prusik od materiału genetycznego. Zdawała sobie sprawę, że usunięcie zwłok mogło zniszczyć ważne ślady DNA. Analiza DNA była szybko rozwijającą się, wyrafinowaną techniką kryminalistyczną, ale ślady łatwo ulegają rozmyciu przez deszcz albo zanieczyszczeniu wskutek dotykania bez rękawiczek. Jeśli zespołowi Prusik uda się odkryć jakiekolwiek nieskażone ślady DNA, można by je porównać z krajowymi bazami danych zawierającymi materiał genetyczny większości skazanych przestępców. Po sekcji zwłok Prusik przejmie śledztwo od lokalnej policji na mocy przepisów federalnych i miejscowe organa ścigania stracą możliwość prowadzenia dochodzenia w sprawie dziwacznych zabójstw popełnianych na obszarze połowy stanu Indiana.
– Ta sama technika przecięcia jamy brzusznej? – spytał Eisen, zdejmując okulary w dużych oprawkach, za wielkie na jego pulchną twarz. Chuchnął na soczewki i wytarł je fartuchem laboratoryjnym. Na policzkach, gdzie wcześniej spoczywały brzegi oprawki, miał dwa sine, poziome wgniecenia.
– Tak. – Prusik włączyła laserowy wskaźnik. – Sądząc po stanie rozkładu, prawdopodobnie została zabita tego samego dnia, gdy ją porwano, czyli około czwartego lipca. Entomolog sugeruje, że sprawca zabił ją w miejscu, gdzie ją znaleźliśmy, i nie przenosił ciała. Zajmę się tym później. Zwróćcie uwagę na ślady palców na szyi.
W sali rozległy się pomruki. Następne zdjęcie, wykonane z góry, przedstawiało nagi tors. Żywe kolory liści wydawały się matowe w porównaniu z jaskrawą barwą szczątków. Zapadła martwa cisza. Później Prusik wyświetliła widok tułowia z boku; fotograf musiał leżeć na ziemi w bliskiej odległości. Dziesięciokrotnie powiększyła długą ranę zadaną nożem, która zalśniła opalizująco.
– Co o tym sądzisz, Pernell? – Nastawiła trzydziestokrotne, maksymalne powiększenie i skupiła obraz na owadzie. Wzdłuż dolnej krawędzi ekranu znajdowała się podziałka milimetrowa pozwalająca ocenić wielkość obiektu.
– Na pewno należy do rodziny Calliphoridae. Łacińska nazwa gatunkowa to Lucilia sericata. Mucha zielona, pospolita odmiana muchówek, które składają jaja w cienistych miejscach, często obok strumieni. W lipcowe upały dorosłe samice składają jaja w ciągu dwudziestu czterech godzin od śmierci ofiary, a poczwarki wykluwają się po ośmiu albo dziewięciu dniach. Larwa jest ciemna, w zaawansowanym stadium poczwarki, i wygląda na to, że ma około dziewięciu milimetrów długości, co oznacza, że od momentu złożenia jaj przez dorosłą samicę minęło od osiemnastu do dwudziestu sześciu dni. Oczywiście to tylko przypuszczenie, dopóki nie zbadamy okazu w laboratorium.
– Dziękuję, Pernell – powiedziała Prusik. – A zatem na podstawie stadium rozwoju larw znalezionych na zwłokach można przypuszczać, że zgon nastąpił w pierwszym tygodniu lipca. Domyślałam się tego.
Następny slajd przedstawiał dorosłe muchy zielone i larwy żerujące wzdłuż otwartej rany na lewym boku ofiary. Muchy pochłaniały mięso, wydawały się przyklejone do ciała. Rana biegła od jedenastego żebra do kości biodrowej.
Prusik skierowała światło laserowego wskaźnika na rozmyte zdjęcie prawie przezroczystych larw sfotografowanych w trakcie pożerania zwłok – wydawały się niewyraźne, bo szaleńczo się poruszały.
– Muchy plujki mają niezwykły apetyt na ludzkie mięso, ale nasz zabójca również, więc nie pozostawia muchom wiele do zjedzenia. – Wyświetliła kolejne zdjęcie, wykonane bliżej rany.
Podkładka do pisania Higginsa upadła na podłogę. Wyraźnie rozległ się stłumiony odgłos torsji. Młody komputerowiec potrącił kilka składanych krzeseł, po czym otworzył tylne drzwi i zniknął w korytarzu.
Na twarzy Prusik pojawił się perwersyjny uśmieszek.
– Masz lepsze zbliżenia obrażeń szyi? – Eisen uniósł okulary, koncentrując się. Był najlepszym specjalistą od cyfrowej obróbki fotografii kryminalistycznych, jakiego Prusik znała. Wyostrzał i rekonstruował obrazy odcisków dłoni lub palców, co pozwalało wyszukiwać je w ogromnych bazach danych FBI. Opracował genialną technikę określania przybliżonego wzrostu sprawcy, często z dokładnością kilku centymetrów, jedynie na podstawie odcisku kciuka. Do tej pory w tej sprawie nie znaleziono odcisków kciuka.
– Zaraz wyświetlę jedno z nich – odparł. – Wiedziałem, że o to spytasz.
Prusik patrzyła na ciąg zasinień wzdłuż przekrzywionej szyi ofiary, które powstały w wyniku gwałtownego szarpnięcia. Wszyscy obecni przyglądali się okrutnym śladom. Prusik poczuła ból w dłoni. Zaczerpnęła tchu i zmusiła się do rozluźnienia pięści, zaciśniętej tak mocno, że dwa palce chwycił skurcz. Potem nagle włączyła światło i stanęła naprzeciwko widowni.
Eisen kilka razy stuknął ołówkiem w przednie zęby i odezwał się pierwszy.
– Plamy rdzy wzdłuż rany Betsy Ryan sugerują, że sprawca użył ostrza ze stali węglowej.
Higgins wrócił do sali i usiadł przy drzwiach.
– Powinniśmy sprawdzić przedsiębiorców pogrzebowych, ich pracowników? – spytał Hughes, energicznie pocierając grzbiet nosa.
– Zakładam, że Higgins już to zrobił – odpowiedziała Prusik. – Proszę sprawdzić też pracowników kostnic w okolicznych szpitalach, panie Higgins.
Komputerowiec poruszył się na miejscu.
– Tak, proszę pani. – Odchrząknął. – Jak pani uważa, co sprawca robi z narządami wewnętrznymi ofiar?
Prusik zasłoniła dłonią oczy.
– Cieszę się, że wróciłeś do świata żywych, Higgins. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, nie wiem. Całkowity brak jakichkolwiek narządów wewnętrznych ofiar sugeruje, że je usuwa. W pobliżu jest woda. Może się umyć. Przypuszczam, że jego fascynacja organami wewnętrznymi sięga dalej, że ich usunięcie zaspokaja jakąś potrzebę psychiczną. – Chciałaby wiedzieć jaką. – Sądząc po odległości ciał ofiar od jakiejkolwiek drogi albo łatwo dostępnego miejsca, uważam, że zwabił te dziewczyny, skłonił, by pojechały z nim samochodem na odludzie. Meldunek policji z Blackie opisuje poruszone liście w stromym, zalesionym wąwozie. Uważam, że najważniejszy element modus operandi sprawcy to pościg, rodzaj gry, którą uprawia z ofiarami. Sprawdź dokumentację psychiatryczną przestępców zwolnionych w ciągu ostatnich pięciu lat, skazanych za maltretowanie dzieci albo stalking związany z dziećmi. W przyrodzie pogoń jest charakterystyczną cechą drapieżników – ciągnęła cichym, pewnym głosem. – Matka geparda zawsze zostawia prawie dorosłe, dorastające młode, by samo nauczyło się polować. Początkowo młody gepard nie jest w stanie zabijać. Jak myślisz, dlaczego, Higgins?
Młody komputerowiec odchylił głowę do tyłu. Na jego lśniące czoło padło światło.
– Z… braku doświadczenia?
– Młoda gazela musi rzucić się do ucieczki. To prowokuje drapieżnika, wyzwala instynkt zabijania. Gepard czeka, aż przerażona gazela ucieknie, by móc zaatakować.
Prusik zatrzymała się naprzeciwko nowego członka zespołu.
– Gazela musi zebrać w sobie odwagę, by rzucić się do ucieczki. Później gepard ją goni i zabija. Dopóki gazela stoi w miejscu, kocur jest bezsilny. Nie potrafi zabić, chyba że gazela ucieknie. Podobnie może reagować nasz sprawca, Higgins. Może chce, by ofiary uciekały; wtedy może je zabić. Ich ucieczka go podnieca.
Stała pośrodku sali z rękami złożonymi jak do modlitwy, dotykając ust czubkami palców. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie całą scenę jak w transie. W końcu uniosła wzrok.
– Pamiętajcie o jednym. Zabójca wykorzystuje ludzkie słabości. Jest sprytny. Zdobywa zaufanie ofiar. To najlepszy, najskuteczniejszy sposób, by porwać dziecko. Oszukuje je, tworzy wrażenie, że jest miły, łagodny, oddziałuje na młody umysł, a potem ofiara nie można mu się oprzeć. Nabiera się na serdeczność, dobroć, pokusę.
Prusik mocno zacisnęła pięść.
– Chcę powiedzieć, że te dziewczyny najprawdopodobniej oddalają się od uczęszczanych miejsc dobrowolnie, bez walki, która zwróciłaby uwagę na zabójcę. Sprytnie je wybiera, a potem oszukuje. Ofiara jest zawsze sama.
Umilkła.
– Jeżeli nie ma więcej pytań, wracamy do pracy. Nie muszę przypominać, że działamy pod presją i że będzie ona narastać.
Wyszła z sali wykładowej i ruszyła do gabinetu. Wyobrażała sobie, że pływa stylem grzbietowym w ciepłej wodzie w słabo oświetlonym akwamarynowym basenie w klubie, że czuje ostry zapach chloru i w końcu się odpręża.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do gabinetu zajrzała Margaret.
– Dzwoni Bruce Howard. Mówi, że to ważne. – Przewróciła oczami.
Prusik głęboko odetchnęła, podniosła słuchawkę i zmusiła się, by mówić sympatycznym tonem.
– Cześć, Bruce! W czym mogę ci pomóc?
Schował się za śmietnikiem obok Wilksboro Clinic i wyłączył silnik furgonetki. Po tygodniu ulewnych deszczy powietrze w południowej Indianie miało przyjemny zapach. Klinika znajdowała się na obrzeżach Weaversville, siedziby okręgu położonej przy granicy stanu Indiana, u zbiegu wielkich rzek Ohio i Wabash, w jednakowej odległości od St. Louis i Chicago – można było tam dojechać w niespełna trzy godziny.
David Claremont umówił się na spotkanie o siódmej. Zrezygnował z kolacji z rodzicami, zdecydowanie nie miał apetytu. Zaczerpnął tchu i zapukał do drzwi gabinetu z tabliczką z napisem: „DOKTOR IRVIN WALSTEIN”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki