Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dzięki tej prawdziwej kryminalnej opowieści o kanibalistycznych mordercach zanurzysz się w umysłach potworów w stylu Hannibala Lectera.
Ta książka jest czymś więcej niż tylko mrożącymi krew w żyłach historiami. To zbiór dogłębnych portretów psychologicznych najbardziej zdeprawowanych jednostek w historii ludzkości – 14 kanibalistycznych zabójców, m.in.:
ALBERTA FISHA, który spędził dziewięć dni ucztując na szczątkach niewinnej dziewczynki;
JEFFREYA DAHMERA, którego lodówka była wypełniona częściami ciał 17 ofiar;
ANDRIEJA CZIKATIŁO, który brutalnie zamordował i poćwiartował 53 osoby w południowo-wschodniej Rosji;
FRITZA HAARMANNA, który pił krew swoich ofiar i sprzedawał ich mięso na czarnym rynku;
STANLEYA BAKERA, który wyciął serce młodego człowieka i zjadł je, gdy jeszcze biło;
JOACHIMA KROLLA, który gotował gulasz z marchwi, ziemniaków i rączki małego dziecka.
Christopher Berry-Dee (ur. 1948) – brytyjski kryminolog, dziennikarz śledczy i autor, któremu sławę przyniosły książki z seriiRozmowy z psychopatami i seryjnymi mordercami. Jest byłym komandosem, służył w szeregach „Zielonych Beretów” Królewskiej Marynarki Wojennej. Jednak jego prawdziwym powołaniem okazała się kryminologia. W wieku 49 lat został właścicielem i redaktorem naczelnym „The Criminologist”, najbardziej szanowanego i najstarszego na świecie czasopisma poświęconego właśnie tej dyscyplinie. W 2005 r. został mianowany dyrektorem „Instytutu Badań Kryminologicznych” (CRI). Ma w swoim dorobku ponad 30 publikacji książkowych, przede wszystkim wywiadów z seryjnymi mordercami odbywającymi kary w więzieniach na całym świecie. Pojawia się często jako ekspert w programach telewizyjnych i filmach dokumentalnych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Podziękowania są jedyną częścią książki, w którą, jak świat światem, żaden redaktor nie ośmiela się ingerować. To właśnie tutaj autor – czyli ja – może wyrazić wdzięczność wobec wszystkich tych, którzy na różne sposoby wspierali go przez długie miesiące żmudnej pracy, uczestnicząc w procesie twórczym i przygotowaniach.
Mogę zatem powiedzieć, że dobrze spożytkowałem każdą chwilę. No i co dalej?
Mam na koncie dwadzieścia cztery tytuły, a moi wierni czytelnicy oczekują ode mnie czegoś nieoczekiwanego, więc tym razem pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa. Zaangażowałem cały swój zawodowy potencjał w stworzenie książki traktującej o ludziach, którzy zjadali innych ludzi.
Pragnę podziękować każdemu, kto przyczynił się jakoś do powstania tej książki, i zacznę od Robina Odella, bez wątpienia światowej klasy historyka i autora książek true crime, który współpracował ze mną i podobnie jak Joe Gaute był moim mentorem, gdy stawiałem pierwsze kroki jako pisarz.
Mam ogromny dług wdzięczności wobec Frasera Ashforda, twórcy dwunastoodcinkowego serialu dokumentalnego Serial Killers – to dzięki niemu mogłem przeprowadzić wywiady z najbardziej odrażającymi seryjnymi mordercami w historii Stanów Zjednoczonych i wniknąć w głąb ich umysłów.
Dziękuję moim wydawcom, od najstarszego, londyńskiego W.H. Allen, które później przeobraziło się w Virgin Books, poprzez Smith Gryphon, aż po John Blake Publishing z siedzibą w Londynie oraz jego amerykańskiego wspólnika Ulysses Press z Berkeley w Kalifornii. Dziękuję także Keithowi Riegertowi i całemu jego zespołowi oraz mojemu redaktorowi Richardowi Harrisowi, który cierpliwie nadawał kształt tej książce.
Grupom medialnym TwoFour Productions z Plymouth i September Films z Londynu jestem wdzięczny za długoletnie wsparcie i współpracę. Moją wdzięczność zaskarbił sobie Eamonn Holmes – z przyjemnością znowu zaprezentuję w telewizji śniadaniowej profil psychologiczny jakiegoś seryjnego mordercy, jeżeli cena będzie odpowiednia.
Na bardziej osobistym gruncie pragnę podziękować moim przyjaciołom, którzy zawsze byli gotowi mnie wysłuchać, gdy pracowałem nad tą książką. Mam tu na myśli przede wszystkim towarzystwo z Monks Bar przy High Street w Old Portsmouth – Neila (właściciela lokalu), Arthura, Andy’ego Dervana (z jego nieskazitelnym jaguarem) i Marka Hassego (znakomitego szefa kuchni) oraz całą klientelę, zwłaszcza Keitha, Chrisa i Timmy’ego, którzy ostatnim razem z taką serdecznością przyjęli Victorię, współautorkę tej książki.
Na koniec chciałbym zaznaczyć – czym bez wątpienia uraduję zarówno swoich wydawców, jak i czytelników – że gdybym nie spotkał Victorii Redstall, nie znalazłbym w sobie natchnienia, by coś jeszcze napisać.
Dziękuję ci, Victorio, raz jeszcze.
Pytano mnie, czy zabijałem. Tak, zdecydowanie za często jak na jednego człowieka. Mówili, że jadłem ludzkie mięso. A jak było w pradawnych czasach? Okazuje się, że wtedy ludzie polowali na innych ludzi (i wciąż to czynią w odległych zakątkach świata). A takie zwierzęta jak świnia albo dzik? Czemu niektóre księgi nie pozwalają jeść ich mięsa? Bo smakuje jak ludzkie. Pokosztowałem mięsa mężczyzn i kobiet. Więc jeśli następnym razem zasiądziecie do stołu, żeby zjeść bekon, szynkę, soczystą duszoną wieprzowinę albo kotlet schabowy, pomyślcie o smaku ludzkiego mięsa.
