Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1820 osób interesuje się tą książką
Małomiasteczkowy kowbojski romans z motywem samotnego ojca.
Alexandra Cloverly jest nauczycielką w Marble Falls Independent School. Uczy tam sześcioletnią Poppy, córkę jednego z największych farmerów w Horseshoe Bay – Rydera Southona.
Między kobietą a ojcem dziewczynki od początku pojawia się chemia, którą jednak oboje ignorują. Ona – dlatego, że uczy jego dziecko i nie szuka niczego stałego. On – cztery lata wcześniej tragicznie stracił ukochaną żonę i nie chce się z nikim związać.
Mieszkają w małym miasteczku, więc często na siebie wpadają. Dodatkowo Poppy nie ustaje w staraniach, by zbliżyć do siebie swoją nauczycielkę i tatę. W końcu dziewczynce się to udaje: Alex i Ryder idą razem do kina, a potem spędzają czas w trakcie urodzin przyjaciółki Alexandry.
Jesienny festyn w Horseshoe Bay przyniesie jednak zmiany, których żadne z nich się nie spodziewa. Jedna noc, ratunek przed natarczywą randką i zamiłowanie do łagodnych brzmień country spowodują, że Alex i Ryder lądują w łóżku. Ale czy okaże się to wystarczającym powodem, aby zaczęli traktować swoją znajomość na poważnie?
Chcąc ochronić swoje serca, wpadają na inny pomysł. Decydują się na relację bez zobowiązań.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © for the text by Magdalena Szponar
Copyright © for this edition by Wydawnictwo NieZwykłe, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Katarzyna Chybińska, Natalia Szoppa, Wiktoria Garczewska
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Paulina Klimek
Ilustracja na końcu książki: Marta Szponar
ISBN 978-83-8418-081-5 · Wydawnictwo NieZwykłe · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
Ryder
– …i wtedy panna C powiedziała, że dziewczynki mogą bić chłopców, jeśli chłopcy są nieznośni.
– Mhm… – mruczę pod nosem, słuchając Poppy jednym uchem.
Przysięgam, że zazwyczaj staram się być dobrym ojcem. Naprawdę. Dbam o swojego szczeniaczka najlepiej, jak tylko potrafię. Ale w takich chwilach jak ta – a ta konkretna trwa już od tygodnia, odkąd mała wróciła do szkoły – mam ochotę krzyczeć.
Jeśli jeszcze raz usłyszę cokolwiek o pannie C – jak uroczo moja córka nazywa Alexandrę – to osiwieję.
Wystarcza to, że rok temu ta cholerna nauczycielka zalazła mi za skórę i od tamtej pory nie mam spokoju.
– Czekaj, Poppy… – Zatrzymuję ją, otwierając drzwi od Coffee Kick. Wybraliśmy się tu dzisiaj, bo liczyłem, że to wystarczy, by odwrócić uwagę córki od kina. Nie żebym miał coś przeciwko filmom, ale… ile razy można śpiewać z dzieckiem intro tej jednej jedynej bajki, w której bohater nazywa się tak jak ja? – Co powiedziała ci panna Cloverly? – dopytuję, licząc, że się przesłyszałem.
Poppy jednak wbiega już do środka lokalu, kompletnie mnie ignorując. Wodzę za nią wzrokiem, bo, przysięgam, to dziecko potrafi mi zniknąć z radaru w ułamku sekundy, i wtedy ją słyszę.
Pannę Cloverly śmiejącą się z czegoś w głos.
I moją córkę wołającą:
– Panno C!
Prawie plączą mi się nogi, ale udaję, że dźwięczny śmiech tej dziewczyny wcale nie robi na mnie wrażenia. Potem natomiast dostrzegam wyraźnie, że Alexandra rozszerza odrobinę oczy, zastyga na moment i dość gwałtownie się prostuje. W ułamku sekundy przepoczwarza się w poważną nauczycielkę, chowając gdzieś głęboko prawdziwą naturę. Przede mną. Chowa się przede mną.
Bo jestem „panem Southonem”, jak zwykła mnie nazywać.
I zapewne właśnie dlatego czuję się przy niej…
Staro.
Kurewsko staro.
– Poppy! Jak miło cię widzieć – szczebiocze wesoło do małej, która, gdyby tylko mogła, władowałaby się jej na kolana.
Powoli zbliżam się do nich, zastanawiając się, jak mógłbym uciec stąd niepostrzeżenie. Wiem, że mi się to nie uda, bo nie zostawiłbym Poppy, a ona narobiłaby przy ucieczce takiego rabanu, że całe miasteczko dowiedziałoby się, jak to Ryder Southon spieprzał przed nauczycielką swojej córeczki.
– Tata zabrał mnie na lody, bo byłam dzielna u dentysty!
No rzeczywiście nie wystraszyła krzykiem całego miasta, a jedynie połowę. Są postępy.
– Panno Cloverly… River… – Kłaniam się dziewczynom, świadomy, jak idiotycznie brzmi nazywanie Alexandry w ten sposób, ale co mogę zrobić, skoro…
– Panie Southon, co za… niespodzianka – odzywa się zaraz po swojej przyjaciółce witającej się ze mną krótkim: „Cześć, Ryder”.
No właśnie. Co mogę zrobić, skoro ona nazywa mnie równie idiotycznie.
Panie Southon.
Chryste.
Czuję się tak, jakbym dorównywał wiekiem Haroldowi. A on ma osiemdziesiąt lat.
I wiedzie ciekawsze życie miłosne od ciebie, kolego, podpowiada mi jakiś głos w głowie.
Podczas gdy ja nie mogę oderwać wzroku od zielonych oczu Alexandry, Poppy opowiada jej o całym swoim dniu w najdrobniejszych szczegółach. Cholera, czy te oczy zawsze miały odcień moich pastwisk rozciągających się na południe od rancza? Przysięgam, że tam trawa jest najbardziej soczysta, a moje krowy skubią ją najchętniej.
O czym ja, do diabła, myślę?
Otrząsam się, zaciskając zęby, i wypuszczam ze świstem powietrze przez nos.
– Poppy, czas na nas – przerywam córce w połowie zdania, na co posyła mi mordercze spojrzenie łudząco przypominające sposób, w jaki patrzyła na mnie Aliyah. Czuję ból w sercu, ale nie pozwalam mu rozprzestrzenić się na resztę ciała. Nigdy sobie na to nie pozwalam.
– Och, a może panna C pójdzie z nami na lody, tatusiu? – pyta Poppy.
Jasne, czemu nie? W końcu jeśli umrę na zawał w wieku trzydziestu siedmiu lat, to te pieprzone zielone oczy w końcu przestaną mnie zadręczać.
– Panna Cloverly jest z pewnością zajęta – burczę i zerkam na Alexandrę, a ona, wyraźnie zaskoczona, jedynie otwiera i zamyka usta.
Pełne usta. Idealnie wykrojone. I zawsze czerwone, jakby celem tej dziewczyny pozostawało zadręczanie wszystkich mężczyzn w promieniu kilkuset mil. Wiem, że nawet nie powinienem myśleć o niej w ten sposób. To niewłaściwe. I zupełnie niepotrzebne. Okazałbym się jednak idiotą, gdybym chociaż przed samym sobą nie potrafił przyznać, że Alexandra Cloverly ściąga moją uwagę, ilekroć pojawia się w pobliżu. To zaczęło się rok temu, pierwszego dnia szkoły, gdy zawiozłem Poppy do Marble Falls.
Zobaczyłem ją i na moment zabrakło mi tchu. Stała wśród dzieci w białej sukience do kolan, rozdając uśmiechy na prawo i lewo, a jej rude loki podskakiwały za każdym razem, kiedy obracała się wokół własnej osi, by zgarnąć do siebie kolejnych uczniów. A ci lgnęli do niej niczym ćmy do ognia. I pewnie mógłbym zrobić to samo, a nawet więcej, gdybym nie był zbyt stary i zbyt mądry. Dobrze rozumiałem, że piękne kobiety mogę podziwiać jedynie z daleka.
– Wracam do domu, Alex – odzywa się nagle River, gdy cisza trwa już zdecydowanie zbyt długo i staje się zdecydowanie niezręczna. – Więc jeśli chodzi o mnie, to jesteś wolna. – Kay się wyszczerza, a Alexandra… cóż, sztyletuje ją spojrzeniem prawie tak dobrze, jak chwilę temu robiła to Poppy mnie.
Tak bardzo uwiera ją myśl, by spędzić z nami popołudnie? Najwyraźniej.
– Ja…
– Proszę, panno C – jęczy Poppy, wchodząc jej w słowo, i robi tę swoją minę, przez którą zawsze dostaje wszystko, czego tylko zapragnie.
Cholera, mało tego, moja córka uwiesza się na Alexandrze i zaraz potem ujmuje jej twarz w drobne dłonie.
Trochę jej teraz zazdroszczę, ale nigdy się do tego nie przyznam. Przez te wszystkie miesiące, odkąd mała trafiła pod skrzydła panny Cloverly, prawie codziennie muszę wysłuchiwać, jaka to panna C jest cudowna, jakie ma dobre serce, jaka jest piękna.
Jakbym sam tego nie zauważył…
Im dłużej tego słucham, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że Poppy robi się zbyt cwana jak na swój wiek. Nie posądzam jej o bawienie się w swatkę, ale… Dobrze wiem, że moja mała dziewczynka potrzebuje mamy. Że za nią tęskni, choć nawet jej nie pamięta.
A to łamie mi serce.
– Tatuś obiecał, że po lodach pójdziemy do kina na nowy Psi Patrol.
Cholera, jednak nie zapomniała.
– Rozumie pani? NO-WY. Jeśli pójdę tylko z tatą, będę musiała znosić jego wiecznie zły humor…
Dzięki, córko. Naprawdę można na ciebie liczyć.
– Nie mam wiecznie złego humoru – burczę ochrypłym ze złości głosem, na co Poppy musi robić głupią minę, bo Alexandra ledwie powstrzymuje się przed parsknięciem.
– Szczeniaczku… – Próbuję ratować samego siebie, ale kiedy ten rudzielec spogląda na mnie tak… tak miękko, gubię na moment myśl i dodaję dopiero po chwili: – Nie zmuszaj panny Cloverly…
Na litość boską!
Poppy zaczyna chlipać.
– Dobrze, już dobrze… – mówi szybko Alexandra. – Pójdę z wami, jeśli twój tata nie ma nic przeciwko. – Wbija we mnie spojrzenie.
„Tylko kobieta potrafi wepchnąć cię w końskie łajno i sprawić, byś przeprosił za to, że śmierdzisz”, dźwięczą mi w głowie słowa Harolda i z niebywałą niechęcią muszę przyznać mu rację.
Odchrząkuję.
– Tak… – Kurwa, czy ja się czerwienię? Przysięgam, że zdarza mi się to pierwszy raz w życiu. – To znaczy, nie… Nie mam nic przeciwko, Al… – …exandro. Przygryzam wargę do krwi. – Panno Cloverly. Nie mam nic przeciwko.
Patrzę, jak się krzywi, kiedy słyszy moje słowa. Pewnie myśli jedynie o tym, czy będzie musiała mi pomóc wstać z krzesła, bo przecież jestem taki stary, że…
Nie, koniec.
Koniec myślenia o pannie Cloverly.
A z Poppy będę musiał sobie poważnie porozmawiać, myślę, kiedy już we trójkę kierujemy się do stolika kawałek dalej. Wybieram miejsce przeznaczone dla dzieci – z kolorowankami i pudłem kredek. Mimo wszystko odsuwam krzesło Alexandrze i czekam, aż usiądzie, a potem powtarzam ten gest względem Poppy, która cmoka mnie w policzek, a potem uśmiecha się od ucha do ucha.
Zapada głucha cisza. Naprawdę. Nawet odgłosy dochodzące z kawiarni, rozmowy nielicznych gości i brzdęk naczyń nie sprawiają, by wśród nas nie było aż tak niezręcznie.
Bo jest.
Alexandra udaje, że skupia się na kolorowankach. Poppy udaje, że nie planuje niczego w tej swojej słodkiej główce, a ja udaję, że to wszystko nie wywiera na mnie wrażenia.
Po chwili nie wytrzymuję i zapytawszy, kto na co ma ochotę, ruszam do kontuaru. Tam składam zamówienie i czekam, aż zostanie przyszykowane, choć przecież mógłbym zrzucić to na barki kelnerki.
– Panno C, mówiłam tatusiowi, gdy tu wchodziliśmy, że pozwoliłaś mi bić chłopców – odzywa się Poppy, kiedy stawiam kawę dla siebie i Alexandry oraz lody dla małej.
Na nieszczęście dla panny Cloverly, zdążyła sięgnąć po napój, którym teraz się krztusi.
– Nie mogłem uwierzyć, że wychowawczyni mojej córki namawia ją do tak niegrzecznych zachowań – dobijam ją, maskując śmiech sięgnięciem po deser dziewczynki.
W oczach Alexandry stają łzy, kiedy próbuje się opanować, a mnie wypełnia samcze zadowolenie. Wyprowadziłem ją z równowagi. Przez moment przestała być sztywną i poważną panią nauczycielką, a stała się trochę bardziej sobą. I za to chyba należy mi się jakiś medal.
– To wyrwane z kontekstu! – broni się, na co Poppy marszczy brwi.
– Co to kontekstu? – pyta, przekrzywiając głowę.
– To znaczy, że nie znamy całej sytuacji, więc nie możemy się o niej wypowiadać, szczeniaczku – tłumaczę cierpliwie i znów odnoszę to dziwne wrażenie, że spojrzenie Alexandry mięknie, kiedy na mnie patrzy.
– Poppy, mówiłaś tatusiowi, że Patrick ci dokucza? – pyta moją córkę, a ja aż cały się spinam.
– Który to? – warczę, prostuję się i rozglądam, jakby wspomniany gówniarz przebywał w tym lokalu.
– Spokojnie… – słyszę i czuję na dłoni dotyk. Mrugam, a potem zerkam w dół, na swoją wielką łapę trzymającą małą filiżankę z kawą. A na nich drobne palce… panny Cloverly. Przełykam gwałtownie ślinę, a Alexandra cofa się tak szybko, aż mógłbym uznać, że to się nie wydarzyło.
Ale się stało.
Czułem, jak mnie dotyka.
Od kilku lat nie dotknęła mnie żadna kobieta. Ba, nie marzyłem o żadnej kobiecie. Nie… chciałem żadnej.
Tymczasem robi to młoda nauczycielka mojej córki. I na Boga, nie wiem, jak się z tym czuję.
Czas salwować się ucieczką.
– Spokojnie… – zaczyna, a ja opuszczam odrobinę gardę. – Poradzimy sobie, prawda, Pops? – Mruga do mojej córki, aż zaciskam zęby.
Pops?
Co to w ogóle ma znaczyć?
Nie mam pojęcia, jak powinienem zareagować. Cieszę się, że mają taki kontakt, i krwawi mi serce, bo dociera do mnie, że jest coś, czego nie wiem o własnym dziecku. Nie wiedziałem, że ktoś w ten sposób skraca jej imię. Nie przewidywałem, że w ciągu tego roku mała nawiąże tak bliską relację… z nauczycielką. To znów uświadamia mi, że moja córka potrzebuje kobiecej ręki, że wręcz tego łaknie.
Że być może szuka matki w pierwszej napotkanej kobiecie, która skupiła na niej uwagę.
Tylko że wiem, że Alexandra Cloverly nie jest pierwszą lepszą kobietą. Ona jest… Cholera, ona jest…
Nie kończę tej myśli, nie potrafię.
Za to skupiam się na innej. A ta sprawia, że mam ochotę krzyczeć.
Obiecałem bronić Poppy ze wszystkich sił. Dbać o nią. Sprawić, że niczego jej nie zabraknie. Upewnić się, że nikt jej nie zagraża.
A moja córka nawiązała tę dziwną więź ze swoją nauczycielką. Więź, której nie rozumiem. Z nauczycielką, o której myślę zbyt często.
Serce wybija mi niespokojny rytm. Coffee Kick wydaje się mniejsze niż jeszcze chwilę temu. Czuję pot zbierający mi się na skroniach.
– Wszystko w porządku, panie Southon? – pyta mnie, marszcząc brwi.
Panie Southon, kurwa mać.
– Tak – chrypię. – Ale proszę, daj mi znać, jeśli ten cały…
– Patrick?
