Kamienne figurki - Lloyd Devereux Richards - ebook

Kamienne figurki ebook

Lloyd Devereux Richards

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W gęsto zalesionych wąwozach południowej Indiany odnajdywane są zwłoki młodych kobiet. Przy każdym ciele morderca zostawia swoją wizytówkę – kamienną figurkę wyrzeźbioną na wzór magicznych posążków rdzennych plemion Papui-Nowej Gwinei. Dochodzenie obejmuje agentka Christine Prusik – główny antropolog sądowy w biurze FBI z Chicago. Dziesięć lat wcześniej badała podobne artefakty w trakcie prac terenowych w Nowej Gwinei.

Teraz musi ustalić, czy sprawy mają związek, czy to tylko koszmarne fantazje zwyrodnialca.

Lloyd Devereux Richards urodził się w Nowym Jorku, długo podróżował po Europie, Afryce i Ameryce Środkowej, po czym ukończył studia prawnicze. Pracował jako starszy asystent sędziego sądu apelacyjnego w Indianie. Mieszka z żoną, Cameron OʼConnor, i dwoma psami w Montpellier w stanie Vermont. Kamienne figurki, jego debiut powieściowy, stały się bestsellerem w Stanach Zjednoczonych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
3,8 (76 ocen)
23
24
21
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iwona_Aleksandra

Całkiem niezła

Historia z potencjałem , nie do końca wykorzystanym . Mamy morderstwa młodych dziewczyn , panią antropolog z własnymi problemami ( teraz modne różne traumy podlewane a to alkoholem, a to tłumione psychotropami), sympatycznego szeryfa i żmudne śledztwo . Niby powinno wszytko zagrać , ale nie zagrało . Na minus - dialogi, zwłaszcza owej pary- jakieś sztuczne , momentami bez sensu . Miałam też problem z lokacjami- ciągle się gubiłam , gdzie ta antropolog w końcu jest , a to samochodem, a to samolotem, ciągle wsiada i wysiada. Momentami już nie wiedziałam , gdzie ona właściwie jest. Uwaga spojler ! Niby ważny wątek malowania szyldów - dziwne, że przez takiego fachowca całkiem pominięty . Dalej- trauma tej pani po spotkaniu z tubylcem - no dobrze, przykre to było , ale żeby aż tak? Morderca- najpierw działa metodycznie, w sposób przemyślany , co przywodzi na myśl rytuał . Potem jakiś totalny chaos , łącznie z potrzebą konfrontacji z panią antropolog. Sumując - można przeczytać , nie jest ...
20
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Christine Prusik jest antropologiem sądowym i pracuje w FBI. Wraz z zespołem śledczych szuka mordercy, który zabija młode dziewczyny a w ich gardłach pozostawia kamienne figurki. Christine już wcześniej spotkała się z tajemniczymi figurkami, kiedy badała życie mieszkańców Papui- Nowej Gwinei. Na terenie, gdzie odnaleziono ciało trzeciej ofiary, pomaga jej szeryf Joe McFaron. Czy uda im się odnaleźć seryjnego mordercę? Bardzo ciekawy, interesujący i intrygujący kryminał, któremu warto poświęcić swój czas. Z chęcią spotkam się ponownie z panią antropolog i z szeryfem. Polecam!
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

Chri­stine Pru­sik, głów­ny antro­po­log są­do­wy Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego FBI zajmuje się sprawą seryjnego mordercy młodych kobiet, którego działania cechuje wyjątkowa brutalność i schematyczność. Poluje na swoje ofiary, dusi je i patroszy, w gardle zostawiając maleńką rzeźbioną figurkę. Akcja powieści toczy się dwutorowo: pierwszym jest skrupulatne szeroko zakrojone śledztwo; w drugim poznajemy młodego mężczyznę, mającego problemy psychiczne, który uwielbia rzeźbić w kamieniu. Początkowo nie wiemy, czy to nasz sprawca, zmyłka, a może jeszcze zupełnie ktoś inny? Dostajemy też krótkie fragmenty opisujące sposoby polowania mordercy na kolejne ofiary. Okazuje się, że sprawa może być powiązana z plemieniem kanibalów żyjących w dzikich regionach Nowej Gwinei, których wszyscy śmiertelnie się boją, bowiem zabijają dla samego zabijania, a w ciele swych ofiar umieszczają kamienną figurkę. Byli oni tematem pracy doktorskiej Prusik, a jego zgłębianie niemalże pozbawiło ją życia. ...
00
Ann003

Całkiem niezła

Śledztwo interesujące, ale książka napisana w toporny sposób. Chaotyczna i męcząca.
00
ANIATwiggy

Całkiem niezła

Przewidywalna
00

Popularność




PROLOG

Było późne lato, miał sie­dem­na­ście lat. Pano­wał skwar. Lubił go, choć pra­co­wał na far­mie i spę­dzał dłu­gie godziny na ukła­da­niu siana. Maga­zy­no­wał bele na zimę na stry­chu sto­doły. Zoba­czył ją z wnęki, gdzie znaj­do­wał się blok łań­cu­chowy uno­szący palety – doj­rzałą, młodą córkę far­mera z sąsiedz­twa. Miała na sobie powiewną sukienkę w kwiaty. Dopa­so­wany gor­set uwy­dat­niał szczu­płą talię. Kiedy zoba­czył gib­kie ruchy jej ciała, zbiegł po drew­nia­nych scho­dach i wypadł na dwór. Widział ją w roz­grza­nym sierp­nio­wym powie­trzu.

Weszła na pole kuku­ry­dzy, potrą­ca­jąc dłu­gie zie­lone liście i wie­chy, i znik­nęła na dro­dze na skróty do domu. Podą­żył za nią na pole, jakby przy­cią­gany przez nie­wi­dzialny magnes. Odsu­wał liście i grube łodygi w gasną­cym świe­tle dnia, jego robo­cze buty zapa­dały się w gli­nia­stej gle­bie. Szedł szyb­ciej, dwa rzędy dalej, widząc prze­bły­ski jej kwie­ci­stej sukni. Przez kilka minut podą­żał za nią, cze­ka­jąc, aż znaj­dzie się daleko na polu. Kro­czyli wśród słodko pach­ną­cych roślin. Psz­czoły lata­jące mię­dzy wie­chami wyda­wały gło­śne, upo­rczywe brzę­cze­nie.

Miał gęsią skórkę, jakby obla­zły go mrówki. Odno­sił wra­że­nie, że brzę­cze­nie psz­czół roz­lega się w jego gło­wie. Oddy­chał płytko, uklęk­nął na jedno kolano i pociem­niało mu przed oczami. Dotknął pal­cami ziemi, jakby szu­kał utra­co­nego wzroku, sta­nął na czwo­ra­kach i wci­snął twarz w miękką glebę. Potem powoli znowu ujrzał świa­tło – a wraz z nim poja­wiło się nowe pra­gnie­nie.

ROZDZIAŁ 1

Powie­trze było zamglone jak świat po prze­bu­dze­niu. Nad­szedł czwarty lipca. Przed połu­dniem zaczął się strasz­liwy, duszący upał. Missy Hooper zakoń­czyła roz­mowę, wrzu­ciła komórkę do torebki i z wes­tchnie­niem ją zamknęła. Chwilę póź­niej spraw­dziła, czy docią­gnęła suwak. W parku roz­rywki pano­wał tłok i gdyby nie była ostrożna, łatwo mogłaby paść ofiarą kie­szon­kowca.

Co teraz? Glenna poszła zastą­pić chorą kel­nerkę w restau­ra­cji, w któ­rej obie pra­co­wały, i nie mogła się z nią spo­tkać. Co za pech… Missy nie miała ochoty samot­nie spa­ce­ro­wać po weso­łym mia­steczku peł­nym rand­ku­ją­cych mło­dych ludzi. Cho­lerna Glenna… Dla­czego po pro­stu nie odmó­wiła Ric­kie? Missy znowu wes­tchnęła. Glenna pozwala ludziom się wyko­rzy­sty­wać. Powinna nauczyć się wal­czyć.

Pod­szedł do niej wyta­tu­owany sprze­dawca prze­brany za klauna, trzy­ma­jąc trzy piłki bejs­bo­lowe i uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Chcesz zagrać na lote­rii, młoda damo? Mam fajne nagrody dla ład­nych dziew­czyn takich jak ty. Trzy piłki za dolara.

Missy odwró­ciła się, by go wymi­nąć, i wpa­dła na żyla­stego mło­dzieńca o pia­sko­wych wło­sach i jasno­błę­kit­nych oczach.

– Uwa­żaj! Nie powin­naś prze­wra­cać ludzi. – Uśmiech­nął się i prze­su­nął dło­nią po wło­sach ostrzy­żo­nych na jeża. Missy cof­nęła się o krok.

– Prze­pra­szam – wyją­kała. – Chyba się zamy­śli­łam.

– Nic się nie stało. Co wolisz: bul­dogi czy małpy? Jedna z tych nagród będzie świet­nie wyglą­dać na półce w two­jej sypialni. – Pochy­lił się w jej stronę. – Ja płacę. – Dał sprze­dawcy bank­not pię­cio­do­la­rowy i otrzy­mał cztery bank­noty reszty.

– Prze­pra­szam, mówisz do mnie? – spy­tała Missy, lekko się rumie­niąc. Mło­dzie­niec miał ogo­rzałą twarz czło­wieka pra­cu­ją­cego na wol­nym powie­trzu, podob­nie jak obaj jej bra­cia. Wyda­wała się dziw­nie zna­joma, cho­ciaż Missy nie mogła sobie przy­po­mnieć, gdzie ją widziała.

– Jasne. – Skło­nił się głę­boko. Miał na sobie dżinsy pobru­dzone farbą i czer­wony T-shirt. Na jego poma­rań­czo­wych butach robo­czych marki Tim­ber­land rów­nież znaj­do­wały się plamy farby. – Po pro­stu wskaż nagrodę, którą chcesz dostać, i będzie twoja – powie­dział, wspie­ra­jąc się pod boki.

Missy obcią­gnęła nie­bie­ski pod­ko­szu­lek, który natych­miast znowu pod­je­chał do góry, odsła­nia­jąc pępek. Zer­k­nęła na plu­szaki wiszące na haczy­kach.

– Ten bul­dog wygląda ślicz­nie.

– W takim razie życz mi powo­dze­nia. – Mru­gnął.

Zachi­cho­tała.

– Powo­dze­nia. – Patrzyła, jak bie­rze pierw­szą kulę i waży ją w dłoni, oce­nia­jąc odle­głość. Odwró­cił się w stronę Missy i posłał jej pewny sie­bie uśmiech.

Usły­szała krzyk prze­ra­żo­nej dziew­czyny jadą­cej kolejką gór­ską, która poko­nała wznie­sie­nie i znik­nęła za namio­tem z wyso­kim dachem. Popa­trzyła w tę stronę.

Trzask! Obró­ciła się, sły­sząc grze­chot prze­wra­ca­ją­cych się krę­gli.

– Cho­lera, przy­nio­słaś mi szczę­ście! – Młody czło­wiek uniósł zaci­śniętą pięść, wyraź­nie zado­wo­lony z sie­bie. – Wiara prze­nosi góry, prawda? – Znów mru­gnął do Missy. – Twoja wiara na pewno tak.

Missy nie­zgrab­nie prze­stą­piła z nogi na nogę – młody męż­czy­zna zwra­cał się do niej bar­dzo bez­po­śred­nio, co ją zawsty­dzało, a jed­no­cze­śnie jej pochle­biało. Chwilę póź­niej trzy­mała w ramio­nach wiel­kiego jasno­nie­bie­skiego bul­doga; miała wra­że­nie, że nie­sie belę siana.

– Masz samo­chód, żeby go scho­wać?

Prze­wró­ciła oczami.

– Nie­stety nie. Pod­rzu­cił mnie przy­ja­ciel. Zamie­rza­łam się z kimś spo­tkać.

– Żaden pro­blem. Jeśli chcesz, możesz zosta­wić bul­doga w mojej fur­go­netce. – Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, spy­tał szybko: – Nie jesteś głodna? – Pod­szedł do stra­ganu z prze­ką­skami, a potem odwró­cił głowę z powro­tem w stronę Missy. – Masz ochotę na nale­śnika i colę?

Nagle poczuła zapach sma­żo­nego cia­sta i cukru. Natych­miast zabur­czało jej w brzu­chu.

– Jasne.

Doszła do wnio­sku, że lubi, gdy ktoś się o nią trosz­czy. Mówił miłym gło­sem, zacho­wy­wał się opie­kuń­czo. Wró­cił z napo­jami i dwoma nale­śni­kami zawi­nię­tymi w per­ga­mi­nowy papier. Poło­żyła nagrodę na ziemi mię­dzy nogami.

– Dzięki. Zwrócę ci pie­nią­dze.

– Do niczego mi się nie przy­da­dzą – odpo­wie­dział iro­nicz­nie. Missy doszła do wnio­sku, że jest zabawny, sym­pa­tyczny w dziwny, nie­zgrabny spo­sób.

– Dzię­kuję – powie­działa. – Mam na imię Missy.

– Miło mi cię poznać, Missy. Ja nazy­wam się Jasper. W wol­nych chwi­lach lubię rzeź­bić w kamie­niu. Może pój­dziemy wrzu­cić bul­doga do fur­go­netki?

Skoń­czyli nale­śniki i napoje, a potem wyszli z weso­łego mia­steczka.

– Jeśli chcesz, mogę cię odwieźć do domu. – Wsiadł do szo­ferki, pochy­lił się nad fote­lem i otwo­rzył drzwi od strony miej­sca dla pasa­żera. – Byłby to dla mnie zaszczyt, Missy.

Wzdry­gnęła się na myśl o tym, że musia­łaby zadzwo­nić i popro­sić jed­nego z braci, żeby po nią przy­je­chał. Jimmy był w krę­gielni, a Dean w Odon, u swo­jej dziew­czyny. Musia­łaby długo cze­kać w upale, spo­cona jak mysz.

– Jasne. Możesz mnie odwieźć.

– Roz­la­łem z tyłu tro­chę farby. Jesz­cze nie wyschła – powie­dział. – Lepiej umieść bul­doga z przodu. – Wska­zał miej­sce pasa­żera.

Missy poło­żyła masywną zdo­bycz na sie­dze­niu, a potem weszła do szo­ferki. Bul­dog zaha­czył się o pęk­nię­cia w winy­lo­wym pokry­ciu, z któ­rego wysta­wała pożół­kła pian­kowa wyściółka. Poczuła gry­zący, kwa­śny zapach.

Mło­dzie­niec uru­cho­mił sil­nik, otwo­rzył okienko wen­ty­la­cyjne i kazał jej zro­bić to samo. Jechali krętą drogą przez las. Cho­ciaż wesołe mia­steczko zostało zale­d­wie kilka kilo­me­trów z tyłu, czuli się jak w zupeł­nie innym świe­cie. Cisza. Spo­kój. Świa­tło słońca w koro­nach drzew.

– Byłaś kie­dyś nad Clear Creek? – spy­tał.

Spoj­rzała na niego znad plu­szaka, czu­jąc na twa­rzy stru­mień powie­trza wpa­da­ją­cego przez okienko.

– Masz na myśli kąpie­li­sko?

Pokrę­cił głową.

– Nie. Inne miej­sce. Chyba nie ma pięk­niej­szego. – Odwró­cił się, spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się pra­wie nie­śmiało. – Chciał­bym ci je poka­zać.

Jechali drogą sta­nową numer 67. Dom Missy znaj­do­wał się zale­d­wie osiem kilo­me­trów na połu­dnie. Młody czło­wiek wyda­wał się miły.

– To daleko? – spy­tała, mru­żąc oczy w świe­tle słońca wpa­da­ją­cym przez boczne okno.

– Jeste­śmy pra­wie na miej­scu.

Ski­nęła głową.

– Zgoda. – Znów spoj­rzała na niego, zasta­na­wia­jąc się, kim jest. Obra­cał coś w ustach, zauwa­żyła błysk mię­dzy zębami.

– Masz jesz­cze cukierki, które ssiesz? – ode­zwała się.

Roz­chy­lił usta. Zoba­czyła coś ciem­nego, lśnią­cego, wil­got­nego.

– To nie cukie­rek. – Prze­su­nął dziwny przed­miot na bok. – Mama ni­gdy ci nie mówiła, że od cukier­ków psują się zęby?

– Jasne. Więc co to takiego?

– Od dzie­ciń­stwa lubię rzeź­bić w kamie­niu. Drobne figurki, twa­rze, zwie­rzęta. Cza­sem nawet ludzi. To trudne, wymaga zręcz­no­ści. – Szybko zer­k­nął w jej stronę, a potem spoj­rzał przez przed­nią szybę. – Kamień może łatwo pęk­nąć, jeśli się nie jest ostroż­nym.

Mil­czała i patrzyła przez boczne okno, nie wie­dząc, jak zare­ago­wać. Fur­go­netka mijała zna­jome miej­sca. Widziała dom przy­ja­ciółki na grzbie­cie wzgó­rza przy dro­dze. Już miała popro­sić, by zatrzy­mał fur­go­netkę, bo przy­po­mniała sobie, że po połu­dniu ma odwie­dzić przy­ja­ciółkę, kiedy wycią­gnął otwartą dłoń w pobliżu jej kolan.

– Widzisz? – ode­zwał się. – Skoń­czy­łem to wczo­raj. Ręcz­nie wyko­nana rzeźba z czertu, odmiany jaspisu. – Uśmiech­nął się do Missy. – Moje imię, Jasper, ozna­cza jaspis.

Wpa­try­wała się w czer­wo­nawy kamień, wciąż pokryty śliną. Był wiel­ko­ści figurki sza­cho­wej. Na jed­nym końcu mister­nie wyrzeź­biono głowę i twarz. Resztę ciała pokry­wały rowki, sym­bo­li­zu­jące ręce i nogi.

– Na pewno zajęło to dużo czasu.

– Tak. – Zaci­snął dłoń i scho­wał amu­let do kie­szeni.

– Gdzie pra­cu­jesz, Jasper? – spy­tała, zmie­nia­jąc temat. – Założę się, że na wol­nym powie­trzu, bo jesteś opa­lony.

– Mądra z cie­bie dziew­czyna – odparł, powoli kiwa­jąc głową. – Maluję szyldy w skle­pach. Nie­któ­rzy uwa­żają ręcz­nie malo­wane szyldy za sta­ro­świec­kie. Myślę, że jestem czymś, co można nazwać prze­żyt­kiem daw­nej epoki. – Uśmiech­nął się i deli­kat­nie musnął czub­kami pal­ców nagie ramię Missy.

Wzdry­gnęła się, czu­jąc intymne dotknię­cie.

– Jestem arty­stą. Sta­ram się dawać z sie­bie wszystko, rozu­miesz?

Spoj­rzała na jego popla­mione dżinsy.

– Rozu­miem. Myśla­łam, że pra­cu­jesz w weso­łych mia­stecz­kach, malu­jąc klau­nów.

Zaśmiał się i pokrę­cił głową.

– Zabawne. Tak naprawdę ten cho­lerny Sweet Lick Resort już mnie zmę­czył. Dużo tam pra­co­wa­łem.

– Masz na myśli to eks­klu­zywne pole gol­fowe? – spy­tała. – Jego kie­row­ni­kiem jest wuj mojej przy­ja­ciółki. Nazywa się Lon­nie Wal­lace. Sły­sza­łeś o nim?

– Nie, chyba ni­gdy go nie spo­tka­łem. A potem… – Uniósł brew i zawa­hał się, jakby się zasta­na­wiał. – Nie lubię z nikim roz­ma­wiać w pracy. Lepiej się skon­cen­tro­wać. – Poru­szył dłońmi na kie­row­nicy, zmie­nia­jąc chwyt. – To jak rzu­ca­nie piłek, zdo­by­cie dla cie­bie tej nagrody. – Szarp­nął jedno z uszu plu­szaka. – Ogrom­nie się cie­szę, że cię pozna­łem, Missy.

Fur­go­netka pod­sko­czyła na wyboju. Missy pochy­liła się do przodu i odgar­nęła włosy z czoła. Mru­gnął do niej oboj­giem oczu i natych­miast się roze­śmiała. Opo­wie­dział, jak na początku roku powie­rzono mu kie­row­nic­two ekipy malar­skiej odna­wia­ją­cej muzeum w Chi­cago: stu ludzi pra­cu­ją­cych pod jego nad­zo­rem prze­ma­lo­wy­wało sale, w któ­rych znaj­do­wały się dzieła sztuki pry­mi­tyw­nej zebrane wśród uzbro­jo­nych we włócz­nie kani­bali w ich rodzi­mych sie­dli­skach w dżun­gli.

– Naprawdę? To musiało być nie­sa­mo­wite.

– Nie kła­mię. – Poczuła, jak obrzuca ją wzro­kiem, i uśmiech­nęła się nie­śmiało. – W tej chwili jestem naj­lep­szym mala­rzem szyl­dów na świe­cie, wiesz? Żad­nej tan­dety.

– Tak, jasne. – Zdzi­wiło ją to, że naj­pierw mówił, że naj­czę­ściej pra­co­wał sam, a zaraz potem wspo­mniał, że kie­ro­wał setką ludzi w cza­sie remontu muzeum. Domy­ślała się, że pra­gnie się czymś pochwa­lić, bo w grun­cie rze­czy czuje się nie­pew­nie. Wyda­wał się zabawny i słodki. W końcu zro­zu­miała, dla­czego wydaje jej się zna­jomy.

Zwol­nił i zatrzy­mał się pod koro­nami wiecz­nie zie­lo­nych drzew. Powie­trze było dzie­sięć stopni chłod­niej­sze niż w weso­łym mia­steczku i pach­niało sosną. Oparła łokieć na plu­szo­wym bul­dogu, pocie­ra­jąc pal­cami jedno z jego uszu.

– Wiesz, dla­czego tak naprawdę z tobą poje­cha­łam? – Na jej twa­rzy poja­wił się nie­śmiały uśmiech.

– Podej­rze­wam, że chcia­łaś zoba­czyć Clear Creek.

– Nie pamię­tasz mnie, prawda? – powie­działa, nie­śmiało opusz­cza­jąc brodę. – W pierw­szej kla­sie cho­dzi­li­śmy razem na zaję­cia z nauk przy­rod­ni­czych. – Spoj­rzała mu pro­sto w oczy. – W szkole śred­niej w Weaver­sville.

Zawa­hał się.

– Skoro tak mówisz…

– Daj spo­kój. Naprawdę nie pamię­tasz? Bałeś się wyko­nać sek­cję kro­wiego oka. – Ski­nęła głową i dodała pew­nym tonem: – Wysze­dłeś z klasy, nie mogłeś wytrzy­mać. Nie chcia­łeś go nawet dotknąć.

Podra­pał się mocno za uchem.

– Masz dobrą pamięć, trzeba ci to przy­znać. – Otwo­rzył drzwi fur­go­netki i wysko­czył.

Missy podą­żyła za nim z rękami w tyl­nych kie­sze­niach dżin­sów.

– Byłeś wtedy strasz­nie nie­śmiały. Zmie­ni­łeś się. Co się stało?

– Chyba strasz­nie polu­bi­łem zabawę w cho­wa­nego! – Zasło­nił twarz, patrząc spo­mię­dzy pal­ców. – Ucie­kaj i scho­waj się, nim poli­czę do dzie­się­ciu! – zawo­łał.

Missy natych­miast popę­dziła przed sie­bie. Pobie­gła w dół zale­sio­nego wąwozu, pod­eks­cy­to­wana chło­pię­cym wdzię­kiem Jaspera i jego wyraź­nym zain­te­re­so­wa­niem. Lekki sze­lest liści i orze­chowy zapach lasu pod­po­wia­dały jej, że to jedna z rzad­kich chwil w życiu, gdy marze­nia mogą się speł­nić, gdy w końcu spo­tkamy kogoś prze­zna­czo­nego tylko nam. Przy­po­mi­nało to dotknię­cie cza­ro­dziej­skiej różdżki: kiedy matka poznała ojca Missy, od razu wie­działa, że to męż­czy­zna stwo­rzony dla niej.

Stok był stromy. Missy bie­gła szybko i musiała chwy­tać się smu­kłych drzew, żeby nie upaść. Daleko w dole dostrze­gła migo­ta­nie wody mię­dzy drze­wami.

Zręcz­nie wybie­gła sla­lo­mem z zagaj­nika zło­żo­nego z buków i dębów, po czym zesko­czyła na piasz­czy­ste dno czę­ściowo wyschnię­tego potoku. Dalej znaj­do­wały się kałuże wody. Przy­kuc­nęła za masyw­nym prze­wró­co­nym jawo­rem, oszo­ło­miona ocze­ki­wa­niem. Spo­glą­dała na zale­siony wąwóz, któ­rym przed chwilą zbie­gła. Sły­szała szyb­kie bicie swo­jego serca i nasłu­chi­wała kro­ków mło­dego męż­czy­zny, lecz w lesie pano­wała cisza.

Z tyłu, po dru­giej stro­nie stru­mie­nia, roz­legł się głu­chy łoskot. Jak zdo­łał tam dotrzeć tak szybko? Popę­dziła w prze­ciwną stronę głę­bo­kim, wil­got­nym kory­tem, zapa­da­jąc się w sypki pia­sek. Coś było nie tak.

Sły­szała za ple­cami chlu­pot w głę­bo­kim potoku.

– Jesteś szybka… – wydy­szał. Jego głos brzmiał drwiąco, wcale nie cza­ru­jąco. Poczuła dreszcz stra­chu.

Na wodzie lśniło świa­tło słońca prze­ni­ka­jące przez korony drzew. Instynk­tow­nie spoj­rzała przed sie­bie, szu­ka­jąc drogi ucieczki. Zna­la­zła ją: skra­wek tward­szego gruntu wzdłuż skraju lasu. Ryt­micz­nie poru­szała łok­ciami, by biec szyb­ciej, zde­ner­wo­wana, że nie usły­szała, jak idzie przez las. Nic nie sły­szała, dopóki nie zesko­czył z prze­ciw­nego brzegu.

Bie­gła przed sie­bie, obej­rzała się i potknęła o powa­lone drzewo. Upa­dła. Roz­pacz­li­wie chwy­ciła pień i sto­czyła się z powro­tem na piasz­czy­sty brzeg, roz­dzie­ra­jąc koszulę. Ogar­nęła ją panika, o mało nie wpa­dła do głę­bo­kiej wody. Po zde­rze­niu z drze­wem miała paskudne roz­cię­cie na lewym kola­nie; po łydce spły­wała krew.

Nagle znie­ru­cho­miała, sły­sząc war­kot cię­ża­rówki zmie­nia­ją­cej biegi. Widziała nie­wy­raźny zarys jadą­cego samo­chodu w prze­rwach mię­dzy drze­wami, które ota­czały stromy wąwóz znaj­du­jący się w górze. Cię­ża­rówka wypeł­niona węglem z kopalni Lin­coln w Blac­kie, gdzie pra­co­wał jej ojciec. Przy­po­mniała jej się dobro­duszna, ogo­rzała twarz ojca. Jadąca wolno cię­ża­rówka znaj­do­wała się zale­d­wie w odle­gło­ści stu metrów w linii pro­stej, ale prze­wró­cone pnie sta­no­wiły barierę pra­wie nie do poko­na­nia.

Nagle zdała sobie sprawę, że sły­szy gło­śny oddech męż­czy­zny; dobie­gał z góry. Unio­sła wzrok i zamru­gała.

– Przez chwilę myśla­łem, że cię zgu­bię.

Miała mętlik w gło­wie, usi­ło­wała zro­zu­mieć, co się dzieje. Męż­czy­zna leżał ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami na prze­wró­co­nym drze­wie, o które się potknęła. Wyda­wał się spo­kojny, zupeł­nie roz­luź­niony. Jego twarz zasła­niała wymyślna maska z piór.

Uniósł ją na czoło i spoj­rzał ze współ­czu­ciem na Missy.

– Tro­chę się potur­bo­wa­łaś, prawda? – Wska­zał jej podartą koszulę. Na jego szyi wisiał dziwny kamień.

Zasło­niła rękami roz­dartą koszulę i weszła tyłem do chłod­nej wody, ostroż­nie obser­wu­jąc męż­czy­znę. W cza­sie sza­leń­czego biegu zgu­biła teni­sówkę i jej bosa stopa pośli­zgnęła się na kamie­niach potoku poro­śnię­tych wodo­ro­stami. Pomy­liła się. Uczeń z zajęć z nauk przy­rod­ni­czych nie nazy­wał się Jasper, a patrzący na nią męż­czy­zna nie przy­po­mi­nał nie­śmia­łego chłopca, któ­rego znała w szkole śred­niej.

ROZDZIAŁ 2

Rozle­gło się puka­nie do drzwi. Do pokoju wsu­nęła głowę szczu­pła kobieta o schlud­nie zacze­sa­nych do tyłu siwych wło­sach.

– Chri­stine, cze­kają.

– Chwi­leczkę, Mar­ga­ret – odpo­wie­działa Chri­stine Pru­sik, główny antro­po­log sądowy Labo­ra­to­rium Kry­mi­na­li­stycz­nego FBI na Środ­ko­wym Zacho­dzie. Jego jurys­dyk­cji pod­le­gała więk­szość obszaru od Wiel­kich Jezior do sta­nów nad Zatoką Mek­sy­kań­ską, któ­rymi zaj­mo­wało się labo­ra­to­rium w Nowym Orle­anie.

Pru­sik wsu­nęła za uszy krót­kie kasz­ta­nowe włosy, odsła­nia­jąc dwa złote ćwieki – jedyną kobiecą ozdobę, którą nosiła jako agentka spe­cjalna FBI – i w dal­szym ciągu prze­glą­dała notatki spo­rzą­dzone w tere­nie. Była śred­niego wzro­stu i miała dobrze roz­wi­nięte mię­śnie dzięki wie­lo­let­niemu pły­wa­niu sty­lem grzbie­to­wym – jako nasto­latka zdo­była mistrzo­stwo okręgu – co pozwa­lało z łatwo­ścią odrzu­cać zaloty męż­czyzn, któ­rzy nie rozu­mieli, że nie jest nimi zain­te­re­so­wana.

Na gigan­tycz­nym biurku Pru­sik, zawa­lo­nym sto­sami akt, bra­ko­wało wol­nego miej­sca na mate­riały zwią­zane ze sprawą i jej moż­li­wymi impli­ka­cjami. Na pod­ło­dze wokół biurka leżały otwarte dzien­niki tere­nowe, foto­gra­fie kry­mi­na­li­styczne i pro­to­koły sek­cji zwłok pod­kre­ślone nie­bie­skimi i różo­wymi mar­ke­rami. Pru­sik, obda­rzona dyna­miczną inte­li­gen­cją, od razu zwra­cała uwagę na naj­drob­niej­sze szcze­góły, po czym ana­li­zo­wała je cało­ściowo, uwzględ­nia­jąc loka­li­za­cję geo­gra­ficzną, typo­lo­gię miejsc zbrodni, ich podo­bień­stwa i róż­nice.

W trak­cie pro­wa­dze­nia śledz­twa chciała mieć wszyst­kie infor­ma­cje pod ręką, ukła­dać je na pod­ło­dze, prze­su­wać. Stała nad nimi przy­gar­biona jak dra­pieżny ptak, wypa­tru­jąc ostrze­gaw­czych sygna­łów, cze­goś, co było dziwne, nie paso­wało albo wyda­wało się błę­dem.

W budy­nek ude­rzały podmu­chy wia­tru. Po dużych szy­bach okna na pięt­na­stym pię­trze z wido­kiem na cen­trum Chi­cago spły­wały na ukos strugi desz­czu. Pru­sik odchy­liła się na fotelu i unio­sła do świa­tła kolo­rowy slajd. W pośpie­chu przej­rzała stos zdjęć dostar­czony przez noc­nego kuriera, szu­ka­jąc uję­cia szyi z boku. Wolała oglą­dać slajdy na wła­sne oczy, niż prze­wi­jać obrazy na pła­skim ekra­nie kom­pu­tera. Wyda­wały jej się wyraź­niej­sze, gdy na nie patrzyła; nie lubiła nowych apa­ra­tów marki Canon, z któ­rych wolała korzy­stać więk­szość agen­tów tere­no­wych.

Poło­żyła na kra­wę­dzi biurka brą­zowy pół­but z pode­szwą z krepy. Szarp­nęła wolną ręką kępkę wło­sów, wyry­wa­jąc kilka kosmy­ków, i sta­ran­nie stu­dio­wała jedno ze zbli­żeń fio­le­to­wej rany jamy brzusz­nej – okrut­nego, zie­ją­cego otworu per­wer­syj­nie przy­po­mi­na­ją­cego roz­chy­lone usta. Nagle ogar­nęła ją panika i wypu­ściła z pal­ców slajd, który upadł na pod­łogę.

Po omacku wycią­gnęła szu­fladę biurka i wyjęła mały cynowy pojem­nik na tabletki. Przed wielu laty nale­żał do jej babki i zasta­na­wiała się, jakie pigułki w nim trzy­mała. Połknęła bez popi­ja­nia jedną tabletkę xanaxu, zało­żyła słu­chawki marki Bose i włą­czyła odtwa­rzacz CD sto­jący na kre­den­sie. Zamknęła oczy, pró­bu­jąc odzy­skać spo­kój, i cze­kała na pierw­sze nie­mal trans­owe akordy Par­tity numer jeden B-dur Bacha, by dojść do sie­bie. Zaci­snęła prawą pięść i wbiła w dłoń pazno­kieć małego palca. Xanax nie mógł ukryć faktu, że sytu­acja się pogar­sza.

W ciągu kilku minut połą­cze­nie lekar­stwa i muzyki zadzia­łało – cud nowo­cze­snej neu­ro­che­mii współ­dzia­ła­jący z geniu­szem Bacha. Oddech Pru­sik zwol­nił, tętno nie budziło już prze­ra­że­nia.

W gabi­ne­cie zadzwo­nił tele­fon, prze­ry­wa­jąc ciszę. Ner­wowo pochy­liła się do przodu. Mar­ga­ret, jej sekre­tarka, znowu pró­bo­wała zago­nić ją do pracy. Pru­sik nie była jesz­cze gotowa. Ponow­nie sku­piła uwagę na leżą­cym przed nią sto­sie slaj­dów, szu­ka­jąc nie­ty­po­wych oznak, które mogłyby rzu­cić świa­tło na toż­sa­mość zabójcy. Zdję­cia zro­biono poprzed­niego dnia, dwu­dzie­stego siód­mego lipca. Minęły trzy mie­siące od odkry­cia pierw­szych zwłok – całe trzy mie­siące bez usta­le­nia toż­sa­mo­ści zabójcy i odna­le­zie­nia jakich­kol­wiek obcią­ża­ją­cych dowo­dów. Ciało pierw­szej ofiary, nasto­let­niej Betsy Ryan, która ucie­kła z domu, zna­le­ziono w pobliżu jeziora Michi­gan, na tere­nie chro­nio­nych tere­nów przy­brzeż­nych; zacze­piło o kotwicę statku. W odlud­nym miej­scu. W oko­licy nie było domów, któ­rych miesz­kańcy mogliby usły­szeć woła­nie o pomoc.

Ostat­nią ofiarę, nie­zi­den­ty­fi­ko­waną, zna­le­ziono czte­ry­sta kilo­me­trów na połu­dnie od Chi­cago, w Blac­kie w sta­nie Indiana, gór­ni­czym okręgu na połu­dniowy zachód od India­na­po­lis, wśród gęstych lasów i stro­mych wąwo­zów. Ciało denatki, czę­ściowo obna­żone, przy­kryte liśćmi w pobliżu stru­mie­nia; nie znaj­do­wało się w wodzie jak Betsy Ryan. Zwłoki Ryan odkryto w trze­cim tygo­dniu kwiet­nia; zaha­czyły o kotwicę łodzi pły­ną­cej rzeką Lit­tle Calu­met w Gary w sta­nie Indiana – bar­dzo bli­sko biura Pru­sik. Na ciele Ryan nie zna­le­ziono żad­nych śla­dów DNA sprawcy: zadbały o to ryby i sko­ru­piaki. Ale była jedna rzecz, któ­rej nie można było igno­ro­wać, łącząca obie zbrod­nie – prze­cię­cie jamy brzusz­nej ofiary wzdłuż lewego boku. Usu­nięto wszyst­kie narządy wewnętrzne; dziew­czyna została dosłow­nie wypa­tro­szona. Obu zabójstw doko­nano w pobliżu wody.

Otwo­rzyły się drzwi gabi­netu.

– Tak, Mar­ga­ret, wiem – powie­działa Pru­sik do sekre­tarki, nie uno­sząc wzroku. Samo­lot szefa Chri­stine odla­ty­wał do Waszyng­tonu za godzinę; jego samo­chód miał przy­je­chać za kwa­drans.

– Nie, nic nie wiesz – skar­ciła ją Mar­ga­ret suro­wym szep­tem. Wśli­zgnęła się do gabi­netu. – Znowu dzwoni Thorne. – Umil­kła, by pod­kre­ślić wagę swo­ich słów, choć nie było to potrzebne. – Musi zdą­żyć na samo­lot.

– Powiedz mu, żeby nie zacho­wy­wał się jak kre­tyn, na litość boską! – W ciągu dzie­się­ciu lat pracy w FBI Pru­sik stała się znana z nie­cier­pli­wych uwag, które wygła­szała w nie­od­po­wied­nich momen­tach zarówno wobec prze­ło­żo­nych, jak i pod­wład­nych. Dużo wyma­gała od sie­bie i nie miała ochoty zaj­mo­wać się dru­go­rzęd­nymi spra­wami. Zaczerp­nęła tchu. – Powiedz Thorne’owi…

Popa­trzyły sobie w oczy, zasta­na­wia­jąc się nad róż­nymi warian­tami roz­woju sytu­acji, po czym doszły do wnio­sku, że nie warto o tym mówić. Pru­sik tro­chę się uspo­ko­iła i powie­działa:

– Dzię­kuję, Mar­ga­ret. Powiedz mu, że już idę.

Sekre­tarka się uspo­ko­iła i wyszła z gabi­netu, sta­ra­jąc się nie patrzeć na maka­bryczne foto­gra­fie przy­pięte do kor­ko­wej tablicy za biur­kiem. Powięk­szone zdję­cia Betsy Ryan, pierw­szej ofiary, bar­dziej przy­po­mi­nały barwne abs­trak­cje niż ledwo roz­po­zna­walne szczątki mło­dej kobiety. Ryan ucie­kła z domu w wieku pięt­na­stu lat i zamiesz­kała z ciotką w Cle­ve­land. Znik­nęła po trzy­dzie­stym marca, gdy poje­chała auto­sto­pem cię­ża­rówką firmy prze­pro­wadz­ko­wej Allied Van Lines. Kie­rowca wysa­dził ją na sta­cji ben­zy­no­wej w Por­tage w sta­nie Indiana. Rachunki za paliwo się zga­dzały. W szo­ferce nie zna­le­ziono żad­nych obcią­ża­ją­cych śla­dów. Trzy tygo­dnie póź­niej, dwu­dzie­stego pierw­szego kwiet­nia, ciało dziew­czyny zna­le­ziono nabite na kotwicę, któ­rej łapa tkwiła w okrut­nej ranie w lewym boku; odkry­cia doko­nano w pobliżu Indiana Dunes Natio­nal Lake­shore, gdzie zabójca mógł ją drę­czyć w ukry­ciu. Bada­nia wyka­zały, że szczątki leżały pod wodą kilka tygo­dni, co według Pru­sik ozna­czało, że napast­nik praw­do­po­dob­nie zauwa­żył dziew­czynę wkrótce po tym, jak kie­rowca – ostatni naoczny świa­dek – wysa­dził ją na sta­cji ben­zy­no­wej.

Wzięła kolejny slajd przed­sta­wia­jący miej­sce zbrodni w Blac­kie. Ten uka­zy­wał ślad męskiego buta mniej wię­cej numer dzie­więć. Miej­scowa poli­cja zna­la­zła go w bło­cie nad stru­mie­niem i wyko­nała gip­sowy odcisk. Zabójca lubi kroić ofiary nad wodą. Pru­sik prze­łknęła ślinę. Czas ucie­kał.

Przez więk­szą część wio­sny i wcze­snego lata na Środ­ko­wym Zacho­dzie padały desz­cze – nie sprzy­jało to zacho­wa­niu dowo­dów i przy­spie­szało roz­kład zwłok. Pru­sik wie­działa, że jest mało praw­do­po­dobne, by zna­la­zła coś war­to­ścio­wego na ciele ostat­niej ofiary lub w oko­licy miej­sca jej zna­le­zie­nia. Lasy wokół Blac­kie, wiel­kie i wil­gotne, z pew­no­ścią pochło­nęły wszyst­kie dowody pozo­sta­wione przez zabójcę.

Wło­żyła slajdy do kie­szeni far­tu­cha labo­ra­to­ryj­nego i szybko obe­szła biurko, posta­na­wia­jąc sku­pić się na spra­wie. Prze­szła obok biurka sekre­tarki i śpiesz­nie ruszyła kory­ta­rzem.

– Nie­długo wrócę – rzu­ciła po namy­śle przez ramię.

Przed salą wykła­dową zatrzy­mała się z dło­nią na klamce, sły­sząc za ple­cami cha­rak­te­ry­styczne chrząk­nię­cie Rogera Thorne’a.

Odwró­ciła się i napo­tkała prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie dyrek­tora, który obser­wo­wał ją znad szyl­kre­to­wych opra­wek oku­la­rów. Jego ele­gancki gra­na­towy gar­ni­tur spra­wiał, że Pru­sik czuła się nie­chluj­nie w far­tu­chu, pognie­cio­nym i popla­mio­nym po oglę­dzi­nach szcząt­ków. Ostat­nio nosiła go na miej­scu zbrodni, którą zaj­mo­wał się inny agent; miej­scowy zastępca sze­ryfa nie­zgrab­nie osła­niał ją para­so­lem przed desz­czem i kom­plet­nie prze­mo­kła.

