Kiedy sprawiedliwość śpi - Abrams Stacey - ebook + książka

Kiedy sprawiedliwość śpi ebook

Abrams Stacey

4,4
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Sprytnie skonstruowana, wyrafinowana powieść, obfitująca w niespodziewane zwroty akcji i pełna barwnych postaci. Stacey Abrams wykorzystuje swą głęboką wiedzę o funkcjonowaniu sądu i znajomość sceny politycznej by snuć niebezpieczną intrygę.

 

 

NIEBEZPIECZNA INTRYGA. ZABÓJCZA TAJEMNICA. W TEJ ROZGRYWCE STAWKĄ JEST ŻYCIE

 

 

Legendarny sędzia Sądu Najwyższego Howard Wynn zapada w śpiączkę, powierzywszy wcześniej swojej asystentce opiekę prawną nad własnym życiem. Ten fakt wywraca do góry nogami świat Avery Keene, młodej utalentowanej prawniczki. Bo jej szef miał tajemnice.Takie, których wyjaśnienia nikt sobie nie życzy.

 

 

Kiedy sędzia Wynn leży w szpitalu, Avery zaczyna podążać tropem wskazówek, które jej zostawił. Wkrótce odkrywa, że jej szef w tajemnicy badał najbardziej kontrowersyjną sprawę na wokandzie Sądu Najwyższego: fuzję amerykańskiego koncernu biotechnologicznego i indyjskiej firmy genetycznej, których połączenie może zaowocować bezprecedensowym przełomem technologicznym w medycynie. Sędzia podejrzewał, że zawiązano mający storpedować tę fuzję  spisek, w który uwikłane są osoby z elit amerykańskiej władzy.

 

Gdy Waszyngton pogrąża się w politycznych przepychankach, zmierzających do odsunięcia schorowanego Wynna od sprawowania funkcji sędziowskich i zainstalowania w ławie trybunału jego następcy, Avery rozpoczyna rozplątywanie skomplikowanej, przypominającej szachową rozgrywkę intrygi.

 

 

Sprytnie skonstruowana, wyrafinowana powieść, obfitująca w niespodziewane zwroty akcji i pełna barwnych postaci. Stacey Abrams wykorzystuje swą głęboką wiedzę o funkcjonowaniu sądu oraz znajomość sceny politycznej, dowodząc, że potrafi być nie tylko aktywistką na rzecz pozytywnych zmian i walki o sprawiedliwe prawo wyborcze, ale i obiecującym nowym talentem wśród autorów powieści kryminalnych.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 554

Oceny
4,4 (28 ocen)
14
11
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Emi3584

Dobrze spędzony czas

godna polecenia
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: While Ju­stice Sle­eps
Co­py­ri­ght © 2021 by Sta­cey Abrams All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ka­mila Sla­win­ski Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Pro­jekt okładki: HENRY STE­AD­MAN
Fo­to­gra­fie na okładce: © Com­stock/Getty Ima­ges (ko­bieta); © Ar­naldo Mi­lano/Shut­ter­stock (Ka­pi­tol); © Mi­ha­i_An­dri­toiu/Shut­ter­stock (ulica)
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI / ga­rasz.pl
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: KA­TA­RZYNA KO­CUR, JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA
Kon­sul­ta­cja sza­chowa: LI­DIA ZDZIAR­SKA-ZA­RĘBA
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-68-3
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Książkę tę de­dy­kuję tym, któ­rzy na­uczyli mnie do­ce­niać do­bre opo­wie­ści: moim ro­dzi­com Ca­ro­lyn i Ro­ber­towi Abram­som.

I tym, któ­rzy po­ma­gają mi opo­wia­dać nowe hi­sto­rie – mo­jemu ro­dzeń­stwu: An­drei, Le­slie, Wal­te­rowi i Je­anine.

A także tym, któ­rych hi­sto­rie do­piero zo­staną opo­wie­dziane – dzie­ciom mo­ich braci i sióstr: Jor­de­nowi, Fa­ith, Ca­me­ro­nowi, Riy­anowi, Ay­re­nowi i De­vi­nowi.

Sza­chy mają po­tężną moc: krę­pują umy­sły z taką siłą, że pod ich wpły­wem zmie­nia się we­wnętrzna wol­ność i nie­za­leż­ność na­wet naj­sil­niej­szych oso­bo­wo­ści.

(PRZY­PI­SY­WANE ALBER­TOWI EIN­STE­INOWI)

Pro­log

Nie­dziela, 18 czerwca

Jego mózg umarł o 23:47.

O go­dzi­nie dzie­wią­tej w nie­dzielny wie­czór sę­dzia Sądu Naj­wyż­szego Ho­ward Wynn z iry­ta­cją krę­cił się na ulu­bio­nym fo­telu, skó­rza­nym che­ster­fiel­dzie z wy­so­kim opar­ciem, wy­ko­na­nym po­dobno na za­mó­wie­nie pre­zesa Sądu Naj­wyż­szego Wil­liama Ho­warda Ta­fta. Ob­szerne sie­dzi­sko przy­po­mi­nało ra­czej ka­napę niż fo­tel, ale drugi ze wspo­mnia­nych tu Ho­war­dów do­ce­niał sze­ro­kość me­bla. W prze­ci­wień­stwie do by­łego pre­zy­denta, który nie na­le­żał do drob­nych, sę­dzia Wynn był szczu­plej­szej bu­dowy ciała: w po­rów­na­niu do po­przed­nika z są­do­wej ławy, który był jak po­tężny frach­to­wiec, Wynn przy­po­mi­nał ra­czej smu­kłą ża­glówkę. Jed­nak fo­tel od­po­wia­dał mu z uwagi na swą nie­ocze­ki­waną uży­tecz­ność: pod­czas nie­czę­stych oka­zji, gdy praw­nika znu­dziła już lek­tura tomu wy­bra­nego na wie­czór, książka do­sko­nale mie­ściła się obok niego.

Ho­ward Wynn nie zno­sił nudy i z tru­dem to­le­ro­wał prze­cięt­ność. Gar­dził też umyślną igno­ran­cją – którą, jak uzna­wał, od­zna­czały się współ­cze­sne me­dia – i za­du­faną głu­potą ce­chu­jącą po­li­ty­ków. We­dług sę­dziego wszy­scy byli zgrają na­bz­dy­czo­nych, aro­ganc­kich drani, chci­wie wy­ry­wa­ją­cych so­bie na­wza­jem in­for­ma­cje jak ostat­nie okru­chy je­dze­nia, gdy spo­łe­czeń­stwo ra­do­śnie sta­cza się po równi po­chy­łej. Pod rzą­dami bie­żą­cej kliki sa­mo­zwań­czych eks­per­tów, biu­ro­kra­tów i sprze­daj­nych kon­sul­tan­tów Ame­ryka była ska­zana, jego zda­niem, na taki sam cykl in­te­lek­tu­al­nego ma­ra­zmu, jaki w hi­sto­rii do­pro­wa­dził do upadku Rzymu, Gre­cji, Mali, pań­stwa In­ków oraz in­nych im­pe­riów, któ­rych zmierzch był okre­sem krót­ko­trwa­łej, zgni­łej de­ka­den­cji. Gdy lu­dzie są oma­mieni byle jaką pracą i przy­god­nym sek­sem, już wi­dać schy­łek cy­wi­li­za­cji.

– Za­słu­gu­jemy na po­top, ot co! – mruk­nął sę­dzia w pół­mrok ga­bi­netu. – Czas zmieść tych łaj­da­ków z po­wierzchni ziemi.

Za nim stała an­tyczna sza­chow­nica za­sty­gła w po­ło­wie roz­grywki, a na od dawna nie­ru­cho­mych, drew­nia­nych fi­gu­rach za­częły osia­dać dro­binki ku­rzu. W mło­do­ści sę­dzia ucho­dził za cu­downe dziecko i gry­wał w sza­chy z za­cie­kło­ścią godną ar­cy­mi­strza. Sta­ran­nie kal­ku­lo­wane ma­newry i prze­my­ślany fi­nał roz­gry­wek wy­star­czały mu do­póty, do­póki nie od­krył, że jego umysł jest umy­słem praw­nika i może pro­wa­dzić rów­nie eks­cy­tu­jące roz­grywki także w praw­dzi­wym ży­ciu. Prze­ciw­ni­kiem sę­dziego w nie­do­koń­czo­nej par­tii był czło­wiek miesz­ka­jący na dru­gim końcu świata, któ­rego ni­gdy nie po­znał oso­bi­ście. Jed­nak na­wet ten nowy przy­ja­ciel nie do­trzy­my­wał te­raz praw­ni­kowi to­wa­rzy­stwa w jego sa­motni. Drzwi ga­bi­netu od wielu go­dzin po­zo­sta­wały za­mknięte, męż­czy­zna sie­dział cał­kiem sam w swo­jej pry­wat­nej twier­dzy. Na ze­wnątrz tłu­kła o szyby wcze­sno­let­nia bu­rza. W od­dali bły­snął pio­run, za nim po­dą­żał po­mruk grzmotu. Wynn ze znu­że­niem po­ki­wał głową, po­go­dzony z nie­uchron­no­ścią tego zgiełku. By za­głu­szyć huk wy­ła­do­wań at­mos­fe­rycz­nych, włą­czył sto­jący w po­koju mały te­le­wi­zor. Co do za­sady nie zno­sił tego dur­nego pu­dełka, ale nie­chęt­nie przy­zna­wał, że cza­sem może się przy­dać. Za jego sprawą miał się dziś do­wie­dzieć, czy udało mu się ura­to­wać do­ro­bek ca­łego ży­cia, czy też kom­plet­nie go zruj­no­wać.

Ekran roz­ja­śniła re­klama ubez­pie­czeń sa­mo­cho­do­wych, a po niej ani­mo­wana czo­łówka po­pu­lar­nego wie­czor­nego sa­ty­ryczno-po­li­tycz­nego talk-show. Wynn wpa­try­wał się w pro­wa­dzą­cego, który bez chwili zwłoki za­po­wie­dział te­mat:

– Przed kil­koma go­dzi­nami w auli Ame­ri­can Uni­ver­sity miała miej­sce spek­ta­ku­larna kom­pro­mi­ta­cja sę­dziego Ho­warda Wynna... A może po­win­ni­śmy na­zy­wać go sę­dzią Pół­kre­ty­nem?

Pu­blicz­ność w stu­diu gruch­nęła śmie­chem, na ekra­nie tym­cza­sem po­ja­wiła się mi­gawka z po­po­łu­dnio­wej ce­re­mo­nii za­koń­cze­nia roku aka­de­mic­kiego, pod­czas któ­rej prze­ma­wiał Wynn. Nie po raz pierw­szy wy­stę­po­wał jako mówca na tej uro­czy­sto­ści: dzie­siątki razy wy­gła­szał już iden­tyczne pu­ste fra­zesy o na­dziei mło­dego po­ko­le­nia. Frag­ment na­gra­nia uchwy­cił mo­ment, gdy sę­dzia po­chy­lał się na mów­nicy, odziany w aka­de­mic­kie re­ga­lia, ko­lejną nic nie­zna­czącą czarną togę. Ekran wy­peł­niło zbli­że­nie jego twa­rzy z ustami wy­krzy­wio­nymi gry­ma­sem.

– Na­uka to naj­więk­sza dia­bel­ska sztuczka, którą sza­tan oma­mił ludz­kość! – pe­ro­ro­wał sę­dzia do zgro­ma­dzo­nych ab­sol­wen­tów, nie­spo­koj­nie krę­cą­cych się na me­ta­lo­wych krze­słach. Męż­czy­zna na ekra­nie pod­niósł gniew­nie pięść. – Za dia­bel­skim pod­szep­tem uwie­rzy­li­śmy, iż spra­wu­jemy kon­trolę nad wła­snym prze­zna­cze­niem, ale tak na­prawdę zgo­to­wa­li­śmy so­bie zgubę. Po­gwał­ci­li­śmy prawa na­tury, by zbu­do­wać świą­ty­nię dzieł sza­tana. Czas się za­trzy­mać!

Na ko­lej­nym zbli­że­niu ekran te­le­wi­zora wy­peł­niła nie­wzru­szona twarz Bran­dona Sto­kesa, pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki, który ze sto­ic­kim spo­ko­jem wpa­try­wał się w prze­strzeń, igno­ru­jąc fi­li­pikę sę­dziego. Po­wo­dem jego po­ja­wie­nia się na uro­czy­sto­ści było to, że wśród ab­sol­wen­tów znaj­do­wała się jego naj­młod­sza córka. Pre­zy­dent z god­no­ścią zgo­dził się dzie­lić mów­nicę z praw­ni­kiem, który znaj­do­wał per­wer­syjną przy­jem­ność w tor­pe­do­wa­niu ini­cja­tyw głowy pań­stwa oraz ka­stro­wa­niu re­gu­la­cji praw­nych pod­pi­sa­nych przez urzę­du­jącą ad­mi­ni­stra­cję. Ani­mo­zje mię­dzy pre­zy­den­tem a sę­dzią sta­no­wiły na uni­wer­sy­te­cie po­wód go­rą­cej de­baty – zin­ten­sy­fi­ko­wa­nej te­raz fak­tem, że po po­now­nym prze­li­cze­niu punk­tów przy­zna­wa­nych za na­ukę za gra­nicą Zoe Sto­kes udało się nie­ocze­ki­wa­nie wcze­śnie ukoń­czyć stu­dia. Jako że sę­dzia Wynn przy­jął za­pro­sze­nie do udziału w uro­czy­sto­ści, za­nim to na­stą­piło, wła­dze uczelni nie mo­gły się zgrab­nie wy­mi­gać z pod­ję­tego zo­bo­wią­za­nia.

Wynn ga­pił się na tłum, a na jego twa­rzy za­stygł wy­raz iry­ta­cji. W na­stęp­nym uję­ciu rek­torka uczelni, naj­wy­raź­niej świa­doma roz­mia­rów swo­jej po­myłki, ostroż­nie po­de­szła z boku do mów­nicy i wy­cią­gnęła rękę w uni­wer­sal­nym ge­ście mó­wią­cym „do­bry pie­sek”. Jej głos brzmiał ci­cho, ale ope­ra­tor ka­mery go sły­szał.

– Sę­dzio Wynn, czy do­brze się pan czuje?

Ten od­wró­cił się i ode­pchnął jej dłoń. W jego gło­sie brzmiało lek­ce­wa­że­nie:

– Ależ oczy­wi­ście, że nie! Pró­buję was ostrzec przed nad­cho­dzącą apo­ka­lipsą, a pani ocze­kuje, że po­wiem tym dzie­cia­kom, że świat stoi dla nich otwo­rem. Je­dyne, co stoi otwo­rem, to pie­kielna ot­chłań. Naj­pierw po­chło­nie in­nych, ale dia­beł zbie­rze wszystko, co mu się na­leży. – W tłu­mie po­ja­wiły się zmie­szane szepty, od czasu do czasu wy­brzmiał szy­der­czy chi­chot. Wynn znowu się od­wró­cił. – Śmiej­cie się do woli, zgni­li­zno mo­ralna. Ale wspo­mni­cie moje słowa: pie­kło zstąpi na zie­mię, a wasi ro­dzice gło­so­wali w wy­bo­rach na dia­bel­skie na­sie­nie.

Mó­wiąc to, wci­snął dło­nie w kie­sze­nie, spoj­rzał z gnie­wem na pre­zy­denta, po czym skie­ro­wał się w jego stronę. Za­trzy­mał się tuż przed nim, wy­jął ręce z kie­szeni i po­dał gło­wie pań­stwa prawą dłoń. Zmie­szany pre­zy­dent wstał i uści­snął wy­cią­gniętą rękę, sę­dzia zaś szep­nął mu coś na ucho.

Na­gra­nie po­ka­zało wy­mu­szony uścisk dłoni. Na­stęp­nie sę­dzia wy­szedł z sali, a za nim naj­wy­raź­niej wstrzą­śnięta ca­łym zaj­ściem rek­torka uczelni.

– Nie wia­domo, co po­wie­dział sę­dzia Wynn, ale do­my­ślam się, że nie za­mie­rza on wspie­rać pre­zy­denta w ubie­ga­niu się o re­elek­cję. – Z ka­mienną twa­rzą sko­men­to­wał pro­wa­dzący pro­gram ku grom­kiemu aplau­zowi wi­downi. – Sę­dzia Wynn jest na­zy­wany gło­sem ludu, ale chyba nad­szedł czas, by za­sta­no­wić się, czy to on cza­sem nie sły­szy gło­sów. Mó­wią, że jeź­dzi wa­szyng­toń­skim me­trem, ale nie­wy­klu­czone, że nie­ba­wem za­mieszka w jego tu­ne­lach. Strach po­my­śleć, że jego głos bę­dzie de­cy­du­jący dla roz­strzy­gnię­cia waż­nych spraw, w któ­rych po­dzie­lony Sąd Naj­wyż­szy ma orze­kać w tym mie­siącu. Jesz­cze więk­szą grozę bu­dzi świa­do­mość, że on pew­nie nie jest naj­gor­szy. Może po­winni mu dać wła­sny re­ality show w te­le­wi­zji: Stuk­nięty sę­dzia.

Sala od­po­wie­działa śmie­chem, a sę­dzia Wynn wy­łą­czył te­le­wi­zor.

– Żar­tow­niś – mruk­nął do sie­bie, kie­ru­jąc wzrok na bu­rzę sza­le­jącą za oknem. – Tho­reau miał ra­cję co do opo­zy­cji czło­wieka i na­tury: na­tura za­wsze zwy­cięża.

Gdy prze­ma­wiał w pu­stym po­miesz­cze­niu, w jego gło­sie brzmiała nie go­rycz, lecz re­zy­gna­cja. Wie­dział, że na­tura to sprytny prze­ciw­nik. Czło­wiek śpi spo­koj­nie we wła­snym łóżku, a tym­cza­sem ona bu­szuje po tkan­kach i ko­mór­kach ciała. Jed­nym ka­pry­śnym ru­chem uru­cha­mia bombę ze­ga­rową, od któ­rej ludz­kie ży­cie le­gnie w gru­zach, a póź­niej wy­buch­nie mózg.

– I wszystko, co ze mnie zo­sta­nie, to za­smar­kany, za­wo­dzący cień daw­nego sie­bie, któ­rym inni będą się ży­wić jak pa­so­żyty – ogło­sił po­nuro.

Nikt mu nie od­po­wie­dział. Ostat­nimi czasy zbyt czę­sto nie otrzy­my­wał od­po­wie­dzi na swoje wy­wody. Wszy­scy go opu­ścili. Pierw­sza żona zmarła, druga ode­szła. Je­dyny syn go nie­na­wi­dzi. Nie le­piej było w Są­dzie Naj­wyż­szym: to zgraja li­zu­sów i nie­na­wist­ni­ków spi­sku­ją­cych prze­ciw niemu. Tylko udają, że ich coś ob­cho­dzi. Sę­dzia jed­nak od­krył, co na­leży zro­bić, i wie­dział, komu może po­wie­rzyć nad­cho­dzące za­da­nia.

Z wy­sił­kiem wstał z fo­tela i pod­szedł do bi­blio­teczki. Zsu­nął książki z półki na dy­wan. To, co ro­bił, oka­zało się trud­niej­sze, niż być po­winno. Spo­glą­da­jąc przez ra­mię, sę­dzia upew­nił się, że drzwi są za­mknięte.

– Jesz­cze tego bra­ko­wało, żeby ta prze­wrotna żmija tu wla­zła i wy­kra­dła wię­cej mo­ich ta­jem­nic – mruk­nął.

Wstu­kał kom­bi­na­cję do sejfu. Za­mek od­sko­czył ci­cho, za­bły­sła zie­lona lampka sy­gna­li­zu­jąca, że jest otwarty. Męż­czy­zna po­cią­gnął za klamkę.

Za­war­tość sejfu się nie zmie­niła. Po­my­ślał, że wkrótce za­po­mni, co tu było. Go­rzej: za­po­mni na­wet, że ma sejf, za­po­mni i o po­zo­sta­łych swo­ich skryt­kach w in­nych re­jo­nach tego pie­kiel­nego mia­sta. Mogą go zdra­dzić, je­śli nie bę­dzie w sta­nie ich od­na­leźć. Taki to ko­niec zgo­to­wał mu los. Z bły­sko­tli­wego nie­gdyś praw­nika zmieni się w ludzką wy­dmuszkę, nę­kaną przez zmory, po­zba­wioną pa­mięci. Czas roz­wiał się w ni­cość. W pew­nym mo­men­cie wro­go­wie sę­dziego będą pró­bo­wali po­pchnąć go ku śmierci, ale on miał w za­na­drzu se­kret. Po­mię­dzy tym, co te­raz, a tym, jak się to skoń­czy, le­żał nie­zba­dany ob­szar, któ­rego mapę do­piero za­czął kre­ślić. Wro­go­wie spró­bują po­dą­żyć jego śla­dem, ale im się nie uda. Tylko ci, któ­rzy ru­szą tro­pem jego ukry­tych zna­ków, do­trą do celu.

Pod­czas każ­dej ka­den­cji Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ryki od­by­wał roz­prawy i wy­da­wał orze­cze­nia ni­czym zgro­ma­dze­nie bóstw olim­pij­skich. Zgod­nie z pra­wem ob­rady roz­po­czy­nały się w pierw­szy po­nie­dzia­łek paź­dzier­nika, przy­zna­jąc wszyst­kim nędz­nym śmier­tel­ni­kom i re­pre­zen­tu­ją­cym ich praw­ni­kom czas, by mo­gli ubie­gać się o aten­cję sę­dziego Wynna i in­nych ju­ry­stów z są­do­wej ławy. Ter­min skła­da­nia spraw upły­wał jed­nak nie­odwo­łal­nie wraz z koń­cem czerwca, za­my­ka­jąc drogę ku uła­ska­wie­niu lub wy­ro­kowi ska­zu­ją­cemu. Tra­dy­cyj­nie te ostat­nie kilka ty­go­dni było prze­zna­czone na roz­pa­trze­nie naj­bar­dziej waż­kich de­cy­zji – nie­kiedy po­sie­dze­nia prze­cią­gały się aż do lipca, ale ni­gdy za ka­den­cji sę­dziego Wynna. Nie, trzy­dzie­sty czerwca był jego „go­dziną zero”, jego Wa­ter­loo, jego osta­tecz­nym szach-mat.

Za­trza­snął drzwiczki sejfu i oparł się ciężko o zimny me­tal z czo­łem wspar­tym o pod­nie­sione ra­mię. Co bę­dzie, je­śli nie uda się ro­ze­grać sprawy do końca? Je­śli także oni, jak sam sę­dzia, się po­gu­bią? Gdyby po­wie­dział pre­zes Sądu Naj­wyż­szego, co zro­bił, czego się do­wie­dział, może by­łaby w sta­nie mu po­móc. A może wów­czas ho­nor zo­bo­wią­zy­wałby ją, by go po­wstrzy­mać. Od­mó­wić mu ostat­niego aktu po­kuty.

Część jego umy­słu za­uwa­żała kłę­biący się w gło­wie kon­flikt. Przez więk­szość czasu igno­ro­wał tę za­cie­kłą we­wnętrzną walkę. Neu­ro­log ostrze­gał, że ob­jawy się na­silą i w jego nie­gdyś kla­row­nym umy­śle po­jawi się zmora zbrojna w kły i pa­zury, a on wszę­dzie bę­dzie wi­dział wro­gów.

Przy­po­mniał so­bie jed­nak, że wro­go­wie ist­nieją. Musi z nimi wal­czyć. Gdyby bo­wiem po­wie­dział prawdę, być może nikt by mu nie uwie­rzył. Co gor­sza, może na­wet znisz­czono by prawdę. Zbyt wielu le­ka­rzy szep­tało, że stan zdro­wia sę­dziego się po­gar­sza, że na sku­tek do­le­gli­wo­ści neu­ro­lo­gicz­nych po­pada w pa­ra­noję, nie­po­kój, wszę­dzie wę­szy spi­sek.

Le­piej tak to ro­ze­grać, po­cze­kać, czy prze­ciw­nicy przyjmą jego kró­lew­ski gam­bit. W otwar­ciu po­święci pionka, aby wzmoc­nić swoją po­zy­cję. Ten w Bia­łym Domu my­śli, że taki z niego mą­drala. Ale sę­dzia wy­ko­rzy­sta prze­ciw niemu sła­bość wła­snego ciała. Wy­śle szpiega, by się ro­zej­rzał i do­wie­dział, co tam­ten wie. Przy­wi­lej wła­dzy wy­ko­naw­czej miałby wziąć górę nad Ho­war­dem Wyn­nem, wy­bit­nym praw­ni­kiem? A fuj!

Na­pom­po­wany ad­re­na­liną sę­dzia wsu­nął książki z po­wro­tem na półkę, otwo­rzył drzwi ga­bi­netu i wró­cił na fo­tel. Pod­jął de­cy­zję. Znowu. Ro­ze­gra za­wiłą par­tię tak, jak wy­maga tego prawo, i wy­gra. Nie po­wstrzy­mają go.

Na­gle nie­po­kój wy­ostrzył się, jego ostre jak brzy­twa pa­zury roz­cięły roz­są­dek, umysł sę­dziego na­gle się za­mglił. Wynn po­de­rwał się i za­sy­czał w pustkę po­koju:

– Chcesz mnie za­bić, co? Za­mknąć mi usta? – Gniewna drżąca pięść ude­rzyła w po­wie­trze. – Wiem, co zro­bi­łeś. Wiem, jak nas okła­ma­łeś! Wkrótce to udo­wod­nię, a wtedy na­wet twoje naj­wier­niej­sze psy cię nie ochro­nią!

– Pa­nie sę­dzio, do kogo pan mówi? – W drzwiach ga­bi­netu po­ja­wiła się pie­lę­gniarka, gniew­nie marsz­cząc czoło na jego ty­radę. – Roz­ma­wia pan przez te­le­fon?

Sę­dzia roz­ch­mu­rzył się i wark­nął:

– Roz­ma­wiam z matką na­turą, ko­bieto! To naj­in­te­li­gent­niej­sza part­nerka do roz­mowy w tym domu.

Pie­lę­gniarka Ja­mie Le­wis bez prze­ko­na­nia prze­kro­czyła próg. Przy­kle­iła uśmiech do twa­rzy.

– Czas wziąć le­kar­stwa i pójść spać, pa­nie sę­dzio. Musi pan od­po­czy­wać. Miał pan in­ten­sywny dzień. Nie chcę, żeby szedł pan do pracy zmę­czony. Czeka pana pra­co­wity ty­dzień.

Wynn pla­snął w opar­cie che­ster­fielda, które wy­dało przy­jemny od­głos.

– Do dia­bła, nie je­stem dziec­kiem, sio­stro Le­wis! Nie trzeba mnie wy­ga­niać do łóżka jak ja­kie­goś ose­ska. Za­sia­dam w Są­dzie Naj­wyż­szym Sta­nów Zjed­no­czo­nych!

– Tak, pa­nie sę­dzio. – Ja­mie po­de­szła bli­żej, jej buty na gru­bych gu­mo­wych po­de­szwach bez­gło­śnie stą­pały po par­kie­cie. Bla­do­żółta spód­nica za­sze­le­ściła, gdy pie­lę­gniarka po­ko­ny­wała dy­stans mię­dzy nimi. Ze słod­kim uśmie­chem, o któ­rym wie­działa, że zi­ry­tuje Wynna, za­mru­czała: – Zna­ko­mity z pana praw­nik, pa­nie sę­dzio. Bóg je­den wie, że za sprawą Tho­masa po­zna­łam tro­chę do­brych praw­ni­ków. – Za­śmiała się nie­szcze­rze. – Może po­win­nam się wy­dać za le­ka­rza, a nie za han­dlowca.

– Le­ka­rza? Sami dra­nie! – Tym ra­zem od­głos pac­nię­cia dło­nią o skó­rzane obi­cie po­niósł się echem po po­koju. – Cho­lerni szar­la­tani! Jed­nego dnia uczci­wie nie prze­pra­cują. Grają tylko w golfa i wy­naj­dują nie­ist­nie­jące cho­roby!

– Ależ pa­nie sę­dzio, le­ka­rze są ważni. Za­łożę się, że tak samo ważni jak praw­nicy. To dzięki nim cią­gle jest pan tu­taj, czyż nie?

– Nie ma po­rów­na­nia – wark­nął Wynn. – Wy­miar spra­wie­dli­wo­ści to jedna z naj­waż­niej­szych zdo­by­czy cy­wi­li­za­cji za­chod­niej, tak jak blues albo brydż. Uwa­żam, że dzi­siejsi me­dycy są nie­wiele sku­tecz­niejsi od pi­ja­wek czy ty­gli cza­row­nic. Po ośmiu la­tach kształ­ce­nia le­d­wie po­tra­fią prak­ty­ko­wać me­dy­cynę!

– Czyż praw­nicy nie prak­ty­kują prawa?

– Ale je­śli my po­peł­niamy błąd, nikt nie umiera. – Ręce mu drżały, gdy z de­zyn­wol­turą prze­rzu­cał za­ku­rzone kartki Fau­sta świa­dom, że to nie­prawda. – Le­ka­rze to zgraja oszu­stów i prze­stęp­ców, wę­dru­jąca po ziem­skim pa­dole i okła­mu­jąca się na­wza­jem. Zbie­rają trupy do eks­pe­ry­men­tów. – Jego krza­cza­ste brwi, dwie kępki ala­ba­stro­wej bieli na tle śnia­dej skóry, unio­sły się i opa­dły gniew­nie. – A to i tak lep­sze niż to nowe po­ko­le­nie praw­ni­ków, któ­rego przed­sta­wi­ciele kręcą się te­raz po są­dzie. Całe po­ko­le­nie zmar­no­wane przez zgni­li­znę wła­snych mó­zgów. Ani jed­nego wni­kli­wego umy­słu. Zgraja uza­leż­nio­nych od kom­pu­te­rów łaj­da­ków, któ­rzy wolą do­stać go­tową od­po­wiedź, niż sa­mo­dziel­nie jej po­szu­kać. Trudno wśród nich zna­leźć ko­goś dość by­strego, żeby przy­niósł mi kawę.

– My­śla­łam, że lubi pan pana Bre­wera i pannę Ke­ene – przy­po­mniała Ja­mie, sto­jąc przy boku sę­dziego. Jego ty­rada prze­szła w ka­szel, a wkrótce po­tem w nie­zro­zu­miałe mam­ro­ta­nie. Ja­mie pró­bo­wała skło­nić go, by kon­ty­nu­ował, mó­wiąc: – Do­piero wczo­raj po­wie­dział mi pan, że panna Ke­ene to godna uwagi, zdolna, młoda praw­niczka.

– Nic po­dob­nego nie mó­wi­łem! – Sę­dzia pod­niósł się, przyj­mu­jąc po­stawę bo­jową, i prych­nął: – Niech mi pani nie wma­wia, że po­wie­dzia­łem coś, czego nie po­wie­dzia­łem. Szcze­gól­nie o oso­bach, z któ­rymi nie może pani po­roz­ma­wiać na­wet na lek­kie te­maty, a co do­piero dys­ku­to­wać o ich rze­ko­mych in­te­lek­tu­al­nych za­le­tach, sio­stro Le­wis. – To ostat­nie wy­sy­czał po­gar­dli­wie i chwy­cił ra­mię pie­lę­gniarki szcze­rze prze­ra­żony, że na­prawdę mógł skom­ple­men­to­wać ko­goś ze swo­ich asy­sten­tów.

Co gor­sza, by­wały dni, kiedy sę­dzia nie pa­mię­tał, co po­wie­dział se­kundę wcze­śniej. Albo tego sa­mego dnia.

Wynn pod­niósł wzrok i do­strzegł, że pie­lę­gniarka go ob­ser­wuje, po­szu­ku­jąc zna­mion de­men­cji lub ry­chłego zgonu. Czy do­koń­czył zda­nie? Jak długo się nie od­zywa?

– Niechże się pani prze­sta­nie na mnie ga­pić! – rzu­cił i ści­snął moc­niej jej mu­sku­larne ra­mię.

Ja­mie po­słu­chała i od­wró­ciła wzrok, za­nim sę­dzia za­uwa­żył jej za­tro­ska­nie. Co­raz czę­ściej zda­rzały mu się po­dobne po­tknię­cia. Któ­re­goś dnia za­sty­gnie w ta­kim sta­nie. Wi­działa to wcze­śniej. To scho­rze­nie nosi na­zwę ze­społu Bo­ur­sina – mo­gła śle­dzić jego po­stęp w peł­nych lęku oczach sę­dziego. De­li­kat­nie pod­py­tała:

– O czym to roz­ma­wia­li­śmy, pa­nie sę­dzio?

– Skąd to py­ta­nie? Chce pani po­skar­żyć się na mnie pre­zy­den­towi czy in­nemu zbi­rowi, który wy­słał pa­nią na prze­szpiegi? – par­sk­nął szy­der­czo. – Że co, prze­sa­dzi­łem na ce­re­mo­nii za­koń­cze­nia roku? Ka­zali pani mnie za­bić?

Pie­lę­gniarka po­bla­dła.

– Pa­nie sę­dzio...

– Ależ oczy­wi­ście, że sio­stra szpie­guje – rzu­cił szorstko sę­dzia. – Może i po­pa­dam w pa­ra­noję i za­raz umrę, ale głupi nie je­stem.

– My­śli pan, że mo­gła­bym go za­bić?

– Och, nie po­su­nę­łaby się sio­stra tak da­leko ani nie za­dzia­łała tak od­waż­nie. Ale za­pi­suje pani ob­ser­wa­cje i prze­ka­zuje da­lej z po­gwał­ce­niem ta­jem­nicy le­kar­skiej, do­star­cza­jąc do­wo­dów prze­ciw mnie.

– Pa­nie sę­dzio...

– Za­kła­dam, że re­gu­lar­nie składa pani ra­porty z po­stę­pów mo­jego nie­uchron­nego upadku. Może na­wet no­cami czyta moje do­ku­menty i fo­to­gra­fuje, żeby wie­dzieli, co ro­bię. By­liby za­chwy­ceni, je­śli mo­głaby sio­stra na­grać mnie na wi­deo, ale nie mogą się tu we­drzeć ze swo­imi ka­me­rami. Ten in­truz w Bia­łym Domu się boi! Ruj­nuję jego ma­rze­nia, więc przy­słali pa­nią, żeby mnie miała na oku. Pew­nie pre­zy­dent prze­klina mnie za to dzi­siej­sze prze­mó­wie­nie.

Oczy pie­lę­gniarki otwo­rzyły się sze­roko.

– Nie mam po­ję­cia, o co...

– Pro­szę nie kła­mać! – wark­nął Wynn. – Na mi­łość bo­ską, niechże sio­stra po­stara się być ostat­nim wzo­rem uczci­wo­ści, jaki tu­taj jesz­cze jest.

Wstrzą­snął nim ka­szel i sę­dzia po­chy­lił głowę, jego płuca z tru­dem ła­pały od­dech.

– Jak się im udało sio­strę prze­ka­ba­cić? Ła­pówką? Groźbą? Po­słu­żyli się pani mę­żem?

Twarz pie­lę­gniarki zbla­dła, jej głowa opa­dła lekko.

– Tho­mas znów ma kło­poty. Nie­wy­klu­czone, że aresz­tują go za ja­kieś oszu­stwo. Przy­sięga, że jest nie­winny – wy­szep­tała. – Nie mia­łam wy­boru.

– Ależ miała pani wy­bór, sio­stro Le­wis – po­pra­wił ją cierpko. – Po pro­stu wy­brała pani ra­czej stronę ży­wych niż umar­łych.

– Oni chcą wie­dzieć, czy jest pan w sta­nie spra­wo­wać swoje obo­wiązki, pa­nie sę­dzio. Czy jest pan w sta­nie funk­cjo­no­wać. Ten wy­buch zło­ści na ce­re­mo­nii za­koń­cze­nia roku nie po­lep­szył sprawy.

– To nie był wy­buch zło­ści, durna krowo, tylko po­su­nię­cie stra­te­giczne! Pierw­szy ruch kró­lew­skiego gam­bitu. Każdy od­dech pro­wa­dzi ku koń­cówce par­tii. – Oczy sę­dziego się roz­sze­rzyły, po­trzą­snął pię­ścią. – Czy opo­wie­działa im sio­stra o moim do­cho­dze­niu? I że wiem, co się stało?

Ja­mie zmarsz­czyła brwi zdez­o­rien­to­wana.

– Do­cho­dze­nie? Dla Sądu Naj­wyż­szego?

– Oczy­wi­ście, że dla sądu! Cze­muż ina­czej by tu sio­strę wy­słali? Sta­no­wię za­gro­że­nie bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­wego, ale nie mogą tego udo­wod­nić, nie przy­zna­jąc przy tym, co zro­bili. Dla­tego ten in­truz w Bia­łym Domu wy­syła tu go­łę­bie pocz­towe, by mnie śle­dziły jak ja­strzę­bie. Znam ich ta­jem­nicę!

– Pa­nie sę­dzio, to, co pan mówi, nie ma sensu. Niechże pan usią­dzie.

– Nie usiądę i nie dam się uci­szyć! – Jego okrzyk był nie­mal hi­ste­ryczny. Po­my­ślał znowu o synu, z któ­rym nie utrzy­muje kon­tak­tów. – Nie mogą za­bić mo­jego chłopca swo­imi kłam­stwami!

– Nikt nie za­mie­rza za­bi­jać Ja­reda – uspo­ka­jała go Ja­mie, głasz­cząc ze­sztyw­niałe plecy sę­dziego. – Pa­nie sę­dzio, pro­szę się uspo­koić.

– To jest dy­le­mat więź­nia – wy­szep­tał Wynn drżą­cym gło­sem. – Za­biją mo­jego syna, je­śli ich po­ko­nam. Ale je­stem od nich spryt­niej­szy. Nie po­dej­rze­wali ni­gdy, ja­kie mam roz­wią­za­nie: La­sker-Bauer!

– Lask Bauer? Kto to?

– Ża­den „ktoś”, głup­ta­sie. W po­ło­wie roz­grywki obaj gońcy zo­staną za­bici, by go ura­to­wać. By ura­to­wać koń­cówkę.

– Jacy gońcy? – Skon­fun­do­wana Ja­mie zmarsz­czyła brwi i chwy­ciła Wynna za ra­mię. – Pa­nie sę­dzio, kim ja je­stem?

– Niech mnie sio­stra zo­stawi w spo­koju!

– Kim je­stem?

Spoj­rzał jej w oczy, jego umysł się roz­ja­śnił.

– Kimś, komu nie mogę ufać – wark­nął. – Ni­komu już nie mogę ufać.

– Je­stem tu, żeby panu po­móc.

– Bzdura. Mówi im sio­stra, że zwa­rio­wa­łem. Że je­stem chory. Ale ja wciąż mam siłę, moja pani. Je­stem sil­niej­szy od niego. – Nie­po­kój wciąż ści­skał mu trze­wia. Je­śli sprawy staną na ostrzu noża tego sa­mego dnia, gdy sę­dzia za­po­mni o swoim pla­nie, może przy­jąć ich żą­da­nia i znisz­czyć wszystko, co tak sta­ran­nie za­pla­no­wał. Jesz­cze nie te­raz, na Boga, nie te­raz. Zmu­sza­jąc swój nie­gdyś gibki umysł do kon­cen­tra­cji, sę­dzia Wynn przy­wo­łał w pa­mięci te­mat roz­mowy z pie­lę­gniarką. – Niech się sio­stra na mnie nie gapi!

– O czym mó­wi­li­śmy?

– Za­nim przy­znała się sio­stra do swo­jej per­fi­dii, dys­ku­to­wa­li­śmy o zdol­no­ściach umy­sło­wych mo­ich asy­sten­tów i wspo­mnia­łem o stra­te­gii, któ­rej zło­żo­ność pa­nią prze­ra­sta. Wspo­mnę dla po­rządku, że panna Ke­ene nie jest ani lep­sza, ani gor­sza od ca­łej reszty. Je­dyne, co ją wy­róż­nia, to iskierka po­ten­cjału, który pró­buje ukryć. Poza tym jest do­kład­nie tak by­stra, jak można się spo­dzie­wać, zwa­żyw­szy że jej na­uczy­ciele są mier­no­tami aka­de­mic­kimi.

Pulchne palce Ja­mie za­ci­snęły się cia­śniej na przed­ra­mie­niu sę­dziego; pie­lę­gniarka pod­pro­wa­dziła Wynna ku otwar­tym drzwiom.

– My­śla­łam, że Ke­ene skoń­czyła Yale? To chyba do­bra uczel­nia?

– To ludzki ściek, tak samo jak Ha­rvard, Stan­ford czy każdy inny ba­stion edu­ka­cji w dzi­siej­szej ciem­nej epoce. Otrzy­mała tam stek wąt­pli­wej ja­ko­ści wy­wo­dów uda­ją­cych kształ­ce­nie praw­ni­cze. – Sę­dzia po­tknął się, ale od­zy­skał rów­no­wagę, przy­trzy­mu­jąc się ściany na ko­ry­ta­rzu. – Nic dziw­nego, że praw­nicy do­ma­gają się do­słow­nej in­ter­pre­ta­cji kon­sty­tu­cji. W ten spo­sób te cho­lerne pół­główki wszystko mają wy­pi­sane czarno na bia­łym!

Przy scho­dach Ja­mie lekko po­kie­ro­wała go w lewo. Wynn za­trzy­mał się przed opra­wioną w ramki fo­to­gra­fią przed­sta­wia­jącą ję­zor lo­dowca – błę­kitny, lśniący, wspa­niały. Wspo­mi­na­jąc po­przed­nią wy­mianę zdań, po­krę­cił głową i rzekł:

– Zna­jo­mość prawa nie ma związku z tym, jaką kto koń­czył szkołę. Wy­nika z umy­słu. Z serca. Ze zro­zu­mie­nia za­równo in­ten­cji da­nego prawa, jak i jego wie­lo­ra­kiej in­ter­pre­ta­cji. Z umie­jęt­no­ści znaj­do­wa­nia drogi do prawdy.

Sę­dzia ciężko od­dy­chał, wspie­ra­jąc się moc­niej na Ja­mie. Wie­dział, że jej silne ciało go utrzyma. Pod­niósł wzrok i spoj­rzał jej w oczy. Wpa­tru­jąc się w nią in­ten­syw­nie, za­py­tał:

– Lubi sio­stra Avery?

Z wa­ha­niem ski­nęła głową.

– Robi wra­że­nie. Jest elo­kwentna.

– Tylko tyle?

Wzru­szyw­szy ra­mio­nami, Ja­mie cią­gnęła:

– No cóż, moim zda­niem jest tro­chę za­dziorna. Twarda. Nie jak ten cza­ru­jący pan Bre­wer. On da­leko zaj­dzie, wi­dzę to.

– Bre­wer zbu­duje domki z kart – prych­nął Wynn. – Ale panna Ke­ene to by­stra dziew­czyna. Wy­jąt­kowo by­stra. Tro­chę za bar­dzo zaj­muje ją udo­wad­nia­nie wła­snej war­to­ści, ale po­siada mózg, któ­rego od czasu do czasu używa. By­łaby wy­bitna, gdyby po­pra­co­wała nad pre­cy­zją ro­zu­mo­wa­nia.

– Pre­cy­zją?

– Ow­szem, sio­stro, pre­cy­zją. To ja­kość, z którą się pani jesz­cze nie spo­tkała. – Sę­dzia z wy­sił­kiem wy­pro­sto­wał plecy i wy­rwał ra­mię z jej uści­sku. – Nie je­stem in­wa­lidą! Sam się po­łożę do łóżka. Niech sio­stra przy­nie­sie tę tru­ci­znę w pi­guł­kach, którą ka­zali we mnie wmu­szać.

– Tak jest, pa­nie sę­dzio. – Otwo­rzyła drzwi do sy­pialni i cze­kała, aż Wynn się przez nie wgra­moli. – Może prze­bie­rze się pan w pi­żamę, a ja mi­giem przy­niosę le­kar­stwa?

– Ko­bieto, nie trak­tuj mnie jak dziecka. Je­stem umie­ra­jący, ale nie zde­men­ciały. Od razu sły­szę każdą nie­udolną próbę ude­rza­nia w pro­tek­cjo­nalny ton, za­nim na­wet się sio­stra ode­zwie.

– Po­ło­ży­łam na łóżku czarną pi­żamę. Po­trze­buje pan sę­dzia po­mocy?

– Tylko je­śli w ra­mach po­mocy przy­ślą ko­goś in­nego. – Gdy wy­cho­dziła, Wynn od­pro­wa­dził ją gniew­nym spoj­rze­niem. – I niech mi sio­stra, do cho­lery, przy­nie­sie whi­sky do tych za­bój­czych ta­ble­tek.

• • •

Była już je­de­na­sta wie­czo­rem, za­nim oso­bi­sta pie­lę­gniarka sę­dziego wśli­zgnęła się do jego po­koju i zna­la­zła go z mar­twym spoj­rze­niem otwar­tych oczu. Wy­ma­cała le­d­wie wy­czu­walny puls prze­dzie­ra­jący się przez zwę­żone od cho­roby żyły. Uklę­kła przy nim i wzdry­gnęła się, czu­jąc, że coś wbija się w jej ciało. Prze­su­wa­jąc ko­lano, jedną ręką się­gnęła po lampkę, a drugą ujęła nie­znany przed­miot. Jej palce za­ci­snęły się na za­krętce od fiolki z le­kar­stwem, która spa­dła na dy­wan. Pod­nio­słą ją do świa­tła i do­strze­gła zie­lony pa­sek, który sama na niej na­kle­iła. Jęk­nęła bez­gło­śnie. Się­gnęła pod łóżko, ner­wowo po­szu­ku­jąc fiolki, którą spo­dzie­wała się tam zna­leźć.

Jej palce za­ha­czyły o pla­sti­kową bu­te­leczkę. Gdy ją wy­jęła, ety­kietka po­twier­dziła jej naj­gor­sze obawy. Sę­dzia za­żył ta­bletki, które prze­pi­sano mu na ataki drgaw­kowe, wstrzą­sa­jące nie­kiedy jego koń­czy­nami. Samo w so­bie le­kar­stwo było nie­bez­pieczne, a w po­łą­cze­niu z in­nymi me­dy­ka­men­tami i al­ko­ho­lem dawka mo­gła sta­no­wić za­gro­że­nie ży­cia. Ma­cała pod łóż­kiem, zgar­nia­jąc roz­sy­pane ta­bletki, ale do­piero po spoj­rze­niu w do­ku­men­ta­cję me­dyczną mo­gła stwier­dzić, ilu do­kład­nie bra­kuje.

Do­wody były jed­no­znaczne: sę­dzia Wynn pró­bo­wał się za­bić. Po­czu­cie winy ści­snęło ją za gar­dło i zmu­siło, by spoj­rzała na czło­wieka, któ­rego na­uczyła się sza­no­wać mimo jego cho­le­rycz­nego uspo­so­bie­nia. Gdy przy­jęła tę po­sadę, a wraz z nią in­struk­cje, ja­kich miała prze­strze­gać, obiet­nica wol­no­ści i sta­bi­li­za­cji dla Tho­masa, jej męża, wy­da­wała się Ja­mie Le­wis wy­star­cza­ją­cym uspra­wie­dli­wie­niem zdrady, ja­kiej się do­pu­ściła. Miała opie­ko­wać się wpły­wo­wym, ale scho­ro­wa­nym czło­wie­kiem. Cho­roba po­woli do­pro­wa­dzała go do stanu, w któ­rym za­gra­żał bez­pie­czeń­stwu na­ro­do­wemu. Po­le­cono jej mieć oko na to, co sę­dzia pi­sze, co ty­dzień skła­dać ra­porty i dzia­łać, je­śli do­sta­nie taki roz­kaz. Ale to było, za­nim po­znała Ho­warda Wynna.

Te­raz jej palce ści­skały jed­no­ra­zowy te­le­fon ko­mór­kowy.

Sku­tecz­nie wbito jej do głowy nu­mer, pod który miała za­dzwo­nić w ra­zie, gdyby zgon sę­dziego był bli­ski. Je­śli jed­nak wy­kona to po­łą­cze­nie, sę­dzia na pewno ni­gdy się nie obu­dzi. Za­wa­hała się, nie chcąc być tą, która – jak sę­dzia po­dej­rze­wał – zdra­dzi go, ale prze­ko­nała samą sie­bie, że już za późno. Nie mo­gła się wy­co­fać z umowy, ale mu­siała się upew­nić.

Przy­ci­snęła ste­to­skop do piersi sę­dziego i usły­szała w płu­cach pe­łen wy­siłku od­dech. Pla­sti­kowy rę­kaw, który na­ło­żyła na jego bez­władne ra­mię, wska­zał ni­skie ci­śnie­nie. Z wprawą włą­czyła ręczną mi­ni­la­tarkę. Mi­ni­malna re­ak­cja na świa­tło. Po ko­lei wy­ko­ny­wała te­sty ma­jące po­twier­dzić nie­uchronny zgon.

Była kom­plet­nie za­sko­czona, sły­sząc jego szept:

– Ona musi to do­koń­czyć. Dla niego.

Przy­bory le­kar­skie spa­dły na dy­wan i pie­lę­gniarka znów przy­klę­kła przy cho­rym, tym ra­zem za­szo­ko­wana.

– Pa­nie sę­dzio?

Osła­bła dłoń pod­nio­sła się gwał­tow­nie i szarp­nęła ją za rę­kaw.

– Nie umar­łem jesz­cze. Może sio­stra spraw­dzić.

– Nie chcia­łam... – Jej palce za­mknęły się na drżą­cej, zim­nej dłoni trzy­ma­ją­cej ją za rę­kaw. – Po­łknął pan ta­bletki...

– Nie czas na wy­mówki! – Sę­dzią wstrzą­snął ostry ka­szel. – Avery musi nas ura­to­wać. Niech sio­stra przy­się­gnie!

– Pro­szę po­zwo­lić mi we­zwać ka­retkę – wy­szep­tała nie­pew­nie. – Tak mi przy­kro!

– Za późno na prze­pro­siny – wy­sa­pał, a oczy mu za­bły­sły. – Niech mi sio­stra obieca, że prze­każe wia­do­mość. Na wszelki wy­pa­dek. Niech sio­stra przy­się­gnie!

Zbyt za­sko­czona, by za­pro­te­sto­wać, od­parła:

– Przy­się­gam.

– Niech jej sio­stra po­wie... że w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi ma pa­trzeć na wschód. Na rzekę. Po­mię­dzy. I na placu. Lask. Bauer. Wy­bacz mi.

– Pa­nie sę­dzio? Nie ro­zu­miem! – Ja­mie z prze­ję­ciem po­chy­liła się bli­żej cho­rego. – Co za pan Bauer?

– Po­wiedz Avery. Wschód. Rzeka. – Z wy­sił­kiem zła­pał od­dech, krztu­sząc się gorz­kim hau­stem po­wie­trza. – Po­mię­dzy. Plac. Wy­bacz mi.

Ja­mie po­trzą­snęła nim, pró­bu­jąc jesz­cze raz go ocu­cić, by wy­ja­śnił jej to, co usły­szała. Ale źre­nice jego oczu wpa­try­wały się nie­ru­chomo w blade świa­tło, nie re­agu­jąc na nie. Od­su­nęła jego dłoń z po­wro­tem na łóżko.

– Nie, nie! – mruk­nęła gło­śno. – Nie zmu­szą mnie, bym go za­biła.

Pod­nio­sła sto­jący przy łóżku te­le­fon i uru­cho­miła szyb­kie wy­bie­ra­nie nu­meru za­pi­sa­nego na taką wła­śnie oko­licz­ność.

– Po­li­cja są­dowa, pro­szę o zgło­sze­nie.

– Sę­dzia Ho­ward Wynn stra­cił przy­tom­ność. Po­trze­buje na­tych­mia­sto­wej po­mocy le­kar­skiej.

– Pro­szę po­dać na­zwi­sko.

– Pie­lę­gniarka Ja­mie Le­wis – od­parła zwięźle. – Pro­szę przy­słać ka­retkę. On umiera.

– Pro­szę się nie roz­łą­czać.

Kiedy upew­niła się, że ka­retka jest w dro­dze, się­gnęła po drugi te­le­fon i wy­brała nu­mer męż­czy­zny, któ­rego ni­gdy nie po­znała oso­bi­ście. Po­łą­cze­nie na­stą­piło w kilka se­kund.

– Czy już po wszyst­kim?

– My­ślę, że sę­dzia przedaw­ko­wał leki.

– Ce­lowo?

– Moż­liwe – za­wa­hała się. – Ma słaby puls, stra­cił przy­tom­ność. Jest bli­ski śmierci.

– Pro­szę nic nie ro­bić. Przy­jadę za dwa­dzie­ścia mi­nut.

Ja­mie za­ci­snęła po­wieki.

– Nie mogę.

– Czego pani nie może?

– Nie mogę nic nie zro­bić. To nie w po­rządku.

Na­stą­piła długa ci­sza, a po­tem usły­szała po­le­ce­nie:

– Pro­szę wyjść z domu. Na­tych­miast.

– Po­wie­dzia­łam już, że nie mogę! Ka­retka jest w dro­dze – wy­znała. – Nie mia­łam in­nego wyj­ścia.

– Tu cho­dzi o bez­pie­czeń­stwo na­ro­dowe. Po­le­cono pani nie kon­tak­to­wać się z ni­kim poza mną. Nie było mowy o bo­ha­ter­skich kro­kach na rzecz prze­dłu­że­nia ży­cia pa­cjenta. Nie zro­zu­miała pani po­le­ce­nia?

– Zro­zu­mia­łam, ale mu­sia­łam mu po­móc. Po­trze­buje le­ka­rza.

Słowa by­łej sa­ni­ta­riuszki uświa­do­miły męż­czyź­nie na dru­gim końcu li­nii, że nie bę­dzie z niej wię­cej po­żytku.

– Ro­zu­miem.

Nie­usa­tys­fak­cjo­no­wana od­po­wie­dzią pie­lę­gniarka za­py­tała:

– Co bę­dzie da­lej?

– Pro­szę go za­brać do szpi­tala, na tym koń­czą się pani obo­wiązki. Ju­tro otrzyma pani ho­no­ra­rium.

Roz­mówca się roz­łą­czył.

Ja­mie wpa­try­wała się w te­le­fon. Jest wolna? Prze­peł­niła ją ulga, od któ­rej aż ugięły się pod nią ko­lana. Opa­dła na łóżko, bio­dra wy­lą­do­wały przy bez­wład­nej dłoni, która chwy­ciła ją przed le­d­wie kil­koma mi­nu­tami. Umie­ra­jący po­pro­sił ją o coś. To jego ostat­nia prośba. Wzrok ko­biety spo­czął na sę­dzim Wyn­nie, czło­wieku, który za­słu­żył się swo­jej oj­czyź­nie. Je­dyne, o co po­pro­sił ją w ostat­niej chwili przy­tom­no­ści, to by prze­ka­zała wia­do­mość. „Ura­tuj nas”.

Wy­gła­dza­jąc po­gnie­ciony far­tuch, Ja­mie znów wy­brała nu­mer na ko­mórce. Jak się po­wie­działo A...

Tym ra­zem był to nu­mer, który za­pa­mię­tała po mie­sią­cach pracy w ga­bi­ne­cie sę­dziego. Po dzwonku za­brzmiała krótka wia­do­mość, po­tem sy­gnał do na­gra­nia wia­do­mo­ści. Ja­mie po­wtó­rzyła, co po­wie­dział umie­ra­jący. Mó­wiła szybko, pa­trząc przy tym w oczy sę­dziego. – Avery, jego ostat­nie słowa brzmiały: „Wy­bacz mi” – za­koń­czyła.

1

Gdzieś na ze­wnątrz, za za­ku­rzo­nymi szy­bami za­wyły sy­reny. Wy­soki, za­wo­dzący dźwięk są­czył się do środka, kłu­jąc w uszy. Avery Ke­ene prze­wró­ciła się na bok i przy­kryła głowę wielką po­duszką. Na­dal su­nęła po fa­lach Du­naju, a wo­ka­li­sta ja­kie­goś nie­zna­nego boys­bandu, odziany je­dy­nie w di­zaj­ner­skie ciu­chy z logo Ca­lvina Kle­ina, śpie­wał se­re­nady. Dźwięk wzma­gał się, przy­bie­ra­jąc na­trętny dzwo­nek te­le­fonu. Avery wy­cią­gnęła rękę, ma­ca­jąc nią w po­szu­ki­wa­niu ko­mórki. Nie otwie­ra­jąc zie­lo­nych oczu, pod­nio­sła te­le­fon.

– Co jest?

– Avery, skar­bie – roz­legł się gwał­towny ka­szel, a po nim na­dą­sany chi­chot. – Tu mama.

Sy­reny uci­chły, ustę­pu­jąc miej­sca o wiele bar­dziej nie­przy­jem­nej rze­czy­wi­sto­ści. Avery ze znu­że­niem pod­nio­sła się i oparła o ścianę, kła­dąc ło­kieć na sto­sie po­du­szek. Za­kup za­główka do łóżka nie wy­da­wał jej się jesz­cze uza­sad­niony. Może za rok. Z wy­sił­kiem pod­no­sząc zmę­czone po­wieki, śle­dziła wzro­kiem mi­go­ta­nie neo­nów za po­krytą desz­czem szybą.

– Rito, gdzie je­steś?

– W Adams Morszszszn.

– W Adams Mor­gan?

Wolną ręką Avery od­gar­nęła znad kar­me­lo­wego czoła ciężką szopę czerni, masę kę­dzie­rza­wych wło­sów, opa­da­ją­cych na jej stę­żałe w na­pię­ciu na­gie ra­miona. Sen­ność szybko się roz­wiała. Ko­bieta po­pa­trzyła na ze­gar przy łóżku. Pra­wie trze­cia w nocy, nie­dziela – nie, już po­nie­dzia­łek nad ra­nem. No ja­sne. Je­śli znaj­do­wała się w ta­kiej dziel­nicy i o ta­kiej po­rze, jej matce nie mo­gło się przy­da­rzyć nic do­brego. Kiedy za­moż­niejsi miesz­kańcy Adams Mor­gan po­szli spać w swo­ich schlud­nych sze­re­go­wych dom­kach, z klu­bów wy­le­wali się na ulice im­pre­zo­wi­cze spra­gnieni moc­niej­szych wra­żeń.

– Rito, je­steś w Adams Mor­gan?

– No tak! Prze­cież wła­śnie to mó­wię – wy­char­czała Rita Ke­ene. – W Adams Mor­rgsz.

Prze­czu­wa­jąc eska­la­cję bo­jo­wego na­stroju, Avery mó­wiła szybko i zwięźle.

– Je­steś w aresz­cie?

– Nie i nie będę, je­śli przy­je­dziesz i dasz swo­jej ko­cha­niut­kiej ja­kieś pie­nią­dze.

„Ko­cha­niut­kiej”? Avery zmarsz­czyła brwi, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, co usły­szała. Je­śli Rita jest w aresz­cie, nie przed­sta­wią jej za­rzu­tów aż do rana. Ci, któ­rych zgar­nięto w nie­dzielę w nocy, mu­sieli cze­kać, aż sę­dzio­wie wrócą do pracy na po­ranną po­nie­dział­kową zmianę. Na wszelki wy­pa­dek do­py­tała jed­nak:

– Wy­zna­czyli ci kau­cję? Tak szybko?

Na­gły krzyk zmu­sił Ritę, żeby mó­wić gło­śniej.

– Nie, skar­bie, żad­nej kau­cji, nie sie­dzę w aresz­cie. U zna­jo­mego w domu je­stem. Do­brego zna­jo­mego. Mu­szę tylko za­pła­cić. Mo­żesz przy­je­chać?

– Rito, mó­wi­łam ci już. Z tym ko­niec. Na mi­łość bo­ską, do­syć tego.

Na mo­ment za­pa­dła ci­sza.

– Nie upi­jam się, przy­się­gam! Ale mu­szę do­trzy­mać słowa – przy­mi­lała się jej matka. – Wiem prze­cież, że nie po­ża­łu­jesz stówki dla ma­musi. Tylko o to pro­szę. Jak nie za­płacę, mój zna­jomy się ze­zło­ści...

– Nie mogę.

– Nie chcesz – po­pra­wiła ją Rita. – Na­bz­dy­czona suka. Za do­bra je­steś, żeby matce po­móc w kło­po­cie. – Słodki wcze­śniej ton prze­szedł w po­tok prze­kleństw.

– Rito.

Avery sły­szała to już nie pierw­szy raz. W gło­wie po­wta­rzała so­bie man­trę z Al-Anonu, ale trudno za­cho­wać po­godę du­cha, kiedy matka sie­dzi w ja­kiejś nar­ko­ty­ko­wej spe­lunce i zło­rze­czy wła­snemu dziecku, klnąc przy tym jak szewc. Ko­rzy­sta­jąc z chwi­lo­wej prze­rwy w jej ty­ra­dzie, po­pro­siła ci­cho:

– Po­daj ad­res, za­biorę cię stam­tąd. – Cho­lera, i tak prze­śpi jesz­cze naj­wy­żej cztery go­dziny. Rów­nie do­brze może roz­po­cząć ty­dzień od świet­nej za­bawy, jaką na pewno bę­dzie spo­tka­nie z matką. – Mamo, gdzie je­steś?

– Nie po­wiem.

– Dla­czego?

– Bo nie mam za­miaru iść na ko­lejny cho­lerny od­wyk. Po­trzebna mi stówa, to wszystko. Może gdy­byś na mo­ment wy­jęła z dupy ko­rek, przy­szłoby ci do głowy po­móc wła­snej matce. Ten je­den raz.

Ja­kiś męż­czy­zna w tle do­py­ty­wał się, czy jej córka jest ładna.

– Nie jest brzydka – od­parła Rita sce­nicz­nym szep­tem. – Ale, ko­cha­niutki, ory­gi­nał jest lep­szy niż ko­pia! Zwłasz­cza że mo­żemy do­bić targu i... – Resztę zda­nia za­głu­szył wy­soki, de­spe­racki chi­chot.

Fala go­rąca za­lała ciało Avery i za­ru­mie­niła jej po­liczki. Chciała się roz­łą­czyć, ale po śmie­chu matki po­znała, że ta le­dwo się trzyma na no­gach, a może i go­rzej. Lata wprawy po­ma­gały jej po­ha­mo­wać po­tężną falę emo­cji, do któ­rych za każ­dym ra­zem obie­cy­wała so­bie już nie wra­cać. Przez mo­ment za­sta­na­wiała się, czy by­łoby ina­czej, gdyby żył jej oj­ciec. My­ślała o jego głę­bo­kich brą­zo­wych oczach z ku­rzymi łap­kami w ką­ci­kach, brą­zo­wej skó­rze po­kry­wa­ją­cej za­rys kwa­dra­to­wej szczęki. Kim by­łaby dziś Rita, gdyby on prze­żył?

Opu­ściła nogi z kra­wę­dzi łóżka, prze­ry­wa­jąc te bez­u­ży­teczne roz­my­śla­nia. Tata nie żyje. Rita jest na haju. A ona upar­cie trzyma się rze­czy­wi­sto­ści. W ciem­no­ści ma­cała po pod­ło­dze w po­szu­ki­wa­niu te­ni­só­wek i bejs­bo­lówki. Na szczę­ście po­ło­żyła się spać w spoden­kach i ko­szulce do bie­ga­nia, wło­żo­nych w nie­sku­tecz­nym usi­ło­wa­niu ucieczki przed nad­cho­dzą­cymi do Dys­tryktu Ko­lum­bii let­nimi upa­łami.

– Mamo, po­wiedz mi, gdzie je­steś.

– Nie! Na­bz­dy­czona suka... – Le­d­wie wy­lał się jad, za­raz po­dą­żyła za nim sło­dycz. – Ko­cha­nie, nie to chcia­łam po­wie­dzieć. Ko­cham cię. Moja je­dyna, uko­chana... Je­stem taka dumna z cie­bie. Moja ge­nialna córka praw­niczka. Pra­cuje w Są­dzie Naj­wyż­szym – wy­ja­śniła di­le­rowi.

– Mamo... – Avery prze­rwała, jej oczy po­zo­stały jed­nak su­che. Przy­zwy­cza­iła się do cią­głego ba­lan­so­wa­nia na li­nie, do wy­rzu­ca­nia de­mo­nów matki za drzwi świata, który za­miesz­ki­wała w świe­tle dnia. Po no­cach kau­cje i areszty, w dzień pi­sa­nie opi­nii i po­szu­ki­wa­nie pre­ce­den­sów. Przez chwilę po­czuła po­dmuch snu, ale za­raz się roz­wiał. – Mamo, je­steś tam?

– A gdzie mam iść? – Na dru­gim końcu li­nii sły­chać było po­chli­py­wa­nie. – Nie mam prze­cież do­kąd iść.

– Mo­żesz wró­cić na od­wyk, mamo. Po­pro­szę ich, żeby cię przy­jęli z po­wro­tem. – Znowu. Le­d­wie w lu­tym wy­dała ostat­nie oszczęd­no­ści na opła­ce­nie po­bytu matki w ośrodku ca­ło­do­bo­wym. Rita wy­trzy­mała dwa­na­ście ty­go­dni, to jej re­kord ży­ciowy. Ale opłaty po­chło­nęły całą go­tówkę, jaką miała, i wy­czy­ściły jej karty kre­dy­towe. Udało się je ja­koś po­spła­cać, jak to miała w zwy­czaju, ale do czasu aż za­ła­pie się do ja­kiejś pre­sti­żo­wej kan­ce­la­rii, gdzie za­robi kro­cie, musi żyć oszczęd­nie – szcze­gól­nie je­śli Rita ze­chce wró­cić na od­wyk. Szef Avery nie po­zwa­lał asy­sten­tom sta­rać się o pracę gdzie in­dziej przed za­koń­cze­niem ka­den­cji sądu, więc bę­dzie mu­siała prze­trwać ja­kiś czas na ta­kiej po­sa­dzie.

– Chcesz spró­bo­wać jesz­cze raz?

– Wró­cić do tej dziury? Za żadne skarby! – Rita znowu za­chi­cho­tała ner­wowo. – Nie po­trze­buję od­wyku i nie trzeba mi two­jej, kurwa, li­to­ści!

To stało w sprzecz­no­ści z prośbą o pie­nią­dze, ale Avery wie­działa, że nie ma co pró­bo­wać roz­sąd­nych tłu­ma­czeń. Na tym eta­pie naj­le­piej spraw­dzały się dzia­ła­nia po­lu­bowne. Wsu­nęła te­ni­sówki na stopy i przy­kuc­nęła, by je cia­sno za­sznu­ro­wać. Nie wia­domo, czy nocna eska­pada obej­dzie się bez ucie­czek przed za­gro­że­niem. Naj­le­piej się przy­go­to­wać na każdą ewen­tu­al­ność.

– Mamo, po­wiedz mi, gdzie je­steś.

– Że­byś tu przy­szła pra­wić mi ka­za­nia? Nie ma mowy.

– Mu­sisz mi po­wie­dzieć.

Wsta­jąc, Avery się­gnęła do szu­flady noc­nego sto­lika i wy­jęła z niej nie­wielki nóż. Po­sia­da­nie noży sprę­ży­no­wych jest nie­le­galne na te­re­nie Dys­tryktu Ko­lum­bii, ale trudno się po­zbyć sta­rych na­wy­ków. Nie lu­biła broni pal­nej, ale nie mo­gła wy­brać się w ulu­bione re­wiry matki bez broni. Nóż był jed­nym z ostat­nich cen­nych, odzie­dzi­czo­nych po ojcu przed­mio­tów, któ­rych Rita jesz­cze nie wy­nio­sła do lom­bardu. Rę­ko­jeść wy­kła­dana masą per­łową, przy jej trzo­nie wy­gra­we­ro­wane ich ini­cjały. Ko­smiczny żart ojca: Avery Oli­via i Ar­thur Oli­ver: AOK.

Nóż był tak mały, że mie­ścił się w dłoni. Nie po­wstrzy­małby agre­syw­nego nar­ko­mana, ale spo­wol­niłby atak, gdyby przy­szło jej go użyć. Wsu­nęła broń do kie­szeni spode­nek.

– Je­śli mi nie po­wiesz, gdzie je­steś, nie mogę ci przy­nieść pie­nię­dzy.

– Och, na­prawdę przy­nie­siesz? – Rita chciała w to wie­rzyć, więc syk­nęła w te­le­fon: – Ale mu­sisz się po­spie­szyć i przyjść na­prawdę szybko.

Avery prze­szła do sa­lonu, zła­pała klu­cze i otwo­rzyła drzwi. Klu­cze. Ko­mórka. Port­fel! Za­po­mniała o nim. Od­wra­ca­jąc się, kop­nęła drzwi i z po­wro­tem wbie­gła do środka. Sta­rała się nie upu­ścić te­le­fonu z na­dzieją, że Rita się nie roz­łą­czy, za­nim nie poda do­kład­niej­szych na­mia­rów. Gdy tylko wej­dzie na klatkę scho­dową, nie bę­dzie za­sięgu.

– Po­trzebny mi ad­res, Rito. Już, te­raz.

– Na­prawdę przy­je­dziesz? – Jej przy­milny ton aż się pro­sił, żeby ją okła­mać. By obie­cać. – Po­waż­nie, przy­je­dziesz? Z pie­niędzmi?

Avery pa­trzyła na le­żący na stole wy­tarty port­fel i za­sta­na­wiała się, czy fak­tycz­nie chce od­dać ostat­nie pięć­dzie­siąt do­la­rów nar­ko­mance, która co prawda nie­chęt­nie, ale uro­dziła ją dwa­dzie­ścia sześć lat temu. A niech tam. Wsu­nęła dzie­się­cio­do­la­rowy bank­not do kie­szeni i rzu­ciła port­fel na stół.

– Ja­sne, mamo. Po­wiedz mi tylko, gdzie mam przy­je­chać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki