Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza z cyklu opowieści o Materze, białym mieście położonym w prowincji Bazylikata we Włoszech i o Immie Tataranni, zastępcy prokuratora w Materze. Imma, 43 lata, niewiele ponad metr wzrostu, kędzierzawe włosy, szpilki, nie liczy zbytnio na swoją wyobraźnię albo przebłyski geniuszu, bardziej na dobrą pamięć, wprawiając tym w drżenie możnych i prześladując zarówno ludzi sprytnych, jak i idiotów.
W swojej drugiej powieści po "Mille anni che sto qui" (Premio Campiello 2007) Mariolina Venezia podejmuje wątek kryminalny, bawiąc się tym gatunkiem, by opowiedzieć również o wadach i zaletach współczesnych Włoch.
W sobotni poranek, gdy Matera przygotowuje się już do popołudniowej sjesty, zastępca prokuratora Imma Tataranni odbiera w swoim biurze telefon. Popełniono morderstwo – młody człowiek został pchnięty nożem. Imma od razu myśli o córce, która o tej porze kończy szkołę. Imma z racji swojego zawodu miała już wielokrotnie do czynienia z nieboszczykami, ale kiedy jednym z nich jest rówieśnik jej córki, matka i prokurator stapiają się w jedno. Dochodzenie prokuratorskie – z jego technikami, dynamiką, dawnymi i nowymi niesnaskami – stopniowo przybiera kształt podróży matki, pragnącej zgłębić większą tajemnicę: kim są nasze dzieci, czego chcą, jakie możliwości mają przed sobą? W zamkniętej społeczności południa Włoch, wśród powierzchownych plotek i występków pogrzebanych pod spaloną słońcem ziemią, Imma analizuje, pyta, gromadzi dane: czasem się potyka, jak na swoich nieodzownych szpilkach, czasem potrafi jednak spojrzeć głębiej, odrzucając pozory.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
W niniejszej powieści prokuratura w Materze nie jest taka, jaka być powinna. Podobnie wszelkie odniesienia do osób, wydarzeń i ról odpowiadają swobodnym prawom wyobraźni. Prefekci, wiceprokuratorzy, kaprale i niebezpieczne gospodynie domowe zaludniające te strony są postaciami wydumanymi: wszelkie ewentualne odniesienia do rzeczywistości są dziełem przypadku.
Część pierwsza
...Nie przynosi mi już lato uniesień
Ani wiosna swych przeczuć...[1]
Rozdział 1
No i dokąd oni wszyscy teraz łażą, przecież połowy dnia brakuje do pory zbiorowej przechadzki? Roboty żadnej nie mają?
Wiceprokurator Immacolata Tataranni wychylała się przez parapet na drugim piętrze prokuratury; usiłowała dodać sobie wzrostu, stając na czubkach palców, ponieważ te chujowe okna umieszczono zbyt wysoko. Wśród przechodniów krążących pod prażącym pionowo słońcem po ogromnym, bielusieńkim po remoncie placu Poległych dostrzegła kasztanową fryzurę poprzecinaną ciemnoblond pasmami. Zmrużyła oczy, aby dokładniej widzieć. Pewności nie miała, ale było wysoce prawdopodobne, że to właśnie ona.
Maria Moliterni, urzędniczka trzeciego stopnia w dziale administracji i żona prefekta.
Już od kilku miesięcy wiceprokurator Tataranni przeczuwała, była prawie pewna, że ta pani w godzinach pracy wychodzi na zakupy, lecz dotychczas nie udawało się jej schwytać na gorącym uczynku. Wytężała wzrok, usiłując dopatrzyć się jakiegoś innego szczegółu, gdy w pokoju zadzwonił telefon. Zdążyła jeszcze dostrzec buty w stylu Chanel – pani dokonywała właśnie eleganckiego zwrotu w stronę targu.
Imma – bliscy jej ludzie tak ją nazywali – opadła stopami na podłogę, odnotowawszy w myślach godzinę: dziesięć po pierwszej.
Valentina musiała dopiero co wyjść ze szkoły i ciekawe, co tym razem wymyśliła, zawsze coś wynajdywała. Prokurator usłyszała jednak, że w Nova Siri zabito chłopca. Mimo woli jej ulżyło.
W sobotni poranek prokuratura w Materze miała ponury wygląd. Wszystkie jej usterki rzucały się w oczy, gdy nie krzątały się już po niej śliczne panie w togach, urzędnicy sądowi, ludzie załatwiający różne sprawy, adwokaci w granatowych garniturach ustawiający się koliście jak pingwiny na lodzie, oskarżeni, świadkowie, krewni, karabinierzy i policjanci.
Ściany popękane i wyblakłe. Wszechobecna taśma klejąca. Brązowawa, taka od paczek, uszczelnia drzwi lub przytwierdza wielkie arkusze papieru zasłaniające jakieś szyby. Taśma płótnowana, zwisająca z plastikowych ram zastępujących gabloty, z poprzyczepianymi na brzegach tekstami wezwań i służbowych zleceń. Taśma klejąca barwna, żółta albo niebieska, z napisami w kolorze białym lub czarnym, oblepia porzuconą w korytarzach, nienadającą się już do użytku aparaturę. Taśma klejąca przezroczysta na popękanych szybach okien. Taśma poprzyczepiana, gdzie się da.
No i stosy pokrytych kurzem pudeł w niepewnej równowadze z napisami Wybory administracyjne, wystające ze ścian i poskręcane jak węże druty przewodów elektrycznych, gasnące świetlówki.
Imma przemierzyła puste korytarze, stukając głośno obcasami, minęła drzwi opatrzone napisem Toaleta zamknięta z powodu wandalizmu i dotarła w samą porę do maszynki stemplującej karty pracownicze.
Stała przed nią Diana De Santis i szukała czegoś w torebce.
Codziennie o pierwszej dwadzieścia dwie kierowniczka kancelarii przestawała odpowiadać na telefony, szła do łazienki, myła ręce przyniesionym z domu mydłem, brała płaszcz i wkładała go po drodze. Stemplowała kartę i wychodziła dokładnie o wpół do drugiej.
Usłyszawszy o morderstwie, Diana zatrzymała się na chwilę i wyszeptała półgębkiem „jaka szkoda”.
Imma dostrzegła w jej oczach wyraz lekkiego niepokoju.
Poznały się jeszcze w liceum. Przez pewien czas siedziały nawet w tej samej ławce, dopóki ta głupia De Santis nie przeniosła się do ławki Cucciniello, żeby tam trajkotać i plotkować, co odbiło się fatalnie na jej wynikach w nauce. Dlatego Imma potrafiła natychmiast odgadnąć przyczynę odczytanego teraz w jej spojrzeniu niepokoju: Kleo.
Kierowniczka kancelarii powiła ją po piętnastu latach bezowocnych prób, więc nadanie jej imienia Kleopatra uznała za minimum zadośćuczynienia. Zresztą sama nazywała się Diana, a nie Giuseppina jak jej babka, ponieważ ojciec chciał w ten sposób uczcić błyszczącą woltyżerkę, którą zobaczył raz w cyrku i której nigdy nie zapomniał. Mimo że Diana ze swoją wydłużoną nieco twarzą przypominała bardziej konia niż woltyżerkę.
Córkę wymieniała w każdej rozmowie, bez względu na temat, jakby chciała się upewnić, że rzeczywiście istnieje. Irytowało to bardzo wiceprokurator, która rozmowy o dzieciach uważała zawsze za nudne przynajmniej tak samo jak rozprawianie o narzeczonych i o przygotowaniach do ślubu; nudniejsze były dla niej tylko sprawozdania z urlopów i oglądanie fotografii z podróży.
Imma odczekała kilka chwil – może po to, aby kierowniczce kancelarii troszkę dokuczyć. Potem powiedziała jej, aby wychodząc, dała znać Calogiuriemu. Oznaczało to, że zamierza bez niej się obejść.
Zadowolona Diana, której spieszyło się podgrzewać zapiekankę ze szpinaku, poinformowała ją jeszcze, że zadzwoniła Perrone w sprawie zbiorowej kolacji byłych koleżanek szkolnych. Postanowiono, że odbędzie się u Carmeli Guarini. Prośba o odpowiedź. Myśląc o czymś innym, Imma powiedziała, że się zgadza, i pożałowała tego prawie natychmiast, ale było już za późno.
Kiedy służbowy alfa romeo wjeżdżał na drogę krajową wiodącą do Metaponto, w głowie Immy pojawiła się lista nazwisk dziewczyn z klasy A. Altieri, Ambrico, Amodio... Zastanawiała się, która ponosi winę, gdyż spotkania klasowe są koszmarem dla wszystkich, lecz nie wiadomo dlaczego i z jakim zamiarem zawsze znajdzie się ktoś, kto zada sobie trud ich zorganizowania.
Obok niej Calogiuri prowadził w milczeniu. Tego ranka około siódmej krótki, gwałtowny deszcz oczyścił niebo, potem zaświeciło słońce. Wokół wszystko lśniło.
Biało-czarna sroka rozmiarów małego psa, elegancka jak dama z początków XX wieku w wieczorowym stroju, poderwała się z zarośli, leciała przed nimi przez chwilę i zniknęła po przeciwnej stronie drogi. Łobuzerskie wróbelki spadały nurkowym lotem, siadały na asfalcie i odlatywały prawie spod kół. Samochód jechał wśród wzgórz pokrytych jasną i ciemną zielenią, poprzecinaną żółtymi pasmami kwiatów rzepy, których barwa odpowiadała dokładnie barwie woskowych kredek, jakimi posługiwała się Valentina zaledwie kilka lat wcześniej, kiedy można było jeszcze rozsądnie z nią rozmawiać.
Nowa myśl zaczynała krążyć po głowie Immy. Po południu miała coś zrobić. Ale co?
Calogiuri płynnym ruchem wyminął durnia, który pędził prosto na niego, i jechał prosto dalej.
Imma pomyślała nagle, że ten kapral był jedną z największych doznanych w ostatnich latach przyjemności. I nie dlatego, że jest bardzo przystojnym młodzieńcem, co zauważyły już pierwszego dnia sekretarki, maszynistki, kilka adwokatek i dziewczyn z baru kawowego, utrzymujących nawet złośliwie, że z tej właśnie przyczyny wybrała go sobie na osobistego współpracownika. Zrobiła tak dlatego, że siedział cicho, był jak niemy, odzywał się dopiero wtedy, gdy ona do niego się odezwała. Teraz skupił się na prowadzeniu, a kierowcą był doskonałym – uważnym, ostrożnym i szybkim. Siedzieli obok siebie w całkowitym milczeniu, bez opowiadania głupstw, przy uspokajającym szumie kół mknących po asfalcie.
O tej porze ruch na drodze był niewielki. Imma się rozglądała. O przednią szybę samochodu rozbijało się przeróżne robactwo, pozostawiając duże plamy zielonej lub żółtej cieczy. Nie zabrakło nawet smugi krwi. Była wiosna.
Nieoczekiwanie stało się to dla niej oczywiste. Pola zbóż ciągnęły się wesoło i krzepiąco po sam horyzont, jak gdyby region Bazylikata – określany wielokrotnie mianem narodowej zakały, wczoraj jeszcze zbiornik na emigrantów, głosy sprzedajnych wyborców i umierające noworodki – przekształcił się nagle w miłą, niefrasobliwą i urodzajną Szwajcarię. Ptaszki śpiewały. Imma pomyślała, że do wszystkich dręczących ją obecnie kłopotów dochodzi jeszcze jeden – musi inaczej się ubrać.
W Nova Siri zwłoki znaleziono na początku polnej dróżki prowadzącej do drogi krajowej numer 106, na której jak wiadomo rozwijają swoją działalność klany mafijne Apulii i Kalabrii.
Charakterystyczną dla podobnych wydarzeń bieganinę widać było z daleka.
Imma miała już sposobność poznać sierżanta z miejscowego posterunku karabinierów, Domenica La Macchię, ponieważ wchodzący tu w rachubę obszar, tak zwana Kalifornia Bazylikaty, był bodaj najgorętszy z jej podległych. Około trzydziestopięcioletni facet pochodził z Lamezia Terme; Imma była przekonana, że snifował. Porywczy, nadęty, zawsze nadmiernie gorliwy, traktował ją z przesadną grzecznością, sądząc, że ukrywa w ten sposób myśl, którą miał wypisaną na czole: to on, a nie ona, powinien wydawać rozkazy, z tej prostej przyczyny, że nosi coś w spodniach.
La Macchia kręcił się tam w lustrzanych okularach, przeszkadzając ludziom, którzy kończyli odgradzać teren i odpędzali ciekawskich. Przeszkadzał też lekarzowi sądowemu i tym od kryminalistyki.
Imma podeszła na swoich wysokich obcasach ze zdecydowaną miną, obserwowana przez kilku nierobów, którym nie udało się zobaczyć trupa i którzy chcieli to sobie jakoś zrekompensować.
Chłopak leżał wyciągnięty na trawie wśród trzcin rosnących wzdłuż bitej alejki, wiodącej od drogi krajowej 106 do jego domu; wyjaśniono jej to w rozmowie telefonicznej.
Ubrany był na czarno od stóp do głów. Uwagę Immy przyciągnęła klamra paska od spodni z literami D i G, Dolce i Gabbana. Poczuła ucisk w żołądku. Trochę z głodu, bo pora obiadowa dawno już minęła, a trochę ze zdenerwowania. Poprzedniego tygodnia Valentina zrobiła awanturę, ponieważ jej przyjaciółce Bei kupiono jedną z tych sukienek, które kosztują równowartość pensji normalnej osoby, więc ona też chciała podobną.
Imma stawiła opór za cenę zerwania zawartego niedawno pokoju. Dla odmiany sukienkę kupił w końcu ojciec.
Wyrobem Dolce i Gabbana były także slipy zabitego. Biała guma oznakowana szarymi inicjałami wystawała z jego spodni.
Cała ta scena mogłaby stanowić reklamę szlachetnej firmy. Czerń ubioru na lśniącej zieleni trawy. Bladość chłopca, jego niebieskawe wargi na twarzy o regularnych rysach. Włosy usztywnione żelem, jaskrawa czerwień na gardle, gdzie ugodzono go nożem. Czerwony był także porzucony opodal skuter.
Nie brakowało ścieżki dźwiękowej. Wydobywała się ze słuchawek, które ofiara nosiła jeszcze na uszach i które nie spadły nawet wtedy, gdy dosięgnął ją nóż.
– Festa Nunzio, urodzony w Nova Siri 21 marca 1981 roku.
Plutonowy Cagnazzo znalazł dowód osobisty niedaleko w trawie.
– Dwudziesty pierwszy marca mamy dzisiaj, to jego urodziny.
– Od 81 do 2003 roku... dwadzieścia dwa lata.
Jakiś muskularny facet się wścieka. Jest z konsorcjum melioracyjnego. Był tam z drugim od samego rana, mieli drenować kanał biegnący równolegle do ścieżki, takiej konserwacji dokonywało się mniej więcej raz w roku. I tak znaleźli trupa. Powtarzali to już Bóg wie ile razy ze wszystkimi szczegółami. La Macchia przetrzymywał ich bez powodu.
Sierżant przemówił, chwytając się starego sposobu: „Pani prokurator, nie dostrzegłem pani”; skręcał się przy tym w nienaturalny sposób i zginał kolana, jakby zwracał się do dziecka. Imma nie dała się onieśmielić. Postawiła kilka pytań obu robotnikom i zwolniła ich, zalecając, aby pozostawali osiągalni.
Chcąc postawić kropkę nad i, spytała potem La Macchię, jakie podjęto działania. Ten wskazał jej na stempelek dyskoteki Partenon na nadgarstku chłopca.
No tak! Od pewnego czasu szerzyła się swojego rodzaju epidemia. Szli do dyskoteki. Kłócili się z jakiejś przyczyny godnej jaskiniowców: dziewczyna spojrzała na innego albo inny spojrzał na dziewczynę. Potem wychodzili, tłukli się albo i wypruwali sobie flaki.
Te pokolenia czcicieli gier wideo i Internetu im bardziej stawały się nowoczesne, tym bardziej hołdowały przeszłości, gotowe na wszystko, gdy ktoś zbyt uważnie przyglądał się narzeczonej albo ubliżył mamie.
– I nic więcej?
– A co ma być więcej, pani prokurator? Wczoraj wieczorem z kimś się pokłócił, ten czekał na niego tutaj, gdzie zaczyna się prowadząca do jego domu alejka. I oto rezultat.
Mówiąc, La Macchia ciągle zbytnio się zbliżał.
– Zobaczymy – powiedziała Imma i przyjrzała się uważnie zabitemu.
Czysta robota. Oprócz przeciętego gardła wyglądał jak z żurnala. Lekarz sądowy to potwierdził. Pierwsze oględziny nie wskazywały na żadne ślady walki.
– Tutaj go zabito? – spytała Imma.
– Prawdopodobnie kilka metrów dalej, na drodze. Potem przenieśli go w zarośla, pewno po to, żeby opóźnić odnalezienie ciała. Co do godziny zgonu zaryzykuję: między trzecią a szóstą rano.
Lekarz sądowy mówił dalej, ale już nie o zabitym, tylko o objeździe na drodze 106 i o niekończących się remontach na trasie Salerno–Reggio Calabria. Imma zauważyła wtedy coś w trawie. Święty obrazek – z tych, jakie rozdawano kiedyś w kościele, zbierając datki.
– Nie zna pani Madonny z Nova Siri? – plutonowemu Cagnazzo trudno było w to uwierzyć. – Naprawdę nie była pani nigdy na jej święcie? Z procesją, w maju.
– Nie, Cagnazzo, nic na to nie poradzę.
Dawniej mafijne klany Bazylikaty jako ostrzeżenia używały Michała Archanioła. Madonna z Nova Siri to coś nowego.
Spasiona dżdżownica, wygrzebana zapewne z grząskiej, zroszonej porannym deszczem ziemi przez wysoki obcas Immy, przewijała się spokojnie między łodygami stokrotek. Imma wyciągnęła nogę, aby ją zdeptać, lecz w ostatniej chwili się rozmyśliła.
Kiedy robotnicy z konsorcjum cofali samochód z autopompą, kurząc dookoła, wśród obecnych rozszedł się szmer. Wrócili ci, którzy zamierzali już odejść. Wzrok wszystkich przyciągnął przybyły właśnie dość odrapany biały fiat 127, półciężarówka.
Otwarły się drzwiczki.
Wysiadła wysoka brunetka, około czterdziestoletnia, o szerokiej twarzy i mięsistych wargach, które nadawały jej zmysłowy wygląd. Jeżeli była matką zabitego, musiała młodo go urodzić – albo nie wyglądała na swój wiek.
Z drugiej strony nie wysiadał nikt. Wszyscy umilkli. Wreszcie pojawił się mężczyzna około sześćdziesięcioletni, z brzuszkiem, ale krzepki i opalony. Twarz pokryta gęstą siatką zmarszczek, mocne ręce. Pustka niebieskich oczu.
Poszedł w stronę ogrodzenia ostrożnym krokiem, jak ktoś, kto boi się upaść. Za nim kobieta, ludzie rozstępowali się przed nimi. Nad zwłokami znieruchomiał.
Niewdzięczne zadanie spytania mężczyzny, czy rozpoznaje ciało, przypadło w udziale La Macchii, który – zanim się zdecydował – pociągnął dwukrotnie nosem. Mężczyzna kiwnął potakująco głową. I dalej nic.
Lekki wietrzyk muskał liście drzew i krzewów. Wielki żółto-czarny motyl przyfrunął powoli i wylądował na twarzy zmarłego.
Imma przypomniała sobie – może pod wpływem wiadomej kolacji z koleżankami klasowymi, o której myśl wywoływała z jej pamięci pogrzebane sprawy – wiersz ze szkoły podstawowej.
Nie przynosi ci już lato uniesień
Ani wiosna swych przeczuć...
Tak on brzmiał?
Wysoko na niebie przeleciał samolot. Huk silnika ucichł w oddali.
Kierowana usposobieniem i osobistą historią Imma zmierzała zawsze, w każdej sytuacji do sedna, starając się rozwiązywać problemy domowe i sprawy sądowe bez rozróżniania między zabójstwem w afekcie, nadużyciem na budowie czy cieknącym kranem; była nieubłagana jak zegar z kukułką, nieczuła na niuanse i nastawiona wyłącznie na wynik. Ale co się z nią teraz działo? Z winy wiosny czy tej słynnej kolacji z koleżankami z klasy? Tylko wierszy jej brakowało!
Chcąc zadać kilka pytań rodzicom zabitego i odciągnąć ich od miejsca, w którym go znaleziono, zbliżyła się do obojga i przeszła z nimi do domu w głębi ścieżki.
Przypisy