Rozmowy z seryjnymi mordercami. Głosy zza krat - Christopher Berry-Dee - ebook

Rozmowy z seryjnymi mordercami. Głosy zza krat ebook

Berry-Dee Christopher

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Znowu ją dusiłem, aż zemdlała. Kiedy się obudziła, kazałem jej policzyć do dziewięciu i znowu dusiłem. Bawiłem się z nią jak kot z myszą. Później kazałem jej liczyć do ośmiu, siedmiu, sześciu, pięciu. Łamałem jej wolę życia”.

KEITH HUNTER JESPERSON

Rozmowy z seryjnymi mordercami. Głosy zza krat brytyjskiego kryminologa i pisarza Christophera Berryʼego-Dee to kontynuacja Rozmów z seryjnymi mordercami, które trafiły na brytyjskie listy bestsellerów i zostały opublikowane również w Polsce.

Christopher Berry-Dee przeprowadził wywiady z przeszło trzydziestoma seryjnymi mordercami, co dało mu niezwykłą wiedzę na temat funkcjonowania ich umysłów.

W swojej nowej książce analizuje psychikę i metody działania przebywających w więzieniach zabójców, których poznał osobiście i z którymi prowadził korespondencję, w tym amerykańskiego dusiciela Keitha Huntera Jespersona i kanibala Phillipa Jablonskiego.

Autor pisze we wstępie: „Każdy morderca występujący w tej książce jest inny. Nie mają żadnej wspólnej cechy, z jednym wyjątkiem: wszyscy przebywają za kratami, oczekują na egzekucję albo spędzą resztę życia wśród brudnych murów więziennych, wśród drutów kolczastych. Nigdy więcej nikogo nie zabiją”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 287

Oceny
4,1 (31 ocen)
13
9
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolcia_super

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
miodowabesos95

Dobrze spędzony czas

Wciągający reportaż, autor przedstawia nie tylko same zbrodnie dokonane przez swoich rozmówców, ale też sytuację, które ich do tego doprowadziły.
00
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




PODZIĘ­KO­WA­NIA

Pisa­nie ksią­żek z dzie­dziny lite­ra­tury faktu nie jest moż­liwe bez zbio­ro­wego wysiłku wielu ludzi. Bada­nia bru­tal­nej prze­stęp­czo­ści mogą dostar­czać satys­fak­cji, wywo­ły­wać eks­cy­ta­cję i nie­po­kój; nie­kiedy zda­rzają się rów­nież lżej­sze momenty. Ale na końcu drogi przy­cho­dzi pora na reflek­sję i przy­po­mnie­nie wszyst­kich osób i orga­ni­za­cji, które w różny spo­sób pomo­gły w stwo­rze­niu książki i uczy­nie­niu jej war­to­ściową (miejmy nadzieję). Teraz jest wła­śnie ten moment.

Przede wszyst­kim chciał­bym prze­ka­zać wyrazy wdzięcz­no­ści rze­szom Czy­tel­ni­ków z całego świata. Otrzy­muję dzie­siątki listów i mejli mie­sięcz­nie; zawie­rają one podzię­ko­wa­nia i pochwały. Nie­kiedy ich auto­rami są stu­denci kry­mi­no­lo­gii, cza­sem funk­cjo­na­riu­sze poli­cji, chwa­lący moje trzeźwe podej­ście i czarny humor, który cza­sami się poja­wia. To nie Wy powin­ni­ście mi dzię­ko­wać, ale ja Wam, nie­za­leż­nie od tego, kim jeste­ście. Bez Waszego wspar­cia nie mógł­bym napi­sać ani jed­nego słowa. Autor ist­nieje dzięki publicz­no­ści. Wkra­czamy w wyjąt­kowo trudny kry­zys finan­sowy i ser­decz­nie dzię­kuję za to, że mie­li­ście swój wkład w bada­nia nad naj­gor­szymi człon­kami spo­łe­czeń­stwa – seryj­nymi zabój­cami.

Chciał­bym też prze­ka­zać wyrazy wdzięcz­no­ści swo­jemu bli­skiemu przy­ja­cie­lowi i wydawcy, Joh­nowi Blake’owi. John wspiera mnie od 2001 roku; ni­gdy nie spo­tka­łem rów­nie fan­ta­stycz­nego, wspa­nia­ło­myśl­nego czło­wieka. Dzię­kuję całemu zespo­łowi John Blake Publi­shing Limi­ted, który nie­stru­dze­nie pra­co­wał nad moimi książ­kami, w tym redak­to­rowi pro­wa­dzą­cemu, Lucia­nowi Ran­dal­lowi, „Joh­nowi Word­swor­thowi” (pra­gną­cemu zacho­wać ano­ni­mo­wość), Rosie Ries, Michelle Signore i Joan­nie Ken­nedy.

Dzię­kuję nie­zli­czo­nym księ­gar­niom – w Wiel­kiej Bry­ta­nii, Sta­nach Zjed­no­czo­nych i innych kra­jach – za pro­mo­cję i sprze­daż moich ksią­żek, zwłasz­cza Ali­son Darby z Water­sto­nes. Wiel­kie wyrazy wdzięcz­no­ści dla mediów z obu stron Atlan­tyku za pro­mo­wa­nie moich publi­ka­cji, gdzie to moż­liwe.

Cho­ciaż wielu Czy­tel­ni­ków może to uznać za nie­wła­ściwe, muszę podzię­ko­wać głów­nym boha­te­rom tej książki – LeRoy­owi Nashowi (choć jest sta­rym dra­niem), Keithowi Hun­te­rowi Jesper­so­nowi i innym opi­sa­nym posta­ciom. Wszy­scy udzie­lili mi pomocy z wła­snych, nie­kiedy per­wer­syj­nych powo­dów i bez ich wkładu nie mógł­bym napi­sać ani słowa. Och, nie powi­nie­nem zapo­mi­nać o J.R. Robin­so­nie, choć z pew­no­ścią nie jest mi wdzięczny za zde­ma­sko­wa­nie. Dzię­kuję rów­nież córce Keitha Jesper­sona, Melis­sie – jest nie­zwy­kłą kobietą.

Zło może przy­no­sić dobro i moje wie­lo­mie­sięczne kon­takty z Jesper­so­nem wyda­dzą pozy­tywne owoce – pozwolą lepiej zro­zu­mieć psy­chikę seryj­nych mor­der­ców. Gdyby go stra­cono (praw­do­po­dob­nie nale­żało to zro­bić), nie uzy­ska­li­by­śmy tej wie­dzy. Prze­ka­za­łem jego listy i reflek­sje Sek­cji Stu­diów Beha­wio­ral­nych FBI, by pod­dano je dal­szym bada­niom. Są bar­dzo wdzięczni.

Chciał­bym także podzię­ko­wać kilku wyjąt­ko­wym oso­bom.

Pierw­sze miej­sce zaj­muje Kir­stie „Kiwi” McCal­lum, która bez­in­te­re­sow­nie wspie­rała mnie w bar­dzo trud­nym okre­sie – nawet poczytni pisa­rze mie­wają cza­sem kło­poty. Nie mógł­bym zna­leźć lep­szej przy­ja­ciółki.

Są też inni przy­ja­ciele; nazy­wam ich „Klu­bem Dzi­wa­ków”. Dopro­wa­dzają mnie do szału, czego nie potra­fią zro­bić nawet seryjni mor­dercy. Dzię­kuję Richar­dowi, Cra­igowi, panu Lee i Wil­fowi za wierną przy­jaźń i reflek­sje na temat „nowego ładu świa­to­wego”. Inne osoby, któ­rym jestem winien wdzięcz­ność, to Mar­tin „Psy­chia­tra” Balaam (jestem pewien, że kie­dyś weź­mie się do roboty i sam napi­sze książkę), a ponadto Liz­zie, Jim, Dan, Laura, Blake i Tom Stod­dard.

Przed wielu laty moim men­to­rem był Robin Odell, jeden z naj­lep­szych auto­rów repor­taży kry­mi­nal­nych naszej epoki. Można powie­dzieć, że nauczył mnie fachu pisar­skiego. Nie­chaj go Bóg bło­go­sławi.

Są jesz­cze Tony, Joyce i Rus­sell Mer­cie­ro­wie. Znam ich od początku świata. Jak można się zre­wan­żo­wać parze, która ucie­le­śnia bez­in­te­re­sowną dobroć i wydała na świat syna, z któ­rego może być dumna? Hej, Tony! Jesteś już doro­słym męż­czy­zną, a Twoje obrazy są naprawdę wspa­niałe. Dzię­kuję Wam trojgu za to, że jeste­ście tacy, jacy jeste­ście.

Mam rów­nież ogromny dług wdzięcz­no­ści wobec mło­dego Bena Bur­tona za to, że jest sobą, oraz dla „Jasno­zie­lo­nej Damy” – nie­do­szłej akcjo­na­riuszki firmy Aldo – która podob­nie jak „John Word­sworth” musi pozo­stać ano­ni­mowa.

To wszystko. Koniec kropka, jak mówią nasi ame­ry­kań­scy przy­ja­ciele. Jestem pewien, że Czy­tel­nicy mają wielką ochotę na roz­po­czę­cie lek­tury. Mam nadzieję, że nie przy­śnią się Wam kosz­mary!

WSTĘP

Prze­pro­wa­dzi­łem wywiady z bli­sko trzy­dzie­stoma naj­słyn­niej­szymi seryj­nymi mor­der­cami i wie­lo­krot­nymi zabój­cami. Sie­dzia­łem z nimi w celach śmierci w całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Mury tych zakła­dów kar­nych prze­nika smród tanich środ­ków dezyn­fek­cyj­nych, ludz­kiego potu i zła; wege­tuje tam legion potę­pio­nych.

Słu­cha­łem budzą­cych mdło­ści opo­wie­ści o wyjąt­kowo ohyd­nych mor­der­stwach. Zbrod­nia­rze prze­chwa­lali się, że spo­wo­do­wali prze­ra­ża­jące cier­pie­nia; nor­malni ludzie, tacy jak ja albo Wy, nie potra­fią tego zro­zu­mieć.

Mor­dercy sek­su­alni czę­sto lubią bawić się z roz­mów­cami w kotka i myszkę; bywają prze­bie­gli jak hieny. Pró­bują mani­pu­lo­wać nawet doświad­czo­nymi kry­mi­no­lo­gami, takimi jak ja, aż nasuwa się mro­żące krew w żyłach pyta­nie: „Jakie szanse miały bez­bronne ofiary, gdy zna­la­zły się na celow­niku tych mania­ków, któ­rzy potra­fią wyda­wać się zupeł­nie nie­szko­dliwi i sym­pa­tyczni?”.

W nowym mile­nium poja­wiła się nowa gene­ra­cja potwo­rów. Już dawno znik­nęli mor­dercy podobni do Teda Bundy’ego, choć jego histo­ria w dal­szym ciągu budzi nie­zdrową fascy­na­cję. Nie­ustan­nie poja­wiają się książki i filmy doku­men­talne o sław­nych seryj­nych mor­der­cach. Wydaje się, że nie ma mie­siąca, by nie nakrę­cono kolej­nego filmu doku­men­talnego o Bun­dym, Arthu­rze Shaw­cros­sie, Kenie Bian­chim albo Aileen Wuor­nos. Ronald DeFeo, boha­ter filmu The Ami­ty­ville Hor­ror, rów­nież ma swo­ich fanów, choć to płotka wśród wie­lo­krot­nych mor­der­ców (zain­te­re­so­wa­nie bie­rze się głów­nie z popu­lar­no­ści filmu).

Niniej­sza książka ana­li­zuje chorą psy­chikę wyrzut­ków spo­łe­czeń­stwa, któ­rzy popeł­nili strasz­liwe zabój­stwa. Tym razem pozwa­lam tym potwo­rom powie­dzieć, co chcą… a oni zdra­dzają wię­cej, niż zamie­rzali. Nie cen­zu­ruję ich zwie­rzeń; nikt inny nie uzy­skał dostępu do zapre­zen­to­wa­nych mate­ria­łów.

Wywiady prze­pro­wa­dzane przeze mnie na prze­strzeni lat zawsze były inte­rak­cjami mię­dzy dwoj­giem ludzi – mną i mor­dercą. Moi roz­mówcy pró­bo­wali zdo­być nade mną kon­trolę i czę­sto mia­łem wra­że­nie, że stoję na skraju prze­pa­ści. Prze­by­wa­łem bli­sko nich, oddy­cha­łem cuch­ną­cym powie­trzem wydy­cha­nym z ich cho­rych płuc. To samo można powie­dzieć o set­kach godzin poświę­co­nych na kore­spon­den­cję z seryj­nymi zabój­cami, choć kon­takt nie był rów­nie bez­po­średni. Stop­niowo dosze­dłem do wnio­sku, że to, co piszą, pozwala lepiej zro­zu­mieć ich pato­lo­giczne umy­sły niż względ­nie krót­kie wywiady przed kamerą. Trzeba pamię­tać, że w trak­cie wywiadu mor­derca jest na swoim tery­to­rium; odwie­dzamy go za jego zgodą i prze­bywa w zna­jo­mym oto­cze­niu.

Dłu­go­trwała kore­spon­den­cja to klucz, by zro­zu­mieć funk­cjo­no­wa­nie umy­słów psy­cho­pa­tycz­nych mor­der­ców – dzięki temu pozna­jemy praw­dziwą naturę zła. Każde zda­nie ich listów zawiera wska­zówki pozwa­la­jące zro­zu­mieć, co skło­niło ich do doko­ny­wa­nia zbrodni. Myślę, że ta książka powinna być lek­turą obo­wiąz­kową dla wszyst­kich osób zain­te­re­so­wa­nych przy­czy­nami popeł­nia­nia seryj­nych mor­derstw; może zacie­ka­wić zarówno pro­fe­sjo­na­li­stów, jak i ama­to­rów.

Nie­któ­rzy seryjni zabójcy umieją dobrze pisać, inni z tru­dem potra­fią nakre­ślić kilka pro­stych słów. Nie­któ­rzy są bar­dzo inte­li­gentni, inni śred­nio inte­li­gentni, a jesz­cze inni to kom­pletni idioci. Część myśli nie­zwy­kle kla­row­nie. Sie­dzą w wię­zie­niu i ukła­dają listy, czę­sto prze­ży­wa­jąc w wyobraźni swoje ohydne zbrod­nie. Tym razem piszą atra­men­tem, nie krwią.

Każdy mor­derca wystę­pu­jący w tej książce jest inny. Nie mają żad­nej wspól­nej cechy, z jed­nym wyjąt­kiem: wszy­scy prze­by­wają za kra­tami, ocze­kują na egze­ku­cję albo spę­dzą resztę życia wśród brud­nych murów wię­zien­nych, wśród dru­tów kol­cza­stych.

Ni­gdy wię­cej nikogo nie zabiją.

Nie­któ­rzy mówią dużo, może za dużo, inni bar­dzo nie­wiele. Jedni są szcze­rzy, a dru­dzy kła­mią i snują odra­ża­jące fan­ta­zje. Część wypiera się swo­ich zbrodni, inni się do nich przy­znają. Ich słowa pozwa­lają poznać psy­chikę ludzi popeł­nia­ją­cych seryjne mor­der­stwa, jedną z naj­więk­szych zbrodni prze­ciwko spo­łe­czeń­stwu.

CHRI­STO­PHER BERRY-DEE

JOHN EDWARD ROBIN­SON

„PAN NIE­WOL­NIC”

Opis kariery prze­stęp­czej i zbrodni Johna „J.R.” Robin­sona zawarty w tym roz­dziale daje uni­ka­towy wgląd w chory, zde­pra­wo­wany umysł sady­stycz­nego seryj­nego mor­dercy.

Jest rów­nież cie­ka­wym mate­ria­łem dla psy­cho­lo­gów, psy­chia­trów i funk­cjo­na­riu­szy orga­nów ści­ga­nia, ponie­waż dowo­dzi, że nawet naj­bar­dziej zatwar­dziali psy­cho­paci łatwo dają sobą mani­pu­lo­wać, co pozwala odkryć naj­głęb­sze sekrety ich dys­funk­cyj­nych umy­słów. Kiedy Robin­son prze­czyta tę książkę, pod koniec poświę­co­nego mu roz­działu zro­zu­mie, że on – mistrz mani­pu­la­cji – dał się wyki­wać jak dziecko. Cie­kawe, jak zare­aguje. Założę się, że się wściek­nie.

* * *

Ludzie na tyle pechowi, by nawią­zać bliż­sze kon­takty z Joh­nem Robin­so­nem, wkrótce odkry­wali, że nie odzna­cza się on wyra­fi­no­waną ele­gan­cją i łagod­no­ścią, choć stara się robić takie wra­że­nie. W isto­cie rze­czy to łgarz, paso­żyt i oszust, zawo­dowy kan­ciarz. Zawsze zacho­wy­wał się obłud­nie i pre­ten­sjo­nal­nie; przy­po­mi­nał śli­skiego komi­wo­ja­żera, który zachwala swoje bez­war­to­ściowe towary, wygła­sza­jąc gór­no­lotne fra­zesy. Uwiel­biał cho­wać się w cie­niu, ukry­wać swoją praw­dziwą twarz.

Uda­wał sza­cow­nego biz­nes­mena, a jed­no­cze­śnie był sady­stycz­nym mor­dercą sek­su­al­nym; przez dłu­gie lata umie­jęt­nie się masko­wał. Z pew­no­ścią nie czuje do mnie sym­pa­tii, ponie­waż zdemasko­wałem go jako oszu­sta i znisz­czy­łem jego repu­ta­cję. Uzna mnie za świę­to­kradcę.

Zawsze miał o sobie wyso­kie mnie­ma­nie. Z pozoru wyda­wał się uczci­wym czło­wie­kiem, na co dało się nabrać wielu ludzi. Jed­nak prawda zawsze wycho­dziła na jaw. Robin­son to mistrz mani­pu­la­cji. Nawet dzi­siaj zacho­wuje się jak dzie­więt­na­sto­wieczny szar­la­tan sprze­da­jący fał­szywe lekar­stwa lub towary po zawy­żo­nych cenach. Wci­ska klien­tom pod­róbki Myszki Miki albo role­xów, przy­się­ga­jąc, że są auten­tyczne. A gdyby ktoś coś od niego kupił i zło­żył rekla­ma­cję, czy otrzy­małby zwrot pie­nię­dzy? Ni­gdy w życiu!

Wła­śnie dla­tego zain­te­re­so­wa­łem się Robin­so­nem. Żaden autor sce­na­riu­szy fil­mo­wych, nawet obda­rzony naj­więk­szą wyobraź­nią, nie zdo­łałby wymy­ślić histo­rii tego oszu­sta i mor­dercy.

Pierw­szym wyzwa­niem było nawią­za­nie dia­logu z tym odra­ża­ją­cym seryj­nym zabójcą. Ni­gdy wcze­śniej nie współ­pra­co­wał z auto­rem ksią­żek; patrzy­łem na sprawę reali­stycz­nie i nie ocze­ki­wa­łem, że zdra­dzi sekrety swo­ich zbrodni. J.R. utrzy­muje, że jest cał­ko­wi­cie nie­winny, choć wcze­śniej przy­znał się przed sądem do pię­ciu z co naj­mniej ośmiu popeł­nio­nych mor­derstw. Szcze­rze mówiąc, nie spo­dzie­wa­łem się odpo­wie­dzi na pierw­szy list.

Gdyby udało mi się nawią­zać kon­takt z Robin­so­nem, zamie­rza­łem usta­lić, czy jego twier­dze­nia, że jest wzo­rem cnót, mają jakie­kol­wiek pod­stawy. Utrzy­muje, że nie popeł­nił żad­nego z zabójstw, za które tra­fił do wię­zie­nia; że został wro­biony przez nie­uczci­wego pro­ku­ra­tora i nie­spra­wie­dli­wego sędziego. Rze­komo ni­gdy nie polo­wał na ofiary w inter­ne­cie, ni­gdy nie inte­re­so­wał się BDSM, ni­gdy nie zawie­rał umów z nie­wol­ni­cami sek­su­al­nymi… W żad­nym wypadku!

Mimo to przy­go­to­wa­łem przy­nętę, którą ten wyjąt­kowo odra­ża­jący typ mógł uznać za atrak­cyjną, po czym zarzu­ci­łem haczyk jak węd­karz wie­rzący w swoje szczę­ście. Nastą­pił długi okres ocze­ki­wa­nia. Domy­ślam się, że J.R. obwą­chał przy­nętę, opły­nął ją kilka razy – trwało to kilka tygo­dni – po czym znowu zaczął ją obwą­chi­wać. Spła­wik się poru­szył; pokusa oka­zała się zbyt silna. Mówi się, że naj­ła­twiej oszu­kać oszu­sta. W końcu chwy­cił przy­nętę, a ja pode­rwa­łem wędkę. Jak każda wal­cząca ryba Robin­son usi­ło­wał wypluć haczyk. Smaczna przy­nęta nie oka­zała się tak dobra, na jaką wyglą­dała… Nie wszystko złoto, co się świeci.

Przez chwilę mia­łem na haczyku jed­nego z naj­bar­dziej pod­stęp­nych seryj­nych mor­der­ców w dzie­jach prze­stęp­czo­ści ame­ry­kań­skiej. Póź­niej zro­zu­miał, że zadaję nie­wy­godne pyta­nia, i zare­ago­wał podob­nie jak wielu z tych tchórz­li­wych zbrod­nia­rzy: urwał się z haczyka i znik­nął w męt­nej wodzie. Jed­nak po chwili wpadł w sieć, z któ­rej nie zdo­łał się wyplą­tać – fascy­nu­jące rezul­taty połowu zostały opi­sane w niniej­szym roz­dziale.

* * *

John E. Robin­son zio­nie nie­na­wi­ścią do całego świata, ema­nuje ona z każ­dego pora jego skóry. Przy­znał się do kilku wstrzą­sa­ją­cych mor­derstw, by unik­nąć kary śmierci, a teraz żąda czte­ry­stu tysięcy dola­rów, bo chce dowieść swo­jej nie­win­no­ści. Z jego listów zapre­zen­to­wa­nych w tym roz­dziale wynika, że zamie­rza wyko­rzy­sty­wać stu­den­tów col­lege’u, by publi­ko­wać swoje wier­sze – tak naprawdę są to wier­sze innych osób, ale twier­dzi, że jest ich auto­rem – co pozwoli mu zdo­być fun­du­sze. To prze­ra­ża­jący przy­kład sady­stycz­nego mor­dercy sek­su­al­nego i socjo­paty, paso­żyta, który nie odczuwa żad­nej skru­chy z powodu swo­ich zbrodni, a poza tym obraża ofiary i ich naj­bliż­szych.

Chcę otrzy­mać czte­ry­sta tysięcy dola­rów, choć kwota może się zmie­nić w zależ­no­ści od potrzeb. Wszyst­kie infor­ma­cje i fun­du­sze będzie kon­tro­lo­wał mój adwo­kat.

JOHN E. ROBIN­SON, LIST DO AUTORA Z 20 LUTEGO 2008

Na zdję­ciu Depar­ta­mentu Poli­cji Ola­the widać męż­czy­znę o obwi­słych policz­kach; przy­po­mina nie­uczci­wego agenta nie­ru­cho­mo­ści, który zaprze­dał duszę dia­błu. To John Edward Robin­son, zde­pra­wo­wany mor­derca sek­su­alny i sady­sta, który tor­tu­ro­wał i zabi­jał kobiety, a póź­niej umiesz­czał ich zwłoki w sta­lo­wych becz­kach. W końcu odna­leźli je prze­ra­żeni poli­cjanci.

John Robin­son, z pozoru uczciwy biz­nes­men, który kil­ka­krot­nie tra­fił do wię­zie­nia za defrau­da­cje i oszu­stwa, przy­znał się do pię­ciu mor­derstw, by unik­nąć kary śmierci. Nie­dawno został oskar­żony przez wła­dze fede­ralne o popeł­nia­nie zabójstw na tere­nie wielu sta­nów. Moje pierw­sze pyta­nie do Robin­sona było bar­dzo pro­ste:

John, czy mógł­byś mi wytłu­ma­czyć, w jaki spo­sób ciała pię­ciu zaprzy­jaź­nio­nych z Tobą kobiet zna­la­zły się w sta­lo­wych becz­kach w wynaj­mo­wa­nym przez Cie­bie maga­zy­nie (trzy ofiary) i na tere­nie Two­jej działki (dwie ofiary)?

Odpo­wiedź brzmiała:

Otrzy­ma­łem Pań­ski list 2 lutego. Na początku zamie­rza­łem po pro­stu prze­słać go swo­jemu adwo­ka­towi, by umie­ścił go w aktach sprawy obok kore­spon­den­cji innych sępów, które chcą ogryźć moje kości.

* * *

Robin­son, posłu­gu­jący się kil­koma pseu­do­ni­mami, w tym „Anthony Tho­mas” i „James Tur­ner”, znany był swoim nie­licz­nym przy­ja­cio­łom jako J.R. Uro­dził się 27 grud­nia 1943 roku w Cicero w sta­nie Illi­nois, na robot­ni­czym przed­mie­ściu Chi­cago. Ma zie­lone oczy, szpa­ko­wate włosy i lekko łysieje; mie­rzy sto sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów, waży sie­dem­dzie­siąt pięć kilo­gra­mów.

Nie chciał roz­ma­wiać choćby o swoim dzie­ciń­stwie, jeśli nie otrzyma ogrom­nej kwoty (wcze­śniej wspo­mnia­nych czte­ry­stu tysięcy dola­rów), ale z ofi­cjal­nych źró­deł wia­domo, że był jed­nym z pię­ciorga dzieci poboż­nego kato­lic­kiego mał­żeń­stwa. Wycho­wał się przy West 32nd Street 4916, dwie prze­cznice na pół­noc od Spor­t­sman’s Park Race Track w Cicero. Ojciec Robin­sona, Henry, pra­co­wał jako ope­ra­tor maszyny w fabryce Haw­thorne Works, nale­żą­cej do kon­cernu Western Elec­tric. Był sym­pa­tycz­nym jego­mo­ściem, ale od czasu do czasu lubił wypić. Alberta, matka Johna, rygo­rystka, była fila­rem rodziny i sta­rała się przy­zwo­icie wycho­wać dzieci. Nie­wiele wię­cej o niej wia­domo.

[Robin­son] rzadko się odzy­wał, ale kiedy otwie­rał usta, osią­gał to, na czym mu zale­żało. Był prze­bie­gły. Szcze­rze mówiąc, miał więk­sze ambi­cje niż zdol­no­ści.

RICHARD SHOTKE, RZECZ­NIK PRA­SOWY ORGA­NI­ZA­CJI HAR­CER­SKIEJ, W WYWIA­DZIE DLA GAZETY „KAN­SAS CITY STAR”, 2005

W wieku trzy­na­stu lat Robin­son zdo­był w har­cer­stwie dwa­dzie­ścia jeden spraw­no­ści i został „skau­tem orłem” (Eagle Scout). W 1957 roku wybrano go na przy­wódcę stu dwu­dzie­stu har­ce­rzy, któ­rzy pole­cieli do Lon­dynu, by 18 listo­pada wystą­pić przed kró­lową Elż­bietą II i księ­ciem Edyn­burga w lon­dyń­skim teatrze Pal­la­dium. Spy­ta­łem Robin­sona, czy mógłby powie­dzieć mi coś wię­cej o tym pamięt­nym doświad­cze­niu. Odpo­wiedź brzmiała:

Ni­gdy wcze­śniej z nikim o tym nie roz­ma­wia­łem i nie będę teraz o tym z Panem dys­ku­to­wał. To bar­dzo cenne infor­ma­cje. Pań­scy bry­tyj­scy czy­tel­nicy byliby bar­dzo zain­te­re­so­wani moim wystę­pem przed kró­lową. Jeśli prze­śle mi Pan pięć­set dola­rów, dosta­nie Pan tę histo­rię na wyłącz­ność; może ją Pan sprze­dać mediom i zaro­bić dużo pie­nię­dzy.

Trzy dni póź­niej ścią­gną­łem z inter­netu wyci­nek pra­sowy na temat występu przed kró­lową, wysła­łem go J.R. i grzecz­nie odrzu­ci­łem jego hojną pro­po­zy­cję. Wie­dzia­łem już, że gawę­dził za kuli­sami z Judy Gar­land i powie­dział aktorce Gra­cie Fields, iż pra­gnie wstą­pić do semi­na­rium duchow­nego.

Robin­son był ambit­nym mło­dzień­cem, choć jego zdol­no­ści nie dorów­ny­wały aspi­ra­cjom. Mówił rówie­śni­kom, że zamie­rza zostać księ­dzem i pra­co­wać w Waty­ka­nie, ale nikt, praw­do­po­dob­nie nawet on sam, nie wie­dział, co naprawdę chce zro­bić ze swoim życiem; opo­wia­da­nia o Waty­ka­nie były tylko spo­so­bem na zwró­ce­nie na sie­bie uwagi. Fakty mówią same za sie­bie: jako uczeń Quigley Pre­pa­ra­tory Semi­nary w cen­trum Chi­cago uzy­ski­wał kiep­skie oceny i spra­wiał kło­poty wycho­waw­cze. Po waka­cjach nie wró­cił do Quigley; praw­do­po­dob­nie nie otrzy­mał pro­mo­cji do następ­nej klasy z powodu złych stopni lub nie­wła­ści­wego zacho­wa­nia.

W 1961 roku ukoń­czył szkołę śred­nią i roz­po­czął naukę w Mor­ton Junior Col­lege w Cicero. Poznał Nancy Jo Lynch, z którą oże­nił się w 1964 roku. Po czter­dzie­stu jeden latach domo­wego czyśćca żona wzięła z nim roz­wód 25 lutego 2005 roku. I tak oka­zy­wała wobec niego aniel­ską cier­pli­wość; w końcu zdała sobie sprawę, że jej nie­wierny mąż, który nie prze­pra­co­wał w życiu uczci­wie ani jed­nego dnia, stał się seryj­nym mor­dercą.

Na początku Robin­so­no­wie prze­pro­wa­dzili się do Kan­sas City w sta­nie Mis­so­uri, gdzie John uczęsz­czał na kurs zawo­dowy i uczył się fachu radio­loga. Ni­gdy nie skoń­czył szkoły, lecz nie prze­szko­dziło mu to w uzy­ska­niu pracy w szpi­talu dzie­cię­cym, gdzie wyta­pe­to­wał ściany swo­jego gabi­netu fał­szy­wymi dyplo­mami i cer­ty­fi­ka­tami. Był tak nie­zręczny w rela­cjach z małymi pacjen­tami, że kole­dzy uwa­żali go za oszu­sta albo jed­nego z naj­bar­dziej nie­kom­pe­tent­nych tech­ni­ków, jacy kie­dy­kol­wiek wyko­ny­wali ten zawód. Cho­ciaż pra­cow­nicy szpi­tala zapa­mię­tali Robin­sona jako dość miłego mło­dego czło­wieka, zda­wali sobie sprawę, że nie jest wykwa­li­fi­ko­wa­nym radio­lo­giem. Jose­phine Ber­mel, która z nim pra­co­wała, powie­działa, że po pro­stu nie radził sobie z pacjen­tami: „Musie­li­śmy go uczyć, jak popraw­nie wyko­ny­wać bada­nia”. Cał­ko­wita nie­kom­pe­ten­cja spra­wiła, że stra­cił pracę. Miał wtedy zale­d­wie dwa­dzie­ścia jeden lat, a żona nie­dawno uro­dziła pierw­sze dziecko.

Nie­zra­żony nie­po­wo­dze­niem, posłu­gu­jąc się fał­szy­wymi dyplo­mami, J.R. wkrótce zna­lazł pracę jako tech­nik rent­ge­no­log w gabi­ne­cie lekar­skim w Kan­sas City. Został zatrud­niony przez dok­tora Wal­lace’a Gra­hama, absol­wenta Wydziału Medycz­nego Uni­wer­sy­tetu Harvarda, gene­rała bry­gady Sił Powietrz­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych w sta­nie spo­czynku, wie­lo­let­niego oso­bi­stego leka­rza pre­zy­denta Harry’ego S. Tru­mana i jego żony Eli­za­beth. W 1964 roku dok­tor Gra­ham powie­dział „The New York Times Maga­zine”: „Tru­ma­no­wie byli zdrowi. Czu­łem się naj­bar­dziej bez­ro­bot­nym leka­rzem w kraju”.

Wio­sną 1944 roku, słu­żąc w Pierw­szym Szpi­talu Polo­wym Pierw­szej Armii, kapi­tan (póź­niej puł­kow­nik) Wal­lace Gra­ham bro­dził po kostki w wodzie na plaży Omaha w sek­to­rze o kryp­to­ni­mie „Easy Red” cztery dni po inwa­zji wojsk ame­ry­kań­skich w Nor­man­dii. Kilka kilo­me­trów dalej wciąż sza­lała bitwa, a on udzie­lał pomocy ran­nym; pod wie­czór jego szpi­tal polowy – namioty, pod któ­rymi stało czte­ry­sta łóżek – opie­ko­wał się bli­sko dzie­wię­ciu­set ran­nymi i kona­ją­cymi żoł­nie­rzami. Szpi­tal Gra­hama posu­wał się za linią frontu we Fran­cji, Bel­gii i w Niem­czech; dok­tor uczest­ni­czył w naj­bar­dziej zażar­tych wal­kach, w tym w ofen­sy­wie w Arde­nach, gdzie został ranny. Otrzy­mał Brą­zową Gwiazdę, a także inne odzna­cze­nia, w tym fran­cu­skie, bry­tyj­skie, holen­der­skie i bel­gij­skie.

W Bia­łym Domu miał na par­te­rze gabi­net wypeł­niony naj­no­wo­cze­śniej­szą apa­ra­turą medyczną i leczył rów­nież wyż­szych rangą pra­cow­ni­ków admi­ni­stra­cji. Póź­niej otrzy­mał awans na gene­rała bry­gady Sił Powietrz­nych. W dal­szym okre­sie opie­ko­wał się Tru­ma­nami w ich rodzin­nym mie­ście Inde­pen­dence w sta­nie Mis­so­uri. Kiedy w 1954 roku sie­dem­dzie­się­cio­let­niego pre­zy­denta prze­wie­ziono do szpi­tala w Kan­sas City na pilną ope­ra­cję, usu­nął mu wore­czek żół­ciowy i wyro­stek robacz­kowy. Uzy­skał dyplom leka­rza w Harvard Medi­cal School. Przez całe życie inte­re­so­wał się bota­niką, a ponadto upra­wiał boks. Wydaje się, że jedyną błędną decy­zją w całej dłu­giej, wybit­nej karie­rze było zatrud­nie­nie Johna Robin­sona.

W jaki spo­sób Robin­son zdo­łał zdo­być pracę u dok­tora Gra­hama jako tech­nik labo­ra­to­ryjny i kie­row­nik reje­stra­cji, to temat na osobną opo­wieść. Gra­ham z pew­no­ścią nie był głup­cem. Wspo­mi­nał póź­niej, że zro­biły na nim wra­że­nie osią­gnię­cia Robin­sona jako skauta orła, a także „liczne dyplomy i świa­dec­twa” w dzie­dzi­nie radio­lo­gii. Dok­tor Gra­ham, bar­dzo sza­no­wany lekarz, oka­zał się zbyt ufny i dał się nabrać cynicz­nemu łga­rzowi potra­fią­cemu robić dobre wra­że­nie.

Wkrótce po pod­ję­ciu pracy u Gra­hama John doko­nał epo­ko­wego odkry­cia, że okra­da­nie zna­jo­mych dostar­cza nie­zwy­kłej przy­jem­no­ści. Póź­niej zaj­mo­wał się tym przez całe życie; wyłu­dzał pie­nią­dze pra­wie od każ­dego, z kim się zetknął. Wzbo­ga­ca­nie się cudzymi pie­niędzmi sta­no­wiło istotę jego życia – dzia­łał podob­nie jak banki, które zaj­mują się tym od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Od tam­tej pory nie­ustan­nie kom­bi­no­wał i zupeł­nie zapo­mniał o uczci­wo­ści.

Roz­po­czął dzia­łal­ność kry­mi­nalną w 1967 roku, ale wkrótce powi­nęła mu się noga: otrzy­mał wyrok trzech lat wię­zie­nia z zawie­sze­niem za defrau­da­cję trzy­dzie­stu trzech tysięcy dola­rów nale­żą­cych do pięć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niego dok­tora Gra­hama. Kradł i zacho­wy­wał się nie­sto­sow­nie w poradni. Prze­chwa­lał się przy­ja­cio­łom i kole­gom, że kupił dom. Upra­wiał seks zarówno z kole­żan­kami z pracy, jak i pacjent­kami – jedną z nich uwiódł w pra­cowni rent­ge­no­lo­gicz­nej. Powie­dział jej, że śmier­tel­nie chora żona nie jest w sta­nie go zaspo­koić.

Skąd wziął pie­nią­dze na zakup domu? Odpo­wiedź jest pro­sta: cał­ko­wi­cie opróż­nił rachu­nek ban­kowy poradni, aż po sze­ściu mie­sią­cach od jego zatrud­nie­nia zdu­miony i kom­plet­nie oszo­ło­miony dok­tor Gra­ham musiał zre­zy­gno­wać z wypła­ce­nia pra­cow­ni­kom pre­mii na Boże Naro­dze­nie. Tajem­ni­cze znik­nię­cie pie­nię­dzy dopro­wa­dziło do kon­troli rachun­ków, po czym odkryto, że Robin­son jest zło­dzie­jem. Został aresz­to­wany i wypro­wa­dzony w kaj­dan­kach; uda­wał głę­boką skru­chę i prze­pra­szał w nadziei, że zosta­nie łagod­nie uka­rany. Nie prze­li­czył się.

W 1969 roku ska­zano go za defrau­da­cję, ale ponie­waż było to jego pierw­sze prze­stęp­stwo i przy­rzekł zwrot skra­dzio­nej kwoty, sędzia okręgu Jack­son potrak­to­wał go łagod­nie i wymie­rzył mu karę trzech lat wię­zie­nia w zawie­sze­niu. Dok­tor Gra­ham ni­gdy nie zoba­czył ani centa ze skra­dzio­nych pie­nię­dzy.

* * *

Następ­nym eta­pem kariery J.R. była praca w fir­mie zaj­mu­ją­cej się wynaj­mem sprzętu tele­wi­zyj­nego. Wkrótce zaczął ją okra­dać. Kiedy w końcu ujaw­niono jego prze­stęp­stwa, firma nie zło­żyła zawia­do­mie­nia na poli­cji, ale oczy­wi­ście go zwol­niła.

W ciągu kolej­nej dekady miał czę­sto kło­poty z poli­cją. Stale otrzy­my­wał wyroki z zawie­sze­niem i uda­wało mu się doko­ny­wać oszustw. Jeden z pra­co­daw­ców, pytany o pierw­szą roz­mowę z Robin­so­nem, powie­dział: „Spra­wiał dosko­nałe wra­że­nie, był dobrze ubrany, przy­stojny, wyda­wał się osobą o dużej wie­dzy, ład­nie mówił. Jak pan wie, w póź­niej­szym okre­sie okradł różne firmy na dzie­siątki tysięcy dola­rów”.

Robin­son? Nie zosta­wił­bym go samego na podwórku, żeby mi umył samo­chód. Ten sukin­syn ukradłby wóz, wąż, kran, a do tego wyniósł w wia­drach tyle wody, ile zdo­łałby udźwi­gnąć.

JEFF TIETZ, BYŁY FUNK­CJO­NA­RIUSZ POLI­CJI KAN­SAS CITY, W ROZ­MO­WIE Z AUTO­REM

Trzeba oddać Robin­so­nowi spra­wie­dli­wość – był wyjąt­kowo uparty i potra­fił zna­ko­mi­cie wykrę­cać się od odpo­wie­dzial­no­ści. Przez następne dwa­dzie­ścia lat nie­ustan­nie zmie­niał pracę, ucie­kał przed wyro­kami w zawie­sze­niu, liczył na swoje szczę­ście i prze­no­sił się ze stanu do stanu, a kiedy wpa­dał na gorą­cym uczynku, uda­wało mu się prze­ko­nać pra­co­daw­ców, żeby nie zawia­da­miali poli­cji.

W 1977 roku kupił duży dom nad sta­wem. Stał on na tere­nie prze­szło pół­to­ra­hek­ta­ro­wej posia­dło­ści wcho­dzą­cej w skład kom­pleksu Ple­asant Val­ley Farms, boga­tego, ład­nego osie­dla w Over­land Park w okręgu John­son w sta­nie Kan­sas. W owym cza­sie J.R. i Nancy mieli już czworo dzieci i tutaj, w malow­ni­czym wiej­skim oto­cze­niu, Robin­son zało­żył firmę o nazwie Hydro-Gro Inc. Rze­komo zaj­mo­wała się ona hydro­po­niką, metodą hodowli roślin w wodzie z dodat­kiem sub­stan­cji mine­ral­nych – zna ją każda osoba upra­wia­jąca w domu mari­hu­anę.

J.R. opu­bli­ko­wał bro­szurę rekla­mu­jącą Hydro-Gro Inc.; miała sześć­dzie­siąt cztery strony i była wydru­ko­wana na kre­do­wym papie­rze. Gło­siła, że John to „ceniony wykła­dowca”, „autor” i „pio­nier hydro­po­niki”. Ostat­nie z tych twier­dzeń z pew­no­ścią zdu­mia­łoby sta­ro­żyt­nych, ponie­waż ist­nieją znacz­nie wcze­śniej­sze przy­kłady hydro­po­nicz­nej hodowli roślin niż „pio­nierskie” prace J.R. – wystar­czy wspo­mnieć wiszące ogrody Semi­ra­midy, pły­wa­jące ogrody Azte­ków w mie­ście Mek­syk oraz doświad­cze­nia chiń­skie. Egip­skie tek­sty hie­ro­gli­ficzne napi­sane setki lat przed naszą erą wspo­mi­nają o upra­wie roślin w wodzie, więc hydro­po­nika nie jest niczym nowym. W latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku inte­re­so­wali się nią nie tylko naukowcy, w tym współ­pra­cow­nicy NASA, lecz rów­nież tra­dy­cyjni far­me­rzy i hob­by­ści, jed­nak nie wymie­niano wśród nich Johna E. Robin­sona.

Hydro-Gro Inc. była oczy­wi­ście firmą krza­kiem. Pozwo­liła Robin­so­nowi wyłu­dzić dwa­dzie­ścia pięć tysięcy dola­rów od bli­skiego przy­ja­ciela, który miał nadzieję uzy­skać wyż­szą stopę zwrotu od zain­we­sto­wa­nego kapi­tału, by opła­cić koszty lecze­nia umie­ra­ją­cej żony.

Legi­ty­mu­jąc się fał­szy­wymi dyplo­mami z radio­lo­gii i rze­ko­mymi osią­gnię­ciami w hydro­po­nice, zdo­łał zostać człon­kiem zarządu sto­wa­rzy­sze­nia orga­ni­zu­ją­cego warsz­taty dla nie­peł­no­spraw­nych. Spra­wo­wał tę funk­cję ponad dwa mie­siące, a następ­nie, jako wybitny filan­trop, otrzy­mał tytuł Czło­wieka Roku.

Jak dowo­dzą wycinki pra­sowe, cnoty Robin­sona opi­sy­wał „Kan­sas City Times”. W trak­cie spe­cjal­nej kola­cji uro­czy­ście wrę­czono mu list gra­tu­la­cyjny pod­pi­sany przez bur­mi­strza i sena­tora repre­zen­tu­ją­cego stan Mis­so­uri.

Robin­son twier­dzi, że kiedy go zapro­szono, nie miał poję­cia, że zosta­nie uho­no­ro­wany. Po ogło­sze­niu nazwi­ska zwy­cięzcy uda­wał zasko­czo­nego i przy­jął nagrodę, a tym­cza­sem pozo­stali człon­ko­wie zarządu sto­wa­rzy­sze­nia sie­dzieli ze zdu­mio­nymi minami. Gdyby świat był spra­wie­dliwy, byłby uwa­żany za boha­tera, ale ze skom­pli­ko­wa­nych, nie­for­tun­nych powo­dów tak się nie stało.

Wkrótce po przy­zna­niu zaszczyt­nego tytułu wyszło na jaw, iż został on uzy­skany oszu­kań­czymi meto­dami, na pod­sta­wie sfał­szo­wa­nych reko­men­da­cji wysła­nych do rady miej­skiej przez samego Czło­wieka Roku – Johna E. Robin­sona.

Kiedy ojco­wie mia­sta, któ­rych pod­pisy sfał­szo­wano na reko­men­da­cjach, prze­czy­tali o uro­czy­sto­ści w lokal­nej pra­sie, J.R. zna­lazł się w tara­pa­tach. Jeden z rze­ko­mych auto­rów wpadł we wście­kłość; w fał­szy­wym liście pomy­lono pisow­nię jego nazwi­ska. „Kan­sas City Times”, ziry­to­wany oszu­stwem, zemścił się i zde­ma­sko­wał Robin­sona jako kan­cia­rza. Jego dzieci wyśmie­wano w szkole, a żona nie chciała poka­zy­wać się publicz­nie. Jak zare­ago­wał J.R.? Gdyby miał choć odro­binę przy­zwo­ito­ści i jakie­kol­wiek zasady moralne, powi­nien zapaść się pod zie­mię ze wstydu – tak można by przy­pusz­czać. Jed­nak J.R., rów­nie szczery jak uśmiech pro­sty­tutki, w ogóle nie prze­jął się skan­da­lem.

* * *

Czy­tel­nicy z pew­no­ścią doszli już do wnio­sku, że Robin­son to nie­zbyt cie­kawa postać, któ­rej nie należy ufać i z którą nie należy zawie­rać jakich­kol­wiek umów. Autor niniej­szej książki wcale się nie zdzi­wił, gdy J.R. napi­sał do niego list dato­wany na 20 lutego 2008 roku, w któ­rym oświad­czył: „Przed roz­po­czę­ciem dal­szej kore­spon­den­cji z Panem chcę otrzy­mać czte­ry­sta tysięcy dola­rów; kwota ta może się zmie­nić zależ­nie od potrzeb. Zastrze­gam, że wszyst­kie infor­ma­cje i fun­du­sze będzie kon­tro­lo­wał mój adwo­kat. Pro­szę nie mydlić mi oczu! Nie mam czasu na czy­ta­nie non­sen­sów. Cze­kam na wia­do­mość od Pana”.

W 1980 roku Robin­son roz­po­czął pracę jako szef kadr dużej firmy i natych­miast sku­pił uwagę na jej rachunku ban­ko­wym – pra­wie jak rakieta napro­wa­dzana na pod­czer­wień. Prze­ka­zał czter­dzie­ści tysięcy dola­rów nale­żą­cej do niego fik­cyj­nej fir­mie PSA. Znowu otrzy­mał wyrok w zawie­sze­niu, tym razem pięć lat.

W latach 1969–1991 John Robin­son został czte­ro­krot­nie ska­zany za defrau­da­cję i kra­dzież, a ponadto uzy­skał nie­zwy­kłe wyróż­nie­nie: ame­ry­kań­ska Komi­sja Papie­rów War­to­ścio­wych i Giełdy doży­wot­nio zabro­niła mu zaj­mo­wa­nia się dzia­łal­no­ścią w biz­ne­sie. Oczy­wi­ście nie­które z jego prze­stępstw były drobne – stra­cił pracę w fir­mie Mobil Cor­po­ra­tion za kra­dzież znacz­ków pocz­to­wych o war­to­ści trzy­stu dola­rów – jed­nak inne oka­zały się znacz­nie cięż­sze.

Ni­gdy nie miał nor­mal­nej pracy, chyba żeby uznać za taką wymy­śla­nie spo­so­bów, jak wyłu­dzić od ludzi pie­nią­dze.

PRO­KU­RA­TOR OKRĘ­GOWY PAUL MOR­RI­SON NA PRO­CE­SIE ROBIN­SONA OSKAR­ŻO­NEGO O MOR­DER­STWO, 2002

Z naj­wyż­szym tru­dem unik­nął ban­kruc­twa. Póź­niej bez żenady dzia­łał dalej i zało­żył firmę Equi-Plus, spe­cja­li­zu­jącą się w „kon­sul­ta­cjach w dzie­dzi­nie zarzą­dza­nia”. Nawią­zał współ­pracę z przed­się­bior­stwem Back Care Sys­tems, uczciwą firmą pro­wa­dzącą semi­na­ria na temat bólów w ple­cach. Wkrótce przy­spo­rzył jej sporo bólu w ple­cach – znowu zna­lazł się w swoim żywiole.

Opiszmy krótko tę sprawę. Equi-Plus, spółka nale­żąca do Robin­sona, zawarło lukra­tywny kon­trakt na przy­go­to­wa­nie pakietu usług – miał on obej­mo­wać plan mar­ke­tin­gowy, dru­ko­wane mate­riały pro­mo­cyjne i filmy rekla­mowe na temat łago­dze­nia bólu ple­ców. Po jakimś cza­sie Equi-Plus prze­ka­zało kon­tra­hen­towi serię fak­tur na znaczne kwoty – i nic wię­cej. Znowu wsz­częto śledz­two w spra­wie dzia­łal­no­ści biz­ne­so­wej ener­gicz­nego Johna Robin­sona, który przed­sta­wił liczne zaprzy­się­żone oświad­cze­nia – sfał­szo­wane – potwier­dza­jące rze­tel­ność fak­tur prze­ka­za­nych Back Care Sys­tems.

W trak­cie wspo­mnia­nego wcze­śniej śledz­twa J.R., prze­bie­gły jak wąż, zało­żył firmę Equi-II, zare­je­stro­waną w Over­land Park, i przed­sta­wiał się jako „kon­sul­tant w sfe­rze medy­cyny, rol­nic­twa i dzia­łal­no­ści cha­ry­ta­tyw­nej”. Kie­ru­jąc tym przed­się­bior­stwem, zaczął pro­wa­dzić znacz­nie bar­dziej zło­wrogą dzia­łal­ność niż defrau­da­cja i kra­dzież.

Ukradł Back Care Sys­tems czter­dzie­ści tysięcy dola­rów i dobrze je ukrył. Zaku­pił miesz­ka­nie w mie­ście Ola­the na połu­dnie od Kan­sas City. Tutaj, w miłej atmos­fe­rze, mógł się cie­szyć nie­zli­czo­nymi roman­sami poza­mał­żeń­skimi. Jedna z uwie­dzio­nych przez niego kobiet powie­działa: „John dosłow­nie zwa­lił mnie z nóg. Trak­to­wał mnie jak kró­lową: zawsze miał pie­nią­dze i zabie­rał mnie do eks­klu­zyw­nych restau­ra­cji i hoteli”.

Dobra robota, John, ale sytu­acja coraz bar­dziej się kom­pli­ko­wała. Roz­wią­zły kan­ciarz wie­dział, że na hory­zon­cie zbie­rają się ciemne chmury. Sprawa kra­dzieży na szkodę Back Care Sys­tems tra­fiła do sądu i ze względu na poprzed­nie prze­stęp­stwa gro­ziło mu sie­dem lat wię­zie­nia. Jed­nak prze­by­wał w zakła­dzie kar­nym zale­d­wie kilka mie­sięcy, po czym zwol­niono go warun­kowo; okres próbny miał trwać pięć lat.

John Robin­son ode­brał nam naj­star­szą córkę, którą bar­dzo kocha­li­śmy. Po jej znik­nię­ciu moja żona zupeł­nie się zała­mała. Wyrwano jej serce z piersi.

WIL­LIAM „BILL” GOD­FREY, OJCIEC PAULI, 2003

Atrak­cyjna, ciem­no­włosa Paula God­frey zaczęła pra­co­wać dla J.R. w Equi-II jako przed­sta­wi­cielka han­dlowa po ukoń­cze­niu szkoły śred­niej w Ola­the. Nowy szef powie­dział, że musi poje­chać do Tek­sasu na szko­le­nie finan­so­wane przez firmę. Przy­był po dziew­czynę do domu jej rodzi­ców w Over­land Park, by zawieźć ją na lot­ni­sko. Ni­gdy wię­cej nie zoba­czyli córki.

Rodzice Pauli przez kilka dni nie mieli od niej żad­nych wia­do­mo­ści i w końcu zawia­do­mili Depar­ta­ment Poli­cji Over­land Park. Funk­cjo­na­riu­sze prze­słu­chali Robin­sona, ale uda­wał, że nic nie wie. Zaak­cep­to­wali jego wyja­śnie­nia i ode­szli.

Nie­długo póź­niej poli­cja odna­la­zła list pod­pi­sany przez Paulę God­frey, który zaczy­nał się od słów: „Kiedy to prze­czy­ta­cie, dawno mnie tu nie będzie. Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łam, czy pojadę do Cle­ve­land, Chi­cago czy Denver. No cóż…”. Paula napi­sała, że czuje się dobrze, ale nie chce utrzy­my­wać kon­tak­tów z rodziną. Schlud­nie zło­żony list zna­le­ziono na dnie teczki nale­żą­cej do nie­ja­kiego Irvinga „Irva” Blat­t­nera, oszu­sta współ­pra­cu­ją­cego z Robin­so­nem. Blat­t­nera aresz­to­wano w związku z zupeł­nie inną sprawą. Jed­no­stro­ni­cowy list był foto­ko­pią; towa­rzy­szył mu ory­gi­nalny list J.R. wysłany do Blat­t­nera w fir­mo­wej koper­cie Equi-II.

Po zapo­zna­niu się z listem poli­cja zamknęła śledz­two. Paula God­frey była pierw­szą kobietą zamor­do­waną przez Robin­sona, ale prawda wyszła na jaw dopiero w 2003 roku. Wydaje się, że Paula, dosko­nała łyż­wiarka, miała jakieś kło­poty z chło­pa­kiem, a Robin­son poży­czył jej pie­nią­dze. Irving Blat­t­ner zna­lazł jej pokój w motelu w Bel­ton w sta­nie Mis­so­uri, za gra­nicą stanu, gdzie chło­pak nie mógł jej zna­leźć. Pew­nego wie­czoru Robin­son poje­chał do motelu, w któ­rym zatrzy­mała się dziew­czyna, po czym z nie­wia­do­mych przy­czyn ude­rzył ją w głowę lampą, a Blat­t­ner zablo­ko­wał drzwi, by nie mogła uciec. Jej ciała ni­gdy nie odna­le­ziono.

Jako filan­trop pra­gnący poma­gać mło­dym kobie­tom J.R. zwró­cił się do Tru­man Medi­cal Cen­ter w Inde­pen­dence, nie­wiel­kim mie­ście w okręgu Mont­go­mery. Wygło­sił wykład dla pra­cow­ni­ków socjal­nych i poin­for­mo­wał zebra­nych, że wraz z kil­koma miej­sco­wymi przed­się­bior­cami zało­żył sto­wa­rzy­sze­nie o nazwie Kan­sas City Outre­ach. Spo­glą­da­jąc znad oku­la­rów, wyja­śnił pro­tek­cjo­nal­nym tonem, że jest to orga­ni­za­cja cha­ry­ta­tywna, która ma zapew­nić mło­dym nie­za­męż­nym mat­kom miej­sce zamiesz­ka­nia, naukę zawodu i opiekę nad dziećmi. Tru­man Medi­cal Cen­ter wyczuł pod­stęp i nie chciał poma­gać oszu­stowi, więc Robin­son zapro­po­no­wał ten sam pro­jekt orga­ni­za­cji Bir­th­ri­ght, poma­ga­ją­cej mło­dym kobie­tom, które zaszły w ciążę, a Bir­th­ri­ght z kolei umoż­li­wił mu kon­takt z Hope House, hoste­lem dla mło­dych matek.

Według autora Davida McC­lin­tricka J.R. poin­for­mo­wał obie orga­ni­za­cje, że Kan­sas City Outre­ach „może uzy­skać finan­so­wa­nie od firm Xerox, IBM i innych dużych kor­po­ra­cji” (ta dekla­ra­cja bar­dzo by je zdzi­wiła). Wybitny filan­trop popro­sił pra­cow­ni­ków socjal­nych o poda­nie nazwisk kan­dy­da­tek, które mogłyby współ­pra­co­wać z Kan­sas City Outre­ach. Na początku stycz­nia 1985 roku skon­tak­to­wał się z nim Hope House i prze­ka­zał dane Lisy Stasi.

W tym momen­cie warto się zatrzy­mać i prze­ana­li­zo­wać modus ope­randi J.R. Mamy do czy­nie­nia z pato­lo­gicz­nym łga­rzem, ska­za­nym oszu­stem, defrau­dan­tem i mania­kiem sek­su­al­nym zdra­dza­ją­cym żonę, czło­wie­kiem pozba­wio­nym jakich­kol­wiek zasad, który nie cof­nie się przed niczym, by osią­gnąć swoje cele, nawet jeśli będzie musiał okra­dać cho­rych psy­chicz­nie i nacią­gać uczci­wych człon­ków spo­łe­czeń­stwa. Widzimy, że zaczął posłu­gi­wać się lip­nymi orga­ni­za­cjami, by nawią­zać kon­takt z bez­bron­nymi kobie­tami. Bez­kar­nie polo­wał na młode kobiety, a łatwo­wierne domy opieki nad samot­nymi mat­kami nie­świa­do­mie dostar­czały mu ofiary.

* * *

Dzie­więt­na­sto­let­nia Lisa Stasi, uboga, nie­wy­kształ­cona i nie­do­świad­czona, była śliczną dziew­czyną o dłu­gich ciem­nych wło­sach i ufnych oczach. Miała czte­ro­let­nią córeczkę o imie­niu Tif­fany i miesz­kała w hostelu Hope House dla samot­nych matek. Jej mał­żeń­stwo z Car­lem Sta­sim nie­stety się roz­pa­dło; mąż porzu­cił żonę i dziecko, po czym wstą­pił do mary­narki wojen­nej; słu­żył w bazie woj­sko­wej Great Lakes na przed­mie­ściach Chi­cago.

Carl powie­dział póź­niej, że poznał żonę dzięki przy­ja­cie­lowi. W sierp­niu 1984 roku wzięli ślub w Hunt­sville w Ala­ba­mie, gdzie Lisa się wycho­wała. Była wów­czas w ósmym mie­siącu ciąży. „Zamie­rza­li­śmy tam zostać i zacząć nor­malne życie, ale nie mia­łem ubez­pie­cze­nia, żona spo­dzie­wała się dziecka, więc wró­ci­li­śmy [do Kan­sas]” – zeznał Stasi przed sądem.

Kilka tygo­dni póź­niej w Tru­man Medi­cal Cen­ter, szpi­talu zna­nym z opieki nad ubo­gimi, przy­szła na świat Tif­fany Lynn. Carl i Lisa nie mieli pie­nię­dzy ani domu; ich mał­żeń­stwo szybko się roz­pa­dło. Carl wyja­śnił: „Z tru­dem wią­za­li­śmy koniec z koń­cem. Byłem nie­od­po­wie­dzialny i nie pra­co­wa­łem. Sytu­acja się pogar­szała”. Roz­stali się w poło­wie grud­nia, a kilka dni po Bożym Naro­dze­niu Carl wró­cił do mary­narki wojen­nej.

W tym momen­cie na sce­nie poja­wił się John Robin­son, przed­sta­wia­jący się jako „John Osborne”. Posłu­gu­jąc się fał­szy­wymi refe­ren­cjami, zapro­po­no­wał Lisie miesz­ka­nie i szko­le­nie zawo­dowe. Wyja­śnił, że obej­muje to pomoc w uzy­ska­niu odpo­wied­nika matury oraz że zała­twi jej potem wyjazd do Tek­sasu i szko­le­nie z wyko­ny­wa­nia nadru­ków na jedwa­biu. Oświad­czył, że po jego zakoń­cze­niu będzie mogła zna­leźć pracę w Chi­cago, Denver albo Kan­sas City. Nowy men­tor powie­dział Lisie, że pokryje nie tylko koszty miesz­ka­nia i wyży­wie­nia, ale będzie też wypła­cał jej mie­sięczne sty­pen­dium w wyso­ko­ści ośmiu­set dola­rów.

Była to pro­po­zy­cja nie do odrzu­ce­nia. Sym­pa­tyczny dobro­czyńca zabrał Lisę i Tif­fany ze schro­ni­ska, po czym ulo­ko­wał je w pokoju numer 131 w Rode­way Inn, motelu w Over­land Park; powie­dział, że za kilka dni pojadą do Chi­cago.

Kiedy opu­ścił motel, Lisa poszła w odwie­dziny do swo­jej szwa­gierki, Betty Klin­gin­smith, by z nią poroz­ma­wiać. Spę­dziła u niej noc. „Nakar­mi­łam [Lisę] i dziecko. Długo spała i wzięła kąpiel” – zeznała Klin­gin­smith na pro­ce­sie Robin­sona. Następ­nego ranka, w środę 9 stycz­nia, Lisa zate­le­fo­no­wała do recep­cji Rode­way Inn i dowie­działa się, że szuka jej roz­gnie­wany pan Osborne. Zosta­wiła recep­cjo­ni­stce wia­do­mość dla Osborne’a i popro­siła, by zadzwo­nił do Klin­gin­smith. Po kilku minu­tach zadźwię­czał tele­fon i Betty wyja­śniła Osborne’owi, jak dotrzeć do jej domu.

[Robin­son] poja­wił się u mnie po około dwu­dzie­stu pię­ciu minu­tach i zadzwo­nił do drzwi. Poszłam je otwo­rzyć ze swoim pię­cio­let­nim synem […]. Lisa wło­żyła płaszcz. Nie mar­no­wał czasu na uprzej­mo­ści. W ogóle się do mnie nie ode­zwał. Po pro­stu stał i patrzył.

Robin­son wyra­ził nie­za­do­wo­le­nie, że Lisa opu­ściła motel, po czym zażą­dał, by natych­miast z nim poje­chała. Była burza śnieżna; Lisa zanio­sła Tif­fany do samo­chodu zapar­ko­wa­nego na ulicy. Pozo­sta­wiła swoją uszko­dzoną żółtą toyotę corollę i wiele rze­czy oso­bi­stych. Póź­niej znik­nęła, podob­nie jak Paula God­frey.

Tego samego dnia w motelu Osborne wyjął cztery czy­ste arku­sze papieru listo­wego i kazał je pod­pi­sać Lisie. Popro­sił o adresy człon­ków jej naj­bliż­szej rodziny; oświad­czył, że po przy­jeź­dzie do Chi­cago będzie zbyt zajęta, by pisać listy, więc zrobi to za nią; poin­for­muje jej krew­nych, co się z nią dzieje. Nie można usta­lić, czy pro­te­sto­wała; wia­domo, że zadzwo­niła do Betty Klin­gin­smith.

„Uzna­łam, że jest w motelu” – powie­działa śled­czym Betty. „Histe­rycz­nie pła­kała. Mówiła, że jacyś «oni» chcą zabrać jej dziecko, bo jest nie­do­brą matką. Chcieli, żeby pod­pi­sała cztery czy­ste kartki papieru. Powie­dzia­łam: «Niczego nie pod­pi­suj, Liso! Niczego nie pod­pi­suj!»”. Według Betty ostat­nie słowa Lisy brzmiały: „Już idą!”, a potem tele­fon się roz­łą­czył.

Nancy, żona J.R., po wielu latach zeznała, że tego wie­czoru przy­niósł on do domu nie­mowlę. Pamię­tała, że „padał gęsty śnieg”. „Dziecko brzydko pach­niało” – oświad­czyła. „Miało brud pod paznok­ciami. Nie było ubranka na zmianę i tylko butelka zapa­so­wego pokarmu”.

Następ­nego ranka, 10 stycz­nia, Betty Klin­gin­smith zate­le­fo­no­wała do Rode­way Inn, po czym uzy­skała infor­ma­cję, że Lisa i Tif­fany się wypro­wa­dziły, a rachu­nek zapła­cił John Robin­son, nie John Osborne. Zgło­siła sprawę poli­cji z Over­land i FBI.

Tego wie­czoru J.R. nie­spo­dzie­wa­nie zate­le­fo­no­wał do swo­jego brata Dona i jego żony Helen. Bez­dzietne mał­żeń­stwo od kilku lat usi­ło­wało adop­to­wać dziecko za pośred­nic­twem wyspe­cja­li­zo­wa­nych agen­cji. J.R. wcze­śniej powie­dział bratu, że ma kon­takt z adwo­ka­tem ze stanu Mis­so­uri, który zaj­muje się adop­cjami; gdyby otrzy­mał dwa tysiące dola­rów na koszty, mógłby dzia­łać jako pośred­nik. Łatwo­wierna para wkrótce prze­ka­zała pie­nią­dze, które J.R. scho­wał do kie­szeni.

Działo się to w 1983 roku i przez następne dwa lata Robin­son usi­ło­wał zdo­być dziecko dla brata. Gdyby oszu­stwo się udało, praw­do­po­dob­nie zamie­rzał „poma­gać” innym bez­dziet­nym mał­żeń­stwom w reali­za­cji marzeń o adop­cji. W póź­niej­szym okre­sie kil­ka­krot­nie uprze­dzał Dona i Helen, że wkrótce dostar­czy dziecko, ale ni­gdy się ono nie poja­wiło.

Oszu­kań­czy plan Johna pole­gał na poszu­ki­wa­niu samot­nych kobiet w ciąży; dosko­nale wie­dział, gdzie je zna­leźć. Uda­jąc filan­tropa, zwró­cił się do miej­sco­wych ośrod­ków poma­ga­ją­cych kobie­tom w ciąży i do pra­cow­ni­ków socjal­nych, opo­wia­da­jąc o nowej orga­ni­za­cji o nazwie Kan­sas City Outre­ach, którą zało­żył wraz z „kil­koma czo­ło­wymi biz­nes­me­nami ze Wschod­niego Wybrzeża”, by poma­gać samot­nym mat­kom.

Karen Gad­dis była pra­cow­nicą socjalną w Tru­man Medi­cal Cen­ter w mie­ście Inde­pen­dence, sto­licy okręgu Mont­go­mery, i poznała Robin­sona, kiedy w 1984 roku pro­sił o kon­takty z pod­opiecz­nymi ośrodka. Szu­kał mło­dych matek, naj­le­piej bia­łych kobiet, które nie miały sil­nych związ­ków z rodzi­nami. Poka­zał Gad­dis miesz­ka­nie przy Tro­ost Ave­nue w Over­land Park i powie­dział, że wła­śnie tam zamiesz­kają kobiety.

Gad­dis wie­działa, że białe nie­mow­lęta są cenione na rynku adop­cyj­nym, a ponie­waż Robin­son nie poka­zał żad­nych refe­ren­cji, nikogo do niego nie skie­ro­wała. „Moim zda­niem uwa­żał, że znaj­dzie wiele mło­dych kobiet, któ­rych nikt nie będzie szu­kał” – powie­działa NBC’s Date­line, gdy prawda o Robin­sonie wyszła na jaw. Jed­nak po kilku dniach poznał w Hope House Lisę Stasi.

Dzień póź­niej John Robin­son wyja­śnił bratu, że młoda matka popeł­niła samo­bój­stwo w schro­ni­sku dla kobiet i że za dodat­kowe trzy tysiące dola­rów (prze­zna­czone dla fik­cyj­nego adwo­kata) zdo­bę­dzie odpo­wied­nie pod­pisy na świa­dec­twie adop­cji i prze­każe mu dziecko.

W czwar­tek 10 stycz­nia 1985 roku Don i Helen Robin­so­no­wie pole­cieli do domu J.R. w sta­nie Mis­so­uri, gdzie wrę­czyli mu trzy tysiące dola­rów i otrzy­mali bar­dzo prze­ko­nu­jące doku­menty adop­cyjne ze sfał­szo­wa­nymi pod­pi­sami nota­riu­sza, dwóch adwo­ka­tów i sędziego. Byli zachwy­ceni dziew­czynką, któ­rej nadali imię Heather. W owym cza­sie Lisa oczy­wi­ście już nie żyła; praw­do­po­dob­nie wcze­śniej została bru­tal­nie zgwał­cona. Praw­dziwa toż­sa­mość Heather wyszła na jaw po pięt­na­stu latach w wyjąt­kowo szo­ku­ją­cych oko­licz­no­ściach: męż­czy­zna, któ­rego uwa­żała za „stryja Johna”, sta­nął przed sądem za zabi­cie jej matki.

Kilka tygo­dni po znik­nię­ciu Lisy Betty Klin­gin­smith otrzy­mała pierw­szy z listów pod­ro­bio­nych przez J.R. Nosił datę znik­nię­cia Lisy i natych­miast wzbu­dził podej­rze­nia, ponie­waż Lisa nie umiała pisać na maszy­nie.

Betty!

Dzię­kuję Ci za pomoc, jestem naprawdę wdzięczna! Posta­no­wi­łam wyje­chać z Kan­sas City i roz­po­cząć z Tif­fany nowe życie. Napi­sa­łam do Marty’ego, by oddał ban­kowi samo­chód; od dawna zale­ga­łam z ratami i będą żądali ich ure­gu­lo­wa­nia. Nie mam pie­nię­dzy na raty, a samo­chód wymaga dużo pracy. Kiedy napi­sa­łam do Marty’ego, zapo­mnia­łam wspo­mnieć o skrzynce z moimi papie­rami w bagaż­niku. Po wypadku nie mogłam go otwo­rzyć. Poproś go, żeby otwo­rzył bagaż­nik i wyjął skrzynkę przed zwro­tem samo­chodu ban­kowi.

Dzięki za Twoją pomoc, ale naprawdę muszę wyje­chać i zacząć z Tif­fany nowe życie. Zasłu­guje na dobrą matkę, która będzie się nią opie­ko­wać i pra­co­wać. Ludzie z Hope House i Outre­ach oka­zali się naprawdę pomocni, ale nie mogłam korzy­stać z ich dobro­czyn­no­ści.

Uwa­żam, że powin­nam sta­nąć na wła­snych nogach i udo­wod­nić, że daję sobie radę.

Marty chciał, żebym poje­chała do Ala­bamy i zajęła się ciotką Eve­lyn, ale nie mogę tego zro­bić. Jest bar­dzo uparta i trudna we współ­ży­ciu. Nie wytrzy­ma­ła­bym z nią. Kłó­ci­łam się już o to z Mar­tym; wiem, że będzie pró­bo­wał mnie zmu­sić do wyjazdu do Ala­bamy. Nie pojadę tam.

Będę pisać od czasu do czasu, jak się mie­wam i co robię. Powiedz Car­lowi, że dam mu znać, jak może się ze mną skon­tak­to­wać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki