Kamienne miasto. Imma Tataranni i pogrzebana historia - Mariolina Venezia - ebook

Kamienne miasto. Imma Tataranni i pogrzebana historia ebook

Venezia Mariolina

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza z cyklu opowieści o Materze, białym mieście położonym w prowincji Bazylikata we Włoszech i o Immie Tataranni, zastępcy prokuratora w Materze. Imma, 43 lata, niewiele ponad metr wzrostu, kędzierzawe włosy, szpilki, nie liczy zbytnio na swoją wyobraźnię albo przebłyski geniuszu, bardziej na dobrą pamięć, wprawiając tym w drżenie możnych i prześladując zarówno ludzi sprytnych, jak i idiotów.

W swojej drugiej powieści po "Mille anni che sto qui" (Premio Campiello 2007) Mariolina Venezia podejmuje wątek kryminalny, bawiąc się tym gatunkiem, by opowiedzieć również o wadach i zaletach współczesnych Włoch.

W sobotni poranek, gdy Matera przygotowuje się już do popołudniowej sjesty, zastępca prokuratora Imma Tataranni odbiera w swoim biurze telefon. Popełniono morderstwo – młody człowiek został pchnięty nożem. Imma od razu myśli o córce, która o tej porze kończy szkołę. Imma z racji swojego zawodu miała już wielokrotnie do czynienia z nieboszczykami, ale kiedy jednym z nich jest rówieśnik jej córki, matka i prokurator stapiają się w jedno. Dochodzenie prokuratorskie – z jego technikami, dynamiką, dawnymi i nowymi niesnaskami – stopniowo przybiera kształt podróży matki, pragnącej zgłębić większą tajemnicę: kim są nasze dzieci, czego chcą, jakie możliwości mają przed sobą? W zamkniętej społeczności południa Włoch, wśród powierzchownych plotek i występków pogrzebanych pod spaloną słońcem ziemią, Imma analizuje, pyta, gromadzi dane: czasem się potyka, jak na swoich nieodzownych szpilkach, czasem potrafi jednak spojrzeć głębiej, odrzucając pozory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 232

Oceny
3,6 (11 ocen)
3
3
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mpiec6

Nie polecam

odradzam, słaba fabuła, jakiś taki chaos narracyjny i dziwne tłumaczenie, nieee szkoda czasu
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Come piante tra i sassi
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Co­py­ri­ght © 2022 by Ma­rio­lina Ve­ne­zia All ri­ghts re­se­rved
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-7392-915-9
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W ni­niej­szej po­wie­ści pro­ku­ra­tura w Ma­te­rze nie jest taka, jaka być po­winna. Po­dob­nie wszel­kie od­nie­sie­nia do osób, wy­da­rzeń i ról od­po­wia­dają swo­bod­nym pra­wom wy­obraźni. Pre­fekci, wi­ce­pro­ku­ra­to­rzy, ka­prale i nie­bez­pieczne go­spo­dy­nie do­mowe za­lud­nia­jące te strony są po­sta­ciami wy­du­ma­nymi: wszel­kie ewen­tu­alne od­nie­sie­nia do rze­czy­wi­sto­ści są dzie­łem przy­padku.

Część pierw­sza

...Nie przy­nosi mi już lato unie­sień

Ani wio­sna swych prze­czuć...[1]

Roz­dział 1

No i do­kąd oni wszy­scy te­raz łażą, prze­cież po­łowy dnia bra­kuje do pory zbio­ro­wej prze­chadzki? Ro­boty żad­nej nie mają?

Wi­ce­pro­ku­ra­tor Im­ma­co­lata Ta­ta­ranni wy­chy­lała się przez pa­ra­pet na dru­gim pię­trze pro­ku­ra­tury; usi­ło­wała do­dać so­bie wzro­stu, sta­jąc na czub­kach pal­ców, po­nie­waż te chu­jowe okna umiesz­czono zbyt wy­soko. Wśród prze­chod­niów krą­żą­cych pod pra­żą­cym pio­nowo słoń­cem po ogrom­nym, bie­lu­sień­kim po re­mon­cie placu Po­le­głych do­strze­gła kasz­ta­nową fry­zurę po­prze­ci­naną ciem­no­blond pa­smami. Zmru­żyła oczy, aby do­kład­niej wi­dzieć. Pew­no­ści nie miała, ale było wy­soce praw­do­po­dobne, że to wła­śnie ona.

Ma­ria Mo­li­terni, urzęd­niczka trze­ciego stop­nia w dziale ad­mi­ni­stra­cji i żona pre­fekta.

Już od kilku mie­sięcy wi­ce­pro­ku­ra­tor Ta­ta­ranni prze­czu­wała, była pra­wie pewna, że ta pani w go­dzi­nach pracy wy­cho­dzi na za­kupy, lecz do­tych­czas nie uda­wało się jej schwy­tać na go­rą­cym uczynku. Wy­tę­żała wzrok, usi­łu­jąc do­pa­trzyć się ja­kie­goś in­nego szcze­gółu, gdy w po­koju za­dzwo­nił te­le­fon. Zdą­żyła jesz­cze do­strzec buty w stylu Cha­nel – pani do­ko­ny­wała wła­śnie ele­ganc­kiego zwrotu w stronę targu.

Imma – bli­scy jej lu­dzie tak ją na­zy­wali – opa­dła sto­pami na pod­łogę, od­no­to­waw­szy w my­ślach go­dzinę: dzie­sięć po pierw­szej.

Va­len­tina mu­siała do­piero co wyjść ze szkoły i cie­kawe, co tym ra­zem wy­my­śliła, za­wsze coś wy­naj­dy­wała. Pro­ku­ra­tor usły­szała jed­nak, że w Nova Siri za­bito chłopca. Mimo woli jej ulżyło.

W so­botni po­ra­nek pro­ku­ra­tura w Ma­te­rze miała po­nury wy­gląd. Wszyst­kie jej usterki rzu­cały się w oczy, gdy nie krzą­tały się już po niej śliczne pa­nie w to­gach, urzęd­nicy są­dowi, lu­dzie za­ła­twia­jący różne sprawy, ad­wo­kaci w gra­na­to­wych gar­ni­tu­rach usta­wia­jący się ko­li­ście jak pin­gwiny na lo­dzie, oskar­żeni, świad­ko­wie, krewni, ka­ra­bi­nie­rzy i po­li­cjanci.

Ściany po­pę­kane i wy­bla­kłe. Wszech­obecna ta­śma kle­jąca. Brą­zo­wawa, taka od pa­czek, uszczel­nia drzwi lub przy­twier­dza wiel­kie ar­ku­sze pa­pieru za­sła­nia­jące ja­kieś szyby. Ta­śma płót­no­wana, zwi­sa­jąca z pla­sti­ko­wych ram za­stę­pu­ją­cych ga­bloty, z po­przy­cze­pia­nymi na brze­gach tek­stami we­zwań i służ­bo­wych zle­ceń. Ta­śma kle­jąca barwna, żółta albo nie­bie­ska, z na­pi­sami w ko­lo­rze bia­łym lub czar­nym, ob­le­pia po­rzu­coną w ko­ry­ta­rzach, nie­na­da­jącą się już do użytku apa­ra­turę. Ta­śma kle­jąca prze­zro­czy­sta na po­pę­ka­nych szy­bach okien. Ta­śma po­przy­cze­piana, gdzie się da.

No i stosy po­kry­tych ku­rzem pu­deł w nie­pew­nej rów­no­wa­dze z na­pi­sami Wy­bory ad­mi­ni­stra­cyjne, wy­sta­jące ze ścian i po­skrę­cane jak węże druty prze­wo­dów elek­trycz­nych, ga­snące świe­tlówki.

Imma prze­mie­rzyła pu­ste ko­ry­ta­rze, stu­ka­jąc gło­śno ob­ca­sami, mi­nęła drzwi opa­trzone na­pi­sem To­a­leta za­mknięta z po­wodu wan­da­li­zmu i do­tarła w samą porę do ma­szynki stem­plu­ją­cej karty pra­cow­ni­cze.

Stała przed nią Diana De San­tis i szu­kała cze­goś w to­rebce.

Co­dzien­nie o pierw­szej dwa­dzie­ścia dwie kie­row­niczka kan­ce­la­rii prze­sta­wała od­po­wia­dać na te­le­fony, szła do ła­zienki, myła ręce przy­nie­sio­nym z domu my­dłem, brała płaszcz i wkła­dała go po dro­dze. Stem­plo­wała kartę i wy­cho­dziła do­kład­nie o wpół do dru­giej.

Usły­szaw­szy o mor­der­stwie, Diana za­trzy­mała się na chwilę i wy­szep­tała pół­gęb­kiem „jaka szkoda”.

Imma do­strze­gła w jej oczach wy­raz lek­kiego nie­po­koju.

Po­znały się jesz­cze w li­ceum. Przez pe­wien czas sie­działy na­wet w tej sa­mej ławce, do­póki ta głu­pia De San­tis nie prze­nio­sła się do ławki Cuc­ci­niello, żeby tam traj­ko­tać i plot­ko­wać, co od­biło się fa­tal­nie na jej wy­ni­kach w na­uce. Dla­tego Imma po­tra­fiła na­tych­miast od­gad­nąć przy­czynę od­czy­ta­nego te­raz w jej spoj­rze­niu nie­po­koju: Kleo.

Kie­row­niczka kan­ce­la­rii po­wiła ją po pięt­na­stu la­tach bez­owoc­nych prób, więc nada­nie jej imie­nia Kle­opa­tra uznała za mi­ni­mum za­dość­uczy­nie­nia. Zresztą sama na­zy­wała się Diana, a nie Giu­sep­pina jak jej babka, po­nie­waż oj­ciec chciał w ten spo­sób uczcić błysz­czącą wol­ty­żerkę, którą zo­ba­czył raz w cyrku i któ­rej ni­gdy nie za­po­mniał. Mimo że Diana ze swoją wy­dłu­żoną nieco twa­rzą przy­po­mi­nała bar­dziej ko­nia niż wol­ty­żerkę.

Córkę wy­mie­niała w każ­dej roz­mo­wie, bez względu na te­mat, jakby chciała się upew­nić, że rze­czy­wi­ście ist­nieje. Iry­to­wało to bar­dzo wi­ce­pro­ku­ra­tor, która roz­mowy o dzie­ciach uwa­żała za­wsze za nudne przy­naj­mniej tak samo jak roz­pra­wia­nie o na­rze­czo­nych i o przy­go­to­wa­niach do ślubu; nud­niej­sze były dla niej tylko spra­woz­da­nia z urlo­pów i oglą­da­nie fo­to­gra­fii z po­dróży.

Imma od­cze­kała kilka chwil – może po to, aby kie­row­niczce kan­ce­la­rii troszkę do­ku­czyć. Po­tem po­wie­działa jej, aby wy­cho­dząc, dała znać Ca­lo­giu­riemu. Ozna­czało to, że za­mie­rza bez niej się obejść.

Za­do­wo­lona Diana, któ­rej spie­szyło się pod­grze­wać za­pie­kankę ze szpi­naku, po­in­for­mo­wała ją jesz­cze, że za­dzwo­niła Per­rone w spra­wie zbio­ro­wej ko­la­cji by­łych ko­le­ża­nek szkol­nych. Po­sta­no­wiono, że od­bę­dzie się u Car­meli Gu­arini. Prośba o od­po­wiedź. My­śląc o czymś in­nym, Imma po­wie­działa, że się zga­dza, i po­ża­ło­wała tego pra­wie na­tych­miast, ale było już za późno.

Kiedy służ­bowy alfa ro­meo wjeż­dżał na drogę kra­jową wio­dącą do Me­ta­ponto, w gło­wie Immy po­ja­wiła się li­sta na­zwisk dziew­czyn z klasy A. Al­tieri, Am­brico, Amo­dio... Za­sta­na­wiała się, która po­nosi winę, gdyż spo­tka­nia kla­sowe są kosz­ma­rem dla wszyst­kich, lecz nie wia­domo dla­czego i z ja­kim za­mia­rem za­wsze znaj­dzie się ktoś, kto zada so­bie trud ich zor­ga­ni­zo­wa­nia.

Obok niej Ca­lo­giuri pro­wa­dził w mil­cze­niu. Tego ranka około siód­mej krótki, gwał­towny deszcz oczy­ścił niebo, po­tem za­świe­ciło słońce. Wo­kół wszystko lśniło.

Biało-czarna sroka roz­mia­rów ma­łego psa, ele­gancka jak dama z po­cząt­ków XX wieku w wie­czo­ro­wym stroju, po­de­rwała się z za­ro­śli, le­ciała przed nimi przez chwilę i znik­nęła po prze­ciw­nej stro­nie drogi. Ło­bu­zer­skie wró­belki spa­dały nur­ko­wym lo­tem, sia­dały na as­fal­cie i od­la­ty­wały pra­wie spod kół. Sa­mo­chód je­chał wśród wzgórz po­kry­tych ja­sną i ciemną zie­le­nią, po­prze­ci­naną żół­tymi pa­smami kwia­tów rzepy, któ­rych barwa od­po­wia­dała do­kład­nie bar­wie wo­sko­wych kre­dek, ja­kimi po­słu­gi­wała się Va­len­tina za­le­d­wie kilka lat wcze­śniej, kiedy można było jesz­cze roz­sąd­nie z nią roz­ma­wiać.

Nowa myśl za­czy­nała krą­żyć po gło­wie Immy. Po po­łu­dniu miała coś zro­bić. Ale co?

Ca­lo­giuri płyn­nym ru­chem wy­mi­nął dur­nia, który pę­dził pro­sto na niego, i je­chał pro­sto da­lej.

Imma po­my­ślała na­gle, że ten ka­pral był jedną z naj­więk­szych do­zna­nych w ostat­nich la­tach przy­jem­no­ści. I nie dla­tego, że jest bar­dzo przy­stoj­nym mło­dzień­cem, co za­uwa­żyły już pierw­szego dnia se­kre­tarki, ma­szy­nistki, kilka ad­wo­ka­tek i dziew­czyn z baru ka­wo­wego, utrzy­mu­ją­cych na­wet zło­śli­wie, że z tej wła­śnie przy­czyny wy­brała go so­bie na oso­bi­stego współ­pra­cow­nika. Zro­biła tak dla­tego, że sie­dział ci­cho, był jak niemy, od­zy­wał się do­piero wtedy, gdy ona do niego się ode­zwała. Te­raz sku­pił się na pro­wa­dze­niu, a kie­rowcą był do­sko­na­łym – uważ­nym, ostroż­nym i szyb­kim. Sie­dzieli obok sie­bie w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, bez opo­wia­da­nia głupstw, przy uspo­ka­ja­ją­cym szu­mie kół mkną­cych po as­fal­cie.

O tej po­rze ruch na dro­dze był nie­wielki. Imma się roz­glą­dała. O przed­nią szybę sa­mo­chodu roz­bi­jało się prze­różne ro­bac­two, po­zo­sta­wia­jąc duże plamy zie­lo­nej lub żół­tej cie­czy. Nie za­bra­kło na­wet smugi krwi. Była wio­sna.

Nie­ocze­ki­wa­nie stało się to dla niej oczy­wi­ste. Pola zbóż cią­gnęły się we­soło i krze­piąco po sam ho­ry­zont, jak gdyby re­gion Ba­zy­li­kata – okre­ślany wie­lo­krot­nie mia­nem na­ro­do­wej za­kały, wczo­raj jesz­cze zbior­nik na emi­gran­tów, głosy sprze­daj­nych wy­bor­ców i umie­ra­jące no­wo­rodki – prze­kształ­cił się na­gle w miłą, nie­fra­so­bliwą i uro­dzajną Szwaj­ca­rię. Ptaszki śpie­wały. Imma po­my­ślała, że do wszyst­kich drę­czą­cych ją obec­nie kło­po­tów do­cho­dzi jesz­cze je­den – musi ina­czej się ubrać.

W Nova Siri zwłoki zna­le­ziono na po­czątku po­lnej dróżki pro­wa­dzą­cej do drogi kra­jo­wej nu­mer 106, na któ­rej jak wia­domo roz­wi­jają swoją dzia­łal­ność klany ma­fijne Apu­lii i Ka­la­brii.

Cha­rak­te­ry­styczną dla po­dob­nych wy­da­rzeń bie­ga­ninę wi­dać było z da­leka.

Imma miała już spo­sob­ność po­znać sier­żanta z miej­sco­wego po­ste­runku ka­ra­bi­nie­rów, Do­me­nica La Mac­chię, po­nie­waż wcho­dzący tu w ra­chubę ob­szar, tak zwana Ka­li­for­nia Ba­zy­li­katy, był bo­daj naj­go­ręt­szy z jej pod­le­głych. Około trzy­dzie­sto­pię­cio­letni fa­cet po­cho­dził z La­me­zia Terme; Imma była prze­ko­nana, że sni­fo­wał. Po­ryw­czy, na­dęty, za­wsze nad­mier­nie gor­liwy, trak­to­wał ją z prze­sadną grzecz­no­ścią, są­dząc, że ukrywa w ten spo­sób myśl, którą miał wy­pi­saną na czole: to on, a nie ona, po­wi­nien wy­da­wać roz­kazy, z tej pro­stej przy­czyny, że nosi coś w spodniach.

La Mac­chia krę­cił się tam w lu­strza­nych oku­la­rach, prze­szka­dza­jąc lu­dziom, któ­rzy koń­czyli od­gra­dzać te­ren i od­pę­dzali cie­kaw­skich. Prze­szka­dzał też le­ka­rzowi są­do­wemu i tym od kry­mi­na­li­styki.

Imma po­de­szła na swo­ich wy­so­kich ob­ca­sach ze zde­cy­do­waną miną, ob­ser­wo­wana przez kilku nie­ro­bów, któ­rym nie udało się zo­ba­czyć trupa i któ­rzy chcieli to so­bie ja­koś zre­kom­pen­so­wać.

Chło­pak le­żał wy­cią­gnięty na tra­wie wśród trzcin ro­sną­cych wzdłuż bi­tej alejki, wio­dą­cej od drogi kra­jo­wej 106 do jego domu; wy­ja­śniono jej to w roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej.

Ubrany był na czarno od stóp do głów. Uwagę Immy przy­cią­gnęła klamra pa­ska od spodni z li­te­rami D i G, Do­lce i Gab­bana. Po­czuła ucisk w żo­łądku. Tro­chę z głodu, bo pora obia­dowa dawno już mi­nęła, a tro­chę ze zde­ner­wo­wa­nia. Po­przed­niego ty­go­dnia Va­len­tina zro­biła awan­turę, po­nie­waż jej przy­ja­ciółce Bei ku­piono jedną z tych su­kie­nek, które kosz­tują rów­no­war­tość pen­sji nor­mal­nej osoby, więc ona też chciała po­dobną.

Imma sta­wiła opór za cenę ze­rwa­nia za­war­tego nie­dawno po­koju. Dla od­miany su­kienkę ku­pił w końcu oj­ciec.

Wy­ro­bem Do­lce i Gab­bana były także slipy za­bi­tego. Biała guma ozna­ko­wana sza­rymi ini­cja­łami wy­sta­wała z jego spodni.

Cała ta scena mo­głaby sta­no­wić re­klamę szla­chet­nej firmy. Czerń ubioru na lśnią­cej zie­leni trawy. Bla­dość chłopca, jego nie­bie­skawe wargi na twa­rzy o re­gu­lar­nych ry­sach. Włosy usztyw­nione że­lem, ja­skrawa czer­wień na gar­dle, gdzie ugo­dzono go no­żem. Czer­wony był także po­rzu­cony opo­dal sku­ter.

Nie bra­ko­wało ścieżki dźwię­ko­wej. Wy­do­by­wała się ze słu­cha­wek, które ofiara no­siła jesz­cze na uszach i które nie spa­dły na­wet wtedy, gdy do­się­gnął ją nóż.

– Fe­sta Nun­zio, uro­dzony w Nova Siri 21 marca 1981 roku.

Plu­to­nowy Ca­gnazzo zna­lazł do­wód oso­bi­sty nie­da­leko w tra­wie.

– Dwu­dzie­sty pierw­szy marca mamy dzi­siaj, to jego uro­dziny.

– Od 81 do 2003 roku... dwa­dzie­ścia dwa lata.

Ja­kiś mu­sku­larny fa­cet się wścieka. Jest z kon­sor­cjum me­lio­ra­cyj­nego. Był tam z dru­gim od sa­mego rana, mieli dre­no­wać ka­nał bie­gnący rów­no­le­gle do ścieżki, ta­kiej kon­ser­wa­cji do­ko­ny­wało się mniej wię­cej raz w roku. I tak zna­leźli trupa. Po­wta­rzali to już Bóg wie ile razy ze wszyst­kimi szcze­gó­łami. La Mac­chia prze­trzy­my­wał ich bez po­wodu.

Sier­żant prze­mó­wił, chwy­ta­jąc się sta­rego spo­sobu: „Pani pro­ku­ra­tor, nie do­strze­głem pani”; skrę­cał się przy tym w nie­na­tu­ralny spo­sób i zgi­nał ko­lana, jakby zwra­cał się do dziecka. Imma nie dała się onie­śmie­lić. Po­sta­wiła kilka py­tań obu ro­bot­ni­kom i zwol­niła ich, za­le­ca­jąc, aby po­zo­sta­wali osią­galni.

Chcąc po­sta­wić kropkę nad i, spy­tała po­tem La Mac­chię, ja­kie pod­jęto dzia­ła­nia. Ten wska­zał jej na stem­pe­lek dys­ko­teki Par­te­non na nad­garstku chłopca.

No tak! Od pew­nego czasu sze­rzyła się swo­jego ro­dzaju epi­de­mia. Szli do dys­ko­teki. Kłó­cili się z ja­kiejś przy­czyny god­nej ja­ski­niow­ców: dziew­czyna spoj­rzała na in­nego albo inny spoj­rzał na dziew­czynę. Po­tem wy­cho­dzili, tłu­kli się albo i wy­pru­wali so­bie flaki.

Te po­ko­le­nia czci­cieli gier wi­deo i In­ter­netu im bar­dziej sta­wały się no­wo­cze­sne, tym bar­dziej hoł­do­wały prze­szło­ści, go­towe na wszystko, gdy ktoś zbyt uważ­nie przy­glą­dał się na­rze­czo­nej albo ubli­żył ma­mie.

– I nic wię­cej?

– A co ma być wię­cej, pani pro­ku­ra­tor? Wczo­raj wie­czo­rem z kimś się po­kłó­cił, ten cze­kał na niego tu­taj, gdzie za­czyna się pro­wa­dząca do jego domu alejka. I oto re­zul­tat.

Mó­wiąc, La Mac­chia cią­gle zbyt­nio się zbli­żał.

– Zo­ba­czymy – po­wie­działa Imma i przyj­rzała się uważ­nie za­bi­temu.

Czy­sta ro­bota. Oprócz prze­cię­tego gar­dła wy­glą­dał jak z żur­nala. Le­karz są­dowy to po­twier­dził. Pierw­sze oglę­dziny nie wska­zy­wały na żadne ślady walki.

– Tu­taj go za­bito? – spy­tała Imma.

– Praw­do­po­dob­nie kilka me­trów da­lej, na dro­dze. Po­tem prze­nie­śli go w za­ro­śla, pewno po to, żeby opóź­nić od­na­le­zie­nie ciała. Co do go­dziny zgonu za­ry­zy­kuję: mię­dzy trze­cią a szó­stą rano.

Le­karz są­dowy mó­wił da­lej, ale już nie o za­bi­tym, tylko o ob­jeź­dzie na dro­dze 106 i o nie­koń­czą­cych się re­mon­tach na tra­sie Sa­lerno–Reg­gio Ca­la­bria. Imma za­uwa­żyła wtedy coś w tra­wie. Święty ob­ra­zek – z tych, ja­kie roz­da­wano kie­dyś w ko­ściele, zbie­ra­jąc datki.

– Nie zna pani Ma­donny z Nova Siri? – plu­to­no­wemu Ca­gnazzo trudno było w to uwie­rzyć. – Na­prawdę nie była pani ni­gdy na jej świę­cie? Z pro­ce­sją, w maju.

– Nie, Ca­gnazzo, nic na to nie po­ra­dzę.

Daw­niej ma­fijne klany Ba­zy­li­katy jako ostrze­że­nia uży­wały Mi­chała Ar­cha­nioła. Ma­donna z Nova Siri to coś no­wego.

Spa­siona dżdżow­nica, wy­grze­bana za­pewne z grzą­skiej, zro­szo­nej po­ran­nym desz­czem ziemi przez wy­soki ob­cas Immy, prze­wi­jała się spo­koj­nie mię­dzy ło­dy­gami sto­kro­tek. Imma wy­cią­gnęła nogę, aby ją zdep­tać, lecz w ostat­niej chwili się roz­my­śliła.

Kiedy ro­bot­nicy z kon­sor­cjum co­fali sa­mo­chód z au­to­pompą, ku­rząc do­okoła, wśród obec­nych roz­szedł się szmer. Wró­cili ci, któ­rzy za­mie­rzali już odejść. Wzrok wszyst­kich przy­cią­gnął przy­były wła­śnie dość odra­pany biały fiat 127, pół­cię­ża­rówka.

Otwarły się drzwiczki.

Wy­sia­dła wy­soka bru­netka, około czter­dzie­sto­let­nia, o sze­ro­kiej twa­rzy i mię­si­stych war­gach, które nada­wały jej zmy­słowy wy­gląd. Je­żeli była matką za­bi­tego, mu­siała młodo go uro­dzić – albo nie wy­glą­dała na swój wiek.

Z dru­giej strony nie wy­sia­dał nikt. Wszy­scy umil­kli. Wresz­cie po­ja­wił się męż­czy­zna około sześć­dzie­się­cio­letni, z brzusz­kiem, ale krzepki i opa­lony. Twarz po­kryta gę­stą siatką zmarsz­czek, mocne ręce. Pustka nie­bie­skich oczu.

Po­szedł w stronę ogro­dze­nia ostroż­nym kro­kiem, jak ktoś, kto boi się upaść. Za nim ko­bieta, lu­dzie roz­stę­po­wali się przed nimi. Nad zwło­kami znie­ru­cho­miał.

Nie­wdzięczne za­da­nie spy­ta­nia męż­czy­zny, czy roz­po­znaje ciało, przy­pa­dło w udziale La Mac­chii, który – za­nim się zde­cy­do­wał – po­cią­gnął dwu­krot­nie no­sem. Męż­czy­zna kiw­nął po­ta­ku­jąco głową. I da­lej nic.

Lekki wie­trzyk mu­skał li­ście drzew i krze­wów. Wielki żółto-czarny mo­tyl przy­fru­nął po­woli i wy­lą­do­wał na twa­rzy zmar­łego.

Imma przy­po­mniała so­bie – może pod wpły­wem wia­do­mej ko­la­cji z ko­le­żan­kami kla­so­wymi, o któ­rej myśl wy­wo­ły­wała z jej pa­mięci po­grze­bane sprawy – wiersz ze szkoły pod­sta­wo­wej.

Nie przy­nosi ci już lato unie­sień

Ani wio­sna swych prze­czuć...

Tak on brzmiał?

Wy­soko na nie­bie prze­le­ciał sa­mo­lot. Huk sil­nika ucichł w od­dali.

Kie­ro­wana uspo­so­bie­niem i oso­bi­stą hi­sto­rią Imma zmie­rzała za­wsze, w każ­dej sy­tu­acji do sedna, sta­ra­jąc się roz­wią­zy­wać pro­blemy do­mowe i sprawy są­dowe bez roz­róż­nia­nia mię­dzy za­bój­stwem w afek­cie, nad­uży­ciem na bu­do­wie czy ciek­ną­cym kra­nem; była nie­ubła­gana jak ze­gar z ku­kułką, nie­czuła na niu­anse i na­sta­wiona wy­łącz­nie na wy­nik. Ale co się z nią te­raz działo? Z winy wio­sny czy tej słyn­nej ko­la­cji z ko­le­żan­kami z klasy? Tylko wier­szy jej bra­ko­wało!

Chcąc za­dać kilka py­tań ro­dzi­com za­bi­tego i od­cią­gnąć ich od miej­sca, w któ­rym go zna­le­ziono, zbli­żyła się do obojga i prze­szła z nimi do domu w głębi ścieżki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Giu­seppe Unga­retti, Giorno per giorno – Dzień po dniu, tłum. Ja­ro­sław Mi­ko­ła­jew­ski [przyp. tłum.].