Kevin Garnett. Od A do Z - Kevin Garnett, David Ritz - ebook

Kevin Garnett. Od A do Z ebook

Kevin Garnett, David Ritz

4,0

Opis

Szczere wspomnienia mistrza NBA i członka koszykarskiej Galerii Sław.

Był jednym z najbardziej dominujących graczy, jakich widział świat koszykówki. I jednym z najbardziej wygadanych. W ciągu 21-letniej kariery podniósł trash-talk do rangi sztuki i nigdy nie stronił od dzielenia się przemyśleniami na kontrowersyjne tematy. W tej książce Kevin Garnett z taką samą szczerością spogląda na swoje życie i karierę.

Przeciwności, jakie napotkał, dorastając w Karolinie Południowej. Pominięcie college’u i wejście do draftu bezpośrednio ze szkoły średniej. Mecze przeciwko Michaelowi Jordanowi, Kobemu Bryantowi, LeBronowi Jamesowi i innym legendom NBA, wzloty i upadki, mistrzostwo z Boston Celtics. A pomiędzy tym wszystkim sława, rodzina, muzyka, wiara czy rasizm.

Jeśli uważasz, że Kevin Garnett zachwycał na parkiecie, poczekaj, aż przeczytasz, co ma do powiedzenia na kartkach tej książki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 395

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
12
10
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NDura

Dobrze spędzony czas

KG to jeden z większych wojowników z parkietu. Przyszedł do NBA jako właściwie nastolatek, przeszedł długą drogę by stać się mężczyzną, mistrzem i inspiracją dla innych. Wiele cytatów zapisałem w notatniku by do nich wrócić w przyszłości. Polecam nie tylko fanom basketu.
00
agnieszka_jakubiec

Nie polecam

ufzdgkhfsufshfzhfshfzhcz
00
rresol
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
AroGlen

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00
Pawcio0709

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 😀
00

Popularność




Dedykuję tę książkę moim pięknym dzieciom i rodzinie

Zawładnie tobą ten, kto cię rozgniewa.

KG

A

Anything Is Possible! Wszystko jest możliwe / Przybywam / Atlanta / Auerbach

Anything Is Possible! Wszystko jest możliwe![1]

Był rok 2008, po 13 latach w końcu wygrałem te pierdolone finały i pomogłem Celtom zdobyć pierwszy tytuł mistrzowski od ponad 20 lat.

Kiedy wybrzmiała syrena kończąca mecz, czas się zatrzymał. Mój umysł się zatrzymał. Chyba część mnie oczekiwała punktów zdobytych w ostatniej sekundzie, ale wygraliśmy bardzo wysoko. Pokonaliśmy Lakersów różnicą 39 punktów. Z dachu leciało confetti, a ja jeszcze nigdy nie byłem na takim haju, jeszcze nigdy nie czułem się taki nakręcony.

Byłem przeszczęśliwy: ludzie mnie łapali, obejmowali, całowali, płakali – patrzyłem na moją żonę, widziałem moje dzieciaki, moją rodzinę, przyjaciół, kibiców, po czym zacząłem w głowie przewijać taśmę do tyłu – jak w filmie – powtarzając kolejne sceny. Wszystko pędzi w jednej chwili w moim kierunku, rzucam do kosza na podjeździe u Billy’ego, choć jeszcze nie umiem grać, budzę się o piątej rano w Karolinie, nie mogąc przestać myśleć o kozłowaniu, jestem dzieciakiem ze wsi, a potem nastolatkiem, który próbuje rozwalić tych skurwieli na ulicach Chicago, wszystkie te zwycięstwa, porażki, zderzenia, siniaki, miliony wspomnień, miliony godzin spędzonych na ciężkiej pracy, dobijając się, łapiąc otarcia i zadrapania, żeby przebić się tam, gdzie chciałem się przebić – i oto nareszcie tu jestem. Dziennikarka Michele Tafoya trzyma mikrofon przed moją twarzą. Tłum bostońskich kibiców szaleje. Musi krzyczeć, żebym mógł ją usłyszeć.

Z Billem Russelem po zwycięstwie w Finałach w 2008 roku

Fot. Brian Babineau / NBAE / Getty Images

– MVP ligi. Najlepszy obrońca sezonu. Teraz wreszcie możesz dodać do CV tytuł mistrza NBA. Jak się z tym czujesz?

Kładę dłoń na jeszcze ciepłej czapeczce mistrzowskiej, którą mam na głowie.

– O rany, jestem teraz taki nakręcony.

Zebranie myśli zajmuje mi kilka chwil.

Kolejne obrazy przelatują mi przez głowę: siedzę w steakhousie Ruth’s Chris podczas rodzinnego obiadu, oglądam D-Wade’a walczącego z Chaunceyem Billupsem w finałach Konferencji Wschodniej, moje problemy w Greenville, turnieje amatorskie AAU, niekończące się mecze w okolicznych parkach, dorastanie, granie, bez końca, nauka, buzująca energia, rosnąca z roku na rok intensywność, ogromne pragnienie, te wszystkie marzenia przez 12 lat spędzonych w Minneapolis, przemożne pragnienie zdobycia tego dla kibiców T-Wolves, przemożne pragnienie zdobycia tego dla kibiców Celtics, przemożne pragnienie tego zwycięstwa – pożądałem tego mistrzostwa bardziej niż czegokolwiek innego, bardziej niż pieniędzy, bardziej niż sławy, bardziej niż seksu. A teraz zaczynam to sobie uświadamiać, rzeczywistość pełznie mi wzdłuż kręgosłupa, wlewa mi się do duszy, więc zdejmuję czapeczkę, odchylam głowę do tyłu i zaczynam wydzierać się jak szaleniec.

– Wszystko jest możliwe!

Kilka chwil później dodaję jeszcze:

– Na samym szczycie! Jestem na samym szczycie! Udowodniłem to! Udowodniłem!

Krzyczę tak głośno, że mój głos słychać ponad tymi 16 – a wkrótce 17 – mistrzowskimi banerami, które zwisają pod kopułą hali, mój ryk wznosi się aż do nieba. Wrzeszczę do Malika Sealy’ego i Eldricka Leamona, do wszystkich, których kochałem i straciłem. Do wszystkich tych, którzy sprawili, że tu jestem.

W pewnym momencie tej szaleńczej szarpaniny dostrzegam Kobeana. Nazywam go Kobeanem albo Beanem, bo jego tata miał ksywkę Jellybean. Bean wie, przez co przechodziłem. Goniłem jego, goniłem Shaqa, goniłem Timmy’ego Duncana, goniłem osiągnięcia ich wszystkich, a teraz wreszcie nadeszła moja chwila.

– Gratulacje, stary – mówi Bean. – Ciesz się tą chwilą, bo niewiele więcej takich przeżyjesz. Za rok to ja skopię ci dupsko, suko.

Muszę się jakoś odgryźć, muszę mu jakoś odpowiedzieć.

– Dopiero zaczęliśmy. To nie Minnesota.

– Zobaczymy.

– Pozdrów Vanessę i dzieciaki – mówię. – Kocham cię, bracie.

– Też cię kocham, stary.

Jak goryl łapię go za szyję i pytam:

– Bean, ale dałeś dziś z siebie wszystko, prawda?

– Oj tak, kurwa – odpowiada Kob. – Chciałem cię rozjebać, suko.

To piękne, bo przecież wiem, jaki jest wkurwiony – Bean nienawidzi przegrywać bardziej niż ktokolwiek inny – ale wiem też, że musi się choć trochę cieszyć, że przytrafiło się to właśnie mnie, jego ziomalowi.

Bean, tak jak ja, wierzy w ludzką duszę, której nie da się powstrzymać. I właśnie ta dusza sprawia, że wszystko jest możliwe. Te słowa wyszły prosto z mojego serca, z moich trzewi, wzięły się z całego mojego życia. Można odnieść je do tego, co dzieje się właśnie teraz, do tej chwili, do tej sekundy, bo właśnie tu jestem, ja, koleś, który cierpi na ADD i ADHD, w związku z czym nie czyta zbyt wielu książek, za to siedzi i pisze teraz własną książkę. To ci dopiero wyprawa, co?

Zaburzenia koncentracji uwagi (ADD) i zespół nadpobudliwości psychoruchowej (ADHD). Mam jedno i drugie. Mam też dysleksję, a to znaczy, że wszystko, kurwa, widzę od tyłu. Miewam wizje. Przez długi czas myślałem, że jestem upośledzony, aż w końcu mój wspaniały przyjaciel – wielkie dzięki, Toreyu Austin – powiedział: „Słuchaj, stary, a może to oznacza, że masz jakąś supermoc”. Słowa Toreya nadeszły w samą porę. Przedtem musiałem się zmagać z poczuciem niższości, bo nauczyciele się czepiali, że nie najlepiej radzę sobie z czytaniem. Formalna diagnoza pojawiła się na późniejszym etapie mojego życia, kiedy byłem już dorosły. Bo jako dzieciak z Karoliny Południowej nie miałem dostępu do znających się na rzeczy specjalistów, którzy mogliby stwierdzić, co jest ze mną nie tak. Miałem po prostu problemy z ułożeniem słów na stronie.

A przecież właśnie to teraz robię – zapisuję słowa na stronie.

To jeden z powodów, dla których postanowiłem ułożyć tę książkę jak encyklopedię – w krótkie, proste hasła do przeczytania na jeden raz. Bo mam problemy z czytaniem i z utrzymaniem uwagi i nie jestem typem, który położyłby się z książką na kanapie na godzinę albo dwie. Mogę wziąć ją do ręki, rzucić okiem na jedną albo dwie strony, a potem spadam. I chciałem napisać coś, co sam chciałbym przeczytać. Chciałem coś zmienić, zrobić to inaczej. Nigdy specjalnie się nie przejmowałem przestrzeganiem zasad. Olałem reguły, kiedy zgłosiłem się do draftu, zamiast iść studia. Albo wtedy, gdy wynegocjowałem najwyższy w tamtych czasach kontrakt w świecie zawodowego sportu. I wtedy, kiedy rozgrywałem piłkę albo ustawiałem się na skrzydle zamiast pod koszem, jak wszyscy inni wysocy koszykarze. I na pewno nie zamierzam przejmować się jakimiś zasadami, pisząc tę książkę.

Wiem, że „ADD” i „ADHD” znajdują się w alfabecie przed „Anything Is Possible!”. W ogóle jest całkiem sporo słów, nazwisk i zwrotów, które zaczynają się na literkę A, były w moim życiu ważne i zgodnie z alfabetem powinny znaleźć się przed „Anything Is Possible!”. Na przykład „AAU” (Amateur Athletic Union) albo „Alpha Dog” (samiec alfa), albo „AI” (Allen Iverson). Uwierzcie mi, w końcu jeszcze do tego dojdziemy. Ale musiałem zacząć od „Anything Is Possible!”, bo właśnie to jest najważniejsze. W tym zdaniu mieści się wszystko, o czym przeczytacie w tej książce. Ale jest jeszcze jedno słowo – „agenda”. Pozwólcie, że powiem to wprost: moja agenda polega na tym, żeby pokazać wam, jak negatywy mogą zamienić się w pozytywy i jak te pozytywy mogą zmienić twoje życie na lepsze. A jedynym sposobem, w jaki mogę to zrobić, jest uczciwe opisanie wszystkich negatywów. Wszystkich błędów, które popełniłem. Wszystkich trudności, z którymi się borykałem. Bólu, którego doświadczyłem. Wiem, że szczerość bywa krępująca. Teraz po raz pierwszy mówię szczerze o chorobie, która sprawiała, że miałem problemy z nauką. Nie powiedziałem o tym nawet Kobeanowi, choć przecież on sam też był dyslektykiem. Ale skoro mam być naprawdę szczery, to muszę się też przyznać, że zastanawiam się teraz, czy to dobry pomysł. Zaczynam mieć wątpliwości.

Wątpliwości podstawiają ci nogę, zawracają cię z drogi, sprawiają, że odpuszczasz. Zwątpienie to jedyna rzecz, która powstrzymuje nas przed eksplorowaniem nowych obszarów. Musisz je zrozumieć. Nie możesz go po prostu wykasować, bo tak ci się podoba. Musisz nad nim pracować. Wszyscy musimy. Musimy ze skurwielem pogadać. Musimy powiedzieć: „Widzę pana, Panie Zwątpienie. Słyszę pana, Panie Zwątpienie. Wiem, że chcesz mnie powstrzymać przed tym, co chciałem zrobić. Ale wiem też, że choć jesteś częścią mnie, nie zamierzam pozwolić ci na to, żebyś stał się całym mną. Nie mam wyboru, więc będę cię tolerował. A ponieważ wiem, że to będzie sprytne, spróbuję cię nawet zrozumieć. Bo im lepiej cię zrozumiem, Panie Zwątpienie, tym mniej będziesz do mnie mówił. Zabieram cię zatem z siedzenia kierowcy i przesadzam twoje dupsko do tyłu, na miejsce pasażera. Wiem, że będziesz marudził, że jadę w niewłaściwą stronę i że nigdy nie dojadę do celu. Nie zamierzam się tym przejmować. I nawet jeśli będziesz gadał tak bez końca, to ja trzymam teraz ręce na kierownicy. To ja prowadzę samochód. I jadę tam, gdzie chcę dojechać”.

Te słowa oznaczają triumf nad zwątpieniem. Stawianie czoła wyzwaniu to jedyny znany mi sposób, w jaki można dać sobie radę z tym wyzwaniem. Otwieram się przed wami jako Kevin Garnett, jako człowiek, jako koszykarz, jako ja i zamierzam pokazać wam, czego potrzebowałem, żeby ten człowiek się pojawił. Kiedy dorastałem, trudno było mi odnaleźć miłość. Być może właśnie owe trudności częściowo wyzwoliły we mnie bestię. I sprawiły, że mną zawładnęła. Czasami wydawało się, że bestia sama się zniszczy. Ale dziękuję Bogu Jehowie, że już będąc małym chłopcem, zrozumiałem, że mogę tę intensywność wykorzystać dla osiągnięcia własnych celów. Że muszę ją w ten sposób wykorzystać. Że muszę traktować ją jak narzędzie. Że muszę zrobić z niej swoją strategię. I to w inteligentny sposób. Ta bestia to energia, która potrzebuje doskonalenia i koncentracji. A energia trzęsie całym światem.

Ale ostrzegam: moja energia jest inna. Ciężko nad nią zapanować. Nie da się jej zatrzymać. Nie działa zgodnie z przewidywalnymi wzorcami. Jestem wszędzie i nie chodzi tylko o moje ADHD. To coś więcej. Coś głębszego. Coś świętszego. Możecie to nazwać esencją mnie. Moją duszą. Moja dusza chodzi zygzakiem. Tak było przez całe moje życie. Tak przeżyłem całe życie. Dlatego ta książka też będzie chodziła zygzakiem. To kolejny powód, dla którego zdecydowałem się na podejście nielinearne. Nie chodzi tylko o to, że przeżyłem w ten sposób całe życie, ale o to, że tak właśnie je wspominam i takie mi się wydaje, gdy nad nim rozmyślam. Nie mam jednej prostej narracji, która wiedzie od początku do końca. Widzę błyski, burze, wybuchy, erupcje, eksplozje. Wspomnienia zalewają mi umysł, tak jak tego wieczora, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo. Jeśli moją historią jest koszykówka, to przecież piłka na parkiecie jest w ciągłym ruchu. Kozłuję, podaję, markuję rzut, rzucam lobem, dunkuję. W jednej chwili zastanawiam się nad jakimś gównem, które wydarzyło się dziesięć lat temu, ale już po chwili myślę o tym, co stało się dziesięć sekund wcześniej. Jeśli jednak wczytasz się w tę książkę dokładnie, to pomimo ciągłych przeskoków do przodu i do tyłu zauważysz, że wszystkie kropki się ze sobą łączą.

Wyruszmy więc na wyprawę, podczas której będziemy radzić sobie z wątpliwościami i rozbijać przeszkody. Pojedźmy w podróż do miejsc, o których wszyscy mówią, że tam nie dotrzemy. Zróbmy rzeczy, o których nam mówią, że nie wolno ich robić. Wyzwólmy kreatywność, niech eksploduje.

Arrival. Przybywam

Urodziłem się w Greenville w Karolinie Południowej 19 maja 1976 roku. Pojawiłem się na świecie wyposażony w nadmierną energię i okazywałem ją w najgorszy możliwy sposób.

Głównym łącznikiem ze światem zewnętrznym była dla mnie Mama.

Shirley Garnett. Obrotna. Sprytna. Żadna tam przytulaśna mamuśka. Niechętnie trzymała mnie za rękę, zawsze koncentrowała się na tym, że mam się uczyć, aby dać sobie radę w życiu. Dyscyplina. Determinacja. Oddanie się naukom świadków Jehowy. Struktura. Ekstremalna etyka pracy. Właśnie że pójdziesz do Sali Królestwa Świadków Jehowy. Właśnie że będziesz wykonywał swoje obowiązki. Właśnie że zrobisz to, co mówię, bo jeśli nie, to… „Jeśli nie, to” brzmiało zbyt strasznie, żeby móc w ogóle o tym pomyśleć. Dlatego robiłem to, co mi mówiono.

Mama była lwicą, która sprawiła, że stałem się lwem.

Kilka podstawowych faktów:

Jestem chłopakiem ze wsi. Karolina to totalne odludzie.

Jestem chłopakiem wychowanym w domu pełnym dziewczyn.

Mama, dwie siostry (starsza Sonya i młodsza Ashley), no i ja.

Mama zaraziła mnie etyką pracy, zanim skończyłem pięć lat. Kosiłem trawę. Rąbałem drewno. Nie mieliśmy roweru, więc wszędzie chodziłem albo biegałem, przez lasy, przeskakując przez potoki, odnajdując właściwy krok. Codziennie sprzątałem dom. Było u nas bardzo schludnie. Wszystko musiało być na swoim miejscu. W domu panowały porządek i czystość, a ja nawet nie wiedziałem, że mam zaburzenia kompulsywne. Do dziś jest tak, że gdy przychodzę do domu, to każda rzecz musi być na swoim miejscu. Zero kurzu. Żadnych brudnych naczyń w zlewie. Razem z siostrami szorowaliśmy podłogę, ale nie przejmowaliśmy się tym specjalnie, bo Mama włączała radio i puszczała nam piosenki Stephanie Mills, która śpiewała, że damy radę – Put Your Body In It czy You Can Get Over. Teddy Pendergrass śpiewał, że wszyscy się budzą w Wake Up Everybody, a McFadden & Whitehead, że nic nas nie zatrzyma w Ain’t No Stopping Us Now. Stara muzyka soulowa pomagała nam przebrnąć przez te wszystkie zadania i sprawiała, że znój nabierał rytmu.

Mama uczyła mnie dobrych manier. Masz mówić: „Tak, psze pani” i „Tak, psze pana”.

Mama imała się różnych zajęć. Od poniedziałku do piątku pracowała w fabryce 3M, a w weekendy sprzątała u ludzi w domach. Brała też nocne zmiany w hotelu, gdzie harowała od szóstej po południu do szóstej rano, a mimo to odnajdywała w sobie energię, żeby po powrocie do domu przygotować nas do wyjścia do szkoły. Szacun dla Mamy za to, że pomogła nam przez to wszystko przebrnąć.

Ale miłość Mamy była trudną miłością. Była twarda i wychowywała mnie twardą ręką. Na przykład wdałem się kiedyś w bójkę, gdy nagle pojawili się kolesie więksi ode mnie. Zacząłem uciekać. Mama zobaczyła, jak uciekam, złapała mnie i połamała mi rózgę na głowie. „Chłopcze – powiedziała. – Wracaj tam i walcz”. Nie miałem wyjścia. Nauczyłem się bić przeciwników. Nauczyłem się uprawiać zapasy. Nauczyłem się używać pięści – i to na różne sposoby.

Mama miała ośmioro rodzeństwa i przez całe życie musiała o wszystko walczyć sama, na wszystko zapracować. Uważała, że powinienem robić to samo. To może się wydawać okrutne, ale dziś wiem, że miała rację.

Czasem się myliła. Kiedyś brzydko skaleczyłem się w nogę, próbując przeskoczyć przez bramę. Mama przemyła mi ranę, ale strasznie na mnie naskoczyła. „Nie możesz robić takich rzeczy”. Dobrze jednak wiedziałem, że doszło do tego, bo źle oceniłem odległość skoku. Następnego dnia znowu tam poszedłem, przeanalizowałem sytuację i zrobiłem to lepiej. Przeskoczyłem ponad bramą z pięciocentymetrowym zapasem. Wiedziałem, że jestem w stanie robić takie rzeczy.

Tłoczyliśmy się w małym mieszkanku z dwiema sypialniami w Nicholtown, niewielkiej uroczej dzielnicy Greenville.

Miałem swoje zabawki – figurki G.I. Joe, He-Man, Transformers, które ze mną rozmawiały. Wymyślałem różne historie. Błąkałem się po lesie za naszym blokiem, a tam różne przygody stawały się rzeczywistością. Mogłem puszczać wodze fantazji, przywoływać różnych bohaterów, bawić się. Miałem szaloną wyobraźnię.

Atlanta

W niektóre weekendy Mama pakowała nas w samochód i jechaliśmy przez dwie godziny do Atlanty, żeby móc podziwiać rzeczy, jakich nigdy nie widzieliśmy. Taka właśnie była Mama. Zatrzymywaliśmy się w przydrożnym motelu Days Inn, ale nie powstrzymywało jej to przed przewiezieniem nas przez Buckhead, luksusową dzielnicę Atlanty. „Jedziemy poszukać domu na sprzedaż” – mówiła, choć nie byłoby nas stać na nic w tej stylowej dzielnicy, gdzie nawet trawniki były wielkości boisk baseballowych.

– Widzicie ten domu na wzgórzu? – pytała.

– Ja widzę.

– Widzicie, jakie piękne kwiaty tam posadzili? Widzicie te wielkie drzewa? Widzicie to piękno wokół?

– Tak jest.

Mama lubiła malować przed nami takie obrazy. Ale po tych wszystkich fantastycznych opowieściach zawsze kończyła na finansach.

– Jak myślisz synu, ile to może być warte?

– Nie mam pojęcia.

– Przynajmniej milion dolarów. A może więcej. Musisz ciężko pracować, musisz być mądry i kiedyś też będziesz miał taki dom.

Mówiła, że w wielu z tych domów mieszkają czarni. Świat komfortu i luksusu nie jest wcale zarezerwowany tylko dla białych. Może i Mama była surowa, ale potrafiła też marzyć. No i sprawiła, że ja też zacząłem marzyć.

Red Auerbach

zobacz Doc

B

Ball Boys. Chłopcy od podawania piłek / Charles Barkley / Beauty. Piękno / Chauncey B-B-B-B-Billups / Larry Bird / Black and Proud. Czarny i dumny / Blok / The Bold and the Beautiful. Moda na sukces / The Book of Job. Księga Hioba / Bourré/ Breakdancing / British Knights / James Brown / Brązowa torba papierowa / Bug / Bye. Pa

Ball Boys. Chłopcy od podawania piłek

Dziś nazywa się ich dzieciakami od podawania piłek, ale kiedy przyszedłem do NBA, to byli po prostu chłopcami. Biegali wokół nas, układali ręczniki, podawali nam wodę, robili całą tę brudną robotę, której nie chciał wykonywać nikt inny. Większość z nich była szczęśliwa, bo mieli dostęp do tego, co działo się za kulisami. Te dzieciaki mnie fascynowały. Widziałem, jakie są szczęśliwe, kiedy mogą podawać nam czapeczki i buty, jaką przyjemność sprawia im możliwość zbierania piłek i rzucania ich zawodnikom. Widziałem też, jacy są pomocni i gotowi do działania, żeby ułatwić nam życie.

Zadawałem im miliony pytań: Hej, skąd jesteś? Ile masz lat? Jak zdobyłeś tę robotę?”.

Odpowiedź brzmiała zazwyczaj jakoś tak: „Mój tata jest właścicielem klubu” albo „Moja ciocia jest dziewczyną dyrektora generalnego”.

W Minneapolis Clayton, odpowiedzialny w drużynie za sprzęt, zobaczył mnie kiedyś, że gadam w szatni z dziewięcioma chłopakami, i chciał się dowiedzieć, dlaczego to robię. „Bo to fajne chłopaki – odpowiedziałem. – Mają ciekawe historie do opowiedzenia”.

W Nowym Jorku, w Portland, w Salt Lake City, w Houston, w Dallas, w Miami ciągle zadawałem tym chłopcom to samo pytanie: „Dlaczego nie chodzicie do szkoły?”.

„No przecież chodzimy. Ciężko się uczymy”.

Prawda jest taka, że chłopcy od podawania piłek mają w sobie mnóstwo energii. Pozytywnej energii. A pozytywną energię zawsze można wykorzystać. Warto jest jej szukać. Pozytywna energia bierze się często z miejsc, po których byś się tego nie spodziewał. Dlatego nie wolno nam na nikogo spoglądać z góry, nie wolno nam czuć się od nikogo lepszym. Bo wtedy tracimy szansę na pozyskanie energii.

Z początku wydawało mi się, że wszystkie te dzieciaki są do siebie podobne, Ale z czasem zaczęło się to zmieniać. Coraz więcej drużyn powoli tworzyło programy w ramach lokalnych systemów oświatowych. Dobra frekwencja szkolna i dobre oceny mogły sprawić, że dostaniesz tę robotę. A to motywowało dzieciaki do chodzenia do szkoły i nauki. Bardzo szybko zacząłem widywać dzieciaki o różnych kolorach skóry i z różnych sfer. I byłem szczęśliwy. Różnorodność sprawia, że jestem szczęśliwy.

Charles Barkley

Uwielbiam Chucka. To jeden z moich ulubieńców. Wyjątkowo inteligentny typ. I jeden z najlepszych nauczycieli.

Identyfikuję się z Chuckiem, bo tak jak ja jest z facetem z Południa – pochodzi z malutkiego Leeds w Alabamie. Uwielbiałem oglądać go w Sixers, kiedy grał w tych swoich króciutkich spodenkach. Był nowym typem koszykarza. Potrafił rozegrać piłkę, prowadził akcję spod jednego kosza pod drugi. Potrafił trafić za trzy punkty. I był cholernie silny fizycznie. Mój ziomek potrafił naprawdę przypierdolić. Był jednym z niewielu koszykarzy, którzy sprawiali wrażenie, jakby mieli w sobie tyle samo energii co ja – a w każdym razie jedną z niewielu takich gwiazd. W lidze grało wielu supersilnych zawodników, ale zazwyczaj byli zadaniowcami – na przykład Maurice Lucas, Rick Mahorn czy Bill Laimbeer. Nazywano ich „zastraszaczami”. Byli koszykarskimi odpowiednikami hokejowych zabijaków. Uwielbiałem ich oglądać. Podziwiałem ich za to, że niczego się nie boją. Ale widziałem też, na czym tak naprawdę polega ich praca – mieli irytować wszystkich naokoło i wybijać rywali z rytmu. Gdy wypadali z boiska za faule albo w ogóle sędziowie wyrzucali ich za przewinienia niesportowe, to trudno, a jeśli udało im się sprowokować przeciwnika, który wylatywał z boiska razem z nimi, to nawet lepiej.

A Chuck był pierwszym znanym mi koszykarzem, który miał umiejętności zabijaki, ale umiał być jednocześnie najlepszym zawodnikiem na boisku. Jak wtedy, kiedy Sixers grali przeciwko Pistons, a on w ostatnich sekundach meczu pobił się z Laimbeerem. Gdy wreszcie przestali się bić, Chuck pomaszerował do szatni i wyładował resztki złości na toalecie. Połamał pieprzony sedes. Ale najbardziej szalone w tej całej historii było dla mnie to, że Chuck zdobył w tamtym meczu 36 punktów i zanotował 15 zbiórek!

Kiedy pytano go o jego siłowy styl gry, odpowiadał: „Dopóki nie trafisz za to do aresztu, to wszystko jest w porządku”. Inni zawodnicy, którzy reprezentowali podobną mentalność, nie byli postrzegani przez fanów jako zadaniowcy, ale jako czarne charaktery. Kibice uwielbiali uczucie nienawiści, jakie ci gracze w nich budzili. Z Chuckiem jednak było inaczej. Był tak dobry, że nie dało się go nie kochać. Należał do dwóch najlepszych prowokatorów i trash-talkerów, przeciwko którym grałem – tym drugim był Gary Payton – ale niezależnie od tego, ile razy sprowokował rywali, to zawsze dbał, żeby najważniejsze było to, jak gra, a nie jak prowokuje. A jego ostatnim słowem były zawsze akcje na parkiecie, a nie słowne gierki. Zawsze go za to podziwiałem.

Wśród moich rywali grających chyba w największym stopniu pod koszem dominowali Chuck, Shaq i Hakeem. I nie chcę przez to powiedzieć, że lekceważę Karla Malone’a albo Timmy’ego Duncana.

Ale ścieranie się z Chuckiem to było coś innego. Przypominało to grę w szachy. Istniał w tym też aspekt mentalny. Im bardziej go analizowałem, tym bardziej znajdowałem się pod jego wpływem. Podziwiałem go także za to, że powiedział, że nie powinienem go podziwiać. „Nie jestem twoim wzorem do naśladowania” – ogłosił w słynnej reklamie Nike. Ja jebię, to było mocne. Czarno-biała reklama bez muzyki. Tylko Chuck wpatrzony w kamerę, przedstawiający swoją prawdę. To był ogromny kontrast w stosunku do radosnych, pełnych uśmiechu reklam Gatorade z serii Be Like Mike. Tamta reklama Gatorade nie miała nic wspólnego z moją rzeczywistością. Za to rzeczywistość Chucka była taka sama jak moja.

To Chuck był pomysłodawcą tej reklamy. Sam przyszedł z tym konceptem do Nike. Mówi, że zainspirowały go spotkania w szkołach, kiedy to wygłaszał przemowy do uczniów. Odwiedzał szkoły, do których uczęszczali głównie biali, i pytał, jak wielu z nich marzy o grze w NBA. Podnosiło się tylko kilka rąk. Większość dzieciaków mówiło, że chciałoby zostać lekarzami, prawnikami albo strażakami. A potem szedł do szkoły, gdzie uczniowie byli w większości czarni, i tam dla odmiany prawie wszystkie dzieciaki chciały grać w NBA. Frustrowało go to, że czarne dzieciaki uważają, że ich jedyną szansą na wspaniałą karierę jest zostać sportowcem albo artystą estradowym, i chciał tą reklamą zainicjować dyskusję, jak to zmienić.

Kiedy grałem przeciwko Chuckowi, nie chciał ze mną rozmawiać o niczym. Nie przyznaje się do tego, ale kiedy trafiłem do ligi, to za mną nie przepadał. Grał wtedy w Phoenix, a jego kariera trwała od ponad dziesięciu lat. Był członkiem rodziny królewskiej NBA. Tymczasem do ligi przychodzi młody ziom, który strasznie chce udowodnić światu, że coś potrafi. To było trochę tak jak z psem, który już od jakiegoś czasu mieszka w domu, po czym nagle pojawia się tam nowy szczeniaczek i zaczyna prowokować starsze zwierzę, skamląc i warcząc na niego albo depcząc mu po ogonie. W tamtych czasach mnóstwo zawodników przychodzących do NBA było zawstydzonych, trzymało dystans, chodziło ze zwieszonymi głowami. Ale nie ja. Ja byłem inny. Byłem gotowy. Nie sądzę, żeby Chuckowi się to podobało. Na pewno nie na początku. Ale z czasem mnie pokochał.

Zbliżyliśmy się jeszcze do siebie, kiedy prowadziłem program Area 21 na TNT. Zawsze się ze sobą przekomarzaliśmy i pierdoliliśmy jakieś bzdury. Nabijałem się z niego, że przysypia na antenie, a on najeżdżał na moje dżinsy rurki, które zresztą noszę do dzisiaj – i nie zamierzam za to przepraszać.

W 2016 roku w Karolinie Północnej przegłosowano obrzydliwą „ustawę łazienkową”, która dyskryminuje osoby transpłciowe. Zbliżający się Mecz Gwiazd miał zostać rozegrany w Charlotte i Chuck publicznie stwierdził, że powinien zostać w związku z tym przeniesiony w inne miejsce. Powiedział swoim szefom w TNT, że jeśli tak się nie stanie, nie będzie komentował tego spotkania. I w dużej mierze dzięki naciskom Chucka mecz został rozegrany w Nowym Orleanie. W wywiadzie z Ellen DeGeneres powiedział: „Skoro jesteś czarny, to musisz walczyć o prawa innych. Bo czarni wiedzą, co znaczy dyskryminacja. A jeśli masz jakąś siłę przebicia, to tym bardziej zawsze powinieneś walczyć ze wszelkimi przejawami dyskryminacji. Nie zamierzam siedzieć i bezczynnie przyglądać się jakiejkolwiek dyskryminacji”.

Beauty. Piękno

W naszych rodzinnych wyprawach do Atlanty najciekawsze jest to, że w zasadzie nie były nam do niczego potrzebne. Ale Mama chciała mi wpoić pragnienie tego, czego nie byłbym w stanie w inny sposób zobaczyć. A tak – mogłem to poczuć. Bardzo wcześnie zobaczyłem to piękno, poznałem je w dziwny sposób. I to piękno zawładnęło moim umysłem, moją duszą i całego bardzo mnie zmieniło. Nie chodzi mi o wiarę, chodzi o ludzki sposób widzenia. Wiedziałem, że to piękno, bo zmienił się mój sposób postrzegania świata. I wiedziałem to już, będąc młodym chłopakiem.

Zaraz za Roosevelt Apartments znajduje się wielkie, imponujące wzgórze. Zanim do niego dotrzesz, widzisz sznury do suszenia bielizny, na których ludzie wieszają pranie. Skarpetki, majtki i staniki powiewają na wietrze. Słońce praży na niebieskim niebie. Ćwierkają ptaszki. Mocny zapach dzikich kwiatów. Jakiś kundel ugania się za kotem przy śmietniku. Wiewiórki tuptają po drzewach. Dźwięki muzyki – może Celebration w wykonaniu Kool & the Gang albo Master Blaster Steviego Wondera – dochodzące ze znajdujących się w mieszkaniach gramofonów i radioodbiorników.

Spacer pośród tych sznurów do wieszania prania i przyglądanie się wzgórzu, które zajmuje powierzchnię jakichś ośmiu tysięcy metrów kwadratowych. Na dole jest strumień. Przy strumieniu rosną drzewa. Prawie jak w lesie. Tyle że drzewa są przycięte na górze. Wygląda to tak, jakby ktoś specjalnie podciął je tak, żeby można było zobaczyć, co znajduje się dalej. A za tymi drzewami widać autostradę, po której w obie strony jeżdżą samochody.

Te sznury na pranie, ten strumień, to wzgórze, te drzewa i te samochody na autostradzie – cały ów pejzaż to najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Nie umiem wam wyjaśnić dlaczego, ale ten widok zawsze trąca jakąś strunę wewnątrz mnie. To obraz, którego nigdy nie zapomnę. Kiedy dziś go wspominam, rozumiem już, co reprezentuje – pokazuje, jak rozległy jest świat. I choć byłem wtedy jeszcze tylko dzieciakiem, który nie miał o niczym pojęcia, to wiedziałem, że moje osiedle mnie nie definiuje i nie ogranicza. Mogłem wyjść na zewnątrz i zobaczyć ten widok, tę ogromną otwartą przestrzeń. Mogłem zobaczyć ludzi, którzy siedzą w samochodach i gdzieś jadą. A to oznaczało, że ja również mogę pojechać gdziekolwiek. Wtedy jeszcze nie mógłbym tego stwierdzić, nie umiałbym znaleźć odpowiednich słów ani tego zrozumieć i ogarnąć – ale teraz mogę już tak powiedzieć: piękno to bycie w ruchu.

Piękno tamtej sceny urzekło mnie do tego stopnia, że stałem tak przez całą godzinę, tylko głęboko oddychając. A kiedy już miałem dość, spojrzałem w górę na słońce i zacząłem gapić się na żółty blask tego niesamowitego światła. Poczułem światłość.

A potem dostałem klapsa od Mamy.

– Chłopcze, co ty wyprawiasz, dlaczego gapisz się w słońce? Nie wiesz, że możesz sobie w ten sposób wypalić oczy?

– Ale ja lubię patrzeć na słońce – odpowiedziałem. – To sprawia, że wszystkie otaczające mnie kolory zamieniają się w zieleń i czerń. Kiedy wpatruję się w słońce, wszystko wygląda pięknie. Kiedy wpatruję się w słońce, to czuję się, jakbym śnił.

– Lepiej będzie, jak pokłonisz głowę i zaczniesz rozmawiać z Bogiem Jehową.

Kiedy tylko Mama sobie poszła, zacząłem znowu wpatrywać się w słońce. Ale tym razem się modliłem: „Panie Boże Jehowo, czuwaj nade mną. Czuwaj nad moją Mamą i nad moimi siostrami. Proszę, chroń nas. I proszę Cię, Panie, pobłogosław mnie, abym mógł któregoś dnia się stąd wyrwać. Spraw, żebym znalazł się w jakimś lepszym miejscu”.

Gapiłem się dalej, nadal widziałem żółć, zieleń i czerń i wciąż czułem ciepły blask światła. Kiedy skończyłem, mrugnąłem i spojrzałem w dal. Świat powrócił i znów był w centrum mojej uwagi. Ale ten obraz pozostał we mnie na zawsze. Samochody w oddali. Ja siedzący w jednym z tych samochodów. I piękno związane z przemieszczaniem się z jednego miejsca do drugiego.

Chauncey B-B-B-B-Billups

W taki właśnie sposób nakręcony spiker Pistons, John Mason, zapowiadał mojego ulubieńca z Detroit. „B-B-B-B-Billups”.

Niektórzy nazywają go Big Shotem[2]. Skróciłem tę ksywkę do Shot. Był jednym z koszykarzy, o których słyszałem, dorastając. Nie było wtedy jeszcze mediów społecznościowych ani mixtape’ów na YouTubie, ale wszyscy dobrze się zapowiadający koszykarze słyszeli o sobie nawzajem. Shot, Vince Carter, Paul Pierce, Shareef Abdur-Rahim, Jelani McCoy, Robert Traylor. Wszyscy mieli swoich agentów. W końcu miałem okazję zobaczyć, co potrafią, podczas licealnego meczu gwiazd McDonald’s All-American Game rozegranego w St. Louis w kwietniu 1995 roku. Mecz był totalnie pojebany. A wszystko zaczęło się jeszcze przed nim, podczas konkursu wsadów, podczas którego Vince postawił całą halę na nogi. Rywalizacja powinna zostać rozstrzygnięta już po pierwszej rundzie, w której Vince zaliczył zajebisty wsad z obrotem o 360 stopni z linii rzutów wolnych, po którym zastygł w przysiadzie w pozie Bruce’a Lee, i jeszcze jeden z przełożeniem piłki pomiędzy nogami, po którym wszyscy wybiegliśmy na parkiet, żeby mu pogratulować.

Ale podczas meczu z nikim nie zamierzałem się już zaprzyjaźniać. Przyjechałem tam po to, żeby sprawdzić się w rywalizacji z najlepszymi młodymi koszykarzami w Ameryce. I tak jak w każdym meczu, w jakim brałem udział, chciałem wygrać. Łatwo nie było. Ekipa Wschodu była naszpikowana gwiazdami: Steph[3], Vince, Shareef, a do tego jeszcze kolesie tacy jak Antawn Jamison i Ron Mercer, którzy, tak jak ja, mieli przed sobą długie kariery w NBA. W reprezentacji Zachodu byłem ja, Paul, Jelani i Tractor Traylor. Był tam też Shot, ale nie grał, bo miał kontuzjowany bark.

Ale to nie miało znaczenia. Rozwaliliśmy ich we dwóch z P[4]. Znałem P, grałem z nim już wcześniej w AAU, więc była między nami chemia na parkiecie. Tamten mecz zapowiadał, co się może wydarzyć, i to, co ostatecznie wydarzyło się 12 lat później, kiedy zagraliśmy w jednej drużynie. Zachód wygrał wtedy 126:115. P zdobył 28 punktów – najwięcej ze wszystkich – tylko dwóch punktów zabrakło mu do rekordu strzeleckiego Jordana ustanowionego w 1980 roku. Ja dodałem do tego 18 oczek, 11 zbiórek i nagrodę MVP meczu. Ale to P powinien był ją wtedy dostać.

Ale może najmilszą częścią tamtego weekendu była pogawędka z Shotem w trakcie jazdy na lotnisko, przed powrotem do domu. Pewnie uważał mnie za wariata, bo widział, jaki jestem nakręcony podczas meczu, ale rozmowa była naprawdę na luzie. Chociaż głęboka. Snuliśmy wizje tego, co może nas czekać w przyszłości. Na którą uczelnię pójdziemy. Do którego klubu NBA trafimy. Dzieciaki i ich marzenia. Ale Shot należał do innego typu dzieciaków. Już wtedy był dojrzały. I wcale nie interesowała go tylko jego historia. Chciał poznać również moją.

Przez kolejne lata zbliżyliśmy się do siebie. Pokochałem go. Koleś ma wielkie serce. I hojną duszę. Uwielbia swoją rodzinę. Shot i jego żona Piper dość wcześnie mieli dzieci. Jestem ojcem chrzestnym Ciary, jednej z ich córek. Kiedy jeździmy razem na wakacje, to Piper wynajmuje w hotelu wielki apartament, żebyśmy się w nim wszyscy pomieścili. Dlatego też, gdy już zadomowiłem się w Minneapolis i rozbudowałem dom, to nazwałem nową część Apartamentem Billupsów.

Shot na bardzo wczesnym etapie kariery zorientował się, że koszykówka to biznes. Podczas draftu w 1997 roku został wybrany z trójką przez Boston Celtics. A potem, w połowie sezonu, klub sprzedał go do Toronto. W tamtym sezonie trener Celtics, Rick Pitino, znajdował się pod potężną presją, żeby awansować do play-offów, i uznał, że pozyskanie doświadczonego rozgrywającego daje mu na to większą szansę. I tak oto Shot powędrował do Raptors w zamian za Kenny’ego Andersona. Wiem, że było mu wtedy ciężko. Wiem, że czuł się skrzywdzony i zdradzony. Ale to była cenna lekcja. W biznesie koszykarskim nie ma miejsca na lojalność. Lojalność pomiędzy zawodnikami – jak najbardziej. Ale nie w przypadku właścicieli i nie w kwestiach zasadniczych. Do mnie dotarło to dopiero pod koniec kariery. Do większości koszykarzy nie dociera nigdy. Można zatem powiedzieć, że Shot miał szczęście, że w jego przypadku do zderzenia z rzeczywistością doszło tak wcześnie.

Przez kilka kolejnych lat nie było mu łatwiej. Został sprzedany do Denver. Trenerem był tam wtedy Mike D’Antoni. Przestawił Shota na pozycję rzucającego obrońcy. I było to dla niego kolejne ukryte błogosławieństwo. Niektórzy dziennikarze pisali, że to degradacja – że Shot zostaje przesunięty na pozycję, na której będzie rzadziej przy piłce. Ale z pewnością pomogło mu to w rozwinięciu umiejętności rzutowych – to wtedy stał się tak zabójczo precyzyjny, dzięki czemu dorobił się przydomka „Mr Big Shot” i został facetem od ważnych rzutów. W Denver znalazł się też w domu, w mieście, w którym się wychował. Shot zawsze podkreślał, jak bardzo kocha Kolorado – i na parkiecie, i poza nim, tak jak wtedy, kiedy odwiedził w szpitalu jedną z osób, która przeżyła masakrę w liceum w Columbine[5]. Ale nie miał okazji spędzić w domu wiele czasu. Po kilku latach został sprzedany do Orlando, gdzie przesiedział na ławce cały sezon, lecząc kontuzję barku.

Wiele osób uważało wtedy, że Shot był draftową porażką, ale to bzdury. Powiedziałem mu: „Pakuj dupsko i przyjeżdżaj do Minnesoty. Nie udało nam się zagrać w jednej drużynie w St. Louis, ale może uda się tutaj. Tyle że nie będziesz grał w pierwszej piątce. Naszym pierwszym rozgrywającym jest Terrell Brandon. TB jest jednym z najmądrzejszych rozgrywających w NBA. Mnóstwo się od niego nauczyłem i ty też się nauczysz”.

Shot schował wtedy do kieszeni ego. Dostrzegł w tym szansę, uznał, że może się rozwinąć i pomóc naszej drużynie. I dokładnie tak się stało. TB został mentorem Shota. A Shot zapożyczył bardzo wiele od TB. Kiedy zaś Terrell doznał paskudnej kontuzji kolana, to powiedział Shotowi: „Teraz twoja kolej”. Niewielu koszykarzy NBA w takiej sytuacji wspierałoby rywala do składu, niewielu kibicowałoby Shotowi, żeby odniósł sukces. Większość widziałaby w tym zagrożenie dla własnej pozycji. Wielki szacun, TB.

To, że mogliśmy grać z Shotem w Minnesocie, było piękne. Jego rodzice to naprawdę dobrzy ludzie, a jego brat Hot Rod był dla mnie prawdziwym przyjacielem. Ich rodzina mnie adoptowała. Uwielbiałem spędzać z nimi czas, jadać przy ich stole albo zapraszać ich na obiad do siebie. Wszystko robiliśmy z Shotem razem, ubieraliśmy się nawet w stroje Świętego Mikołaja i robiliśmy wspólnie zakupy świąteczne na cele charytatywne.

Pamiętam pewną wypowiedź Shota, która zrobiła na mnie duże wrażenie. „To, że ktoś nie gra z takim ogniem jak KG, nie musi jeszcze oznaczać, że jest mięczakiem – powiedział. – I nie oznacza to też, że mu nie zależy. Ale tak właśnie postrzega to w swoim totalnie szalonym umyśle KG. Jeśli zwróci na coś uwagę i uczepi się jakiejś myśli, to wierzy w nią niezależnie od wszystkiego. To niekoniecznie zaleta, jeśli masz być przywódcą, ale on już taki jest”.

Od kogoś takiego jak Shot zawsze mogę przyjąć krytykę, bo mało kto zna mnie tak dobrze jak on.

Latem 2002 roku Kevin McHale powiedział Shotowi, że może mu zaproponować wieloletnią umowę, ale nie może mu obiecać, że będzie grał w pierwszej piątce. Nadal miał być rezerwowym dla TB. Shot się nad tym zastanawiał, aż w końcu Detroit złożyło mu ofertę nie do odrzucenia. Miał zostać pierwszym rozgrywającym Pistons. Miał kolejny szczyt do zdobycia. Odchodząc, złamał mi serce, ale byłem jednocześnie szczęśliwy, że dostał od losu taką szansę.

Jak wiemy, Shot dał radę w Detroit, a w 2004 roku zdobył mistrzostwo, pokonując w finale Lakers 4-1. Zdobył nagrodę MVP Finałów, po czym – w typowy dla siebie sposób – skomentował to tak: „Najchętniej pociąłbym tę nagrodę na 13 części i każdemu dał kawałek”. Odmienił kulturę Pistons. Wziął wszystko to, czego nauczył się od Terrella Brandona, i pomnożył to przez cztery. Wzmocnił się fizycznie, popracował nad rzutami za trzy punkty, przestał się obawiać i zaczął częściej wchodzić w ataku pod kosz. Mój brat poprawił się w każdym aspekcie gry w koszykówkę.

Spełniał się również poza koszykówką. Kiedy Obama rozpoczął kampanię w stanie Michigan, poprosił Shota, żeby ten zapowiedział go na konwencji. Właśnie na taki szacunek zapracował sobie Shot. Kiedy marzę o tym, że zostanę kiedyś multimiliarderem i kupię sobie za własne pieniądze klub NBA, to wyobrażam sobie, że jego współwłaścicielem zostanie właśnie Chauncey Billups.

Larry Bird

zobacz Izolacja; „Król Kunta”; Kobe

Black and Proud. Czarny i Dumny

„Kruczoczarny kolor skóry jest przepiękny – powiedziała mi kiedyś Mama. – Smaruj skórę balsamem, żeby świeciła. Nie możesz być bladoszary. Nikt mi bliski nie kupuje tych bzdur, że jaśniejsze jest weselsze, bo bardziej przypomina bielsze. Nie ma lepszego koloru od ciemnoczarnego. Zrozumiałeś?”

Usłyszałem i zrozumiałem. A jej duma stała się moją dumą.

Blok

W trakcie kariery zablokowałem ponad dwa tysiące rzutów. Ale równie ważne były te akcje, których nie zaliczono jako bloków. Kiedy dołączyłem do NBA, zauważyłem, że niektórzy zawodnicy walą w lecącą piłkę nawet po gwizdku sędziego. Tego typu taktyka sprawiła, że uzmysłowiłem sobie, że gram z najlepszymi koszykarzami na świecie. W szkole średniej takie rzeczy nigdy się nie zdarzały. Ale zawodowcy doskonale wiedzieli, jak ważne jest to, żeby odnaleźć właściwy rytm rzutu. Oczywiście, że można rzucać podczas meczu, żeby ten rytm odnaleźć, ale każde pudło oznacza, że rywale mają szansę na zdobycie punktów. A jeśli nie wejdziesz w rytm odpowiednio szybko, to jesteś w dupie. I oddawanie rzutów po gwizdku było pozbawionym ryzyka ćwiczeniem, które mogło wprowadzić gracza we właściwy rytm. Wystarczyło zobaczyć, jak piłka raz wpada do kosza, i zawodnik mógł się rozkręcić na resztę meczu.

No cóż, skoro oni mogli zaliczyć treningowy rzut, to ja mogłem zaliczyć treningowy blok. Kiedy zobaczyłem, ile takich treningowych rzutów oddaje się w trakcie meczu, pomyślałem sobie: „Wypierdalać! Nikomu nie pozwolę na zyskanie dodatkowej przewagi”. I zacząłem wywalać te rzuty po gwizdku w powietrze, blokując jak jakiś skurwiel opadające piłki. Nie będzie żadnych łatwych rzutów. A przynajmniej nie wtedy, kiedy ja jestem pod koszem.

Pierwszy raz zrobiłem to już w debiutanckim sezonie w Minnesocie. Graliśmy przeciwko Pacers i w pewnym momencie mecz został przerwany na kilka minut, bo zegar się zepsuł i trzeba go było naprawić. Reggie Miller uznał, że nie będzie marnował czasu i odda kilka rzutów. Pierwsze z nich zbiłem na tablicę. Potem próbował jeszcze kilka razy. Z takim samym skutkiem. W końcu przyszedł sędzia i powiedział, żebyśmy dali sobie spokój. Reggie zabrał piłkę i sobie poszedł. I o to mi właśnie chodziło – zabrać piłkę z rąk Reggiego i nie pozwolić mu się rozgrzać.

Po tamtym meczu robiłem tak już zawsze. Wielu rywali się wkurzało. Tak jakbym łamał jakieś niepisane zasady. Pamiętam, jak Vince Carter powiedział, że kiedy przeciwnicy zorientowali się, co robię, zaczęli oddawać szalone rzuty, które nie miały szans wpaść do kosza, żeby sprawdzić, jak wysoko będę w stanie do nich wyskoczyć. Ale dzisiaj robią tak w lidze już wszyscy.

Moje życie zawsze polegało na kwestionowaniu zasad – blokowanie rzutów oddawanych po gwizdku to tylko kolejny przykład.

W debiutanckim sezonie w Minnesocie

Fot. Sam Forenich / NBAE / Getty Images

The Bold and Beautiful. Moda na sukces

Mama mamy to Babcia Mil. Rzadko kiedy mnie przytulała, rzadko kiedy dawała mi buziaka. I podobnie jak Mama, nie była specjalnie zainteresowana gotowaniem. Podgrzewała resztki w mikrofali i karmiła nas przekąskami. Mieszkała na Watts Avenue, najgorszej ulicy w najgorszej dzielnicy w Greenville.

„Nie zamierzam się przeprowadzać do żadnej eleganckiej dzielnicy – mówiła. – Nie chcę żadnego wielkiego domu. Nie zamierzam przed nikim uciekać”.

Babcia Mil była prawdziwą kobietą. Jej matka i siostry jej matki były niewolnicami. Gwałcono je. Babcia Mil dźwiga na swoich barkach trudną historię. Dlatego zawsze nosiła ze sobą broń. Chodziła z nią do sklepu spożywczego. Zero gierek. Zero żartów, zawsze była spięta.

Kiedy odwiedzałem Babcię Mil, musiałem być cicho od pierwszej do czwartej po południu. Bo wtedy oglądała opery mydlane: Dni naszego życia, Inny świat, Santa Barbara i Modę na sukces. Bardzo je przeżywała. Mówiła do ekranu: „Nie wychodź za niego!”, „Dziecko, popełniasz ogromny błąd!”, „Trzymaj się od niej z daleka, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre!”. Ona mogła sobie komentować, ale ja miałem siedzieć cicho. Podczas przerw na reklamy robiła mi szybko kanapkę bolońską z mortadelą. Kroiła tę pieprzoną bułkę na pół, brała szklankę mleka, kazała mi podgrzać porcję wieprzowiny z fasolą i z masłem na górze. Nauczyła mnie robić pierwsze posiłki.

To dzięki Babci Mil – i dzięki Mamie – stąpam twardo po ziemi.

Babcia Mil uczyła mnie także historii. To dzięki niej dowiedziałem się o Nacie Kingu Cole’u. Mówiła, że to najlepszy piosenkarz w historii. Mówiła też, że śpiewa o tym, czego pragną i czarni, i biali, ale dostało mu się za to, że przełamywał granice. Miał własny program w telewizji, który szybko został odwołany, bo białym sponsorom nie podobało się to, jak na jego tle wypadają białe dziewczyny. Niech żyje Nat King Cole.

Babcia Mil opowiadała też o tym, jak Elvis naśladował kolesi takich jak Chuck Berry i dodawał do tego coś od siebie. Mówiła, że Elvis wywodził się ze światka funku w Memphis. Że uczył się od czarnych muzyków, o których nigdy nawet nie słyszeliśmy.

Dzięki starszym pokoleniom dowiedziałem się o istnieniu kogoś takiego jak James Brown. JB to inny typ niż Chuck Berry. Nie kryje się z tym, kim jest. Nie boi się tego, że wygląda obleśnie, że brzmi obleśnie i że śpiewa obleśnie. Kiedy już zrobiłem się wystarczająco stary, to w podobny sposób zacząłem patrzeć na Bobby’ego Browna. On też jest Czarny w każdym calu.

Starsze pokolenie pomaga mi też pokonać strach. Burze w Karolinie bywają straszne. Widać błyski piorunów, słychać grzmoty. Wygląda to tak, jakby zaraz miał nastąpić koniec świata.

„Po prostu idź do sypialni – mówiła podczas burzy Babcia. – Połóż się. Ten cały hałas to najzwyczajniej w świecie pan Bóg, który wykonuje swoją pracę. Podlewa wodą ziemię. Sprawia, że rośliny mogą rosnąć. Że możemy przeżyć kolejny dzień. Chwała Panu”.

I tak właśnie zrobię. Kładę się, leżę cicho i słucham burzy, rozmyślając nad potęgą natury, nad tym, że świat wcale się nie kończy. Świat jest po prostu uzupełniany. Potrafię radzić sobie ze światem dzięki kobietom takim jak Babcia Mil.

Mama chciała też, żebym wiedział, z jakiego świata się wywodzę.

Trochę jej to zajęło, ale udało jej się w końcu odnaleźć gdzieś w lesie grób dawno utraconego ojca w LaGrange w stanie Georgia, na południe od Atlanty. Zabierała tam mnie i moje siostry. Gdzieś w czerwonej glinie, na mokradłach Georgii. Zabija się tam szopy, wiewiórki i oposy, wszystko, co mieszka w lesie i nadaje się do ugotowania na obiad. Moje buty były całe w błocie. Zdejmowałem je i szedłem dalej na bosaka. Pływałem w wodopoju. Musiałem uważać, żeby nie ukąsił mnie wąż. Jeździłem tam każdego lata, żeby spędzić czas z Dziadkiem Edem.

The Book of Job. Księga Hioba

Mama była wyznawczynią Jehowy i Sali Królestwa, w której odbywały się msze świadków Jehowy. Nie miałem wyjścia, musiałem tam chodzić. Nie byłem z natury religijny. Ale nie było mowy, żeby kwestionować to, czego nas nauczano. I choć zaraz po tym, jak wyjechałem z Karoliny, przestałem chodzić na msze do Sali Królestwa, to zapamiętałem niektóre wyniesione stamtąd lekcje.

Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jak każdy dzieciak w moim wieku. Ale z perspektywy czasu widzę, że dzięki każdemu doświadczeniu, przez które musieliśmy przejść, chłonęliśmy coś nowego, uczyliśmy się czegoś, co pomagało nam zrobić kolejny krok naprzód. Tak jak wspomniałem wcześniej, całe wieki zajęło mi zrozumienie, że mam dysleksję i wszystkie te zaburzenia. Przez długi czas nikt nie potrafił zdiagnozować tego gówna, stało się to dopiero pod koniec mojej kariery w NBA. Kiedy byłem dzieciakiem, wiedziałem tylko tyle, że mam problemy z czytaniem i że jeszcze trudniej jest mi się skoncentrować. Mama mi w tym nie pomogła, ale na swój dziwny sposób pomogła mi Sala Królestwa. Zaraz wam to wytłumaczę…

Moje siostry zawsze dostawały w szkole najlepsze oceny. Ja wręcz przeciwnie. Widziałem zdania pisane od tyłu i nie miałem pojęcia dlaczego. Mama nabijała się z tego, że nie umiem zrozumieć książki ani przeczytać jej w odpowiedni sposób. Czułem z tego powodu straszny wstyd i brakowało mi pewności siebie. Ale jednocześnie byłem małym geniuszem matematycznym. Kiedy moja siostra Sonya zobaczyła, jak korzystam z palców do obliczeń, powiedziała: „Nie, zostaw te ręce. Musisz to zobaczyć. Musisz to sobie wyobrazić”.

I rzeczywiście, potrafiłem to zrobić. Szybko to załapałem. Mogłem liczyć, widziałem liczby w głowie. Cyfry mi się nie mieszały. W przeciwieństwie do słów.

Aż nadeszła chwila, kiedy musiałem również dobrać odpowiednie słowa. W Sali Królestwa każdy dzieciak musi wygłosić przemówienie przed całą kongregacją. I musi się ono wywodzić z Pisma Świętego. Kiedy nadszedł czas na moje wystąpienie, bałem się jak cholera. Ale nie miałem wyboru. Mama by mi nie odpuściła. Sala Królestwa by mi nie odpuściła. Zrobiłem to. Przestudiowałem Pismo Święte, stanąłem przed wszystkimi i opowiedziałem o czymś, co zawsze we mnie siedziało – o Księdze Hioba.

Zrozumienie tej części Biblii pomagało mi na każdym etapie życia. Ale to, że musiałem stanąć oko w oko z publicznością, sprawiło, że byłem jeszcze bardziej pewny siebie. Czułem, że dam radę. Choć byłem nieśmiały, mogłem zwrócić się do tłumu. Nie migałem się, nie uciekałem ani nie zemdlałem. Stanąłem przed ludźmi i powiedziałem to, co zamierzałem powiedzieć.

Oto jak rozumiem Księgę Hioba:

Diabeł i Bóg poważnie ze sobą rozmawiają. Bóg chwali swojego człowieka, Hioba, za religijność. Diabeł twierdzi, że Hiob wierzy tak głęboko tylko dlatego, że ma fajne życie. I wystarczy, że je utraci, a odwróci się od Boga i zacznie wchodzić w konszachty z Diabłem. Nie ma mowy, odpowiada Bóg. Diabeł proponuje zakład: „Pozwól mi się z nim zabawić, a ja tak uprzykrzę mu życie, że zacznie bluźnić i wyzywać cię od najgorszych”. I Bóg się godzi, stawiając tylko jeden warunek – że Diabeł pozostawi Hioba przy życiu.

No to mamy zakład. Diabeł zabija wszystkie zwierzęta Hioba, zabija jego służących, zabija całą dziesiątkę jego dzieci. Hiob jest zdruzgotany, goli głowę, rozdziera szaty, ale nadal chwali Boga.

Diabeł jest już teraz podwójnie zdeterminowany. Wraca do Boga i prosi go, żeby ten pozwolił mu dalej sprawiać Hiobowi ból. Bóg podbija stawkę i przyjmuje zakład. Tym razem Diabeł sprawia, że całe ciało Hioba pokrywa się obrzydliwymi wrzodami. Ból jest nie do zniesienia. Nawet żona Hioba mówi, że pora potępić Boga.

Ale nic z tych rzeczy, mój ziom Hiob konsekwentnie chwali Pana. Pojawia się czwórka przyjaciół, którzy bardzo mu współczują. Przez sześć dni nic nie mówią. Siódmego dnia zaczynają atakować. Każdy, w tym i Hiob, ma swoją własną interpretację tego, dlaczego Bóg tak bardzo Hioba doświadcza. Ale żadne z tych tłumaczeń nie jest wystarczająco dobre. Hiob uważa, że argumenty jego przyjaciół są pokręcone. Atakuje swoich braci i wygania ich z domu. Hiob widzi, że wszystko musi rozegrać się pomiędzy nim a Bogiem.

Historia zatacza koło i Hiob rzuca wyzwanie Bogu. Chce wiedzieć, dlaczego dobry człowiek cierpi, podczas gdy źli ludzie mają się świetnie. Nie otrzymuje żadnych odpowiedzi – Bóg nic nie mówi – ale Hiob nie przestaje pytać. W końcu Bóg się pojawia i mówi, że ludzie nigdy go nie zrozumieją, ale że Hiob zostanie nagrodzony za wiarę i oddanie. W nagrodę za to, że był tak silny, Hiob dostał od Boga tysiące zwierząt i dziesięcioro nowych dzieci. Hiob dożywa 140. roku życia.

Jaki z tego wniosek?

Cierpliwość. Męstwo. Wiara.

Nawet wtedy, kiedy ból jest nie do zniesienia.

Cierpliwość. Męstwo. Wiara.

Nawet wtedy, kiedy wiesz, że cię oszukują.

Cierpliwość. Męstwo. Wiara.

Nawet kiedy odwracają się od ciebie przyjaciele i rodzina.

Cierpliwość. Męstwo. Wiara.

Nawet kiedy nie masz już siły na znoszenie kolejnych ciosów.

Cierpliwość. Męstwo. Wiara.

Cierpliwość sprawia, że utrzymujesz się na nogach. Męstwo dodaje ci sił i pozwala iść do przodu. Wiara sprawia, że wierzysz, że w tym popierdolonym świecie jest coś więcej niż tylko to, co widać gołymi oczami.

Jest jakiś boski porządek, który po cichu rządzi tym światem. Nie ma nic lepszego od duszy. I tak jak Hiob – możesz próbować to rozkminić razem z kumplami, możesz gadać tak długo, aż zrobisz się siny na twarzy. Ale dusza, boski porządek, dobroć Boga – nie da się tego wyjaśnić. Po prostu są. Albo się z tym godzisz, albo nie. I wierzę, że jeśli się z tym godzisz, to idziesz do przodu. A jeśli nie, to będziesz cierpiał jeszcze bardziej.

Bourré

Najsłynniejsza gra karciana w NBA. Nauczyłem się w nią grać dopiero w swoim debiutanckim sezonie w lidze. Najpierw zaś dowiedziałem się, że bankrut nie może grać w bourré. Musisz wiedzieć, co robisz. Stawiasz na szali prawdziwe pieniądze. Różne kombinacje pików sprawiają, że stawka szybko idzie w górę. Królem bourré jest Rajon Rondo. Potrafił rozgrywać dwie partyjki bourré naraz i w obu wygrywać. Jego mózg jest opleciony drutem bourré, który sprawia, że potrafi rozkminić to gówno szybciej niż ktokolwiek inny. Lepiej nie grajcie z nim w bourré.

Breakdancing

Michael mówił, że Billie Jean nie była jego kochanką. Nie miałem pojęcia, o czym mówił, ale co z tego. Ten rytm mnie porwał. Sprawiał, że zaczynałem tańczyć. Moje siostry i ja oglądaliśmy ten teledysk na małym telewizorku. Oglądaliśmy wszystkie teledyski Michaela, te stare, jeszcze z czasów Jackson 5, i te nowe – z Thrillera i z Bad. Mogłem zatańczyć wszystko. Byłem zwinny. Byłem śliski. Byłem wyluzowany. Mogłem zatańczyć wopa[6]. Albo pop and locka[7]. Mogłem się ślizgać. Obracać. Zmieniać pozycję. Gibać się po swojemu. Dodawać do choreografii elementy, które przyszły mi do głowy. Jeśli chodzi o pracę nóg, moim trenerem był Michael.

Wkręciłem się w breakdancing. Skakałem po śmietnikach, wyciągałem z nich pudła i malowałem je sprayem. A potem zanosiłem je do swojej podstawówki Blythe Elementary, ustawiałem na dziedzińcu i zaczynałem na nich tańczyć. Albo chodziłem na łyżwy na White Horse Road. Moją ulubioną piosenką było wtedy It Takes Two Roba Base’a i DJ E-Z Rock. Z tyłu koszulki było napisane małą czcionką moje nazwisko, miałem bluzę marki Members Only i buty Airwalk za kostkę. To były buty do jazdy na deskorolce. Uwielbiałem jazdę na deskorolce. Stanowiła ważną część mojego życia. Deska była marki Nash, wszędzie na niej jeździłem. Jazda na deskorolce i taniec są podobne, bo w obu chodzi o pracę nóg i trzymanie równowagi. A to, w jaki sposób zostały zaprojektowane podeszwy airwalksów, żeby trzymać się deski, pomagało też na kartonach.

Zorientowałem się, że koszykówka jest dużo łatwiejsza, bo praca nóg bardzo przypomina taniec. Naśladowałem pracę nóg innych koszykarzy dokładnie w ten sam sposób, w jaki wcześniej robiłem to z innymi tancerzami. Praca nóg była zawsze jedną z moich najsilniejszych stron. Wielu zawodników ma z tym problemy, zwłaszcza pod koszem. Ja nigdy takich problemów nie miałem.

Przypisy

[1] Pomimo nielinearnego i encyklopedycznego charakteru książki autor stara się zachować częściową chronologię i następstwo zdarzeń, a niektórych rozdziałów nie daje się przenosić dowolnie zgodnie z polskim tłumaczeniem tytułów, nie zaburzając narracji (w tym przypadku pod literę W jak „wszystko jest możliwe”) – dlatego zdecydowaliśmy pozostawić oryginalną strukturę i (w niektórych przypadkach) oryginalne tytuły rozdziałów [jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pod tekstem pochodzą od tłumacza].

[2] Ważniak, Wielki Strzelec.

[3] Stephon Marbury.

[4] Paul Pierce.

[5] 29 kwietnia 1999 roku w Colombine, 15 kilometrów od Denver, doszło do jednego z największych masowych morderstw w historii Stanów Zjednoczonych – dwóch nastolatków weszło na teren szkoły i strzałami z broni palnej zamordowało 12 uczniów i jednego nauczyciela, raniąc jeszcze 24 osoby.

[6] Rodzaj tańca hip-hopowego z lat 80. XX wieku.

[7] Rodzaj tańca funkowego z lat 70. XX wieku.

KG A to Z. An Uncensored Encyclopedia of Life, Basketball, and Everything in Between

Copyright © by Garnett Enterprises LLC 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Copyright © for the translation by Michał Rutkowski & Tymon Rutkowski 2021

Redakcja – Grzegorz Krzymianowski

Korekta – Maciej Cierniewski

Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek

inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana

elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu

bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788382103366ISBN MOBI: 9788382103359

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko

finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
A
B
C
D
E
F
G
H
I
J
K
L
M
N
O
P
Q
R
S
T
U
V
W
X
Y
Z
Strona redakcyjna