– Patrick. Jeśli znów będzie dokuczał mojej córce – kończę, a w oczach Alexandry błyska coś dziwnego.
Dobra, może brzmię jak psychopata, ale… Poppy to jedyne, co mi zostało. Jedyna osoba na całym świecie zdolna utrzymać moje serce w garści.
– Szczeniaczku – zwracam się do niej – musimy się zbierać, jeśli chcemy zdążyć na film.
Mała robi zawiedzioną minkę i zerka na niedokończone lody, przez co mam ochotę zdzielić samego siebie w łeb.
– Zjedz spokojnie – odzywa się nagle Alexandra. – Na początku zawsze lecą reklamy, więc zdążymy. – Posyła mojej córce ciepły uśmiech, na co mała cała się rozpromienia.
Za to ja zostaję obdarzony wściekłym spojrzeniem, a pod jego wpływem aż zapadam się w sobie.
Może wcale nie jestem takim dobrym ojcem, jak mi się wydaje?
Nie potrafię odnaleźć odpowiedzi na te pytania, dlatego wbijam wzrok w filiżankę kawy, która zupełnie mi nie smakuje. Zmuszam się jednak, by powoli ją siorbać, i w milczeniu znoszę obecność nauczycielki mojej córki.
I choć zapewne wychodzę na mruka, nie potrafię się zdobyć na więcej nawet wtedy, kiedy Poppy kończy lody i łapie Alexandrę za ręce, by pociągnąć ją w stronę wyjścia. Ani gdy wychodzimy na rozgrzaną popołudniowym słońcem ulicę i kierujemy się do mojego auta. Panna Cloverly wsiada do niego dość niepewnie, aż powstrzymuję się od przewrócenia oczami.
Choćbym naprawdę pragnął, nie mam zamiaru jej porywać. Ani nikogo innego.
Przynajmniej nie w obecności Poppy.
Nic jednak nie poradzę, że najbliższe kino znajduje się w Marble Falls i to właśnie tam się kierujemy. Co prawda w Horseshoe Bay jest mała salka z wielkim projektorem i czasami właśnie tam zabieram Poppy, ale dzisiaj z całą pewnością nie grają tam Psiego Patrolu. Mała piszczy, gdy tłumaczę jej, że jedziemy do prawdziwego kina, a Alexandra… posyła mi uśmiech sprawiający, że coś ożywa w mojej piersi. Odnoszę wrażenie, że wnętrze mojego wielkiego – jak dotąd myślałem – samochodu nagle się kurczy, wypełnione zapachem tej dziewczyny. Wdycham go i analizuję, ale nie jestem w stanie określić, czym ona pachnie. Zresztą… czy to istotne?
Ważniejsze jest to, że ta woń osiada na mojej skórze, na wnętrzu pick-upa, na moim cholernym sercu… i zyskuję pewność, że nie wydostanie się stamtąd przez bardzo długi czas.
W końcu docieramy do Cingery Cinemas, a jakiś kwadrans później siedzimy w wielkiej sali, stłoczeni niczym sardynki.
Ja, Poppy na środku i Alexandra po drugiej stronie mojej córki.
Nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem doszło do takiej sytuacji.
Nie mam też czasu, żeby to przeanalizować, bo… ledwie siadamy, a w głośnikach rozbrzmiewa intro Psiego Patrolu.
– Patrol nasz… – zaczyna śpiewać Poppy, a wtóruje jej kilkanaście dziecięcych głosów wokół. – No, tato! – jęczy, a ja potrafię jedynie zerknąć w szeroko otwarte oczy Alexandry.
Nie ma jednak niczego, czego nie zrobiłbym dla mojej córki.
– Już jadą nam z pomocą – fałszuję cicho, przyłączając się do małej, i czuję, że palą mnie policzki. – Patrol nasz! Radę da!
Chryste, robię z siebie idiotę, myślę, a potem podnoszę wzrok na Alexandrę, i…
Mój dobry Boże.
Ta dziewczyna śpiewa razem z nami i uśmiecha się przy tym szeroko. A jej oczy? Cholera jasna, jej oczy…
Już wiem, że wpadłem w największe tarapaty w swoim życiu.
Ryder
Dźwięk budzika sprawia, że chcę jęknąć i skryć się pod poduszką. Wtedy przypominam sobie, że mam prawie czterdzieści lat i średnio wypada zachowywać się…
No cóż, tak jak moi bracia.
Siadam na łóżku i strzelam karkiem, który aż prosi się o fizjoterapeutę. Ostatnio ciągle jestem spięty. Odnoszę wrażenie, że od dobrego roku.
Ale nie, nie zamierzam tego wiązać z niczym konkretnym.
Jak każdego ranka zerkam na pustą połowę swojego wielkiego łóżka i biorę głęboki wdech. Minęły cztery lata, a ja nadal nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie widzę tam rozsypanych na poduszce blond loków i zarysu sylwetki skrytej po same uszy pod pościelą nawet w środku pieprzonego lata.
Ktoś, kto powiedział, że można się pogodzić ze stratą, cholernie się mylił.
Można z nią żyć. Ale pogodzić się? Nigdy.
Przecieram twarz i sięgam po telefon, kiedy po raz drugi rozdzwania się alarmem drzemki.
Chryste, tak naprawdę nienawidzę wstawać skoro świt. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie lubi, a ci, którzy twierdzą inaczej, powinni przeprosić się z terapeutami.
Zbieram się w sobie i rozmasowując spięte mięśnie barków, wstaję, by włożyć koszulkę. Uśmiecham się do własnych myśli, gdy przypomina mi się, że za gówniarza uwielbiałem spać nago i jak szybko zrezygnowałem z tego pomysłu, kiedy zostałem ojcem.
Sięgam po zegarek i zapinam go na nadgarstku tuż obok czarnych rzemyków z przypiętą do nich obrączką. Ich akurat nie ściągam nigdy. Odsłaniam okna sięgające od podłogi prawie po sam sufit i otworzywszy sobie drzwi, wychodzę na balkon.
Przesuwam wzrokiem po połaciach Gold Meadow, po części kontrolując, czy wszystko jest takie jak zawsze. Widok mnie uspokaja. Jak okiem sięgnąć, zewsząd otaczają mnie pola i niewielkie wzgórza. Naprzeciwko domu znajduje się ogrodzony staw, a na pomoście dostrzegam Harolda. Uśmiecham się pod nosem, licząc, że udało mu się złowić coś dobrego na obiad. Kiedy wsłuchuję się w budzące się ranczo, jestem w stanie wyłapać poszczególne dźwięki: rżenie koni na padoku, niezadowolonych z tego, że muszą czekać na śniadanie, choć przecież mają dostęp do soczystej trawy. Aliyah potwornie je rozpuściła, zresztą jak wszystkie zwierzęta na farmie. O, właśnie. Z dala dobiega mnie szczekanie owczarków australijskich mojej żony. One też mają tutaj więcej wolności niż ktokolwiek na tym świecie, ale wiem, że są szczęśliwe. Po chwili widzę, jak pędzą polem wprost na Harolda zmierzającego już w stronę domu. Charlie i Brown1. To z ukochanej bajki Aliyah. Kiedy odeszła, te dwa szalone futrzaki były ledwie podrośniętymi szczeniętami. Nawet tutaj słyszę śmiech Harolda, gdy psy go obskakują, szczekając i ciesząc się, jakby okazał się dawno niewidzianym właścicielem wracającym z dalekiej podróży.
Harold dostrzega mnie i unosi rękę, a ja odwdzięczam się tym samym. Prawie jednocześnie słońce wychyla się zza horyzontu, oblewając złotoróżową poświatą Gold Meadow.
Mruczę z zachwytu, gdy widzę, jak moje pola sorgo, bawełny i wzrastającej kukurydzy toną w złocistym blasku promieni. Otacza mnie spokój. Daleki śpiew ptaków. Pierwsze odgłosy pracowników rozpoczynających swoje zadania. Szczekanie psów.
I… odgłos kombajnu?
Marszczę brwi, nie spodziewając się zupełnie tego dźwięku, który rozpoznałbym wszędzie.
Zerkam na Harolda, a on już wbija wzrok w prawo, w stronę zabudowań gospodarskich, niewidocznych z mojego balkonu.
Klnąc pod nosem, cofam się do sypialni i ubieram w pośpiechu. Nie mija minuta, a wybiegam przez drzwi prowadzące na tył podwórka. I tak robię to zbyt późno, bo dostrzegam jedynie tył odjeżdżającego kombajnu do bawełny.
Jestem wściekle pewny, że to Jeremy. Widzę zarys jego pustego łba.
Pędem wracam do domu po kluczyki, licząc, że nie obudzę Poppy. Jeśli tak, to spiorę temu kretynowi tyłek, nawet jeśli to już stary koń i nie mam do tego żadnego prawa.
Ledwie znów wyskakuję na zewnątrz, a o mało nie zderzam się na werandzie z Haroldem.
– Zerknij na Poppy – proszę tylko, na co on kiwa głową.
Dodaje coś jeszcze, ale szum krwi w uszach zagłusza dosłownie wszystko.
Wystarcza mi parę sekund, bym ruszył swoim GMC spod domu, wyrywając głębokie bruzdy w żwirze. Gnam drogą, licząc, że zdołam dogonić kombajn, zanim Jeremy wyrządzi jakiekolwiek szkody. Zaciskam zęby. Serio, kiedyś zabiję Jera. Zabiję go i będzie po kłopocie. I jestem niemal pewien, że nasi rodzice nawet nie przewrócą się w grobie, bo z pewnością widzą z góry, ile mam skarania boskiego z tym chłopakiem.
Kurz wzbijany przez kombajn zasłania mi widok na cały świat. Klnę i skręcam ostro na pole, a pick-up podskakuje na wybojach. Trąbię, mijając tego idiotę, a potem wyprzedzam maszynę, odjeżdżam spory kawałek i ostro hamuję, licząc, że Jeremy nie zmasakruje mi wozu.
Na szczęście udaje mu się zatrzymać, a potem w lusterku widzę, że wyskakuje na drogę i rozkłada ręce.
Muszę wziąć kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić się na tyle, by w ogóle móc z nim rozmawiać. W głowie dźwięczą mi wszystkie hasła z podręczników, które przeczytałem o wychowywaniu dzieci, kiedy zostałem sam i naprawdę bardzo chciałem sobie poradzić.
Jedną z głównych zasad wpajanych biednym rodzicom dosłownie w każdym z nich jest to, by zacząć opierdol od pochwały.
Ale za co, kurwa, miałbym pochwalić Jeremy’ego?
Za to, że potrafi odpalić kombajn?
Wysiadam, obiecując sobie, że zachowam spokój… przynajmniej częściowo. Ten chłopak już dawno temu zasłużył, by dostać w pysk, a nasz ojciec niestety nie zdążył tego zrobić.
– Co ci znowu nie pasuje, co? – atakuje mnie, ledwie przed nim staję.
– Co chciałeś zrobić, Jer? – pytam niezwykle spokojnie, choć w środku cały buzuję.
Ten kretyn zerka na kombajn, potem na mnie, a w końcu na rozciągające się kawałek za nami pola kukurydzy.
– Chciałem… ci pomóc – mamrocze.
Wzdycham i przymykam oczy.
Nie wiem, co siedzi w głowie tego dzieciaka, ale to z pewnością nie rozum.
Choć chęci może ma dobre, zawsze, dosłownie zawsze coś spieprzy, a potem ja muszę to odkręcać.
– Jeremy… – wzdycham, podpierając się pod boki, co on zauważa, bo zerka na moje ręce i od razu się krzywi. Ta, wykonałem ten sam gest, który po stokroć wykonywał nasz ojciec, kiedy chciał nas opieprzyć. Nawet nie wiem, kiedy się do niego upodobniłem. – Na zbiory bawełny jest za szybko o dobre dwa tygodnie. Nawet jeszcze nie zrobiliśmy oprysków i… – Patrzę na jego zdezorientowaną minę i klnę w myślach.
Kurwa, ten chłopak nie ma pojęcia o uprawie bawełny i nawet nie wiem, w kim dopatrywać się winy. Daruję sobie pogadankę o tym, że nie doszło do defoliacji roślin, a nawet gdybyśmy to przyspieszyli, to o tej porze dnia po prostu nie zbiera się bawełny. Wilgoć zniszczyłaby jej kolor, przez co nie zarobiłbym na niej nawet połowy tego, czego oczekuję, a mam przeczucie, że ten rok okaże się naprawdę dobry. Po prostu milknę. Zaciskam na chwilę zęby, patrzę na mojego rodzonego brata i zastanawiam się, kiedy popełniłem błąd.
– Po prostu jest za wcześnie – mówię tylko i staram się brzmieć łagodnie.
– Jasne! – Wyrzuca ręce w górę, czego cholernie się spodziewałem. – Jak zwykle robię coś źle, nie?
Przymykam oczy. Jak mam mu powiedzieć, że… tak, robi coś źle? Jak zwykle.
– Jer, jeśli chcesz pomóc… – zaczynam, ale on już odpala się jak pieprzona pochodnia.
– Nie pozwalasz mi pomóc! – wybucha, budząc zapewne wszystkich w promieniu mili. – Ciągle robię coś nie tak, ciągle wytykasz mi błędy!
Nie wytrzymuję.
– Bo niczym się nie interesujesz! – grzmię, ale zaraz potem besztam samego siebie. Nie tak wychowuje się… dwudziestopięcioletnie dzieci.
– Jasne, że nie – prycha i mruży oczy. – Przecież wielki Ryder Southon radzi sobie ze wszystkim najlepiej. Nie potrzebuje pomocy. Nie potrzebuje braci.
Zgrzytam zębami. Chryste, naprawdę z wielką ulgą po prostu zdzieliłbym go w ten pusty łeb. Nie rozumiem, jak on może postrzegać świat w ten sposób. Jak może…
Kurwa.
Wychowałem i jego, i Killiana, i Knoxa. Zapewniłem im wsparcie i dobrą ścieżkę edukacji. Dawałem z siebie wszystko, by zastąpić im ojca, choć wcale nie musiałem, bo kiedy odszedł, miałem ledwie dwadzieścia lat. Cała trójka była jeszcze dzieciakami, a ja naprawdę robiłem, co mogłem, żeby nie odczuli straty. Z Jeremym dzieli mnie dwanaście lat. Z Killianem trzynaście, a z Knoxem, przy którego porodzie zmarła nasza matka, piętnaście. Nigdy nie mogłem nazwać się ich rówieśnikiem. Nigdy też nie traktowali mnie jak równego sobie. Zawsze uważali mnie za trzeciego rodzica, a potem… cóż, jedynego.
I za cholerę sobie z nimi nie poradziłem.
Może rzeczywiście ojciec przewraca się w grobie, kiedy zerka z góry na Gold Meadow.
Zanim jednak zdołam jakkolwiek zareagować, Jeremy prycha pod nosem i kręcąc głową… po prostu odchodzi. Unoszę brwi, patrząc to na niego, to na kombajn, i… milczę.
Obawiam się, że jeślibym otworzył usta, zacząłbym krzyczeć. Obserwuję więc mojego brata, gdy ten kieruje się w stronę oddalonego o kilkaset jardów domku. Kiedyś przeznaczano go dla pracowników sezonowych ojca, ale odkąd chłopcy osiągnęli pełnoletność i zaczęli żyć własnym życiem, zdecydowali, że nie chcą przebywać w głównym budynku.
Wypuściłem ich z ulgą, choć nie przewidziałem, że urządzą sobie z tego miejsca imprezownię.
Patrząc na odchodzącego chłopaka, uzmysławiam sobie jedno: straciłem nad nimi kontrolę. Gdzieś popełniłem błąd, ale nie wiem gdzie. Zrobiłem coś, co skutkuje ich dzisiejszą postawą.
I czuję, że przyjdzie mi mierzyć się z konsekwencjami przez wiele lat.
Ruszam do auta, po chwili zawracam na drodze i omijam kombajn pieprzonym polem. Kilka minut później parkuję GMC przed domem, a kiedy wysiadam, dostrzegam Justina i Zayna, moich wieloletnich, najbardziej zaufanych pracowników, przyglądających się wszystkiemu z werandy. Trzymają w dłoniach kubki z kawą, a na ich twarzach malują się pełne złośliwości uśmieszki.
Właśnie dlatego, kiedy docieram do schodów, odzywam się pierwszy:
– Nawet, kurwa, nie próbujcie.
Kiwają głowami i kryją parsknięcia śmiechem, popijając szybko napój.
– A gdy już skończycie – wskazuję podbródkiem na kawy – to odstawcie kombajn do stodoły.
– Ta-jes, szefie! – Justin unosi kapelusz, a Zayn szturcha go w bok.
Kiedy tak na nich patrzę, zastanawiam się, czy przypadkiem nie łączy ich coś więcej, ale… jesteśmy w Teksasie. Tutaj nikt nikomu nie zagląda do ogródka.
Wchodzę do domu i od progu słyszę dźwięczny szczebiot Poppy. Mimowolnie się uśmiecham, starając się z całych sił uspokoić nerwy. Nigdy nie pozwoliłbym sobie wyładować złości na córeczce.
Gdyby kiedykolwiek to się zdarzyło… nie umiałbym sobie tego wybaczyć.
– …a wtedy Ryder wezwał Psi Patrol i… – Wchodzę do kuchni w trakcie opowieści o wczorajszym filmie.
O tym samym, o którym obiecałem sobie nigdy nie myśleć.
Tym, który obejrzałem w towarzystwie Alexandry Cloverly.
I o niej też nie zamierzam myśleć.
– Cześć, szczeniaczku – witam się z małą i całuję ją w czubek głowy, na co ona chichocze pod nosem. – Gotowa do szkoły?
Nie muszę na nią patrzeć, by wiedzieć, że właśnie przewraca oczami. Kącik ust znów wygina mi się odruchowo, gdy podchodzę do ekspresu. Przygotowuję sobie kawę, zerkając na Harolda patrzącego na mnie z niepokojem.
– Jeremy bawił się w farmera – mamroczę, ale chyba niepotrzebnie, bo Poppy skupia się na opowiedzeniu całej fabuły filmu z dosłownie wszystkimi szczegółami. – Ale udało mi się zapobiec ewentualnej katastrofie.
Harold śmieje się cicho, a potem skupia na własnej kawie i małej, która zdążyła właśnie zmienić temat na…
Cholera.
– A panna C obejrzała cały, dziadku Haroldzie! – piszczy. – I ani trochę nie jęczała! – Patrzy na mnie oburzona spod przymrużonych powiek.
Kręcę głową, nakazując sobie milczenie. Tym bardziej że czuję na sobie oceniające spojrzenie Harolda. A jeśli ten człowiek się dowie, że mam jakikolwiek problem z panną Cloverly…
Cóż, nie da mi żyć.
– To cudownie, skarbie – odpowiada jej. – Może polecisz się ubrać, co? – pyta, na co mała już zeskakuje z wysokiego hokera, aż wyrywam się zupełnie bez sensu, by ją złapać. Ledwie mrugam, a jej już nie ma.
– Ostatnio bardzo chce się usamodzielnić – sarkam, wyraźnie niezadowolony.
– Cóż, dzieci widzą więcej, niż nam się wydaje – komentuje, na co marszczę brwi.
On chyba też, przechodzi mi przez myśl, kiedy zauważam, jak przyjaciel mojego ojca – który po jakimś czasie stał się także moim przyjacielem – patrzy na mnie tak, jakby wiedział więcej.
Cholernie tego nie lubię.
– A jak tam Wilma? – Uśmiecham się półgębkiem. – Znów skopała ci tyłek w pokera?
Harold posyła mi takie spojrzenie, że to ja się garbię, choć sądziłem, że odwrócę jego uwagę od swoich spraw.
– W życiu mężczyzny przychodzi taki moment, kiedy należy wybrać, na której królowej zależy ci bardziej, synu. – Klepie mnie po barku i odstawia kubek do zlewu, a potem po prostu wychodzi.
W głupi sposób chcę mieć ostatnie zdanie, więc warczę za nim:
– Pantofel!
Dobiega mnie jego śmiech, na co kręcę głową z zażenowaniem. Potem dopijam kawę w dwóch łykach, przygotowuję Poppy śniadanie i gdy wychodzę na korytarz, rozlega się już tupot jej stóp na schodach.
– Powoli – sapię, widząc, że z prędkością światła pokonuje stopnie.
– Spokojnie, tato. – Przewraca oczami.
Przysięgam, że nie wiem, od kogo się tego nauczyła, ale wiem też, że jeśli się dowiem…
– Tato… – szepcze nagle, aż zupełnie gubię myśl.
Właśnie schylam się do jej nóg i pomagam włożyć trampki, ale na brzmienie dziecięcego głosu unoszę zaniepokojony głowę.
– Tak, szczeniaczku?
Mała najpierw przełyka gwałtownie ślinę, a potem cicho pyta:
– Czy mamusia była dobra?
Wstrzymuję oddech, ale staram się ze wszystkich sił opanować wszelkie reakcje.
Poppy rzadko pyta o Aliyah. Na palcach obu rąk policzyłbym sytuacje, kiedy to zrobiła. Wchodzę więc w tryb podwyższonej gotowości i odpowiadam:
– Oczywiście, kochanie. – Zerkam na buty i zaczynam je wiązać, by znormalizować to wydarzenie. – Była najlepsza na świecie. A dlaczego pytasz?
– Patrick powiedział, że umierają tylko źli ludzie. – Marszczy brewki, a w oczach stają jej łzy.
Kurwa, dobrze wiem, że ten cały Patrick to tylko dzieciak, ale właśnie dostałem drugi powód, by wpisać go na listę moich największych wrogów.
Nawet jeśli ma pięć lat jak Poppy.
– To nieprawda, szczeniaczku – odpowiadam twardo i czekam, aż moja córka powoli pokiwa głową. – Bóg czasami zabiera do siebie też dobre osoby. Twoja mama miała największe serce na świecie. Traktowała ludzi z szacunkiem. Kochała i ciebie, i mnie. – Głos mi się łamie, ale nie pozwalam, by emocje wzięły górę.
– To dlaczego umarła?
Kurwa.
Nie wiem.
Nie mam pojęcia, dlaczego Bóg mi ją zabrał. Dlaczego zostałem sam.
Nigdy nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie.
– Wydaje mi się… – Odchrząkuję i wbijam wzrok w oczy Poppy, tak podobne do oczu Aliyah. – Wydaje mi się, że potrzebował w niebie kogoś tak dobrego i z tego powodu zabrał ją do siebie.
Mała marszczy brwi i przypatruje się mi uważnie. Czekam, aż przyswoi te słowa, i absolutnie nie wiem, czy to, co powiedziałem, stało się dla niej zrozumiałe, czy… okaże się dla niej właściwe.
To jedna z tych chwil, kiedy naprawdę bardzo mocno żałuję, że Aliyah nie ma przy mnie. Ona zawsze wiedziała, co powiedzieć, zawsze obdarowywała ludzi swoją dobrocią.
W końcu, po bardzo długiej chwili, Poppy uśmiecha się do mnie i mówi coś, czego zupełnie się nie spodziewam.
– Dobrze, że ty czasami denerwujesz się na wujków, tatusiu. – Uśmiecha się, a ja otwieram szerzej oczy.
– Dlaczego?
Dobra, wiem, że Jeremy, Knox i Killian są świetnymi wujkami dla Poppy. Gdyby tak nie było, już dawno bym ich stąd wypieprzył. Ale taki wniosek z ust pięciolatki okazuje się, delikatnie mówiąc, zaskakujący.
– Bo Bóg nie weźmie cię do nieba – śmieje się, a ja zastygam.
Jestem w stanie tylko mrugnąć.
Nie mam pojęcia, co tu się właśnie wydarzyło i co zaszło w umyśle mojej małej córeczki. Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie wiem, kurwa, nic.
Błądzę we mgle.
Jak każdego dnia, odkąd zostałem sam z roczną córką.
– Poppy – mówię aż nazbyt poważnie, bo mała znów marszczy swoje drobne brewki – nigdy cię nie zostawię, jasne? Zawsze będę o ciebie dbał.
– I ja o ciebie też, tatusiu! – Uśmiecha się tak, że topnieje mi serce. – Te łapy pilnują prawa! – Unosi ręce, cytując mi Psi Patrol.
Odchrząkuję, bo coś cholernie silnie ściska mi serce. Patrzę na córkę i wiem, że zrobiłbym dla niej wszystko.
Wszystko.
– Chodź, szczeniaczku – proszę miękko. – Nie możemy się spóźnić.
– Tak, tatusiu. Panna C nie cierpi spóźnień!
Panna C…
Boże, dopomóż.
Alex
Bycie nauczycielką podoba mi się przez większość czasu. Są jednak takie chwile, że zastanawiam się, dlaczego sobie to zrobiłam.
Na przykład wtedy, kiedy próbuję rozdzielić dwoje szarpiących się dzieci, podczas gdy jedno z nich wrzeszczy wniebogłosy. I, spoiler, nie jest to dziewczynka.
– Patrick! – próbuję przebić się przez chaos i wpłynąć jakoś na chłopca, choć wiem, że to na nic.
– Oddawaj! Oddawaj! – wydziera się, trzymając jedną stronę pluszowego misia.
W końcu Poppy nie wytrzymuje i puszcza zabawkę, a następnie zaplata drobne ramionka na piersi i patrzy wściekle na kolegę.
– Panno C, ja bawiłam się Teddym pierwsza! – oburza się.
I ma rację. Dobrze widziałam, jak Patrick podbiegł do niej i bez ostrzeżenia wyszarpnął dziewczynce misia.
– Jesteś głupia! – krzyczy chłopiec, a ja sapię z oburzenia. – I dlatego twoja mama umarła! Bo jesteś głupia! Głupia! Głupia!
Nie zdążam zareagować, gdy mała dosłownie rzuca się na niego z piąstkami. Piszczę, patrząc z przerażeniem, jak dwoje dzieci przewraca się na podłogę, i modlę w duchu, by żadne z nich nie wybiło drugiemu zęba.
– Melody! – wołam koleżankę, która próbowała odwrócić uwagę pozostałych dzieci, co marnie jej wyszło, bo dosłownie czuję na plecach palące spojrzenia reszty moich uczniów.
Kiedy ta podbiega, we dwie próbujemy rozdzielić walczące dzieci, i przysięgam, nie mam pojęcia, skąd wzięło się w nich tyle energii. Udaje nam się to zrobić, ale obie jesteśmy zasapane, jakbyśmy przebiegły pieprzony maraton wokół jeziora Lyndon B. Johnson. Patrzę na Patricka szarpiącego się w ramionach przerażonej Melody, a kiedy ta go puszcza, on odbiega w odległy kąt sali i odwraca się do nas wszystkich tyłem. Przełykam ślinę i… to wszystko, co daję radę zrobić, bo w następnej sekundzie Poppy wybucha donośnym płaczem.
To pierwszy raz w mojej – dość krótkiej co prawda – karierze nauczycielki, kiedy muszę mierzyć się z taką sytuacją. Zerkam na Melody, ale ona sama wygląda na równie przerażoną co dzieciaki; pracuje jeszcze krócej niż ja, więc potrafię to zrozumieć.
– Już, szczeniaczku… – zwracam się cicho do Poppy, nie przemyślawszy tego, jak ją nazwałam. To wymsknęło mi się samo, ale mała na szczęście chyba niczego nie zauważa, zbyt skupiona na płaczu. – Zabiorę ją stąd – mówię do Melody, a ona kiwa powoli głową.
Widzę, jak zerka kontrolnie na Patricka, ale akurat jemu zdarzały się już momenty, kiedy emocje go przerastały, i wiem, że musi wyciszyć się sam. Może to nie najlepsza metoda, ale w przypadku tego chłopca jedyna skuteczna. W duchu znów klnę na jego ojca; facet nie zasługuje jakoś szczególnie na to miano. Powtarzam sobie też, że żadne dziecko nie jest złe, złe za to mogą być warunki, w których się wychowuje. Chcę pomóc temu chłopcu, ale ciągle natrafiam na ścianę w postaci jego apodyktycznego taty i kompletnie nieobecnej mamy. Boże, nawet nie wiem, jak wygląda ta kobieta.
Wzdycham i podnoszę się z podłogi z Poppy w ramionach. Kieruję się do wyjścia z salki i po chwili wchodzę już do łazienki. Kiedy kucam i stawiam dziewczynkę na posadzce, ona powoli się uspokaja. Odsuwa się, ale nadal kurczowo trzyma mnie za barki, a widok jej zapłakanej buzi wstrząsa mną do głębi.
– Skarbie, jak się czujesz? – pytam ją miękko.
– Do-dobrze – zapewnia od razu, ale w jej oczach widzę coś zupełnie innego.
– A tak naprawdę, Pops? – szepczę. – Wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko, prawda?
– Nie powtórzy pani tatusiowi?
Marszczę brwi. Nie wiem dlaczego, ale nie podoba mi się to pytanie.
– Jeśli tylko będę mogła, zachowam to dla siebie, kochanie – obiecuję powoli, licząc, że mnie zrozumie.
– Czuję się bardzo źle. – Pociąga nosem, a w jej oczach pojawiają się świeże łzy.
– To zrozumiałe. – Zakładam jej kosmyk włosów za ucho, powstrzymując się przed tym, by ją objąć. W zasadzie w ogóle nie powinnam dotykać dzieci, ale w tym wypadku naprawdę mam to w nosie. – Wydarzyło się coś złego. Bardzo pokłóciłaś się z Patrickiem, więc możesz… – Nie kończę, bo mała gwałtownie potrząsa głową.
– Nie dlatego czuję się źle, panno C – odpowiada przyciszonym głosem, jakby przekazywała mi jakąś tajemnicę.
– A dlaczego?
Poppy bierze drżący wdech, a rączki opadają jej wzdłuż ciała, więc niewiele myśląc, łapię ją za dłonie i ściskam delikatnie. Mała wygląda tak, jakby zaraz znów miała się rozpłakać, a mnie dosłownie pęka serce. Ta dziewczynka jest taka wrażliwa… To pierwszy raz, gdy zareagowała tak gwałtownie, choć przecież Patrick dokucza i jej, i innym dzieciom prawie codziennie. Zawsze wystarczało jej do niego cierpliwości, a dzisiaj… Dzisiaj coś się zmieniło, a ja bardzo chcę wiedzieć co.
– Tatuś będzie zły… – mamrocze łamiącym się głosem.
Serce zaczyna mi dudnić w piersi. Naprawdę bardzo, ale to bardzo nie chcę usłyszeć na temat tego mężczyzny czegoś złego.
– Twój tata to najporządniejszy człowiek, jakiego znam, Poppy, i myślę, że nigdy nie mógłby się na ciebie gniewać – odpowiadam miękko i cóż, choć uważam go za totalnego ponuraka, w tej chwili nie kłamię.
Dziewczynka kiwa głową, zgadzając się ze mną, ale wydaje się, że ten argument zupełnie do niej nie trafia.
– Bo ja chciałam oddać Patrickowi tego misia, panno C – wypala nagle. – Naprawdę – zarzeka się, patrząc mi w oczy tak, że kiwam głową, świadoma, ile znaczy dla niej to, że jej wierzę. – Przecież wiem, jacy są chłopcy… – dodaje i wzdycha ciężko, przez co ledwie opanowuję uśmiech, bo choć to urocze, sytuacja wymaga ode mnie powagi.
– Ale? – dopytuję, kiedy Poppy przygryza wargę i wbija spojrzenie w nasze połączone dłonie.
– Ale pomyślałam… – podejmuje w końcu po dłuższej chwili ciszy, na którą jej pozwalam – …że jeśli będę trochę niegrzeczna, to Bóg nie zabierze mnie do nieba – kończy szeptem.
Marszczę brwi, bo zgubiłam się w połowie tej wypowiedzi.
Chwila, co?
– Wyjaśnij mi, Poppy… – proszę cicho. – Dlaczego uważasz, że Bóg miałby cię zabrać do nieba?
Mała bierze wdech i wykrzywia wargi, a zaraz potem zerka mi prosto w oczy.
– Patrick powiedział mi, że umierają tylko źli ludzie – wydusza, a ja przymykam na moment powieki ze złości. Ten chłopiec… Naprawdę nie chcę go oceniać, ale jego rodziców… To już zupełnie inna kwestia. – A tata, że to nieprawda. I że mamusia była dobra, dlatego Bóg wziął ją do siebie, bo potrzebował przy sobie kogoś takiego.
