Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy naprawdę wyposażenie gabinetu stomatologicznego może kosztować tyle, co willa pod Warszawą? Jak leczą dentyści gwiazd i z czym mierzą się stomatolodzy na wakacjach i podczas rodzinnych spotkań? O co walczą między sobą i z czego muszą tłumaczyć się pacjentom?
Agnieszka Fiedorowicz, nagradzana dziennikarka, przepytuje doświadczonych lekarzy i początkujących studentów, zagląda do luksusowych klinik i szkolnych gabinetów. Sprawdza, jak wygląda polska dentofobia, ile kosztuje otwarcie własnego gabinetu i czy nasze dzieci są wciąż w europejskiej czołówce statystyk próchnicy.
Autorka próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego leczenie zębów „na NFZ” praktycznie stało się fikcją. Z opowieści lekarzy i pacjentów wyłuskuje mrożące krew historie – przypadki błędów medycznych, pękających licówek i protez sklejanych domowymi sposobami. Dowiadujemy się też, jak ogromny wpływ na nasze zdrowie ogólne ma stan uzębienia, jakie są najnowsze trendy w stomatologii i o co awanturują się pacjenci. „Bo zęby leczył, leczy albo (jeśli ma szczęście) – dopiero będzie musiał leczyć każdy z nas. Nie znam osoby, która nie miałaby na ten temat czegoś do opowiedzenia. Mrożące krew w żyłach opisy nocnych poszukiwań lekarza, który na cito uwolni nas od potwornego bólu lewej górnej siódemki, poszukiwanie ortodonty dla dziecka na NFZ ciągnące się niczym norweska saga w odcinkach”.
O autorce: trzykrotnie nominowana do Grand Press w kategoriach publicystyka i dziennikarstwo specjalistyczne. Laureatka nagrody Pióro Nadziei Amnesty International Polska.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 172
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Agnieszka Fiedorowicz
Kanał. Co mówią dentyści, kiedy nie trzymają języka za zębami
Text copyright © by Agnieszka Fiedorowicz, 2022
Copyright for this edition © by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2022
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
Projekt okładki: Joanna Florczak
Skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-67216-94-4
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00-590 Warszawa
www.relacja.net
Gdybyście w pewne leniwe czerwcowe popołudnie przechodzili obok kawiarni w warszawskich Złotych Tarasach, pewnie nie zwrócilibyście na nas uwagi. Ot, dwie koleżanki spotkały się na plotki i sączą zdrowe, zielone koktajle. Gdybyście jednak przyjrzeli się bliżej tej scenie – to całkiem możliwe, że przeszedłby was lekki dreszcz grozy.
Na stole pomiędzy szklankami, filiżankami i torebkami leży bowiem pokaźny stosik ludzkich zębów. Małe, duże, połamane, z dziurami jak kratery wulkanu, sczerniałe, pożółkłe, z korzeniami poskręcanymi jak muszla egzotycznego ślimaka. Lilianna Pilch-Konieczna, dentystka z mojego rodzinnego miasta, Leszna, wyciąga co chwilę z pękatego słoika kolejny ząb i objaśnia:
– To ząb palacza, a tu jakiegoś „kamieniarza”, zobacz, ile tu kamienia nazębnego. Ten mały fragment należał do pechowej panny młodej. Rano w dzień ślubu ukruszyła go, wychodząc z wanny, ale na szczęście ja przyjmuję w soboty, więc szybko jej dosztukowałam – wylicza, a ja otwieram usta ze zdziwienia. Lilianna badawczo przygląda się mojej szczęce. – To, że ścierasz przednie zęby, to od razu zauważyłam, ale teraz widzę, że to chyba tyłozgryz. No nic, przyjdziesz do mnie do gabinetu, obejrzymy cię, zbadamy, szynę zrobimy – planuje głośno.
Od miesiąca spotykam się z dentystami, więc wiem, że pierwsze, co robią, to odruchowo oglądają zęby swojego rozmówcy, a zaraz potem układają w głowie plan leczenia.
– Takie zboczenie, przyzwyczaisz się – żartuje inna moja bohaterka, Kasia.
Mało, że się przyzwyczajam. W drugim miesiącu pisania i ja łapię się na tym, że gapię się na zęby koleżanek, kasjerek w markecie i matek z klasy mojego syna.
– Co mi się pani tak przygląda? – zagadują czasem rozmówcy.
– A bo ja o zębach książkę piszę – tłumaczę.
***
– Wyglądasz jak wódz jakiegoś plemienia – żartuję, gdy Lilianna z dumą prezentuje kolejny okaz ze swojej kolekcji.
– W walizce mam jeszcze dla ciebie całą szczękę. Chcesz zobaczyć? – rzuca szeptem.
Rozglądam się na boki. Jeszcze trzecia rozmówczyni i byłybyśmy jak trzy wiedźmy z Hamleta. Tylko kociołka nam brak.
– A co tam, dawaj – mówię.
Na szczęście szczęka nie jest prawdziwa. To tylko gipsowy odlew szczęki jednego z pacjentów, na którym Lilianna pokazuje mi, jak pogłębiająca się wada doprowadziła do tego, że człowiek latami cierpiał na bóle kręgosłupa. Nikt się nie domyślał, że problem tkwi w zębach.
Rehabilitacja stomatologiczna to konik Lilianny. O tym, jak ścieranie zębów, nieprawidłowy zgryz, krzywizny mogą prowadzić do uporczywych migren, szumów w uszach i bólu całego ciała i jak – aby to wyleczyć – trzeba do pracy zaangażować nie tylko dentystę, ale także fizjoterapeutę i psychologa, Lilianna może opowiadać godzinami.
– Jak można godzinami rozmawiać o grzebaniu w zębach? A co w ogóle w tej pracy jest ciekawego? – powątpiewali niektórzy znajomi, gdy zaczynałam zbierać materiały do tej książki. Inni wręcz przeciwnie, na hasło „książka o dentystach” strzygli uszami i meldowali: „To ja sobie zamówię drugą kawę, bo musisz, po prostu musisz usłyszeć, co mi się kiedyś u dentysty przytrafiło…”.
Bo zęby leczył, leczy albo (jeśli ma szczęście) – dopiero będzie musiał leczyć każdy z nas. Nie znam osoby, która nie miałaby na ten temat czegoś do opowiedzenia. Mrożące krew w żyłach opisy nocnych poszukiwań lekarza, który na cito uwolni nas od potwornego bólu lewej górnej siódemki, poszukiwanie ortodonty dla dziecka na NFZ ciągnące się niczym norweska saga w odcinkach. Dentofobia, którą ja i moi rówieśnicy nabyliśmy w trakcie wizyt w szkolnych gabinetach lekarskich… Rodzinne obiady, imprezy urodzinowe, kawa z koleżanką – każda okazja jest dobra, by ponarzekać na horrendalną cenę usunięcia ósemki („Uwierzysz, zajęło mu to góra trzy minuty, a zapłaciłam sześć stów!”). W czasie powstawania tej książki jeszcze nieraz będę zszokowana zbierać szczękę z podłogi. Dowiem się o wybielaniu zębów na wacik i domestos, zobaczę, co pacjenci potrafią włożyć sobie do zęba i usłyszę o taksówkarzu, który latem woził klientów, a zimą dorabiał wytwarzaniem sztucznych szczęk. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jaką część gabinetu przedwojennego dentysty opłacało się kupić i spalić, dlaczego z dentystami nie da się oglądać telewizji, czym dentyści malują pisanki na Wielkanoc i czemu na próbniku kolorów na końcu skali jest „zlew”, to przeczytajcie tę książkę.
Aby zostać dentystą, nie trzeba dorastać w rodzinie dentystów. Ale jak już się tak zdarzy… to chęć do leczenia cudzych zębów często przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Żyrafa jest jasnoróżowa. To znaczy ma taki tułów oraz łepek, wykonany z dentystycznego wosku. Nogi i szyję – jak w klasycznym kasztanowym ludziku – wykonano z zapałek. Charakterystyczne plamki na skórze są niebieskie – od atramentu.
– Mój tato malował je swoim wiecznym piórem. To była cała ceremonia – my, dzieci, sami tego pióra brać nie mogliśmy – tłumaczy mi dr Irena Rojkiewicz, dentystka z dużego miasta wojewódzkiego. Żyrafy były jej ulubionymi zwierzątkami, choć tata umiał też robić ślimaki czy koniki. – Tata lepił je dla mnie, bym się nie nudziła, przesiadując z nim w kuchni, gdy on popołudniami przygotowywał odlewy protez swoich pacjentów – wspomina.
Jej tata, Zygmunt, nim został dentystą, był technikiem dentystycznym. – Pochodził z ubogiej, wielodzietnej rodziny, ale ksiądz zauważył jego nieprzeciętną inteligencję i doradził rodzicom, by chłopaka „pchnąć do nauki” – opowiada Irena. Najpierw Zygmunt pracował jako technik, a zaraz po drugiej wojnie dostał się na studia stomatologiczne. Tam poznał Małgorzatę, swoją przyszłą żonę. – Ojciec był rzutki, inteligentny. Mama zawsze powtarzała, że obok takiego brylantu nie mogła przejść obojętnie. – Irena uśmiecha się z dumą.