Z listu Arthura Johna Shawcrossa do Christophera Berry-Dee
Był smętny piątkowy ranek 1994 roku, gdy zasiadłem w sali widzeń nowojorskiego zakładu karnego Sullivan, by przeprowadzić ostatni z trzech wywiadów z Arthurem Shawcrossem, bez wątpienia jednym z najbardziej osławionych amerykańskich seryjnych morderców, którzy dopuszczali się aktów kanibalizmu. Było to żmudne zadanie, jednak mój wysiłek się opłacił, ponieważ Shawcross przyznał się wreszcie przed kamerą do zamordowania swojej pierwszej ofiary, dziesięcioletniego Jacka Blake’a. Dzięki tym wywiadom Departament Policji w Rochester mógł również zamknąć nierozwiązaną sprawę śmierci głuchoniemej Kimberly Logan, która, jak podejrzewano, padła ofiarą Shawcrossa w listopadzie 1989 roku.
Przez wiele godzin słuchałem, jak ten opasły mitoman przechwala się najbardziej szokującymi aktami kanibalizmu, do jakich doszło w czasach nowożytnych. Jego bohaterskie wyczyny podczas wojny w Wietnamie, gdzie rzekomo jadł części ciała młodych bojowniczek Wietkongu, okazały się zmyślone, lecz nie kłamał, wspominając o tym, że „wypreparował i spożył pochwę” jednej z ofiar zamordowanej w Rochester w stanie Nowy Jork. Kiedy snuł swoją opowieść, cały czas oblizywał wargi i miałem wrażenie, że wciąż delektuje się słodkawym smakiem ludzkiego mięsa.
Podczas naszego ostatniego wywiadu nerwowo poruszał dłońmi, a jego wodniste świńskie oczka strzelały dookoła, jakby się obawiał, że ktoś sprzątnie mu sprzed nosa tacę z więziennym lunchem.
Skazany na 250 lat więzienia Potwór znad Genesee – bo tak ochrzciły go media – miał spędzić resztę życia za kratami. Wciąż rozkoszował się swoją złą sławą i pracował nad książką kucharską, którą zamierzał sprzedawać w internecie. Odetchnąłem z ulgą, kiedy skończyliśmy serię wywiadów dla telewizji. Nigdy więcej go nie zobaczyłem.
W piątek 7 listopada 2008 roku Shawcross zaczął się skarżyć na ból nogi. Nie dostał wózka inwalidzkiego, ponieważ personel medyczny i strażnicy uważali, że symuluje. Nie symulował i w poniedziałek 10 listopada został przewieziony do Albany Medical Center, gdzie doznał ataku serca. Zmarł o 21.50. Został skremowany, a prochy przekazano jego córce.
Więcej uwagi poświęciłem kwestii spożywania ludzkiego mięsa, dopiero kiedy usłyszałem o niemieckim kanibalu Arminie Meiwesie. Swoją „dobrowolną” ofiarę, Bernda Brandesa, poznał na forum internetowym dla osób zafascynowanych praktykami kanibalistycznymi. Zaprosił go do swojego wiejskiego domu pod Rotenbugiem, gdzie obciął mu penisa, którego obaj próbowali zjeść, popijając czerwonym winem. Potem zajął się lekturą książki, a po paru godzinach dobił ciosem noża nieprzytomnego Brandesa, który wykrwawiał się, leżąc w wannie. Wszystko od początku do końca zarejestrował na taśmie wideo. Ciało swojej ofiary rozkawałkował i zamroził. Do grudnia 2002 roku, kiedy został aresztowany, zjadł około czterech1 kilogramów ludzkiego mięsa. W pierwszym procesie zapadł stosunkowo łagodny wyrok – tylko osiem i pół roku więzienia – ponieważ do zabójstwa doszło za zgodą ofiary, jednak po ponownym rozpatrzeniu sprawy sąd uznał go za winnego morderstwa i skazał na dożywocie.
Wkrótce przekonałem się, że istnieją setki stron internetowych poświęconych antropofagii, czyli dosłownie zjadaniu ludzi. W ciągu kilku zarwanych nocy odkryłem, że przedstawiciele naszego gatunku od niepamiętnych czasów zjadają się nawzajem – gotują mięso swoich ofiar, smażą, grillują, opiekają na rożnie, duszą, pieką albo podgrzewają w kuchence mikrofalowej.
Jestem przekonany, że gdy człowiek stworzy cywilizację wyższą od tej zmechanizowanej, ale wciąż prymitywnej, którą ma teraz, jedzenie ludzkiego mięsa stanie się dopuszczalne. Wtedy bowiem człowiek wyzbędzie się wszystkich przesądów i irracjonalnych tabu.
Diego Rivera
Jak wynika z odkryć archeologicznych, przynajmniej część naszych przodków żyjących w jaskiniach żywiła się ludzkim mięsem. Niektórzy antropolodzy sugerują, że kanibalizm wśród ludzi był powszechnym zjawiskiem w czasach poprzedzających okres górnego paleolitu, który rozpoczął się około 40 tysięcy lat przed naszą erą. Podstawą tej teorii, do której przychyla się Tim D. White, paleoantropolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, jest ogromna liczba „ludzkich kości noszących ślady kawałkowania” znalezionych w Neanderthalu oraz innych miejscach zamieszkiwanych przez społeczności wczesnego i środkowego paleolitu. Według relacji historycznych plemiona Aborygenów z dużym prawdopodobieństwem były kanibalami – zawsze zjadały zabitych wrogów oraz zmarłych śmiercią naturalną pobratymców słynących z waleczności, „aby okazać żałobę i poszanowanie dla ciała”. Zapisy kopalne z epoki kamienia łupanego oraz niektóre malowidła naskalne dowodzą, że w okresie od około 3 milionów lat do 18 tysięcy lat p.n.e. dostarczycielem niezbędnych pokarmów białkowych był patriarcha. Zyskiwał on przewagę nad kobietą, pozostawiając ją w miejscu, które wydawało się najbardziej dla niej odpowiednie – w jaskini – sam natomiast wyruszał na łowy zbrojny w długi zaostrzony kij i worek pełen krzemiennych narzędzi, żeby zapewnić swoim bliskim pożywienie. Dzięki roli myśliwego cieszył się niekwestionowanym szacunkiem graniczącym z czcią należną bohaterom. Jego kobieta patrzyła na niego z podziwem, gdy wracał do domu znużony pogonią za kudłatym mamutem. Przyrządzała posiłek swojemu panu i władcy, który jadł pierwszy, po czym rzucał jej i dzieciom resztki, za co oczekiwał należnej wdzięczności. Kiedy w okolicy brakowało czworonożnych stworzeń, ojciec rodziny doraźnie rozwiązywał problemy aprowizacyjne, zabijając sąsiada, którego można było zjeść zamiast zwierzyny.
Religijni czytelnicy mogą być zszokowani, dowiedziawszy się, że w Drugiej Księdze Królewskiej (2 Kr 6,25-29) znajduje się wzmianka o dwóch kobietach, które podczas oblężenia Samarii zawarły pakt i postanowiły zjeść swoje dzieci, ale tylko jedna dotrzymała słowa, natomiast druga ukryła syna, gdy przyszła jej kolej. Również podczas oblężenia Numancji przez Rzymian w II wieku p.n.e. wygłodzeni mieszkańcy miasta żywili się ludzkim mięsem. Gdybyśmy natomiast chcieli przyjrzeć się zjawisku kanibalizmu w szerszym zakresie, nie musimy szukać dalej niż w dziełach Józefa Flawiusza, człowieka dobrze obeznanego z ówczesnymi zwyczajami, który pisał bez ogródek, że na wielu ucztach w starożytnym Rzymie serwowano półmiski pełne ludzkiego mięsa.
Sąsiedztwo wielkiej rzeki nie zawsze gwarantuje obfite zbiory. Między 1073 a 1064 rokiem p.n.e. poziom wody w Nilu był wyjątkowo niski i nie dochodziło do regularnych wylewów, które nawadniały pola. Wysuszona ziemia nie dawała plonów, a żywy inwentarz padał z pragnienia. Nieuchronnym rezultatem była klęska głodu i ludzie zaczęli spoglądać na swych bliźnich jak na potencjalne źródło kalorii.
Zgodnie z przysłowiem „Kto nie marnuje, temu nie brakuje”, egipscy szarlatani podczas plądrowania grobowców, w których znajdowały się tysiące mumii, wpadli na chytry pomysł. Starte na proszek zmumifikowane ludzkie szczątki sprzedawali jako cudowny lek na wszystko, który cieszył się ogromnym popytem. Interes kwitł od czasów wypraw krzyżowych aż do końca XVI wieku, dopóki nie wyszło na jaw, że zamiast starożytnych mumii na rynek trafiają odpowiednio spreparowane zwłoki niedawno straconych skazańców albo osób zmarłych w szpitalach.
W klasycznym dziele medycyny alternatywnej, szesnastowiecznej chińskiej farmakopei, znajduje się wzmianka o zdrowotnych walorach melifikowanego człowieka zwanego również ludzkim cukierkiem – cudownego panaceum, które stosowano na Półwyspie Arabskim do leczenia ran i złamań. Były to zmumifikowane ciała mężczyzn w podeszłym wieku, którzy poświęcali się, przechodząc na dietę złożoną wyłącznie z miodu. (Miód od niepamiętnych czasów słynie z leczniczych i odżywczych właściwości szczególnie pomocnych dla osób cierpiących z powodu anemii, astmy, łysienia, wycieńczenia organizmu, niepłodności, ukąszeń owadów, paraliżu i osteoporozy). Ze względu na przeczyszczające właściwości miodu była to jednak dla nich zabójcza dieta prowadząca do śmierci z odwodnienia. Ich skrystalizowane zwłoki umieszczano w kamiennych sarkofagach wypełnionych miodem, w którym marynowały się przez sto lat. Według innych źródeł nie były to ciała altruistycznych ochotników z Bliskiego Wschodu, lecz birmańskich mnichów, które jakiś przedsiębiorczy farmaceuta postanowił przerobić na uniwersalny lek. Tak czy inaczej, był to niezwykle dochodowy interes – sama słodycz – przynajmniej do pewnego czasu.
Moira Martingale w swojej książce Cannibal Killers pisze, że „chiński cesarz Shi Hu, który panował w latach 336–349, wydawał na swoim dworze uczty dla setek, a może nawet tysięcy gości, częstując ich specjałami przyrządzonymi z mięsa młodych niewolnic”.
Od tysiącleci zjadamy siebie nawzajem, kiedy brakuje pożywienia, czynimy to z pobudek religijnych, seksualnych czy politycznych; spożywamy nawet ciała naszych zmarłych krewnych albo zabitych wrogów, żeby zespolili się z nami na wieki.
Co najmniej do połowy XIX wieku na Karaibach i w niektórych częściach Ameryki Południowej rdzenni mieszkańcy praktykowali kanibalizm. Niektórzy zapładniali niewolnice, a potem zjadali ich dzieci. Czasami przytomne ofiary patrzyły, jak oprawcy odcinają im kończyny i przyrządzają z nich posiłek – przynajmniej według relacji europejskich misjonarzy, którzy skwapliwie przedstawiali Indian jako okrutnych barbarzyńców.
Trzynastowieczny podróżnik Marco Polo oraz europejscy i arabscy kupcy wspominają o tybetańskich mnichach, którzy zjadali ciała straconych skazańców. Nic nie wskazuje jednak na to, by któryś z ludzi Zachodu był naocznym świadkiem takich rytuałów, natomiast sam Polo – który swoją drogą twierdził, że Tybetańczycy mają ogony – często koloryzował rzeczywistość we wspomnieniach.
Najpierw podano obcięte głowy na złotych półmiskach. Stężałe twarze młodych niewolnic o pozbawionych życia migdałowych oczach wciąż urzekały swoją urodą i świeżością. Mężczyźni ślinili się na myśl, że za kilka minut jako honorowi goście skosztują ich delikatnego słodkiego mięsa.
Moira Martingale, Cannibal Killers
W Afryce ludożercze plemiona tuczyły niewolników i sprzedawały jak bydło rzeźne. Członków takich plemion można było łatwo rozpoznać po spiłowanych na szpic zębach. Istnieją podejrzenia, że w dzisiejszych czasach wciąż dochodzi do aktów kanibalizmu w Kongu, Ugandzie i Kenii. W latach siedemdziesiątych XX wieku Jean-Bédel Bokassa, przywódca Cesarstwa Środkowoafrykańskiego, podobno zjadał ciała straconych buntowników, a ugandyjski dyktator Idi Amin robił to samo ze szczątkami swoich przeciwników politycznych, lecz akurat za te zbrodnie żadnego z nich nie pociągnięto do odpowiedzialności.
W odizolowanych wyspiarskich kulturach południowego Pacyfiku kanibalizm przetrwał do XIX wieku, a na niektórych wyspach Melanezji popyt na ludzkie mięso podobno utrzymuje się do dziś. Na archipelagu Fidżi było ono cenione bardziej od zwierzęcego i jako wielce pożądany towar miało nawet specjalną nazwę – puaka balava, co oznacza „długą świnię”.
Jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku rdzenni mieszkańcy Papui-Nowej Gwinei zjadali japońskich żołnierzy schwytanych podczas II wojny światowej. Jak wynika ze współczesnych badań antropologicznych poświęconych plemieniu Korowai – jednemu z nielicznych, które wciąż praktykuje kanibalizm w formie obrzędów – mięso Japończyków uchodziło w tamtym regionie za najsmaczniejsze. Natomiast członkowie plemienia Fore, również zamieszkującego Nową Gwineę, w ramach obrzędów pogrzebowych posuwali się do endokanibalizmu – zjadali ciała swoich zmarłych krewnych – jednak porzucili te praktyki, dowiedziawszy się, że mogą być przyczyną śmiertelnych chorób neurodegradacyjnych.
Rozbitkowie, którzy ocaleli z katastrof morskich albo lotniczych i walczyli o przetrwanie na nieprzyjaznym odludziu, również traktowali swoich bliźnich jako pożywienie. W 1727 taki właśnie los spotkał grupę brytyjskich marynarzy na Atlantyku. Statek handlowy Luxborough Galley, który dostarczył afrykańskich niewolników do hiszpańskich kolonii w Ameryce Łacińskiej i płynął do Europy, zatonął w pobliżu Bahamów, gdy w ładowni wypełnionej beczkami rumu wybuchł pożar. Dwudziestu dwóch członków załogi zdołało się uratować i przez dwa tygodnie dryfowało po oceanie. Stłoczeni w ciasnej szalupie mężczyźni ciągnęli losy, aby zdecydować, który z nich pierwszy zostanie zabity i zjedzony. Na szczęście okazało się, że zabójstwo nie jest konieczne, ponieważ zaczęli umierać z przyczyn naturalnych, zanim głód stał się nie do wytrzymania. Początkowo marynarze próbowali wykorzystać ludzkie mięso jako przynętę na ryby i ptaki, ale nie udało im się niczego upolować, więc ostatecznie zaczęli zjadać swoich martwych towarzyszy. Dwunastu jeszcze żyło, kiedy znaleźli ich rybacy, ale podróż do najbliższego portu przetrwało tylko pięciu.
Gdy w lipcu 1816 roku u wybrzeży Mauretanii zatonęła francuska fregata La Méduse, część załogi i pasażerów, która dryfowała na prowizorycznie skleconej tratwie, uciekała się do kanibalizmu. Ich udrękę uwiecznił Théodore Géricalult na obrazie Tratwa Meduzy.
W 1845 roku brytyjski podróżnik i badacz Arktyki kapitan sir John Franklin wyruszył na swoją czwartą i ostatnią wyprawę w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego. Żaden ze 129 uczestników ekspedycji nie przeżył – wszyscy przepadli bez wieści. Charakterystyczne ślady cięć na ludzkich kościach znalezionych w 1997 roku na Wyspie Króla Williama dowodzą, że niektórzy z zaginionych nieszczęśników skończyli w żołądkach swoich głodnych towarzyszy. Szczegółowy przebieg tej tragicznej wyprawy już na zawsze pozostanie tajemnicą. Na pomniku kapitana Franklina w jego rodzinnym miasteczku Spilsby widnieje napis Odkrywca Przejścia Północno-Zachodniego, chociaż do 1906 roku nikomu nie udało się przepłynąć tej drogi.
W 1884 roku czteroosobowa załoga jachtu Mignorette, który zatonął podczas sztormu na południowym Atlantyku, znalazła się w poważnych tarapatach. Po blisko dwóch tygodniach dryfowania w małej szalupie, zaopatrzonej jedynie w dwie puszki marynowanej rzepy, kapitan Thomas Dudley zabił chłopca pokładowego, siedemnastoletniego Richarda Parkera, który pochorował się po wypiciu morskiej wody i był w ciężkim stanie. Rozbitkowie posilali się ciałem Parkera, a gdy cztery dni później zostali uratowani, Dudley przyznał się do morderstwa. Brytyjski sąd skazał całą trójkę na karę śmierci obowiązującą ustawowo w takich sytuacjach, jednak ze względu na okoliczności przestępstwa zmienił wyrok na sześć miesięcy więzienia.
Pod koniec I wojny światowej amerykański statek handlowy Dumaru przewożący ładunek amunicji zatonął trafiony piorunem na południowym Pacyfiku. Wszyscy członkowie załogi zdołali się uratować, ale zanim dopłynęli do Filipin, spędzili na oceanie około trzech tygodni i w tym czasie jedli ciała zmarłych towarzyszy. Ich historię opisał legendarny dziennikarz Lowell Thomas w książce The Wreck of Dumaru (Katastrofa Dumaru).
Najsłynniejszy przypadek kanibalizmu wiąże się z katastrofą lotniczą, do której doszło 13 października 1972 roku. Samolot wyczarterowany od Urugwajskich Sił Powietrznych rozbił się na ośnieżonym stoku w Andach na wysokości około 3500 m n.p.m. Zanim nadeszła pomoc, rozbitkowie byli zmuszeni przetrwać 72 dni w bardzo ciężkich warunkach bez zapasów żywności i ciepłej odzieży. Niektórzy jedli ciała tych, którzy zginęli w katastrofie albo zmarli później. Spośród czterdziestu pięciu osób znajdujących się na pokładzie – załogi, drużyny rugbystów z college’u w Montevideo oraz członków ich rodzin – przeżyło tylko szesnastu. W 1974 roku Piers Paul Read opisał historię ocalonych w książce Alive: The Story of the Andes Survivors (Ocaleni – historia rozbitków w Andach), która 19 lat później doczekała się ekranizacji zatytułowanej Alive, dramat w Andach.
W listopadzie 2008 roku migranci z Dominikany płynący do Portoryko zgubili się na morzu i byli zmuszeni żywić się ciałami zmarłych z odwodnienia towarzyszy, zanim po dwóch tygodniach uratował ich patrol amerykańskiej Straży Przybrzeżnej. Niechlubna tradycja morskiego kanibalizmu wciąż jest żywa.
Na przełomie 1846 i 1847 roku amerykańscy pionierzy należący do tak zwanej Karawany Donnera w drodze do Kalifornii musieli spędzić zimę w górach Sierra Nevada. Przedwczesne i obfite opady śniegu uniemożliwiały dalszą podróż, więc grupa osiemdziesięciu pięciu mężczyzn, kobiet i dzieci pod wodzą ambitnego George’a Donnera musiała założyć obóz w miejscu, w którym obecnie znajduje się miejscowość Truckee. Osadnicy wznieśli chaty z sosnowych bali po jednej na każdą rodzinę i mieli tam przezimować. Kiedy wyczerpały się zapasy żywności, zabili i zjedli ostatnie zwierzęta, a potem zaczęli walczyć między sobą o resztki pożywienia. Nie wiadomo, co się stało z George’em Donnerem, ale idę o zakład, że zasiadając do stołu, najadł się nie tylko wstydu. Tak czy inaczej, za sprawą kanibalizmu jego nazwisko przeszło do historii i figuruje na mapach – został patronem jeziora i przełęczy w okolicy, w której utknęła jego wyprawa.
Chociaż na temat aktów kanibalizmu wśród osadników krąży wiele pogłosek, do pierwszego potwierdzonego incydentu doszło jednak pod koniec lutego 1847 roku, między przybyciem drugiej i trzeciej wyprawy ratunkowej. Moira Martingale pisze, że seria morderstw zaczęła się, gdy Lewis Keseberg – niemiecki imigrant podróżujący z żoną i dwójką dzieci – „pewnego wieczoru wziął ze sobą do łóżka małego chłopca, a rankiem następnego dnia dał innym jego ciało do rozkawałkowania”. Nie wiadomo, co stało się z chłopcem, jednak większość świadków była przekonana, że padł ofiarą morderstwa.
Niektórzy z osadników, a wśród nich rodzina Donnerów i Keseberg, zostali w obozie, podczas gdy dwie ekspedycje ratunkowe zabrały ze sobą czterdzieści pięć osób, które mogły samodzielnie iść. Gdy w kwietniu przybyła na miejsce ostatnia, czwarta ekspedycja, żył już tylko Keseberg, który leżał wśród okaleczonych szczątków, a obok niego gotowały się w garnku ludzkie płuca i wątroba – gwoli ścisłości to, co zostało z pani Donner. Keseberg podczas procesu twierdził, że posunął się do kanibalizmu, aby pozostać przy życiu, ale jadł tylko ciała zmarłych. Złożył pozew cywilny przeciw jednemu z członków wyprawy ratunkowej, którzy zarzucali mu, że zabijał swoje ofiary, i rozpowszechniali krzywdzące plotki na jego temat. Sąd ostatecznie przyznał mu odszkodowanie w wysokości jednego dolara, ale z braku wiarygodnych dowodów nie uznał go za winnego morderstwa. Później Keseberg imał się różnych zajęć, między innymi prowadził restaurację.
Nigdy nie jadłem niczego tak wybornego.
Lewis Keseberg o Tamsen Donner
Jesienią 1873 roku Alfred Packer wraz z grupą innych poszukiwaczy złota wyruszył z Salt Lake City w kierunku gór San Juan, masywu wznoszącego się w południowo-zachodniej części stanu Kolorado. Chociaż tubylcy ostrzegali go przed nadchodzącą srogą zimą, nie chciał zawieść swoich towarzyszy, a gorączka złota wzięła górę nad ostrożnością. Na początku lutego 1874 roku poprowadził pięciu zdesperowanych mężczyzn w zasypane śniegiem góry. Okazało się, że nie tylko ich zawiódł, ale również zjadł.
W połowie kwietnia wrócił w pojedynkę do miasteczka u podnóża gór. Popijając whisky w saloonie, żalił się, że towarzysze go porzucili. Wszyscy przyglądali mu się podejrzliwie. Inni przewodnicy, którzy go znali, zwrócili uwagę na to, że wygląda na zdrowszego i lepiej odżywionego niż przed dwoma miesiącami, kiedy wyruszał na szlak. Byli również skonsternowani, gdy zobaczyli w jego jukach sprzęty, które należały do zaginionych uczestników wyprawy.
W końcu Indianie znaleźli ciała i okazało się, że czterej mężczyźni mają roztrzaskane czaszki i prawdopodobnie zginęli we śnie, natomiast piąty został zastrzelony. Zwłoki ofiar były całkowicie lub częściowo ogołocone z mięsa.
Powstań, Alfredzie Packerze, ty nienasycony parszywy ludożerco! W hrabstwie Hinsdale mieliśmy tylko siedmiu demokratów, a ty pożarłeś pięciu z nich!
Sędzia Melvile Green, z mowy na procesie Alfreda Packera
Packer podpisał protokół, w którym przyznawał się do winy, ale później uciekł z aresztu i przez dziewięć lat ukrywał się w Wyoming pod przybranym nazwiskiem. Kiedy w końcu go schwytano, został oskarżony o zabójstwo i skazany na czterdzieści lat ciężkich robót. Wyszedł na wolność po siedemnastu latach na mocy zwolnienia warunkowego. Legenda głosi, że w ostatnich latach życia został wegetarianinem. Przeżył sześćdziesiąt pięć lat i chociaż zmarł w zapomnieniu, dziś każde dziecko w Kolorado uczy się o nim na lekcjach historii. Pamięć o nim przetrwała w dziesiątkach piosenek, między innymi Comin’ Back for More C.W. McCalla, oraz filmach takich jak Cannibal! The Musical, czarna komedia w reżyserii Treya Parkera, współtwórcy serialu Miasteczko South Park. W 1968 roku studenci Uniwersytetu Kolorado w Boulder przeprowadzili oficjalne głosowanie w sprawie nazwy uczelnianego bufetu – Alfred Packer Memorial Grill – która przetrwała do dziś. Hasło reklamowe lokalu brzmi „Przyjaciel na lunch – tylko u nas”.
W latach osiemdziesiątych XIX wieku w górach Montany żył pewien traper, niejaki John Johnson, człowiek zajęty swoimi sprawami, który nikomu nie wchodził w drogę. Ożenił się z Indianką, która urodziła mu dziecko. Pewnego dnia, kiedy był w lesie, Indianie z plemienia Kruków zamordowali mu rodzinę.
Johnson poprzysiągł im zemstę. Ilekroć natrafiał na obozowisko Kruków, atakował ich, zabijał wszystkich, których udało mu się dopaść, po czym kawałkował ich zwłoki i z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu zjadał tylko wątroby. Przez prawie dwadzieścia lat w pojedynkę prowadził wojnę przeciwko całemu plemieniu. Zyskał sobie przydomek Johnson Wątrobożerca, ale jego skądinąd odrażające praktyki nie spotykały się z potępieniem. Został szeryfem w Coulson w stanie Montana, gdzie przez kilka lat stał na straży prawa i porządku, zanim znów zaszył się w górach. Jego wyczyny stały się inspiracją dla twórców filmu Jeremiah Johnson, w którym tytułową rolę zagrał Robert Redford.
Ludzie zjadają się nawzajem powodowani wszelkimi możliwymi motywami, jakie mógłby wymyślić głodny psycholog albo szef kuchni czterogwiazdkowej restauracji. Gdy oprowadzę was teraz po odrażających meandrach kanibalizmu, całkiem możliwe, że już nigdy nie będziecie mieli ochoty na smakowitą pieczeń wieprzową.
Cristopher Berry-Dee Były dyrektor Instytutu Badań Kryminologicznych Redaktor „The New Criminologist”
Rozdział 1
Słowo kanibalizm pochodzi od hiszpańskiego caniba, zniekształconej nazwy Cariba, której wyspiarskie plemię Tainów używało na określenie swoich sąsiadów Karaibów, według Krzysztofa Kolumba słynących z tego, że swoją dietę złożoną z ryb i owoców wzbogacali o ludzkie mięso. Wywodzący się z doliny rzeki Orinoko Karaibowie pod koniec XV wieku zamieszkiwali większość wysp w archipelagu Małych Antyli oraz wybrzeże dzisiejszej Wenezueli – terytoria, z których wyparli łagodniej usposobiony lud Arawaków. Karaibscy mężczyźni nade wszystko cenili sobie bohaterskie wyczyny w walce. Nie tworzyli struktur hierarchicznych podporządkowanych wodzowi, tylko w niezorganizowanych grupach napadali inne plemiona. Podobno torturowali i zjadali pojmanych mężczyzn, a kobiety brali do niewoli.
Wielu chrześcijańskich misjonarzy próbowało odwieść tubylców od takich barbarzyńskich praktyk. Było to jednak bardzo niebezpieczne przedsięwzięcie. Po długich miesiącach przedzierania się przez parną dżunglę, brodzenia w bagnach, nad którymi unoszą się chmary komarów, i wiosłowania w górę rzek pełnych krokodyli i piranii uzbrojonego jedynie w kostur i Biblię księdza spotykała często męczeńska śmierć. Nawracanie niewiernych było ryzykownym zajęciem.
Lecz jest to tylko jedna strona medalu, jak się niebawem przekonamy. Przez kolejne stulecia przybysze ze Starego Świata wyrządzili karaibskiej ludności wiele szkód.
Jak wiemy z historycznych przekazów, pewnego jesiennego ranka 1492 roku Krzysztof Kolumb, stojąc na plaży Hispanioli (obecnie Haiti), próbował się porozumieć z przedstawicielami lokalnego plemienia Tainów. Dowiedział się od półnagich tubylców, że położone na południowym wschodzie wyspy (dziś Małe Antyle) zamieszkują Kanibowie, wojowniczy amatorzy ludzkiego mięsa, którzy regularnie napadają spokojnych sąsiadów. Według mitologii Tainów plemię to miało powiązania z zaświatami.
Kapitan Kolumb wysłuchał także innych relacji na temat napastliwych wyspiarzy. Chociaż nigdy nie widział żadnego z nich, podczas pobytu na Kubie w czwartek 4 listopada 1492 roku zanotował w swoim dzienniku: „Kanibowie mają psie pyski i tylko po jednym oku”. Jak się okazało w trakcie późniejszej kolonizacji Indii Zachodnich, zamiast fantastycznych stworów na tamtejszych wyspach żyli poruszający się na dwóch nogach, wyposażeni w dwoje oczu i pozbawieni ogonów rdzenni Amerykanie.
Lud ów bardzo niewprawny jest w toczeniu boju. Nawet pięćdziesięciu mężów łatwo sobie podporządkować i skłonić do wykonywania rozkazów2.
Krzysztof Kolumb
Przeglądając stare zapiski dotyczące Karaibów, antropolog Robert Myers odkrył, że faktycznie mieli oni w zwyczaju napadać na Wyspy Nawietrzne i brać niewolników, jednak nie natrafił na żaden wiarygodny dowód świadczący o ich rzekomym upodobaniu do ludzkiego mięsa. Niemniej z czysto finansowych powodów doniesienia o dzikości i okrucieństwie tego plemienia przez stulecia wpływały na hiszpańską politykę. Pomagały one w rozstrzyganiu konfliktów między klerem zabiegającym o ratowanie dusz a kolonizatorami, którym zależało na niewolniczej sile roboczej.
Wydany w 1511 roku edykt określał Karaibów jako „Indian, którzy są wrogo nastawieni do Europejczyków, uciekają się do przemocy i spożywają ludzkie mięso”. Według tej niezwykle korzystnej charakterystyki byli także pozbawieni dusz, zatem nic nie stało na przeszkodzie, aby uczynić z nich niewolników.
Kim byli mieszkańcy Małych Antyli nazywani też Wyspiarskimi Karibami? Odpowiedzi na to pytanie z pewnością potrafił udzielić ojciec Raymond Breton, żyjący w XVII wieku francuski misjonarz, który spędził wśród nich wiele lat swojego życia.
Urodzony w Baune w 1609 roku Breton w wieku siedemnastu lat wstąpił do zakonu dominikanów, którzy wysłali go do Paryża, aby tam w słynnym klasztorze św. Jakuba zdobył wykształcenie w dziedzinie filozofii i teologii. Po ukończeniu studiów wątły i nad wyraz pobożny młody zakonnik wyruszył wraz z trzema innymi braciszkami do Francuskich Indii Zachodnich, gdzie dotarł w 1635 roku. Poświęcał się pracy misjonarskiej przez blisko dwie dekady, z czego dwanaście lat spędził na wyspie San Domingo (obecnie Haiti). Choć żył zupełnie sam wśród rdzennych mieszkańców, nie spadł mu włos z głowy (i to nie dlatego, że był prawie łysy).
Przez resztę czasu Breton odwiedzał różne wyspy archipelagu, nauczając i ewangelizując tubylców w ich własnych językach. Ponieważ opanował wiele lokalnych narzeczy, mógł później oświadczyć jako niepodważalny autorytet, że kobiety i mężczyźni Kalinago – jak mówili o sobie Wyspiarscy Karibowie – posługiwali się oddzielnymi językami. Jego zdaniem taki system był następstwem podboju Małych Antyli – Breton uważał, że przybyli z Ameryki Południowej Karibowie wymordowali lub sprowadzili do roli niewolników mężczyzn mówiących w języku Arawaków i brali sobie za żony miejscowe kobiety, zatem męski język Kalinago wywodzi się od mowy najeźdźców.
Nie udało się odnaleźć pozostałości archeologicznych, które potwierdzałyby hipotezę inwazji. W latach sześćdziesiątych XX wieku Ripley Bullen, archeolog z Uniwersytetu Florydy, zasugerował, że istnieje związek między inwazją Karibów a ceramiką z kultury Suazoid – cywilizacji indiańskiej, która rozwinęła się w XII wieku na wyspach położonych na południe od Martyniki. Inni badacze liczą się z jego teorią. Louis Allare z Uniwersytetu Alberty oraz holenderski archeolog Arie Boomert znaleźli podobieństwo między naczyniami ceramicznymi z wykopalisk na Małych Antylach i w Gujanie, lecz ich odkrycia są zbyt niepełne, aby mogły czegokolwiek dowodzić.
Relacja Bretona nie jest pozbawiona nieścisłości, a teoria na temat pochodzenia Wyspiarskich Karibów może się opierać na innym niż dzisiejsze pojmowaniu przesłanek historycznych i lingwistycznych. Jak dowiedli Berend Hoff z uniwersytetu w Lejdzie i amerykański lingwista Douglas Taylor, język mężczyzn Kalinago był w gruncie rzeczy pidżynem – miał ograniczone słownictwo i uproszczoną strukturę gramatyczną. Jeśli posiadał taką samą genezę jak inne pidżyny, jest bardziej prawdopodobne, że stanowi odzwierciedlenie pokojowych interakcji między Karibami przybyłymi z Ameryki Południowej i Arawakami zamieszkującymi Małe Antyle. Taka hipoteza sugeruje, że Wyspiarscy Karibowie nie byli potomkami najeźdźców z kontynentu, lecz wywodzili się od Arawaków. A jeśli rzeczywiście jadali ludzkie mięso, relacje dotyczące rozmiaru takich praktyk były wyolbrzymione. Mimo otaczającej ich złej sławy Breton najwyraźniej nigdy nie był świadkiem aktu kanibalizmu. Wprawdzie Wyspiarscy Karibowie mieli reputację czarnej owcy na tle innych ludów zamieszkujących Indie Zachodnie, jednak należeli do tego samego stada.
Na tym przykładzie widać, że kanibalizm był często narzędziem służącym do demonizowania określonych grup etnicznych. Podobny los spotkał Żydów, którzy w chrześcijańskiej kulturze średniowiecza funkcjonowali jako amatorzy niemowlęcej krwi. Ale chociaż antropolodzy podchodzą dosyć sceptycznie do takich relacji, w dziejach ludzkości nie brakuje potwierdzonych przypadków kanibalizmu, zarówno o podłożu rytualnym, jak i wynikającego z walki o przetrwanie.
W kulturze Azteków zamieszkujących tereny dzisiejszego Meksyku kanibalizm stanowił część obrzędów religijnych polegających na składaniu ofiar z jeńców wojennych. Zgodnie z pierwotnymi wierzeniami rytualne spożywanie części ciała zabitego wroga pozwala na zawładnięcie jego duszą. Natomiast praktyki kanibalistyczne w ramach rytuałów pogrzebowych miały zapewnić nieśmiertelność duszy zmarłego, na przykład szanowanego członka klanu. Aztekowi czcili tyle krwiożerczych bóstw, że w zasadzie co tydzień kapłani poświęcali im jakieś niewinne dziecko, młodego mężczyznę lub kobietę albo wziętego do niewoli wroga. Aby zjednać sobie łaskawość boga słońca, który zapewniał obfite plony, należało unieść ku niebu wciąż bijące serce wyrwane z piersi żywej ofiary. Następnie ciało zabitego rozdzielano między zgromadzony tłum, który je zjadał, nie tyle z łakomstwa, ile ze względu na symbolikę religijną.
Ludność Markizów, archipelagu wchodzącego w skład Polinezji Francuskiej, tłoczyła się w wąskich dolinach. Walczące ze sobą plemiona czasami zjadały ciała zabitych wrogów. Amerykański historyk William D. Rubinstein pisze: „Członkowie zamieszkującego Markizy plemienia Taipi uważali spożycie ludzkiego ciała za przejaw wielkiego triumfu. Traktowali pojmanych wrogów z niesłychanym okrucieństwem. Nie zabijali ich od razu, tylko łamali im nogi, by zapobiec ucieczce, tym samym skazując nieszczęśników na rozmyślania o nieuchronnej śmierci. Podobnie jak inne plemiona bardzo cenili sobie mięso młodych kobiet”.
Z innych relacji wynika, że wyspiarze z południowego Pacyfiku zjadali ciała zabitych wrogów, a ponieważ każde plemię walczyło ze swoimi sąsiadami, układ sił w regionie był bardzo niestabilny.
Gdy w 1820 roku amerykański statek wielorybniczy Essex zatonął na Pacyfiku staranowany przez kaszalota, kapitan wraz z ocalałymi członkami załogi zdecydował się płynąć szalupami pod wiatr w kierunku oddalonego o prawie 5000 kilometrów wybrzeża Chile, zamiast obrać kurs na Mariany znajdujące się o połowę bliżej, ponieważ wiedział, że może tam trafić na kanibali. Jak na ironię podczas długiego rejsu wielu rozbitków posilało się ciałami zmarłych towarzyszy, żeby uniknąć śmierci głodowej.
Nikt nie znał się tak dobrze na wielorybach taranujących statki jak autor Moby Dicka, amerykański pisarz Herman Melville. Ale czy nie zrobiliśmy złej prasy rdzennym mieszkańcom Markizów? Melville żył wśród najbardziej wojowniczych plemion zamieszkujących archipelag i podobnie jak ojciec Breton wyszedł z tej przygody bez szwanku. Jednak w swojej autobiograficznej powieści Taipi wspomina o wypreparowanych ludzkich głowach i przywódcach plemiennych, którzy po walce zjadali ciała zabitych wrogów.
W folderach dawnych biur podróży na próżno byłoby szukać wzmianki o tym, że w niektórych częściach Melanezji jeszcze na początku XX wieku dochodziło do aktów kanibalizmu. Takie praktyki miały wiele przyczyn, jak na przykład chęć odwetu, upokorzenia zabitego wroga albo przejęcia jego cech. Ratu Udre Udre, żyjący w XIX wieku fidżyjski wódz, podobno zjadł osiemset siedemdziesiąt dwie osoby i figuruje w Księdze rekordów Guinnessa jako najbardziej wydajny kanibal. Dla upamiętnienia swojego wyczynu usypał kopiec z kamieni, z których każdy symbolizował jedną ofiarę. Całkiem zrozumiałe, że wieści o tych zwyczajach szybko dotarły do europejskich żeglarzy, którzy skwapliwie omijali Fidżi, nazywając je Wyspami Ludożerców.
Nie było roku, by jakiś podróżny powracający z odległych zakątków świata nie opowiadał historii o kanibalizmie; należał do nich brat Diego de Landa będący świadkiem takich zwyczajów na Jukatanie. Amatorami ludzkiego mięsa okazali się również żyjący w kolumbijskich górach Indianie, których opisuje angielski duchowny i podróżnik Samuel Purchas. Norweski misjonarz Hans Egede wspomina o Inuitach z Grenlandii, którzy zabili czarownicę i zjedli jej serce.
Szczególnie makabrycznym zwyczajom hołdowali mieszkańcy brazylijskiego stanu Sergipe, którzy spożywali ludzkie mięso przy każdej nadarzającej się okazji i nie gardzili także niedonoszonymi płodami.
W 1903 roku brytyjski dyplomata Roger Casement po powrocie znad jeziora Mantumba w Wolnym Państwie Kongo napisał w liście, że niemal każdy, na kogo się natknął, uprawiał kanibalizm. Dodał również, że jeszcze nigdy nie widział takich „dziwolągów”, i wspomniał o plemieniu niziołków zwanym Batwa, które zamieszkiwało dżunglę i też jadało ludzkie mięso. Jednak Batwa nie mogli czuć się bezpiecznie, bo gdy nadchodziły ciężkie czasy, polowali na nich bardziej rośli kanibale. „To nie są bajki, mój drogi Cowperze, lecz przerażająca rzeczywistość tego biednego, pogrążonego w ciemnocie i dzikiego kraju” – pisał Casement. Adresat listu, Francis H. Cowper, urzędnik królewski na placówce konsularnej w Lizbonie, nie zapisał w swoim skądinąd skrupulatnym dzienniku, czy tego dnia z apetytem zjadł kolację.
W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie przez wiele lat krążyły legendy o dziwnym stworzeniu zwanym Wendigo. Pokolenia myśliwych i traperów, którzy zapuszczali się w głąb lasów północnej Minnesoty, opowiadały o spotkaniach z tym potworem. Podobno był tak delikatnie zbudowany, że jego sylwetkę dało się zobaczyć tylko z bardzo bliska. Słynął z nienasyconego apetytu na ludzkie mięso; gdy mieszkańcy jakiejś wioski znikali z niewyjaśnionych okolicznościach, winą obarczano Wendigo.
Rdzenni Amerykanie również mieli z nim styczność. Algonkinowie oraz inne plemiona z pogranicza Stanów Zjednoczonych i Kanady określali tę tajemniczą bestię różnymi nazwami, między innymi Wendigo, Witigo, Witiko oraz Wee-Tee-Go. Wszystkie można tłumaczyć jako „zły duch, który pożera ludzi”. Pewien niemiecki badacz ustalił, że słowo to oznaczało kanibala w języku plemion zamieszkujących okolice Wielkich Jezior. Według przyjętych wśród Indian wyobrażeń Wendigo mierzył prawie pięć metrów wzrostu. Kiedyś był człowiekiem, ale za sprawą magii zamienił się w istotę nadprzyrodzoną. Mimo różnic w opisach jego wyglądu, na ogół we wszystkich występuje para ogromnych świecących oczu, ostre kły i odrażająco długi język. Większość tych stworów miała bladą żółtawą skórę, inne zaś były pokryte włosami i podobne do wilkołaków. Górowały nad ludźmi i napędzał je nienasycony głód.
Zdarzało się, że obarczano je winą za akty kanibalizmu popełnione w rzeczywistości przez ludzi – były zatem wygodnymi kozłami ofiarnymi i pozwalały przezwyciężyć wstręt wobec takich praktyk, często będących sposobem na przetrwanie. Uważano, że jeśli ktoś jadł ciała swoich bliźnich, mógł się nabawić tego odrażającego upodobania do ludzkiego mięsa poprzez „dotyk Wendigo”.
W 1879 roku pochodzący z plemienia Kri traper Katist Chen, czyli Żwawy Biegacz, podczas wyprawy myśliwskiej zamordował i zjadł matkę, żonę, brata oraz sześcioro dzieci. Podczas procesu oświadczył, że został opętany przez Wendigo. Początkowo utrzymywał, że jego rodzina umarła z głodu, lecz ani taka wersja wydarzeń, ani próba zrzucenia odpowiedzialności na demona nie trafiły do przekonania sądu, który uznał go za winnego morderstwa. Później wyznał księdzu, że Wendigo nawiedzał go w celi i torturował, żeby zmusić do składania fałszywych zeznań. Jedynie mówiąc prawdę, jak twierdził, mógł się uwolnić od napastliwego ducha. Żwawy Biegacz zawisł na szubienicy, czym zapisał się w historii jako pierwszy skazaniec stracony przez Kanadyjską Królewską Policję Konną.
W hinduskiej mitologii występują potężne złe istoty zwane asura i rakshasa, które mieszkają w lesie, dysponują wieloma mocami i posuwają się do różnych potworności, między innymi pożerają przedstawicieli własnego gatunku. Można je uznać za hinduistyczny odpowiednik demonów.
Tymczasem Aborygeni praktykują coś, co uchodzi za łagodniejszą formę kanibalizmu, czyli endokanibalizm polegający na zjadaniu ciał krewnych lub przyjaciół. Według ich wierzeń rytualne spożywanie ciała zmarłego przez najbliższych miało zapewnić jego duszy wieczne życie.
Znamy także z historii wiele przykładów kanibalizmu, do którego dochodziło podczas klęsk głodu albo w innych poważnych sytuacjach kryzysowych.
W większości krajów, także w Stanach Zjednoczonych, spożywanie ludzkiego mięsa samo w sobie nie jest przestępstwem. Sprawców zwykle karze się za morderstwo albo, jeśli ofiara już nie żyje, za zbezczeszczenie zwłok. Sądy zwykle uznają stan wyższej konieczności za okoliczność wyłączającą winę, ale tylko w tym drugim wypadku.
Na poziomie mitologicznym matka zjadająca własne dzieci urasta do rangi najwyższej zwierzchności, czego przykładem jest hinduska bogini śmierci Kali zwana również Panią Kosmosu. Według wierzeń zaratusztriańskich, które wniosły swój wkład w mitologię Zachodu, usta są bramą piekieł. Zgodnie z katolickim dogmatem chleb i wino, które ksiądz rozdaje wiernym, ulegają przeistoczeniu w ciało i krew Chrystusa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Według innych źródeł ok. 20 kg (wszystkie przypisy tłumacza). [wróć]
K. Kolumb, Pisma, przeł. A.L. Czerny, PIW, Warszawa 1970. [wróć]