– Poppy, skarbie… – Wciągam ostro powietrze, kompletnie zaskoczona tym, że w poniedziałkowy poranek przyszło mi rozmawiać z pięciolatką o śmierci. – Umierają różni ludzie, i dobrzy, i źli. To, jacy jesteśmy, nie decyduje o tym, czy umrzemy. Decyduje za to o tym, czy później trafimy do nieba. – Cholera, może powinnam tutaj przytoczyć jej inne poglądy, gdybym chciała pozostać poprawna politycznie, ale… nie chcę. Mam to w nosie. Dobrze wiem, jak religijny jest Ryder, co zapewne wpaja też swojej córce, więc nie zamierzam jej mówić, że ludzie mają różne wizje tego, co dzieje się po śmierci.
Poppy przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami. Jest mądrą dziewczynką. Często widzę, jak analizuje sytuację, zanim cokolwiek zrobi. Wiem, że teraz jest podobnie.
– Pomyślałam, że jak będę trochę niegrzeczna, to… – zaczyna słabym głosem, przez co czuję, że znów zbliża się do granicy płaczu.
– To co, skarbie? – dociekam miękko, choć boję się odpowiedzi.
– To wtedy Bóg nie zabierze mnie do siebie, a tata nie zostanie sam. Ma tylko mnie, panno C. I dziadka Harolda, ale Harold jest stary. – Marszczy nosek, przez co wygląda cholernie uroczo.
Lecz jej słowa… One mnie przerażają, bo kryją w sobie o wiele, wiele więcej, niż mogłabym przypuszczać.
– A potem się zawstydziłam – dodaje jeszcze. – Bo jak jestem niegrzeczna, to… przysparzam – powoli wymawia to trudne słowo – tatusiowi problemów, a on ma ich dość z wujkami. I to dlatego czuję się źle.
Jezu, ta mała… Przysięgam, że znam ją od roku i od roku co chwilę mnie zaskakuje. To nie są problemy, których rozwiązania podają nauczycielom na studiach. A to właśnie my często znajdujemy się w sytuacjach pozbawionych dobrych wyjść.
– Szczeniaczku… – zaczynam i zaraz besztam się w myślach. Cholera, znowu ją tak nazwałam. Nie powinnam. Muszę zachować profesjonalizm i odpowiedni dystans, bo przysięgam na Boga, ta dziewczynka jest tak cudowna, że mogłabym pokochać ją w ułamku sekundy. – Myślę, że twój tatuś byłby bardzo dumny, gdyby cię teraz usłyszał. Bo to, co powiedziałaś, oznacza, że masz bardzo, ale to bardzo dobre serduszko. I w ogóle nie jesteś niegrzeczna. – Uśmiecham się do niej, na co Poppy wypuszcza powietrze z drżących ust.
– Panno C… – zaczyna trochę niepewnie.
– Tak?
– Musi pani powiedzieć tacie o tym, że biłam się z Patrickiem, prawda?
Posyłam jej kolejny łagodny uśmiech.
– Tak, Pops – przyznaję. – Tata musi o tym wiedzieć.
Wzdycha, jakby na jej barki spadł ciężar wszystkich problemów tego świata.
– No dobrze – stwierdza. – Muszę poradzić sobie z koncesjami – mówi i już nie powstrzymuję uśmiechu wypływającego na moje usta.
– Konsekwencjami, skarbie – poprawiam ją.
Kiwa głową zbyt poważnie jak na tak małe dziecko.
– Czujesz się już lepiej? – pytam, wstając, bo cierpną mi nogi. – Możemy wracać?
– Tak, panno C – odpowiada i uśmiecha się delikatnie, jeszcze niepewnie, i choć cała jej buzia jest spuchnięta i zapłakana, wiem, że Poppy lada moment zacznie się świetnie bawić z koleżankami.
Czasami zazdroszczę dzieciom tego przełącznika pozwalającego zmieniać tak łatwo i tak szybko tryby z totalnego załamania na kompletną euforię.
Wracamy do sali, ale w jej progu Pops mnie zatrzymuje, ciągnąc za rękę.
– Tak, kochanie? – Pochylam się do niej.
– Panno C… – zaczyna. – Proszę nie mówić tacie, że Patrick mi znowu dokuczał.
Marszczę brwi.
– Nie chciałabym znaleźć się w jego skórze, kiedy tatuś się dowie, że ktoś wkurzył jego małą córeczkę! – dodaje, kręcąc poważnie głową, a potem wyrywa mi się z ręki i już ze śmiechem leci w stronę bawiących się lalkami koleżanek.
A ja… po prostu parskam cicho, czując w sercu dziwne ciepło na myśl o tym, jakim ojcem jest Ryder Southon.
I to ostatnia myśl, którą mu poświęcam, przynajmniej na razie.
Wracam do pracy, świadoma, jak wiele trudnych wyzwań mnie jeszcze dziś czeka.
Dzień mija mi zaskakująco spokojnie, a kiedy powoli nadchodzi pora odbioru dzieci, zaczynam się denerwować. Na szczęście Melody bierze na siebie rozmowę z ojcem Patricka. Przysięgam, że dzisiaj mogłabym go po prostu uderzyć, żeby się opamiętał, i chyba właśnie to wyczytuje z mojej miny Mels, skoro proponuje, że sama się tym zajmie. Obiecuję sobie jednak, że tym razem tak łatwo nie odpuszczę. Zamierzam porozmawiać z naszą psycholożką i liczę, że ona pociągnie za odpowiednie sznurki.
Ale to później.
Teraz z niepokojem zerkam na zegarek, bo wiem, że punktualnie o pierwszej pojawi się tutaj Ryder Southon. Jeszcze nigdy się nie spóźnił i kiedy widzę, jak parkuje przed szkołą wielkiego GMC, żałuję, że ten dzień nie stał się wyjątkiem. Obserwuję tego mężczyznę, kiedy wysiada z wozu. Dzieci biegają radośnie po placu zabaw, na który zdecydowałyśmy się wyjść, by trochę załagodzić kiepski poniedziałek, a ja – choć nie powinnam – skupiam się tylko na tym facecie.
– Porozmawiam z tatą Poppy, dobrze? – zwracam się do Melody, a ona zerka prawie tęsknym wzrokiem na kroczącego ku nam Rydera.
Chryste, czasami zapominam, że wdzięczy się do niego połowa nauczycielek Marble Falls Independent School.
– Opanuj się – syczę, rozbawiona, a Mels wzrusza ramionami. – Ciekawe, czy na swojego męża również tak patrzysz? – Szturcham ją łokciem, na co aż się zaperza.
– Mój Sean nie ma takich mięśni, Alex – szepcze konspiracyjnie. – I choć kocham go nad życie… pozwól mi nacieszyć oko, dobra?
Śmieję się, kręcąc głową, i kieruję w stronę wejścia na plac zabaw. Tam również zmierza Ryder.
Mój dobry Boże…
Ilekroć widzę tego mężczyznę, coś we mnie zmienia się w płynną lawę. Miękną mi kolana, a głupie serce przyspiesza bieg, nawet jeśli rozum tłumaczy mu, że to na nic. Ryder Southon znajduje się totalnie poza moim zasięgiem, choć z przyjemnością bym to zmieniła.
I nawet teraz, gdy idzie w moją stronę i pewnie mnie widzi – czego mogę się tylko domyślać, bo ma na nosie przyciemniane okulary nadające mu jeszcze seksowniejszego wyglądu – muszę powoływać się na całe pokłady mojego profesjonalizmu, żeby nie zacząć się przed nim jąkać jak jakaś pensjonariuszka.
Mimo wszystko pozwalam sobie obrzucić go spojrzeniem. Kroczy pewnie w ciężkich, kowbojskich butach, a jego nogi ciasno otula materiał dżinsowych spodni. Wąskie biodra oplata masywny skórzany pas zwieńczony klamrą z wizerunkiem mustanga i nigdy nie przyznałabym się, co ten widok robi z moją wyobraźnią. Dalej jest tylko lepiej. Ryder ma na sobie rozpiętą ciemnobordową, flanelową koszulę, a pod nią mocno wycięty podkoszulek ukazujący jego wyrzeźbione pracą mięśnie. Rękawy są podwinięte, więc już z daleka dostrzegam napiętą na żyłach skórę. Jego ręce swobodnie zwisają wzdłuż ciała, a spracowanych dłoni nie wciska w kieszenie – jest zbyt szarmancki, by robić to przy kobiecie, do której się zbliża.
Czyli przy mnie.
Jezu.
Unoszę wzrok na jego twarz i pokryte gęstym, ale schludnie przystrzyżonym zarostem policzki. Kiedy Southon podchodzi do furtki, ściąga kapelusz jedną ręką, a drugą przeczesuje swoje troszkę za długie, prawie czarne włosy poprzetykane cienkimi siwymi pasmami.
Przez kilka sekund nie wiem, o czym miałam z nim rozmawiać, aż on zatrzymuje się tuż przede mną, ściąga okulary i zahacza zausznik o materiał podkoszulka na torsie.
Kiedy te szare oczy spoglądają w moje, mam ochotę zapłakać ze szczęścia. Bo kiedy Ryder Southon na kogoś patrzy, robi to całym sobą, a ja, właśnie teraz, czuję jego wzrok w każdej komórce ciała.
– Panno Cloverly – mruczy tym niskim tonem, a w głosie pobrzmiewa mu pytanie.
Odchrząkuję.
– Panie Southon – witam go i krzywię się, jakbym zjadła cytrynę, a zaraz potem się prostuję i przybieram maskę poważnej nauczycielki. Zawsze to robię, kiedy wiem, że muszę go tak nazwać, choć na usta ciśnie mi się jego imię. Po prostu nie zniosłabym myśli, że on uważa mnie za laskę wdzięczącą się do ojców własnych wychowanków. Chcę pozostać profesjonalna, nawet jeśli najzwyczajniej w świecie pożądam tego faceta. Jak dotąd skutecznie uciszam swoje pragnienia, nim rozkręcą się w moim wnętrzu na całego. – Musimy porozmawiać – dodaję pospiesznie, żeby nie wyjść na idiotkę rozpływającą się na widok przystojnego kowboja.
Ryder marszczy brwi. Chyba nie podoba mu się to, co słyszy w moim głosie.
– Usiądźmy. – Wskazuję mu jedną z instalacji przy placu. To połączone stołem dwie drewniane ławki. Zajmujemy miejsca po przeciwnych stronach, a ja splatam dłonie na blacie i biorę uspokajający wdech.
– Coś nie tak? – burczy i dostrzegam, że wyławia wzrokiem Poppy.
– Nie… To znaczy… – Cholera, właśnie poza profesjonalistki poszła się jebać, myślę, kiedy on wbija we mnie spojrzenie tych szarych oczu. Przełykam gulę w gardle, czując nagle, że role się odwróciły. Wydaje się, że to ja jestem małolatą opieprzaną przez o wiele starszego faceta.
Chryste, Alexandro Cloverly, proszę natychmiast się ogarnąć!, grzmię na siebie w myślach i przywołuję obraz Poppy, gdy ta zalewała się łzami i opowiedziała mi, co tak naprawdę się dzisiaj wydarzyło.
To wystarczy, bym znów weszła w tryb nauczycielki.
– Doszło dzisiaj do incydentu… – zaczynam, na co Southon marszczy brwi.
Biorę wdech, a potem streszczam mu wszystkie wydarzenia, starając się brzmieć zarówno profesjonalnie, jak i nieoceniająco. Pierwszą rzeczą, której musiałam się nauczyć w tej pracy, była dyplomacja w kontaktach z rodzicami.
Kiedy już kończę, zapada ciężka i niezręczna cisza.
Ryder gdzieś w połowie historii wbił wzrok w swoje złączone na blacie ręce. Zerkam na nie i dostrzegam oplatający jego nadgarstek zegarek, a także rzemyki i… przyczepioną do nich obrączkę. Ten widok w jakiś pochrzaniony sposób łamie mi serce.
Bo jasne, ten facet może mi się podobać, tak naprawdę musiałabym być ślepa, żeby mi się nie podobał, ale wychowałam się w tym mieście. Znam jego rodzinę. Wiem, przez co przeszedł.
I mogę jedynie się domyślać, jak bardzo cierpi.
Wzdycham i bez zastanowienia sięgam do rąk Rydera. Kładę na nich swoją dłoń i ściskam delikatnie jego splecione palce, zaskoczona tym, jak delikatna i ciepła wydaje się jego skóra. Ignoruję też to, jak ten facet wyraźnie spina się na ten kontakt, a także podszepty rozumu przypominającego mi, że Ryder Southon nie szuka takiego rodzaju pocieszenia. Przerabialiśmy to już w Coffee Kick, kiedy musnęłam go przelotnie, ale jak widać, niczego się nie nauczyłam.
– Nie robisz… – Sapię z rozdrażnienia. – Nie robi pan niczego źle, panie Southon – poprawiam się i krzywię po raz tysięczny. Choć on nic nie mówi, domyślam się, co musi rozgrywać się w jego głowie, i mam nadzieję, że odpowiednio trafiam ze słowami pocieszenia. – Poppy jest wrażliwą, cudowną, ciepłą i empatyczną osobą. I właśnie dlatego przeżywa tak wiele emocji, z którymi czasem sobie nie radzi.
Ryder wzdycha i prostuje się, a przez to zabiera ręce i splata je już poza moim zasięgiem. Daję mu czas, by przyswoił to, co mu powiedziałam, a on po prostu patrzy w bok na roześmianą i bawiącą się z koleżankami córkę. Mała macha do nas, ale po chwili już jej nie ma. W ogóle nie wygląda jak dziecko, które parę godzin temu prowadziło rozmowę o śmierci.
Gdy znów spoglądam na twarz Southona i dostrzegam przemykający po niej cień, dziękuję sobie w duchu, że pominęłam szczegóły dotyczące prawie histerycznego płaczu Poppy.
Wydaje mi się, że ten facet cierpi wystarczająco, i nie powinnam mu dowalać.
– Trudno jest wychowywać takie żywe srebro w pojedynkę – mamrocze nagle, ale też natychmiast się wzdryga i przymyka oczy, jakby zły na siebie, że pozwolił sobie na taki komentarz.
– Jeśli mogę jakoś pomóc… – zaczynam, ale nie jest mi dane skończyć.
– Poradzimy sobie – przerywa mi i zerka na mnie ledwie pobieżnie, a zaraz potem wstaje. – Dziękuję za… – spogląda na moje dłonie wciąż leżące na stole – …rozmowę.
Pieprzeni uparci kowboje, myślę sobie, a on zaraz potem po prostu się odwraca i robi kilka kroków w stronę dzieci, nawołując córkę. Kiedy ta już do nas biegnie, Ryder zerka na mnie przez ramię i pyta:
– Nazwisko?
– S-słucham? – dukam, wstając. Marszczę brwi, bo przecież… Jezu, o co mu chodzi?
– Nazwisko tego… Patricka.
Sapię i krzywię się, po czym odpowiadam:
– Nie mogę udzielić panu tej informacji. – Chociaż gdybyś się postarał, zdobyłbyś ją w dwie sekundy, dodaję w myślach, a Ryder kiwa powoli głową, przez którą przechodzi mu chyba ta sama sugestia.
Nie zdąży jednak odpowiedzieć, bo Poppy z rozpędem wpada w jego ramiona. On z kolei ledwie sekundę później kieruje się w stronę wyjścia z placu zabaw, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem.
– Do zobaczenia, panno C! – woła mała, a ja posyłam jej uśmiech i macham.
Potem się odwracam i już chcę dołączyć do Melody, która swoją drogą nie spuszcza ze mnie wzroku, gdy słyszę wyraźnie polecenie dziewczynki:
– Tato, pożegnaj się!
I wydaje mi się, że dobiega mnie też pełne poirytowania sapnięcie Rydera.
– Do widzenia, panno Cloverly – burczy mimo wszystko, a kiedy spoglądam przez ramię, przyłapuję go na taksowaniu spojrzeniem całej mojej sylwetki.
– Do widzenia, panie Southon – odpowiadam przyciszonym głosem, ale wystarczającym, by Ryder mnie usłyszał.
I przez sekundę się zagapił.
Do czego nie zamierzam przywiązywać absolutnie żadnej wagi.
1 Charlie Brown i jego kompania, amerykańska bajka, animowana wersja Fistaszków – komiksu Charlesa Schulza (1969 r.) (przyp. aut.).