Po studiach młode małżeństwo zamieszkało w kamienicy z rodzicami Ireny. W tym miejscu do dziś mieści się gabinet, tyle że obecnie przyjmuje w nim Irena ze swoim mężem, także dentystą. – Kolejka do rodziców ciągnęła się na schodach z piętra aż na parter – wspomina. Zaraz po wojnie dentyści wykonywali głównie ekstrakcje, rwali bolące zęby. Z czasem zaczęli zęby leczyć, a w miejsce wyrwanych wstawiali protezy.
– Kiedy postanowiła pani, że pójdzie w ślady rodziców? – dopytuję.
– Nie wyobrażałam sobie innej pracy – odpowiada. – A wie pani, komu pierwszemu dziury łatałam? – pyta.
– Pewnie lalkom – strzelam.
Okazuje się, że pierwszym pacjentem doktor Rojkiewicz był jej własny dom. Zniszczona w czasie wojny kamienica miała w elewacji mnóstwo dziur, więc przyszła dentystka z koleżankami z podwórka, Anką i Kryśką, plombowały je błotem.
– Potem chodziłam z mamą do pracy, mama przez długi czas była stomatologiem zakładowym w fabryce słodyczy, choćby z tego powodu jej zawód był dla mnie atrakcyjny – żartuje Irena.
– Podjadała pani czekoladki z taśmy produkcyjnej? – mrugam porozumiewawczo.
– Nawet nie, ale uwielbiałam patrzeć, jak te pralinki i czekolady przesuwają się na taśmie.
– A co rodzice na to, że pani zostanie dentystką?
– Najpierw się podśmiewali, bo jak pięciolatka z przekonaniem zapewnia, że będzie dentystką, to można jeszcze mieć wątpliwości. Potem, gdy byłam troszkę starsza, tłumaczyli, że na studiach jest anatomia, że są zajęcia w prosektorium. Zastanawiali się, czy podołam. A ja na to odpowiadałam, że te zajęcia zaliczy za mnie mój mąż. Widzi pani, ja już wtedy wiedziałam, że zostanę dentystką i będę miała męża dentystę. I wszystko się sprawdziło.
***
Na widok żyrafy twarz dr n. med. Katarzyny Fabjańskiej, wykładowczyni Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, rozjaśnia się. – My z bratem też uwielbialiśmy się bawić woskiem dentystycznym w pracowni mamy, technika dentystycznego. Pamiętam to rozgrzewanie wosku i formowanie nożykami wszystkiego, co się zamarzyło. Kiedy poszłam na studia i miałam zajęcia z protetyki, okazało się, że gdy obrabiam wosk, mam idealnie wyćwiczone ruchy. Pewnie jako dziecko podpatrzyłam je u mamy – wspomina Fabjańska. Kasia wykradała też modele szczęk, zamocowane w artykulatorach1, i biegała z nimi, strasząc brata. – Z kolei kiedy szliśmy do gabinetu taty dentysty, to w przerwach między pacjentami woziliśmy się na jego fotelu. To był fotel na pedał, pompowało się go do samej góry, a potem on gwałtownie opadał. Świetna zabawa – rozmarza się.
Rodzice jednak nie namawiali jej do pójścia w ich ślady. – Mama przekonywała, żebym poszła na medycynę i została lekarzem pierwszego kontaktu. Myślałam wtedy – praca w przychodni? Ale nuda. Siedzisz za biurkiem, osłuchujesz i przepisujesz paracetamol. Dziś wiem, że mama chciała, żebym miała lżejszą pracę. Godziny pochylania się nad pacjentem na fotelu dentystycznym obciążają kręgosłup. Co gorsza, okazało się, że mam tę samą wadę kręgosłupa, co mama. Jestem już cztery lata po operacji i teraz rozumiem zamysł mamy. Ale wyboru nie żałuję. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym robić coś innego.
***
Jaki procent stomatologów trafia do zawodu za namową rodziny? Ilu pochodzi z rodzin dentystycznych lub lekarskich? Danych na ten temat brak, ale z rozmów wynika, że ponad połowa wybierających ten zawód decyzję podejmuje pod wpływem rodziny, dorastając w środowisku lekarskim albo stomatologicznym. Jest jednak sporo osób, które takie słowa jak: „licówka”, „dewitalizacja” czy „artykulator”, poznały dopiero na studiach.
***
Tak było choćby w przypadku Tomasza Kuprysia, współwłaściciela mieszczącej się na warszawskim Powiślu kliniki Warsaw Dental Center. Ten jeden z najbardziej medialnych obecnie polskich dentystów (znany chociażby z programu TVN „Sekrety lekarzy”), „dentysta gwiazd”, którego pacjentkami są m.in. Ewa Minge czy Joanna Krupa, jako dziecko marzył, by zostać… architektem.
– Uwielbiałem budować z lego city, zwłaszcza mosty i pociągi – wspomina. Syn farmaceutki i zootechnika, w liceum wybrał profil matematyczno-fizyczny i sumiennie przygotowywał się do egzaminu na politechnikę. – Byłem w trzeciej klasie, gdy przyszło olśnienie, że jednak nie architektura, ale stomatologia. Mama naciskała na medycynę, ale miałem poczucie, że zawód lekarza w tym kraju jest mocno niedoceniany i nieszanowany – mówi. Rok solidnych korepetycji z chemii i biologii wystarczył, by Tomasz dostał się na studia w Lublinie, które ukończył z wyróżnieniem. Na stażu zakochał się w protetyce.
– W sumie to tą protetyką nieźle pożeniłeś medycynę z architekturą, po prostu zamiast domów projektujesz ludziom nowe, piękne uśmiechy – żartuję.
– Robię mosty. Tyle że w mniejszym formacie.
***
Plastikowa szczęka, w której można umieszczać zęby z ciastoliny, wyrywać je i plombować, przez kilka ładnych lat zajmowała honorowe miejsce na półce mojego dziesięcioletniego syna. Teraz wyparły ją pociągi lego. Ja sama ani lekarzem, ani dentystą nie zostałam, choć jako dziecko namiętnie leczyłam misie przy użyciu metalowych narzędzi z zestawu „Minikonstruktor okrętów” oraz ton zastrzyków; prawdziwe igły i strzykawki podprowadzałam rodzicom lekarzom z domowej apteczki. Jeden miś (nafaszerowany zbyt dużą dawką wody z farbką) niestety zgnił.
Maja Łaski, kierowniczka Centrum Medycznego w Jaktorowie, która od lat leczy mnie i moją rodzinę, jako dziecko lepiła natomiast zęby z plasteliny. – Dziecięca rakietka do tenisa zastępowała mi unit stomatologiczny2, a igła z nitką służyła mi za wiertło – wspomina. Gdy podczas jednej z wizyt z dumą zaprezentowała plastelinowe zęby leczącej ją dentystce, na kolejnej wizycie dostała od niej prezent: książkę o technikach robienia zębów między innymi z białego mydła. – Wtedy wsiąkłam całkowicie – mówi. Książkę ma do dziś, zresztą bardzo przydała jej się na studiach, w czasie zajęć z protetyki. Na pamiątkę zostawiła też sobie wszystkie narzędzia stomatologiczne – takie jak na przykład lusterka, na które wydawała każdą kasę z imienin czy urodzin. W sklepie działającej wtedy w Milanówku fabryki Mifam przepuściła niejedno kieszonkowe.
Zdolności manualne od dziecka rozwijała również Lilianna Pilch-Konieczna, dentystka, z którą w warszawskiej kawiarni oglądałam ludzkie zęby i popijałam kawę. – Od najmłodszych lat zawsze dużo wyszywałam, haftowałam, szydełkowałam, dziergałam – i nadal to robię, kiedy nie „dziergam” plomb – żartuje. Leczenie także ją pociągało, choć początkowo chciała być weterynarzem. – Bardzo lubiłam przebywać na wsi u moich dziadków i zajmować się ich zwierzętami – mówi. Gdy w ramach prezentu na komunię dostała od rodziców mikroskop, namiętnie oglądała pod nim wszystko, co zdołała umieścić pod jego obiektywem; muchy, pająki, porosty zebrane z płotów.
– A zęby? – pytam.
– Zęby wtedy jeszcze nie.
Coraz częściej myślała, czy nie byłoby lepiej zostać lekarzem zamiast weterynarzem. W trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego wybrała się z koleżanką na „drzwi otwarte” na wydział lekarski do Collegium Anatomicum Akademii Medycznej w Poznaniu. – Na miejscu okazało się, że są to drzwi otwarte, ale na wydział lekarski II, czyli na stomatologię. I wtedy pomyślałam: „A może jednak stomatologia?”.
1 Artykulator to mechaniczne urządzenie używane w ortodoncji i chirurgii szczękowo-twarzowej, w którym są usytuowane gipsowe modele szczęk. Praca artykulatora służy do zmienienia położenia (fiksowania) gipsowej szczęki i żuchwy. Zadaniem artykulatora jest zobrazowanie specjalistom, jak zmieni się układ szczęk i warunków zgryzowych pacjenta po zabiegu chirurgicznym (wszystkie przypisy pochodzą od autorki).
2 Fotel dentystyczny wraz z wyposażeniem.