– Chri­stine, mogę z tobą chwilę poroz­ma­wiać? – Thorne mówił wystu­dio­wa­nym, ofi­cjal­nym tonem. Uniósł nad­gar­stek, celowo poka­zu­jąc nowy lśniący chro­no­metr, z któ­rego był bar­dzo dumny: marki Mont­blanc, podob­nie jak ele­ganc­kie wieczne pióro przy­pięte do kie­szeni koszuli. Puk­nął w szkiełko zegarka. – Robi się późno. – Thorne nacią­gnął man­kiet na efek­towny zega­rek, po czym popra­wił mary­narkę, którą czę­sto nosił pod­czas podróży do Waszyng­tonu; był to ulu­biony strój funk­cjo­na­riu­szy FBI sie­dzą­cych za biur­kami za drzwiami z mosięż­nymi tablicz­kami. – Przed chwilą roz­ma­wia­łem przez tele­fon z cen­tralą. Powie­dzia­łem, że naszym zda­niem to drugi ele­ment serii.

Pru­sik kiw­nęła głową.

– Idę poin­for­mo­wać o tym zespół. Ist­nieją ude­rza­jące podo­bień­stwa mię­dzy obiema zbrod­niami. Jestem pewna, że bada­nia kry­mi­no­lo­giczne dostar­czą waż­nych rezul­ta­tów.

Thorne uśmiech­nął się, patrząc jej w oczy.

– Dobrze, dobrze. Wie­rzę, że odnie­siesz suk­ces, Chri­stine. Wła­śnie dla­tego przy­dzie­li­łem ci tę sprawę. Jesteś wytrwała, to jeden z two­ich atu­tów. – Uści­snął jej ramię. Zesztyw­niała, on zaś cof­nął rękę. – Jesteś świet­nym naukow­cem, jed­nym z naj­lep­szych w biu­rze. Wiesz, jak cenię twoją spo­strze­gaw­czość. Wąt­pię, czy w agen­cji ist­nieje lep­szy zespół kry­mi­no­lo­giczny.

Odwza­jem­niła jego uśmiech, zado­wo­lona z kom­ple­mentu, jed­nak przy­pusz­czała, że za chwilę usły­szy słowo „ale”.

– Dzię­kuję, Roge­rze. – Zawsze lubiła pochwały Thorne’a. Cenił jej osią­gnię­cia kry­mi­no­lo­giczne i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że mówi szcze­rze. Kom­ple­menty, miła apa­ry­cja i efek­towny styl ubie­ra­nia wystar­czyły, by się w nim zako­chała.

Lekko uniósł nad oku­la­rami jasne brwi.

– Teraz, kiedy jesteś sze­fową zespołu, mogę mówić szcze­rze. – Uniósł brwi jesz­cze wyżej. – Nie chcę tego przed tobą ukry­wać. Tro­chę się mar­twią, że pozwa­lam ci kie­ro­wać śledz­twem w takiej gło­śnej spra­wie. – Uniósł dłoń, nim zdą­żyła się ode­zwać. – Posłu­chaj mnie. Byłaś wybitną kie­row­niczką labo­ra­to­rium kry­mi­na­li­stycz­nego, przez dzie­sięć lat wyko­ny­wa­łaś cho­ler­nie dobrą robotę. Ale teraz sytu­acja się zmie­niła. To twoja pierw­sza duża sprawa i ich obawy są zro­zu­miałe, ponie­waż nie masz udo­ku­men­to­wa­nego doświad­cze­nia w zarzą­dza­niu logi­styką, kie­ro­wa­niu per­so­ne­lem nale­żą­cym do róż­nych jed­no­stek, kon­tak­tach z lokalną poli­cją i czyn­ni­kami poli­tycz­nymi. Wiesz, co mam na myśli, Chri­stine.

Pozwo­lił mi kie­ro­wać śledz­twem? Przy­gry­zła wargę, przy­po­mi­na­jąc sobie, że Thorne po pro­stu wyko­nuje swoją pracę. Zmarsz­czyła brwi i ode­zwała się nie­pew­nie:

– Wiesz, że stwo­rzy­łam naj­lep­szy zespół. Pra­cuje całą dobę na okrą­gło. Nikt nie popeł­nił błędu, choć poli­cji lokal­nej i sta­no­wej zda­rzyło się kilka wpa­dek.

– A zatem poja­wiły się wpadki? – Thorne wyraź­nie chciał się cze­goś dowie­dzieć. – Chcę mel­do­wać Waszyng­to­nowi, że posu­wamy się do przodu, Chri­stine. Ważne są postępy, to one są zauwa­żane. Wiem, że twój zespół pil­nie prze­twa­rza frag­men­ta­ryczne infor­ma­cje, szu­ka­jąc tro­pów. Daj mi coś, co pozwoli udo­wod­nić górze, że pod­ją­łem wła­ściwą decy­zję, powie­rza­jąc ci pro­wa­dze­nie tej sprawy. Sze­fo­wie chcą być na bie­żąco infor­mo­wani o postę­pach i mieć pew­ność, że odnie­siemy suk­ces dzięki zaan­ga­żo­wa­niu odpo­wied­nich środ­ków. Możesz w to wie­rzyć albo nie, ale cała nasza praca opiera się na ana­li­zie kosz­tów i zysków.

– Wie­rzę. – Cię­cia budże­towe doko­nane w 2010 roku ozna­czały, że labo­ra­to­rium Pru­sik musi wyko­ny­wać wię­cej prac, nie otrzy­mu­jąc dodat­ko­wych fun­du­szy. Wyda­wało się, że sze­fo­wie FBI kie­rują się taką samą filo­zo­fią jak pry­watne przed­się­bior­stwa, prze­ży­wa­jące kło­poty wsku­tek kry­zysu gospo­dar­czego: należy skło­nić ludzi, by robili wię­cej za mniej­sze pie­nią­dze i doko­ny­wali cudów.

– Posta­ram się to wszystko pod­su­mo­wać. – Pró­bo­wała ukryć fru­stra­cję. – Zwłoki zna­le­zione w Blac­kie noszą znak fir­mowy zabójcy. To na pewno ten sam sprawca, męż­czy­zna, bio­rąc pod uwagę siłę fizyczną wyma­ganą do popeł­nie­nia zabój­stwa. Nie­stety, sądząc po slaj­dach, stan roz­kładu ciała wska­zuje, że przez co naj­mniej mie­siąc było nara­żone na czyn­niki atmos­fe­ryczne.

Thorne pra­wie nie­zau­wa­żal­nie ski­nął głową.

– Opra­co­wa­łaś pro­fil sprawcy?

Łatwiej było jej się sku­pić na ide­al­nie zawią­za­nym kra­wa­cie Thorne’a niż na jasno­brą­zo­wych oczach, które cią­gle ją roz­bra­jały. Był przy­stojny i przy­po­mniała sobie spę­dzone razem intymne chwile. Zaru­mie­niła się. Miała nadzieję, że tego nie zauwa­żył.

– Prze­nosi się z miej­sca na miej­sce, podró­żuje. Sta­ran­nie wybiera ofiary. Pierw­sza nie została jesz­cze ziden­ty­fi­ko­wana, ale przy­pusz­czamy, że może być dziew­czyną z sąsiedz­twa, która zagi­nęła czwar­tego lipca w weso­łym mia­steczku odda­lo­nym o kilka kilo­me­trów. Oczy­wi­ście jutro pobie­rzemy odci­ski zębów i prze­świe­tlimy czaszkę. Prze­każ cen­trali, że sprawca praw­do­po­dob­nie ma dwa­dzie­ścia kilka lat, jest wyspor­to­wany, mieszka samot­nie lub czę­sto prze­bywa sam, być może pra­cuje doryw­czo. Jest skryty, dobrze zna teren. Działa w odlud­nych miej­scach, co wyja­śnia, dla­czego zwłoki nie zostają szybko odna­le­zione. Oba ciała zna­le­ziono na pust­ko­wiu. Potrze­buje czasu na to, co im robi.

– A co wła­ści­wie robi? – Thorne dotknął dło­nią łok­cia, uważ­nie słu­cha­jąc.

– Czy­ta­łeś już mój szcze­gó­łowy raport na temat zwłok Betsy Ryan. Ofiara z Blac­kie została udu­szona i w podobny spo­sób roz­cięto jej jamę brzuszną. Z ciała usu­nięto narządy wewnętrzne i według raportu miej­sco­wego koro­nera nie udało się ich odna­leźć.

Spoj­rzeli sobie w oczy. Thorne zaci­snął usta. Ścię­gna po obu stro­nach jego szyi napięły się. Poczuła zapach jego wody koloń­skiej i na chwilę wstrzy­mała oddech. Pra­wie sześć mie­sięcy wcze­śniej, po dwóch mie­sią­cach ran­dek w porze lun­chu, ich romans nagle się skoń­czył. Pru­sik zaczęła się nie­po­koić; nie mogła znieść intym­nych rela­cji i zerwała z nim. Thorne szybko wró­cił do żony, z którą, jak dał do zro­zu­mie­nia, zawarł wygodny rozejm. Po pół roku Pru­sik prze­szła nad tym do porządku, ale cza­sami w dal­szym ciągu bra­ko­wało jej emo­cjo­nal­nych spo­tkań, poczu­cia, że Thorne pożera wzro­kiem jej ciało. Był inte­li­gentny, nawet jeśli cza­sami dawał się nabrać na waszyng­toń­skie bzdury. Tęsk­niła za roz­mo­wami o zagad­ko­wych wąt­kach śledztw, gdy leżeli razem, roz­le­ni­wieni po sek­sie.

– Moi ludzie robią wszystko, aby ziden­ty­fi­ko­wać sprawcę – powie­działa łagod­niej­szym tonem. – Cze­kają na mnie. – Spoj­rzała ponow­nie na drzwi.

– Jesz­cze jedno – rzekł Thorne i odchrząk­nął. – Skon­sul­tuj się z Bruce’em Howar­dem w spra­wie pro­filu, który opra­co­wa­łaś. Zakła­dam, że Howard poje­dzie do Blac­kie z tech­ni­kami? Szcze­rze mówiąc, potrafi dosko­nale kie­ro­wać zespo­łem, Chri­stine. Wie, jak postę­po­wać. Jest wyjąt­kowo sku­teczny, wiesz, co mam na myśli. Będziesz potrze­bo­wać jego pomocy. Trzeba spoj­rzeć na to sze­rzej. – Thorne popa­trzył na nią znad szyl­kre­to­wych oku­la­rów. – Praca zespo­łowa to klucz do suk­cesu w FBI, podob­nie jak w każ­dej dobrze zarzą­dza­nej orga­ni­za­cji.

Chri­stine miała wra­że­nie, że dostała po twa­rzy.

– Howard i jed­nostka tere­nowa są pod kon­trolą – odparła ner­wowo.

Thorne zer­k­nął na zega­rek, a potem znów na nią. Nie wyda­wało się, że zamie­rza wyjść.

– Nie możesz mi nic wię­cej powie­dzieć, Chri­stine?

Zaru­mie­niła się pod jego uważ­nym spoj­rze­niem i ziry­to­wała się na sie­bie z tego powodu.

– Zabójca w wyra­fi­no­wany spo­sób posłu­guje się nożem. To, co robi ofia­rom, jest wyjąt­kowo bru­talne. Powta­rza te same czyn­no­ści, co suge­ruje coś w rodzaju rytu­ału. Patro­sze­nie ofiar to dość nie­zwy­kłe zacho­wa­nie, w kra­jo­wych bazach danych prze­stęp­ców sto­su­ją­cych prze­moc nie ma nikogo podob­nego. Wokół nacięć stwier­dzono bar­dzo nie­wielką ilość krwi, co ozna­cza, że ją wyciera. Jutro będę miała wię­cej infor­ma­cji. – Pra­wie pod­świa­do­mie Pru­sik przed­sta­wiła zła­go­dzony opis zbrodni, ponie­waż Thorne nie zno­sił maka­brycz­nych opi­sów.

– Rodzaj rytu­ału, mówisz?

– Wydaje się, że żadna z ofiar nie była napa­sto­wana sek­su­al­nie – wyja­śniła. – Sprawca nie uszka­dza twa­rzy. Czaszki były nie­na­ru­szone. Uwa­żam, że naj­więk­szych emo­cji dostar­cza mu polo­wa­nie na dziew­czyny. – Spoj­rzała Thorne’owi pro­sto w oczy.

Mru­gnął dwa razy.

– To chyba ważna infor­ma­cja.

Wyraź­nie zbie­rał się do wyj­ścia. Wycią­gnął rękę w stronę Pru­sik, zawa­hał się i jesz­cze raz lekko ją uści­snął. Był to ruty­nowy gest, nie­gdyś potwier­dzali nim swój zwią­zek, lecz w tej chwili wydał się Chri­stine tani. Roz­stali się nie tylko z powodu jej lęków. Po kilku mie­sią­cach zauwa­żyła waha­nie Thorne’a i nara­stało w niej poczu­cie, że skoń­czy się tylko na spo­tka­niach w połu­dnie, bo ni­gdy nie porzuci żony. Uścisk cza­sem temu prze­czył.

– Dosko­nała robota, Chri­stine. – Szedł śpiesz­nie kory­ta­rzem, skó­rzane pode­szwy jego butów ude­rzały w mar­mu­rową posadzkę. – Twój zespół też dobrze się spi­sał. Prze­każ im to ode mnie, dobrze? – Poma­chał ręką, nie odwra­ca­jąc się, i ruszył do wyj­ścia, by zdą­żyć na samo­lot, któ­rym miał pole­cieć do Waszyng­tonu.

ROZDZIAŁ 3

Prusik stała w mil­cze­niu w drzwiach sali wykła­do­wej, odzy­sku­jąc pano­wa­nie nad sobą. Nie była pewna, co bar­dziej ją zde­ner­wo­wało – czy fizyczny kon­takt z Thorne’em, czy jego alu­zje na temat roli Bruce’a Howarda w śledz­twie.

Odnio­sła suk­ces zawo­dowy nie dzięki zdol­no­ściom admi­ni­stra­cyj­nym, tylko nauko­wym i nie­zwy­kłej intu­icji połą­czo­nej z umie­jęt­no­ścią dokład­nej ana­lizy uszko­dzeń ciała. Jej dok­to­rat doty­czył antro­po­lo­gii, ewo­lu­cji i psy­cho­lo­gii. Spe­cja­li­zo­wała się w mrocz­nych, bru­tal­nych mor­der­stwach obej­mu­ją­cych anor­malne oka­le­cze­nia ciała, doko­nane przed śmier­cią lub póź­niej. Kształty i rodzaje śla­dów pozwa­lały ziden­ty­fi­ko­wać narzę­dzia użyte do prze­kształ­ca­nia dosko­nale funk­cjo­nu­ją­cych istot ludz­kich w gni­jące zwłoki. Motywy zabójcy były dla Pru­sik rów­nie inte­re­su­jące jak śmier­cio­no­śne rany.

Jej umie­jęt­no­ści kry­mi­na­li­styczne stały się legen­darne w FBI. Prze­pra­co­wała dzie­sięć lat w dele­ga­tu­rze na Środ­ko­wym Zacho­dzie; zdo­była sławę dzięki intu­icji i deter­mi­na­cji. Brian Eisen i Leeds Hughes, dwaj naj­lepsi tech­nicy, któ­rzy teraz z nią pra­co­wali, uczest­ni­czyli w gło­śnym śledz­twie w spra­wie Romana Man­tow­skiego, któ­rego zdo­łała schwy­tać dzięki zadzi­wia­jąco dokład­nemu pro­fi­lowi rodziny zabójcy, choć ślady kry­mi­na­li­styczne były nie­sły­cha­nie ubo­gie.

Man­tow­ski masa­kro­wał ofiary i miaż­dżył ich dło­nie, zawsze łamiąc kości pal­ców rąk. Moczył zła­many palec wska­zu­jący ofiary we wła­snej krwi albo krwi ofiary, nakre­ślał krzyż, a pod nim umiesz­czał napis: „CZY­STOŚĆ TO SIO­STRA POBOŻ­NO­ŚCI”.

Kiedy Pru­sik po raz pierw­szy prze­czy­tała ten mro­żący krew w żyłach komu­ni­kat, wysu­nęła hipo­tezę, że rodzice zabójcy zmu­szali go do suro­wych prak­tyk reli­gij­nych i zacho­wy­wa­nia czy­sto­ści. Wiele rodzin emi­gran­tów z Europy Wschod­niej przy­wią­zy­wało ogromną wagę do higieny, podob­nie jak rodzice Pru­sik. Zauwa­żyła cha­rak­te­ry­styczny zapach pasty do pod­łóg ota­cza­jący kilka ofiar Man­tow­skiego. Doszła do wnio­sku, że jest jedy­nym dziec­kiem star­szego mał­żeń­stwa, być może nie­daw­nych imi­gran­tów, i że wycho­wał się w bar­dzo suro­wym domu. Teo­re­ty­zo­wała, że wszystko miało tam swoje źró­dło.

W ciągu mie­siąca zabójca został przy­ła­pany na kupo­wa­niu ban­daży, ste­ryl­nej gazy i taśmy kle­ją­cej w aptece poło­żo­nej nie­spełna pół­tora kilo­me­tra od miej­sca zna­le­zie­nia zwłok czte­ro­oso­bo­wej rodziny, którą zamor­do­wał. Zdra­dziły go knyk­cie, na które zwró­cił uwagę spo­strze­gaw­czy far­ma­ceuta. Prawa ręka zabójcy była tak samo spuch­nięta i posi­nia­czona jak dło­nie ofiar na zdję­ciach udo­stęp­nio­nych przez zespół Pru­sik wła­ści­cie­lom oko­licz­nych aptek; zro­biła to na pod­sta­wie intu­icji. Man­tow­ski doko­ny­wał samo­usz­ko­dzeń po każ­dym ataku, jak teo­re­ty­zo­wała Pru­sik; odtwa­rzał i rytu­ali­zo­wał karę z dzie­ciń­stwa, która była mu wymie­rzona za drobne prze­wi­nie­nia, na przy­kład pory­so­wa­nie pod­łogi butami na gumo­wych pode­szwach. Dziad­ko­wie, któ­rzy go wycho­wali, byli gor­li­wymi człon­kami szcze­gól­nie suro­wej sekty lute­rań­skiej; ruty­nowo wysy­łali go do pastora, by stro­fo­wał go za wykro­cze­nia. Ale upo­mnie­nia nie wystar­czały, więc bili go po dło­niach dru­cianą szczotką, co pozo­sta­wiało krwawe ślady.

Schwy­ta­nie Man­tow­skiego w tak nie­zwy­kłych oko­licz­no­ściach spra­wiło, że Pru­sik otrzy­mała awans na sta­no­wi­sko star­szego bada­cza w zakre­sie kry­mi­no­lo­gii. Jed­nak ni­gdy wcze­śniej nie pro­wa­dziła tak waż­nego śledz­twa.

Wkro­czyła do sali wykła­do­wej i prze­szła mię­dzy rzę­dami skła­da­nych krze­seł do szta­lug usta­wio­nych obok ekranu pro­jek­cyj­nego.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Możemy zaczy­nać?

Naprze­ciwko rzut­nika sie­dział zespół kry­mi­na­li­styczny: pię­ciu spe­cja­li­stów od śmierci, roz­kładu i śla­dów zna­le­zio­nych w pobliżu zwłok lub na nich. Podob­nie jak Pru­sik, męż­czyźni nosili far­tu­chy labo­ra­to­ryjne i iden­ty­fi­ka­tory. Byli eks­per­tami w dzie­dzi­nie ana­lizy che­micz­nej i mate­ria­ło­wej, badań DNA, odci­sków pal­ców, tech­no­lo­gii kom­pu­te­ro­wych i iden­ty­fi­ka­cji włó­kien. Wszy­scy kochali swoją pracę. Leeds Hughes i Brian Eisen, męż­czyźni po trzy­dzie­stce, byli rówie­śni­kami Pru­sik. Leroy Bur­gess i Per­nell Wyckoff, siwi i łysie­jący, mieli wnuki i zbli­żali się do eme­ry­tury, ale nie odpusz­czali. Ostat­nia twarz nale­żała do Paula Hig­ginsa, nowego członka zespołu, genial­nego spe­cja­li­sty od inter­netu. Eisen, główny tech­nik Pru­sik, namó­wił ją, by go zatrud­niła. Spoj­rzała podejrz­li­wie na mło­dzieńca nale­żą­cego do nowej gene­ra­cji. Jego dłu­gie włosy od razu jej się nie spodo­bały.

– Pano­wie, sytu­acja roz­wija się bły­ska­wicz­nie. – Popa­trzyła na nich po kolei. – Wygląda na to, że to seryjny mor­derca. Nie­zi­den­ty­fi­ko­waną ofiarę z Blac­kie udu­szono; doszło do zła­ma­nia trze­ciego i czwar­tego kręgu szyj­nego. Ślady pal­ców zaci­śnię­tych na gar­dle po obu stro­nach szyi są podobne do tych, które miała Ryan. Pobieżna ana­liza tych slaj­dów – pokle­pała kie­szeń far­tu­cha – nie pozo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, że to robota tego samego czło­wieka. Ma silne ręce. Ziden­ty­fi­ko­wano odci­ski na opusz­kach pal­ców, co ozna­cza, że praw­do­po­dob­nie jest parob­kiem, pra­cow­ni­kiem sta­cji ben­zy­no­wej albo zwy­kłym robot­ni­kiem. Praca pozwala mu swo­bod­nie się prze­miesz­czać. Jest sku­teczny, pano­wie. Na razie nikt nie zgło­sił, że go widział. Nikt nie zauwa­żył walki.

Oczy Pru­sik spo­częły na nowi­cju­szu.

– Jakieś wyniki prze­szu­ka­nia baz danych, Hig­gins?

Młody czło­wiek się wypro­sto­wał. Na oko opadł mu długi kosmyk ciem­nych wło­sów. Wsu­nął go z powro­tem za ucho i przej­rzał stos wydru­ków.

– Na tere­nie Środ­ko­wego Zachodu mię­dzy Chi­cago a Nowym Orle­anem doszło do czter­dzie­stu jeden napa­dów na kobiety, które zostały oka­le­czone. Sprawcy byli w wieku od osiem­na­stu do czter­dzie­stu pię­ciu lat. Trzy­na­stu napast­ni­ków prze­bywa w wię­zie­niach, czyli zostaje dwu­dzie­stu ośmiu.

– Dzię­kuję, wiem, ile równa się czter­dzie­ści jeden minus trzy­na­ście, panie Hig­gins. – Pru­sik skrzy­żo­wała ręce na piersi. – A tych dwu­dzie­stu ośmiu?

Hig­gins uniósł wzrok znad lap­topa.

– Mówi pani do mnie?

– Pro­szę kon­ty­nu­ować, panie Hig­gins. – Dała znak, by mówił dalej.

Otwo­rzył kilka arku­szy kal­ku­la­cyj­nych, ner­wowo poru­sza­jąc nogą. Eisen uprze­dził go, żeby się przy­go­to­wał.

– Nie mam potwier­dze­nia, gdzie prze­by­wali w dniach, które nas inte­re­sują. Tylko czte­rej mają znane adresy w India­nie i Illi­nois.

– A zatem?

Leroy Bur­gess gło­śno odchrząk­nął. Pru­sik zer­k­nęła na che­mika i sie­dzą­cego obok niego spe­cja­li­stę od włó­kien, Per­nella Wyckoffa. Braki w umie­jęt­no­ściach komu­ni­ka­cyj­nych nad­ra­biali wie­dzą o pier­wiast­kach śla­do­wych i umie­jęt­no­ścią iden­ty­fi­ka­cji rzadko spo­ty­ka­nych gatun­ków włó­kien weł­nia­nych, baweł­nia­nych i polie­stro­wych róż­nych pro­du­cen­tów odzieży. Tym razem zna­leźli tylko dro­biny metalu, praw­do­po­dob­nie rdzę z bagaż­nika samo­chodu albo fur­go­netki.

Znów spoj­rzała na Hig­ginsa.

– A zatem? – powtó­rzyła.

– Wciąż cze­kam na odpo­wiedź władz lokal­nych, pro­szę pani – odparł młody czło­wiek. – Nie ma żad­nych listów goń­czych, naka­zów aresz­to­wa­nia.

Pru­sik pode­szła do męż­czy­zny.

– Hig­gins, jesteś tu nowy?

– Pół­tora roku w biu­rze, pro­szę pani. – Była to zła odpo­wiedź.

– Ale prze­sze­dłeś do kry­mi­na­li­styki dopiero w zeszłym tygo­dniu, prawda?

– Tak, pro­szę pani.

– W tej spra­wie ana­liza dowo­dów zależy od umie­jęt­no­ści infor­ma­tycz­nych, umie­jęt­no­ści poru­sza­nia się w inter­ne­cie. Przy­dasz mi się tylko wtedy, gdy dostar­czysz rezul­ta­tów. Eisen mówi, że potra­fisz to zro­bić. Potra­fisz?

– Tak, pro­szę pani.

– Kiedy pra­cuję w tere­nie i prze­ka­zuję wia­do­mość o prze­ło­mo­wych mate­ria­łach, muszę mieć pew­ność, że szybko się nimi zaj­miesz. Powi­nie­neś wyka­zy­wać ini­cja­tywę, rozu­miesz? – dodała cicho.

Hig­gins ski­nął głową, ner­wowo zaci­ska­jąc usta.

– Sie­dzi do póź­nej nocy, Chri­stine – wtrą­cił Eisen. – Jak my wszy­scy.

– To za mało. – Pru­sik nie spusz­czała wzroku z Hig­ginsa. – Musi­cie rozu­mieć, co jest naprawdę ważne. Wszy­scy pra­cu­jemy do późna, nie możemy sobie pozwo­lić na opóź­nie­nie. Kie­ruję tym śledz­twem. Dopóki ja nad­sta­wiam dupy, wy też, jasne?

– Tak jest, sir. – Hig­gins oblał się rumień­cem. – To zna­czy, tak jest, pro­szę pani.

– Sprawca lubi stru­mie­nie, potoki. – Pru­sik wło­żyła obsadkę na pióro i popa­trzyła na zebra­nych. – Pozwa­lają mu zmyć krew. Potrafi szybko dotrzeć do serca mło­dej dziew­czyny, ma w tym wielki talent. Nie ata­kuje na otwar­tej prze­strzeni, nie jest cham­skim ban­dytą. Ofiary nie sta­wiają żad­nego oporu albo bar­dzo nie­wielki. Z wła­snej woli idą na śmierć do odlud­nych miejsc w pobliżu wody.

Zer­k­nęła na Eisena.

– Zapal świa­tła, Brian.

Pod­szedł do włącz­nika przy drzwiach, a Pru­sik ukła­dała slajdy na szkla­nej pły­cie spe­cjal­nego rzut­nika o trzy­dzie­sto­krot­nym powięk­sze­niu.

– Zdję­cia wyko­nało wczo­raj lokalne biuro koro­nera w Blac­kie w sta­nie Indiana.

Eisen zga­sił świa­tła. Przez chwilę ekran był olśnie­wa­jąco biały, po czym poja­wił się na nim odra­ża­jący obraz pode­rżnię­tego gar­dła i podra­pany poli­czek pod brą­zo­wym liściem dębu.

– Jest pra­wo­ręczny – powie­działa Pru­sik i wyświe­tliła kolejny slajd, przed­sta­wia­jący brzuch dru­giej ofiary. – Tnie, leżąc na dziew­czy­nach, co może tłu­ma­czyć odpry­ski farby zna­le­zione na klatce pier­sio­wej i pod­brzu­szu. Jutro będę wie­działa wię­cej.

Zespół tere­nowy Pru­sik, kie­ro­wany przez Bruce’a Howarda, zabez­pie­czy wszyst­kie ślady, jakie uda się zna­leźć na miej­scu zbrodni i w bez­po­śred­niej oko­licy, w tym liście leżące na ota­cza­ją­cym tere­nie. Popro­sił o to Leeds Hughes, eks­pert Pru­sik od mate­riału gene­tycz­nego. Zda­wała sobie sprawę, że usu­nię­cie zwłok mogło znisz­czyć ważne ślady DNA. Ana­liza DNA była szybko roz­wi­ja­jącą się, wyra­fi­no­waną tech­niką kry­mi­na­li­styczną, ale ślady łatwo ule­gają roz­my­ciu przez deszcz albo zanie­czysz­cze­niu wsku­tek doty­ka­nia bez ręka­wi­czek. Jeśli zespo­łowi Pru­sik uda się odkryć jakie­kol­wiek nie­ska­żone ślady DNA, można by je porów­nać z kra­jo­wymi bazami danych zawie­ra­ją­cymi mate­riał gene­tyczny więk­szo­ści ska­za­nych prze­stęp­ców. Po sek­cji zwłok Pru­sik przej­mie śledz­two od lokal­nej poli­cji na mocy prze­pi­sów fede­ral­nych i miej­scowe organa ści­ga­nia stracą moż­li­wość pro­wa­dze­nia docho­dze­nia w spra­wie dzi­wacz­nych zabójstw popeł­nia­nych na obsza­rze połowy stanu Indiana.

– Ta sama tech­nika prze­cię­cia jamy brzusz­nej? – spy­tał Eisen, zdej­mu­jąc oku­lary w dużych opraw­kach, za wiel­kie na jego pulchną twarz. Chuch­nął na soczewki i wytarł je far­tu­chem labo­ra­to­ryj­nym. Na policz­kach, gdzie wcze­śniej spo­czy­wały brzegi oprawki, miał dwa sine, poziome wgnie­ce­nia.

– Tak. – Pru­sik włą­czyła lase­rowy wskaź­nik. – Sądząc po sta­nie roz­kładu, praw­do­po­dob­nie została zabita tego samego dnia, gdy ją porwano, czyli około czwar­tego lipca. Ento­mo­log suge­ruje, że sprawca zabił ją w miej­scu, gdzie ją zna­leź­li­śmy, i nie prze­no­sił ciała. Zajmę się tym póź­niej. Zwróć­cie uwagę na ślady pal­ców na szyi.

W sali roz­le­gły się pomruki. Następne zdję­cie, wyko­nane z góry, przed­sta­wiało nagi tors. Żywe kolory liści wyda­wały się matowe w porów­na­niu z jaskrawą barwą szcząt­ków. Zapa­dła mar­twa cisza. Póź­niej Pru­sik wyświe­tliła widok tuło­wia z boku; foto­graf musiał leżeć na ziemi w bli­skiej odle­gło­ści. Dzie­się­cio­krot­nie powięk­szyła długą ranę zadaną nożem, która zalśniła opa­li­zu­jąco.

– Co o tym sądzisz, Per­nell? – Nasta­wiła trzy­dzie­sto­krotne, mak­sy­malne powięk­sze­nie i sku­piła obraz na owa­dzie. Wzdłuż dol­nej kra­wę­dzi ekranu znaj­do­wała się podziałka mili­me­trowa pozwa­la­jąca oce­nić wiel­kość obiektu.

– Na pewno należy do rodziny Cal­li­pho­ri­dae. Łaciń­ska nazwa gatun­kowa to Luci­lia seri­cata. Mucha zie­lona, pospo­lita odmiana muchó­wek, które skła­dają jaja w cie­ni­stych miej­scach, czę­sto obok stru­mieni. W lip­cowe upały doro­słe samice skła­dają jaja w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech godzin od śmierci ofiary, a poczwarki wyklu­wają się po ośmiu albo dzie­wię­ciu dniach. Larwa jest ciemna, w zaawan­so­wa­nym sta­dium poczwarki, i wygląda na to, że ma około dzie­wię­ciu mili­me­trów dłu­go­ści, co ozna­cza, że od momentu zło­że­nia jaj przez doro­słą samicę minęło od osiem­na­stu do dwu­dzie­stu sze­ściu dni. Oczy­wi­ście to tylko przy­pusz­cze­nie, dopóki nie zba­damy okazu w labo­ra­to­rium.

– Dzię­kuję, Per­nell – powie­działa Pru­sik. – A zatem na pod­sta­wie sta­dium roz­woju larw zna­le­zio­nych na zwło­kach można przy­pusz­czać, że zgon nastą­pił w pierw­szym tygo­dniu lipca. Domy­śla­łam się tego.

Następny slajd przed­sta­wiał doro­słe muchy zie­lone i larwy żeru­jące wzdłuż otwar­tej rany na lewym boku ofiary. Muchy pochła­niały mięso, wyda­wały się przy­kle­jone do ciała. Rana bie­gła od jede­na­stego żebra do kości bio­dro­wej.

Pru­sik skie­ro­wała świa­tło lase­ro­wego wskaź­nika na roz­myte zdję­cie pra­wie prze­zro­czy­stych larw sfo­to­gra­fo­wa­nych w trak­cie poże­ra­nia zwłok – wyda­wały się nie­wy­raźne, bo sza­leń­czo się poru­szały.

– Muchy plujki mają nie­zwy­kły ape­tyt na ludz­kie mięso, ale nasz zabójca rów­nież, więc nie pozo­sta­wia muchom wiele do zje­dze­nia. – Wyświe­tliła kolejne zdję­cie, wyko­nane bli­żej rany.

Pod­kładka do pisa­nia Hig­ginsa upa­dła na pod­łogę. Wyraź­nie roz­legł się stłu­miony odgłos tor­sji. Młody kom­pu­te­ro­wiec potrą­cił kilka skła­da­nych krze­seł, po czym otwo­rzył tylne drzwi i znik­nął w kory­ta­rzu.

Na twa­rzy Pru­sik poja­wił się per­wer­syjny uśmie­szek.

– Masz lep­sze zbli­że­nia obra­żeń szyi? – Eisen uniósł oku­lary, kon­cen­tru­jąc się. Był naj­lep­szym spe­cja­li­stą od cyfro­wej obróbki foto­gra­fii kry­mi­na­li­stycz­nych, jakiego Pru­sik znała. Wyostrzał i rekon­stru­ował obrazy odci­sków dłoni lub pal­ców, co pozwa­lało wyszu­ki­wać je w ogrom­nych bazach danych FBI. Opra­co­wał genialną tech­nikę okre­śla­nia przy­bli­żo­nego wzro­stu sprawcy, czę­sto z dokład­no­ścią kilku cen­ty­me­trów, jedy­nie na pod­sta­wie odci­sku kciuka. Do tej pory w tej spra­wie nie zna­le­ziono odci­sków kciuka.

– Zaraz wyświe­tlę jedno z nich – odparł. – Wie­dzia­łem, że o to spy­tasz.

Pru­sik patrzyła na ciąg zasi­nień wzdłuż prze­krzy­wio­nej szyi ofiary, które powstały w wyniku gwał­tow­nego szarp­nię­cia. Wszy­scy obecni przy­glą­dali się okrut­nym śla­dom. Pru­sik poczuła ból w dłoni. Zaczerp­nęła tchu i zmu­siła się do roz­luź­nie­nia pię­ści, zaci­śnię­tej tak mocno, że dwa palce chwy­cił skurcz. Potem nagle włą­czyła świa­tło i sta­nęła naprze­ciwko widowni.

Eisen kilka razy stuk­nął ołów­kiem w przed­nie zęby i ode­zwał się pierw­szy.

– Plamy rdzy wzdłuż rany Betsy Ryan suge­rują, że sprawca użył ostrza ze stali węglo­wej.

Hig­gins wró­cił do sali i usiadł przy drzwiach.

– Powin­ni­śmy spraw­dzić przed­się­bior­ców pogrze­bo­wych, ich pra­cow­ni­ków? – spy­tał Hughes, ener­gicz­nie pocie­ra­jąc grzbiet nosa.

– Zakła­dam, że Hig­gins już to zro­bił – odpo­wie­działa Pru­sik. – Pro­szę spraw­dzić też pra­cow­ni­ków kost­nic w oko­licz­nych szpi­ta­lach, panie Hig­gins.

Kom­pu­te­ro­wiec poru­szył się na miej­scu.

– Tak, pro­szę pani. – Odchrząk­nął. – Jak pani uważa, co sprawca robi z narzą­dami wewnętrz­nymi ofiar?

Pru­sik zasło­niła dło­nią oczy.

– Cie­szę się, że wró­ci­łeś do świata żywych, Hig­gins. Nie potra­fię odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, nie wiem. Cał­ko­wity brak jakich­kol­wiek narzą­dów wewnętrz­nych ofiar suge­ruje, że je usuwa. W pobliżu jest woda. Może się umyć. Przy­pusz­czam, że jego fascy­na­cja orga­nami wewnętrz­nymi sięga dalej, że ich usu­nię­cie zaspo­kaja jakąś potrzebę psy­chiczną. – Chcia­łaby wie­dzieć jaką. – Sądząc po odle­gło­ści ciał ofiar od jakiej­kol­wiek drogi albo łatwo dostęp­nego miej­sca, uwa­żam, że zwa­bił te dziew­czyny, skło­nił, by poje­chały z nim samo­cho­dem na odlu­dzie. Mel­du­nek poli­cji z Blac­kie opi­suje poru­szone liście w stro­mym, zale­sio­nym wąwo­zie. Uwa­żam, że naj­waż­niej­szy ele­ment modus ope­randi sprawcy to pościg, rodzaj gry, którą upra­wia z ofia­rami. Sprawdź doku­men­ta­cję psy­chia­tryczną prze­stęp­ców zwol­nio­nych w ciągu ostat­nich pię­ciu lat, ska­za­nych za mal­tre­to­wa­nie dzieci albo stal­king zwią­zany z dziećmi. W przy­ro­dzie pogoń jest cha­rak­te­ry­styczną cechą dra­pież­ni­ków – cią­gnęła cichym, pew­nym gło­sem. – Matka geparda zawsze zosta­wia pra­wie doro­słe, dora­sta­jące młode, by samo nauczyło się polo­wać. Począt­kowo młody gepard nie jest w sta­nie zabi­jać. Jak myślisz, dla­czego, Hig­gins?

Młody kom­pu­te­ro­wiec odchy­lił głowę do tyłu. Na jego lśniące czoło padło świa­tło.

– Z… braku doświad­cze­nia?

– Młoda gazela musi rzu­cić się do ucieczki. To pro­wo­kuje dra­pież­nika, wyzwala instynkt zabi­ja­nia. Gepard czeka, aż prze­ra­żona gazela uciek­nie, by móc zaata­ko­wać.

Pru­sik zatrzy­mała się naprze­ciwko nowego członka zespołu.

– Gazela musi zebrać w sobie odwagę, by rzu­cić się do ucieczki. Póź­niej gepard ją goni i zabija. Dopóki gazela stoi w miej­scu, kocur jest bez­silny. Nie potrafi zabić, chyba że gazela uciek­nie. Podob­nie może reago­wać nasz sprawca, Hig­gins. Może chce, by ofiary ucie­kały; wtedy może je zabić. Ich ucieczka go pod­nieca.

Stała pośrodku sali z rękami zło­żo­nymi jak do modli­twy, doty­ka­jąc ust czub­kami pal­ców. Zamknęła oczy i wyobra­żała sobie całą scenę jak w tran­sie. W końcu unio­sła wzrok.

– Pamię­taj­cie o jed­nym. Zabójca wyko­rzy­stuje ludz­kie sła­bo­ści. Jest sprytny. Zdo­bywa zaufa­nie ofiar. To naj­lep­szy, naj­sku­tecz­niej­szy spo­sób, by porwać dziecko. Oszu­kuje je, two­rzy wra­że­nie, że jest miły, łagodny, oddzia­łuje na młody umysł, a potem ofiara nie można mu się oprzeć. Nabiera się na ser­decz­ność, dobroć, pokusę.

Pru­sik mocno zaci­snęła pięść.

– Chcę powie­dzieć, że te dziew­czyny naj­praw­do­po­dob­niej odda­lają się od uczęsz­cza­nych miejsc dobro­wol­nie, bez walki, która zwró­ci­łaby uwagę na zabójcę. Spryt­nie je wybiera, a potem oszu­kuje. Ofiara jest zawsze sama.

Umil­kła.

– Jeżeli nie ma wię­cej pytań, wra­camy do pracy. Nie muszę przy­po­mi­nać, że dzia­łamy pod pre­sją i że będzie ona nara­stać.

Wyszła z sali wykła­do­wej i ruszyła do gabi­netu. Wyobra­żała sobie, że pływa sty­lem grzbie­to­wym w cie­płej wodzie w słabo oświe­tlo­nym akwa­ma­ry­no­wym base­nie w klu­bie, że czuje ostry zapach chloru i w końcu się odpręża.

Roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Do gabi­netu zaj­rzała Mar­ga­ret.

– Dzwoni Bruce Howard. Mówi, że to ważne. – Prze­wró­ciła oczami.

Pru­sik głę­boko ode­tchnęła, pod­nio­sła słu­chawkę i zmu­siła się, by mówić sym­pa­tycz­nym tonem.

– Cześć, Bruce! W czym mogę ci pomóc?

ROZDZIAŁ 4

Scho­wał się za śmiet­ni­kiem obok Wilks­boro Cli­nic i wyłą­czył sil­nik fur­go­netki. Po tygo­dniu ulew­nych desz­czy powie­trze w połu­dnio­wej India­nie miało przy­jemny zapach. Kli­nika znaj­do­wała się na obrze­żach Weaver­sville, sie­dziby okręgu poło­żo­nej przy gra­nicy stanu Indiana, u zbiegu wiel­kich rzek Ohio i Wabash, w jed­na­ko­wej odle­gło­ści od St. Louis i Chi­cago – można było tam doje­chać w nie­spełna trzy godziny.

David Cla­re­mont umó­wił się na spo­tka­nie o siód­mej. Zre­zy­gno­wał z kola­cji z rodzi­cami, zde­cy­do­wa­nie nie miał ape­tytu. Zaczerp­nął tchu i zapu­kał do drzwi gabi­netu z tabliczką z napi­sem: „DOK­TOR IRVIN WAL­STEIN”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki