Kiełbie we łbie - Stanisław Zieliński - ebook

Kiełbie we łbie ebook

Stanisław Zieliński

1,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W książce Kiełbie we łbie Stanisław Zieliński, znakomity gawędziarz, przenosi nas do czasów swojego dzieciństwa i młodości. Przedstawia kapitalny obraz dwudziestolecia międzywojennego, okres od 1920 do 1939 roku, w którym opis wydarzeń historycznych splata z opisami życia rodzinnego, codziennego.

Wszystko napisane żywym językiem i - jak zwykle u tego autora - ze swadą i humorem.

Zieliński napisał książkę do swoich innych książek zupełnie niepodobną. W realistycznej konwencji - opowieść z czasu i miejsc zatrzymanych w pamięci. Zwłaściwej sobie poetyki zostawił w niej co najlepsze: absolutne poczucie humoru.

Nie dopuścił się śmiertelnego grzechu literatury autobiografizującej - sentymentalizmu. (...) Zieliński uprawia typ narracji i skojarzeń charakterystycznych dla autobiografii dzieciństwa. Nie robi z tego jednak kanonu ani maniery. Naturalnie i ze swobodą przechodzi do refleksji człowiekadojrzałego, z doświadczeniem i historycznym dystansem. (...) U Zielińskiego prawie wszystkie sytuacje są śmieszne, nawet te najbardziej liryczne.

Janina Katz, "Życie literackie"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
1,5 (2 oceny)
0
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




StanisławZieliński

Kiełbie we łbie

Fragment

Zysk i S-ka Wydawnictwo

Ciastko z kremem

Ponad drogą Irpień płynie,

Za Irpieniem wał wzniesiony,

A za wałem oko ginie

I kijowskie słychać dzwony.

(stara piosenka)

Pewnego dnia zamiast krzyknąć: „Już jestem, czy to mama wołała na obiad?”, kichnąłem przeraźliwie głośno. Babunia poruszyła się w fotelu. Spojrzawszy znad okularów, powiedziała surowo:

— Co za okropne dziecko, znowu kicha... W Kijowie o tej porze roku na pewno nie miałby kataru.

O Kijowie mówiło się ciągle. Dorośli wracali tam przy każdej okazji. Kijowski miraż unosił się nad równinnym krajobrazem Warszawy. Wszystko dawało powód do porównań i do wspomnień.

Kijowianie odwiedzali nas często. Ich rozmowy kończyły się zwykle westchnieniem pełnym sentymentu. Przysłuchiwałem się, nie odczuwając ani tęsknoty, ani wzruszenia. Byłem mały. Kijowskie dzieciństwo wydawało mi się równie odległe jak czasy, w których rzeka Irpień wytyczała granicę Rzeczypospolitej. Kresowym przyjaźniom muszę oddać sprawiedliwość: trwały aż do śmierci.

Puszczałem mimo uszu nazwy dzielnic, ulic, zaułków. Mówiąc o Kijowie, dorośli mrużyli oczy. Próbowałem ich naśladować, lecz nic z tego nie wychodziło. A tak chciałem zobaczyć choć raz to, co z całą pewnością dostrzegali starsi.

Po południu słońce, chyląc się za kijowskie wzgórza, rozpalało zielone i złote kopuły. Cienie wież zsuwały się na Padół i na Dniepr, a piaski Truchanowskiej Wyspy nabierały złocistego blasku. O tej porze, gdzieś koło piątej, zaczynał się ruch na przystaniach. Jeden za drugim odzywały się parostatki, zapowiadając rychły odjazd. Oto już rusza ogromny, biały „Sławianin”. Odpływa do Jekaterynosławia z tysiącem pątników wracających z Ławry. W chwilę później odbija „Nikołaj”, też biały i też bardzo duży. Mniejsze statki zwracają się dziobem w górę rzeki. Płyną do Czernihowa nad Desną, do Orszy, do Czarnobyla nad Prypecią.

Parowce zaorały Dniepr. Strome fale kołyszą łodziami, potrząsają bajdarkami, syczą na piaskach, uderzają w przycumowane u brzegu berlinki, pełne kawonów i smoleńskich antonówek. Na galarach targ trwa do zmroku. Wybredne gospodynie przebierają w jabłkach, próbują kawony. „Dobry kawon po naciśnięci powinien zatrzeszczeć. Antonówki kupowało się na pudy, kawony na setki...”

To było dla mnie prawdziwe niemieckie kazanie. Pudy, wiorsty, dziesięciny i wiadra myliły mi się ciągle. Nie mogłem zrozumieć, po co tak dawniej komplikowano życie?

— Od tego przeliczania mogła głowa pęknąć... — powiedziałem kiedyś. — Z kilogramów na pudy, z kilometrów na wiorsty i mile. A jeszcze te arszyny i te jakieś wiadra...

— Co ty pleciesz? A któż tam przeliczał! Nic nie pamiętasz? Nic a nic?

Braku zainteresowania nie brano mi za złe. Czułem jednak, że moja obojętność wobec „spraw kijowskich” sprawia rodzicom przykrość. Nic na to nie mogłem poradzić. Oni byli jeszcze z Kijowa, a ja już z Warszawy. Spod kijowskiej panoramy, spod cebulastych kopuł i znad obcej rzeki uciekałem na róg do budki na kwas i po lizaki. Kupowałem tylko zielone. Zresztą za zielonymi przepadali wszyscy. Zieloną farbę robiono na arszeniku — tak mówiono w domu — i dlatego o zielone cukierki zawsze wybuchała awantura. Z tego samego powodu nie malowano u nas na zielono wielkanocnych jajek.

— Proszę o zielony, o bardzo zielony — mówiłem grubym ze wzruszenia głosem do pani Brykowej z budki.

Ale potem, przy rozwijaniu lizaka z papierka, pociły się palce i mróz właził za koszulę. Trzeba było nadrabiać miną.

— A jak się otruję? Ale będzie heca, o rany...

— Phi, oblizałem raz całego muchomora i nic mi nie było.

— Muchomor nie jest zielony...

Stłumiwszy niepokój, lizaliśmy na wyścigi. Dziewczynki cmokały cytrynowe, a lizaki czerwone cieszyły się powodzeniem wśród jędzowatych nianiek. Złe kobiety podtykały malinowe świństwo tupiącym ze złości berbeciom.

— Liźnij, Lalunia, bo czerwone dobre.

Obrzydzenie brało. Każdy wiedział, że malinowe są z buraków i na sacharynie. Zielony lizak popijało się kwasem. Warszawski kwas chlebny, „choć nie umywał się nawet do kijowskiego”, smakował wyśmienicie. Po pierwszym łyku zapominałem o Kijowie i o widoku z Włodzimierskiej Górki. Wracałem do domu z pustą głową i mogłem słuchać od początku.

Jedynym punktem zaczepienia dla moich uczuć, niestałych i chwiejnych, była forteca na Peczersku. Moja ścieżka w przeszłość prowadziła przez most nad fosą. W fortecznym gmachu, zwanym Mikołajowską Bramą, przesiedział pięć lat mój dziadek za udział w Powstaniu. Peczersk wbił się w pamięć. Wiele lat później, kiedy po raz drugi znalazłem się w Kijowie (Kijów wydał mi się wtedy znajomy, przypominał Lwów), próbowałem odszukać ślady wiekowej warowni. Wszystko się jednak zmieniło. Nie było już ani kijowskiej cytadeli, ani mostu łańcuchowego na Dnieprze.

Most łańcuchowy, nawet przez Europę uznany za „jeden z najładniejszych” (model posłano do Londynu i wystawiono w Pałacu Kryształowym), zbudował Anglik.

Włoch zaprojektował najpiękniejszy zabytek architektoniczny miasta — cerkiew św. Andrzeja (podczas remontu, gdy przyszło do wymiany spróchniałych belek na żelazo, spartolono główną kopułę i włoską cerkiew ubrano w ruską rzepę. Mimo licznych poprawek i gorliwej dłubaniny nie udało się nadać kopule dawnej smukłości i strzelistych kształtów), do której prowadziły piękne schody z lanego żelaza liczące pięćdziesiąt trzy stopnie. Z tarasu otaczającego cerkiew, jeśli spojrzeć w lewo, widziało się wzgórza Kisielówki. Stał tam niegdyś zamek wojewodów kijowskich.

Z polskich pieniędzy, z Krzemieńca i Wileńskiej Akademii, powstał kijowski uniwersytet. A cytadelę zafundował miastu car Mikołaj Pierwszy. Car własnoręcznie kreślił plany fortów i kazamat. Osobiście doglądał robót i dyrygował budowniczymi.

Czas pewien zaliczano Peczersk do pierwszorzędnych twierdz Rosji, lecz groźne fortece starzeją się również i prędko schodzą na psy. Zdziadziała więc i kijowska. W latach dziewięćdziesiątych zeszła do roli „składu fortecznego”. W budynkach ulokowano fabrykę armat oraz oddziały artylerii i saperów. Przy bramie, zgodnie z carską modą, wystawiono na widok publiczny „zasłużone pontony”. Na tych pontonach wojska rosyjskie, idąc przeciw Turkom, forsowały Dunaj w roku 1877.

Z obronnej świetności pozostały cytadeli głęboka fosa, zarośnięta trawą, i zwodzony most.

Pewnie istniały jeszcze inne drogi z fortecy do miasta. Byłem jednak pewien, że dziadek opuścił cytadelę przez zwodzony most. Uwolnienie nastąpiło w okolicznościach dopasowanych ściśle do miejsca i zgodnych z duchem czasów. Niespodziewanie przybył na Peczersk brat cesarza. Podczas inspekcji lochów i kazamat natrafi ł wielki książę na „kamienny worek”. Tak nazywano celę bez okna, ciasną, z sufitem na wysokości ramion dorosłego mężczyzny. W „kamiennym worku” spędził dziadek osiemnaście miesięcy. Była to dodatkowa kara za próbę buntu.

Dostojny gość przekreślił wszystko jednym słowem. Kazał wypuścić. Pański rozkaz natychmiast wykonano. Nieprzytomnego więźnia wypchnięto poza mury. Oślepiony słońcem, ścięty z nóg powiewem świeżego powietrza, więzień zatoczył się i upadł. Wielki książę kazał zwolnić, nie kazał czynić więcej. Gdy wartownicy zatrzasnęli bramę, nad leżącym zebrali się przechodnie. Potem nadjechał furgon z chlebem. Piekarz wziął dziadka na wóz i zawiózł do miasta. Ot, tak, z dobrego serca.

Dalej potoczyło się wszystko normalnym trybem. Paszport ze stemplem „bywszyj miatieżnik” wytyczał kierunek na wschód. Kiedy upłynął przewidziany czas i stał się możliwy powrót do „zachodnich prowincji”, wrócił dziad na Ukrainę. Nad Salichą, pod Borodianką, Koszowatą, w okolicach Berdyczowa kryły się po lasach samotne kurhany, mogiły powstańców z roku 1863. Na trakcie między Płoskirowem a Kamieńcem sterczały jeszcze opłotki osad, których mieszkańców wysiedlono na Sybir ukazem carskim wymierzającym kary za Powstanie. Przez kraj pełen wspomnień ciągnęła rodzina dziadka w okolice Kijowa. Po trzech latach progimnazjum w Głuchowie i po roku w Sumach trzeba było pomyśleć o jakiejś porządnej szkole dla mego ojca. Wybrano kijowskie Pierwsze Gimnazjum.

W tych ciągłych przeprowadzkach, wśród codziennych kłopotów i trosk zagubiła się cała powstańcza historia. Co było przed Peczerskiem? — pytałem często. Spodziewałem się opisów bitew i potyczek. Chciałem usłyszeć tętent idących cwałem koni. Chciałem zobaczyć błysk powstańczej szabli. Każdy miał chyba taki okres w życiu, że blask dobytej szabli uznawał za blask najbardziej jasny.

Opowiadano mi same nudne rzeczy. Z zawiedzioną miną słuchałem o jazdach z powiatu do powiatu, o łączności, jaką „partia” Popowskiego (pod Popowskim służył dziadek), działająca w berdyczowskim powiecie, utrzymywała z oddziałami w innych okolicach. W połowie 1863, zdaje się, że w czerwcu, partię rozbito. Z pewnością wiedziała kiedyś babunia, lecz wiek zrobił swoje, zdążyła zapomnieć i ona. Dziadek spisał wspomnienia. Papier był dobry i schowanie pewne, a mimo to diabli pamiętniki wzięli. Zabrała je carska żandarmeria podczas rewizji w 1912 roku. Przyszli wtedy po ojca. „Ciągle ktoś kradnie nasze pamiętniki albo przychodzą takie czasy, że sami musimy niszczyć papiery” — tak kwitowano w domu stratę rozdziału rodzinnej historii.

Dziadek doczekał się obalenia caratu. Szedł w pierwszym szeregu rewolucyjnego pochodu wiosną 1917. Doczekał się również wolnej Polski, ale do Polski już nie dojechał. Wśród nielicznych pamiątek, jakie z Kijowa przywieźliśmy do Warszawy, na pierwszym miejscu figurował szeroki pas z prostą, ręcznie kutą klamrą. Uznałem od razu, że jest to pas powstańczy, najprawdziwszy w świecie.

— Patrzcie — mówiłem kolegom wpatrzonym w pamiątkę — tu ślady po rapciach, a tam, z drugiej strony, ślad po rewolwerze.

Pas robił wrażenie. Takich pasów nie sprzedają w sklepach. To nie fasowany rzemień. Pokazywałem pamiątkę od wielkiego święta. Za każdym razem powstawał spór, czy szablę nosi się przy prawym czy przy lewym boku. Z tego powodu chłopcy po kolei okręcali się pasem, żeby przekonać się namacalnie, gdzie szabli właściwe miejsce. Którejś niedzieli, kiedy bawiliśmy się w ogródku, przyszedł mały Kuna. Wytrzeszczył oczy i powiedział z głupawym uśmiechem:

— Tu plama i tam plama.

Poczułem, że to się źle skończy. Mały Kuna miał tego dnia wyjątkowo bezczelną gębę.

— To jest pas z Powstania! — krzyknął Tadzik drżącym głosem.

— Na teczce tatusia też są tłuste plamy z masła.

Tego mieli już wszyscy dosyć. Mały Kuna dostał w ucho i nic mu się więcej nie pokazywało. Wkrótce pokazywanie pasa skończyło się w ogóle. Straciłem serce do pamiątki. Na pytania kolegów odpowiadałem tajemniczo:

— Oddało się do muzeum, bo będzie wielka wystawa. W rzeczywistości sprawa wyglądała znacznie smutniej. Po awanturze, jaką wywołał mały Kuna (wrzeszczał pod oknem, jakby mu ktoś nasikał do ucha), zabroniono mi „kłamstw i cygaństw kosztem śp. dziadka”. Musiałem pogodzić się z faktem, że pas pochodzi z czasów późniejszych i z przeszłością powstańczą nie ma nic wspólnego. Cała wartość pamiątki sprowadzała się do żelaznej klamry, wykonanej własnoręcznie przez dziadka. „Powstańczy pas” powędrował do szuflady w biurku. Przeleżał tam aż do następnego powstania, do Powstania Warszawskiego.

Pozbawiony oparcia, bo zarówno rzeczy, jak opisów, zostałem skazany na własną wyobraźnię. Brak wiadomości o działaniach partii Popowskiego psuł mi szyki, a służba łączności dawała kiepskie pole do popisu. Jak wyglądało „jeżdżenie z powiatu do powiatu”? Nie miałem o tym zielonego pojęcia. Ale bardzo lubiłem dziadka, choć znałem krótko. Nie mogłem zostawić staruszka ot tak, bez niczego...

— Galopuje dziadek z powiatu do powiatu w bardzo ważnej sprawie, aż tu nagle rosyjski generał nadjeżdża z przeciwka. Dziadek nic, ani słówka. Pamięta, że ma do spełnienia tajne polecenie, więc choć ręka świerzbi, pary z ust nie puszcza. Ale generał pcha swoją szkapę na wierzchowca dziadka i woła: „Z drogi, widzisz ty, kto jedzie?”. W dziadka jakby piorun strzelił. Dał koniowi ostrogę, a generalinie w pysk. Generał jęknął: „Hospody!”, upuścił nahajkę i fajt z konia w piach. Nadleciał ordynans, wziął pana za cholewy i pociągnął po trakcie do żydowskiej karczmy. Tam z onucy namoczonej w kwaśnym mleku zrobiono generałowi okład i dano do picia lipowy kwiat na poty. A tymczasem dziadek, przez pola i lasy, galopował z powiatu do powiatu w ważnej tajnej misji. Naturalnie ścigali dziadka dragoni, huzarzy i sfora Kozaków.

— I co, złapali?

— Innym razem. A generał, choć się spodziewał medalu i śnił o nagrodzie w rublach, poszedł na emeryturę. Podczas parady car, zobaczywszy napuchniętą gębę, raczył się spytać, dlaczego generał ma śliwkę pod okiem. „Co takiego? Pił lipowy kwiat? Ach, paszoł won!” — car krzyknął i przez fligieladiutanta posłał generałowi kopniaka. Generał zawył i na zawsze znikł sprzed Najwyższych Oczu.

Scena generalska cieszyła się wielkim powodzeniem wśród moich kolegów. Chłopcy wołali pod oknem:

— Chodź się bawić... Pogadamy o tym generale, co dostał po mordzie. Weź wszystkie pułki i dużą armatkę.

— Ciszej... — upominałem, dając ostrzegawcze znaki. — U nas w domu nie lubią się chwalić.

Pakowałem do kieszeni ołowiane wojsko i z przyjacielem od serca biegłem do ogródka pod czarne porzeczki. Krzaki pachniały pluskwami.

— Ale fajnie śmierdzi! Czujesz?

— Klawy smród. W żadnym ogródku takiego nie ma.

— Pewnie, czarne porzeczki to smrodynie.

Ustawialiśmy jazdę i piechurów, sypaliśmy szańce, ryliśmy okopy. A potem na zmianę strzelaliśmy z armatki, do której były tekturowe ładunki z odrobiną prochu i króciutkim lontem. Scena z generałem i pościg Kozaków za dziadkiem zamieniały się w wielką bitwę z udziałem artylerii i wojsk kolonialnych. Mam nadzieję, że staruszek, oglądając z nieba ogródkowe wojny, uśmiechał się pobłażliwie i wybaczał drobne nieścisłości historyczne. Gdy zwycięstwo zaczynało się chylić na stronę rosyjską, sięgałem po ostatnią rezerwę.

— Bardzo dziadka przepraszam — mówiłem cicho — ale muszę Indian wyjąć z pudełka. Bez Indian nie damy rady.

Indianie wypadali z zasadzki i na drobną kaszkę rąbali huzarów razem z Kozakami. Wszystko kończyło się dobrze. Na listę powstańczych przewag wpisywałem jeszcze jedno, ciężko wywalczone zwycięstwo. Indianie, jako przyzwoici ludzie, trzymali zawsze z powstańcami.

Znudziły się bitwy pod smrodyniami. Przyszła moda na strzelanie z łuku i inne zabawy. A w domu kijowskie wspomnienia bębniły w moją łepetynę z uporem jesiennego deszczu. Uwierzyłem w końcu, że pamiętam, bo widziałem na własne oczy. Obudziłem się z tym, tak jak dorośli budzą się z bólem głowy. Bez zmrużenia oczu dostrzegałem to, co dawniej widzieli tylko starsi. Razem z rodzicami wchodziłem na Włodzimierską Górkę i patrzyłem na wezbrany Dniepr. Wiosenne wody sięgały aż po atramentową smugę czernihowskich lasów. Przybór pochłaniał równiny. Rzeka płynęła szeroko jak morze. Nad wodę wystawały tylko wzniesienia i budynki Truchanowskiej Wyspy.

Uwierzywszy, zacząłem się wtrącać. Kiedy w rozmowie padało słowo „kontrakty”, paplałem bez namysłu:

— Wiem, wiem, pamiętam. To taki wielki jarmark. Odbywał się w Kijowie raz do roku, w lutym. Na kontrakty zjeżdżali się ziemianie i kupcy, a dorośli kupowali w „domu kontraktowym” słynne pierniki tulskie albo wiaziemskie, bardzo lubiane przez dzieci. Pierniki tulskie wcale nie były z Tuły ani wiaziemskie z Wiaźmy. Jedne i drugie wyrabiano na przedmieściach Kijowa. A w ogóle pierniki nie były piernikami, bo kijowskie pierniki to suche ciasteczka przekładane konfiturami lub marmoladą...

— Okazuje się, że z jego pamięcią nie jest aż tak źle... — powiedział na to mój cioteczny brat. — Słyszy ciocia, co on plecie? Ani się zająknie.

— A pewnie! Tylko tobie się zdaje, że w domu rośnie skończony jołop! Wiem, pamiętam! Wszystko pamiętam, nawet słynne kijowskie „suche konfitury”, wyrabiane przez firmy Bałabuchów i Riaboszapków. Smakowały wyśmienicie, ale były piekielnie drogie. Słone konfitury, tak je nazywano, bo funt kosztował...

— Bezczelność — mruknął kuzyn.

— A czekolada Semadeniego albo Georges’a... A wyroby fabryki „Jefimow”...

— I co jeszcze?

— Buba, nie kop! — krzyknąłem na wszelki wypadek i obrażony wyszedłem z domu.

Nawet nie zdążyłem powiedzieć, że na wiosnę, gdy woda zalewała dzielnicę Obołonię, w „domu kontraktowym” chronili się powodzianie. Mieszkali tam nieraz po parę tygodni, bo Dniepr jak przybrał, to nie puszczał łatwo.

Na końcu uliczki od strony ogródków, za pudłem nowego śmietnika, zastałem całą naszą paczkę. Chłopcy siedzieli w kucki i słuchali grubasa, na którego wołało się Bułka. Bułka opowiadał, że widział straż jadącą do wielkiego pożaru po drugiej stronie lotniska. Gadał, gadał, nie mogłem doczekać się końca. Kiedy Bułkę na chwilę zatkało, wyrzuciłem jednym tchem:

— Phi, w Kijowie to była dopiero straż! Każdy cyrkuł miał konie innej maści. Najszybsze konie miała ochotnicza straż. Mówię wam, jak ochotnicza gnała do pożaru, to ogień leciał spod kopyt, przechodniom fruwały kapelusze i dudniła ziemia. Taki wiatr robiła ochotnicza, tak prędko jechała! A za strażą biegli ludzie, wołali: „ D a w a j — d a w a j ! . . .” Na dobry pożar zbiegało się pół miasta.

Bułka strzyknął przez zęby. Celował w moje buciki, ale coś mu nie wyszło i opluł sobie brodę. Zacząłem się śmiać, bo to wstyd, żeby taki duży chłopiec nie potrafi ł komuś opluć butów. Bułka rozzłościł się i do mnie:

— Gdzie to było? Gdzieś ty widział fruwanie kapeluszy i te śmigłe konie?

— Jak to gdzie? U nas, w Kijowie.

— Ty nie bądź taki ataman, bo się obudzisz z ręką w nocniku.

— Bułka srułka! Wszystko kłamstwo! Cały dzień patrzyłem na samoloty, za lotniskiem nic się nie dymiło. Ani ognia, ani straży!

— Zaraz zobaczysz dym. Czekaj, ty!

Szczerze mówiąc, nie było na co czekać. Wróciłem do domu z rozbitym nosem, nadgryzionym uchem i oberwanym kołnierzem. W drzwiach spotkałem się z mamą. Na odwrót i włażenie oknem było już za późno. Mama załamała ręce.

— Znowu? Z kim?

— Z nikim. Szedłem spokojnie uliczką, aż tu raptem zza śmietnika wyskoczył jakiś obcy, duży chłopiec i popchnął mnie obcasem w nos.

— Popchnął w nos? Obcasem?

— Mówiłem mamie, że bardzo duży chłopiec. Musiał przyjechać specjalnie, bo na Kolonii takich dużych chłopców nikt dotąd nie widział.

— O co poszło?

Najgorsze są te tłumaczenia. Wolę dwa rozbite nosy niż jedno opowiadanie o jednym lekko rozkwaszonym nosie. Trzeba na poczekaniu, kiedy boli i bardzo chce się płakać, zmyślać bajdę dla dorosłych z początkiem i końcem. Nos piekł coraz mocniej. Czułem się tak, jakbym zamiast chustki użył rozpalonej fajerki. Bułka pluje gorzej od baby, ale jak mu wyjdzie „fanga”, to człowiek siada, choćby stał goły w pokrzywach.

Wysiliłem się jednak na uśmiech i odpowiedziałem mamie, że poszło o Kijów.

Mama zrobiła wielkie oczy, machnęła ręką i tylko westchnęła.

— O Kijów, mój Boże... Cóż wam przychodzi do głowy? Kijów tak daleko...

Do Kijowa było dalej niż do Ameryki. Miasto, w którym „tyle cerkwi, co w Rzymie kościołów”, znalazło się nagle poza granicami naszego świata. Listy stamtąd przychodziły rzadko i nieregularnie. Pamiętam bibulasty papier, wodnisty atrament i kosmate koperty, z byle jakim klejem. Filateliści dobijali się o znaczki. Za jednego „krasnoarmiejca w pikelhaubie” dawali bez wahania dwie „żyrafy” i jedną markę z tapirem.

Z początku mieszkaliśmy na Proreznej, w wysokim domu tuż przy Kreszczatyku, obok poczty głównej. Tam nas złapało styczniowe bombardowanie miasta w roku 1918. Wojska „samostijnej” Ukrainy poniosły klęskę pod Krutami na Czernihowszczyźnie. Bolszewicy podeszli od strony Darnicy i zza Dniepru walnęli po Kijowie ze swoich baterii. Pojedynek artyleryjski trwał trzy dni. Dygotały mury, drżała ziemia. Wibrowało powietrze, wstrząsane podmuchem wystrzałów i wybuchów. Podczas największego nasilenia ognia, kiedy świst przelatujących nad domem pocisków stawał się już nie do wytrzymania, znoszono mnie do „podwałów” pod sklepem Gerszmana. Razem z innymi mieszkańcami kamienicy przeczekiwaliśmy huraganowy ogień czerwonej artylerii.

Podobno zachowywałem się spokojnie. Uśmiechałem się do otaczających mnie ludzi i beztrosko bawiłem się rudą brodą starego Żyda.

— Na „bombardirowkę” bardzo dobre dziecko. Ono się śmieje, choć tutaj nie ma nic śmiesznego. Nie płacze, to także bardzo dobrze. Ja nie mam nic przeciwko temu, że jemu podoba się moja broda. Niech się bawi.

Pociski padały gęsto. Żaden nie trafi ł w dom. Wyszła cało także główna poczta. Tylko jeden pocisk pacnął tuż przy okienku naszej sutereny. Bluznęło śniegiem, błotem. W piwnicy pociemniało. Ktoś krzyknął: „Niewybuch!” i ludzie odetchnęli.

— Ja czuję, że to się wszystko dobrze skończy — powiedział właściciel pięknej brody.

Na ulicy hurkotały armaty i jaszczyki. Ukraińskie baterie, uciekające spod bolszewickich salw, zmieniały co chwila stanowiska.

Trzeciego dnia nad hukiem dział wziął górę jazgot kulomiotów. Czerwona piechota ruszyła przez zamarznięty Dniepr. Pod ogniem ukraińskich maszynek oddziały pułkownika Murawiewa sforsowały rzekę i wdarły się do miasta. Centralna Rada dała drapaka gdzieś pod Korosteń i Żytomierz. Skończyła się samostijnost’. Flagi niebiesko-żółte znikły z gmachów. Na placu Kreszczatyckim, nad ratuszem, w podmuchach lodowatego wiatru łopotał czerwony sztandar bolszewików.

W wysokim domu zostaliśmy do lata. Nowe mieszkanie mieściło się na Łukjanówce. Ulica nazywała się Dorohożycka i tuż za naszym domem przechodziła w drogę biegnącą polami do Syrca. Oficynę od podwórza zajmował piekarz. Okna pokoju wychodziły na dziedziniec koszar Tyraspolskich. Z przeciwnej strony widać było Lasek Kiryłowski, otaczający zabudowania szpitala dla obłąkanych. Tuż obok szpitala zaczynał się Babi Jar, opadający stromo ku Dnieprowi. W wiele lat później, podczas następnej wojny, jar nabrał ponurej sławy. Hitlerowcy rozstrzeliwali tam mieszkańców miasta i okolicznych wsi. Daleko do miasta, blisko na cmentarz, ale na cmentarz żydowski, więc wygoda żadna. Może tam, na Dorohożyckiej, było coś jeszcze godnego uwag, ale albo zapomniano mi o tym powiedzieć, albo ja zapomniałem zapamiętać. Szczerze mówiąc, nawet tego piekarza nie mogę sobie przypomnieć. Pamiętam zapach świeżego chleba.

Kiedy teraz o latach tych myślę, nabieram pewności, że bliskie sąsiedztwo koszar i szpitala dla wariatów musiało wywrzeć jakiś wpływ. Jaki? Nie wiem. Przekonałem się jednak, że odciski na mózgu przypominają się w odpowiednim momencie równie natrętnie, jak zwykłe odciski podczas forsownego marszu.

To, co się działo w Kijowie, mogło zaprowadzić do „czubków” zupełnie normalnego człowieka. Robiły się ludziom takie odciski na mózgu, że kapelusz nie wchodził na głowę. Coraz to nowa władza sięgała po miasto. Przy akompaniamencie dział i kulomiotów zmieniały się flagi nad ratuszem. Zmieniały się pieniądze i coraz innych ludzi wieziono na śledztwo. Nowa władza od razu brała się za przeciwników.

Po bolszewikach wróciła Ukraina, ale już trochę inna, z hetmanem Skoropadskim i z Niemcami. Na ulicach pojawiły się kolumny piechoty w stalowych hełmach. Niemcy maszerowali jak maszyna. Pod ich ciężkim krokiem uginał się kijowski bruk. Pocieszano się, że to bawarskie pułki, a Bawarczycy, jak wiadomo, lubią dzieci i bardzo grzeczni są dla kobiet. Okazało się wnet, że Niemcy lubili wszystko, co im w oko wpadło. Ładowali na wagony pszenicę, bydło i nawet czarnoziem. Transport za transportem odjeżdżał z Ukrainy do Niemiec. Karne ekspedycje krążyły po wsiach i ściągały „kontyngenty”. Wreszcie bolszewik Doncew zabił generała Eichhorna, dowódcę niemieckiej armii. Alianci kazali Niemcom opuścić „spichlerz Europy”. Zdyscyplinowane pułki zaczęły ładować się na eszelony.

Odeszli Niemcy, zabierając swego hetmana. Przyszli do Kijowa hałyczanie i siczowi strilci atamana Petlury. Stara Francuzka, którą rewolucja pozbawiła posady nauczycielki we dworze, nabawiła się wiecznej migreny z powodu tych nieustannych zmian.

— Je me couche — les bolcheviques. Je me lève — Petroulala. Je me couche — Petroulala, je me lève — les bolcheviques!

Francuzica trzęsła głową i uparcie nazywała Petlurę po swojemu: Petrulalą. Starała się zrozumieć, ale połapanie się w kijowskich wydarzeniach przekraczało jej zachodnioeuropejskie możliwości. Narzekała więc coraz częściej na ból głowy i wkrótce dostała zupełnego kręćka.

Mama i ja mieliśmy poważniejsze zmartwienie. Ojciec w „sprawach polskich” wyjechał do Odessy. Tymczasem działania wojenne odcięły Kijów od południa. Przestały kursować pociągi, urwała się korespondencja. Siedzieliśmy w Kijowie, nie mając żadnej wiadomości. W okresie niepokoju jedyną pociechę stanowiły listy nadchodzące we śnie. Przychodziły bardzo rzadko. Ich odczytywanie pochłaniało wiele energii i rujnowało nerwy matki. Każdy, kto choć raz otrzymał list we śnie, wie doskonale, ile nad takim listem trzeba się namęczyć! Ile wysiłku trzeba włożyć w odcyfrowanie kilku słów z gęsto zapisanej kartki! — Wiadomości sennej poczty brzmiały uspokajająco, choć na pierwszy rzut oka wydawały się nieprawdopodobne. Czekaliśmy długo na ich potwierdzenie. W parę miesięcy po „śnie z listem” zastukał do nas pociotek mamy, który z Odessy przedostał się do Kijowa.

— Widziałem się z twoim mężem. Wyjechał...

— Do Paryża — dopowiedziała mama.

Krewniak uniósł brwi. Chciał pewnie spytać, skąd już o tym wiemy, ale po krótkim wahaniu dał spokój i tylko pokiwał głową. Ludzie przestali bawić się w zdziwionych. Wszystko było możliwe. Wszystko mogło się zdarzyć.

Gość opowiedział o spotkaniu z ojcem, opisał okoliczności towarzyszące wyjazdowi ojca z Odessy, powtórzył, co miał do powtórzenia, i wyniósł się przed zapadnięciem zmroku. O szarówce życie przechodnia kalkulowało się w granicach wartości jego butów. Ale i w podartych kapciach można było raz dwa przejechać się do Bozi.

Wielu utraciło wiarę i zniechęciwszy się do świata, szukało ratunku w „konkrecie”. Zabicie nieznajomego przechodnia, pozbawienie go życia bez przetrząsania kieszeni lub obdarcia z ubrania było z pewnością konkretem. Konkret wypełniał pustkę i nieszczęśliwców zmęczonych poszukiwaniem „prawdy” wciągał znów w ludzkie, powszednie sprawy. O tym pamiętając, krewniak wracał do miasta, dobrze wyciągając nogi. Oglądał się na wszystkie strony i ostrożnie obchodził każde skrzyżowanie. Kiedy znikł z oczu, wróciliśmy do naszego zmartwienia, nie wiedząc, czy cieszyć się czy płakać. Słaba pociecha z ojca bawiącego w dalekim Paryżu, lecz z drugiej strony czasy z dnia na dzień stawały się coraz bardziej wariackie. Wariackie i niebezpieczne.

Głuche dudnienie armat grających pod Kijowem poprzedziło wkroczenie atamana Petlury. Odezwy hetmana Skoropadskiego wzywały pod broń młodych i starych. Zanosiło się na zacięty opór hetmańskiej załogi i długie oblężenie. I oto całkiem nagle zobaczono automobil z białą flagą. Samochód przemknął ulicami i popędził w kierunku, z którego nadchodził ataman. Miasto skapitulowało bez jednego strzału.

Petlura wszedł z cudownym obrazem Matki Boskiej. Odświętnie ubrane Ukrainki niosły ikony i śpiewały pieśni. Za babami człapała kawaleria, za jazdą wlokła się piechota, na końcu jechały małe, lecz hałaśliwe armatki. Wkroczenie przypominało trochę procesję, trochę jarmark.

W kilka tygodni później petlurowcy rzucili się do ucieczki. Obrabowawszy banki i sklepy jubilerskie, wynieśli się z Kijowa. Ogłosili, że „Złotego Kijowa” nie chcą narażać na jeszcze jedno bombardowanie. Piątego lutego 1919, o piątej po południu, wkroczyli znowu bolszewicy. Pół roku Kijów był w ich rękach, ale nie przyszedł jeszcze kres wojennych zmian. W sierpniu, pod naciskiem denikinowskiej ofensywy, Armia Czerwona oddała Kijów w ręce „białych”.

Razem z denikinowską „Ochotniczą Armią” zjawili się petlurowcy. „Dobrowolcy” szli od strony Peczerska. W tym samym czasie Petlura zajmował stację kolejową. Ukraińcy uwinęli się prędzej, pierwsi wpadli na ratusz i pod złoconą figurą Michała Archanioła zatknęli swoją flagę. W kilka minut potem przybiegli „dobrowolcy” i obok dwubarwnej zawiesili trójkolorową flagę carską. Przykładna zgoda trwała krótko. W parę godzin później „biali” rzucili się na petlurowców, zerwali flagę i przepędzili z miasta ukraińskie wojska. Rozżalony Petlura walnął na odchodnym ze wszystkich dział. Salwa, choć nie wyrządziła szkody, napędziła porządnego stracha, bo huk był piekielny.

W Kijowie zostali „biali”. Od razu zaczęło się wesołe życie. Ochotnicza armia pieniędzy miała w bród i znała się na spekulacji. Oficerowie handlowali, czym się tylko dało. Otwierano lokal za lokalem. Zawodziły cygańskie kapele, z rozkosznym brzękiem pryskały rozbijane lustra, szampan i wódka płynęły strugą szeroką niby Dniepr. Bawili się denikinowcy jak za najlepszych czasów. A nawet lepiej, bo tylu caféchantanów nie było w Kijowie za żadnego cara. Jednocześnie działała „kontr-razwiedka”. Specjaliści w tropieniu wrogów „dawnego porządku” brali na śledztwo każdego, kogo podejrzewali o pieniądze. Dorabiali się na życiu ludzkim równie skutecznie jak ci, co robili fortuny na „zarekwirowanym” cukrze lub zdobytym w podobny sposób spirytusie.

A bolszewicy zapadli w błotniste brzegi Irpienia. Czekali na sposobność, czekali zimy. Wisieli nad rozbawionym miastem, zbierając siły do natarcia.

U nas na Dorohożyckiej działo się po staremu. Wieczorem przy „kopciłce” haft owanie modnych kolorowych kwiatów na pociętych na części obrusach i prześcieradłach. Wieś żądała chustek w jaskrawe wzory. Rano zbieranie chrustu w Lasku Kiryłowskim. Potem wędrówka na targ, na który zjeżdżali się okoliczni chłopi na zamienny handel. Jesień 1919 roku była wyjątkowo ładna i długa. Prawie do zmroku bawiłem się poza domem.

„Dobrowolcy” siedzieli w Kijowie jak pies na płocie. W pierwszych dnia października bolszewicy zajęli nagle letnisko Światoszyn. Wkrótce czerwona bateria zaczęła ostrzeliwać miasto. Natarcie szło przez Łukjanówkę. Przed naszym domem denikinowcy ustawili kulomiot i bili wzdłuż ulicy. Postrzelawszy trochę, cofnęli się prędko do miasta.

O zmroku uzbrojone postacie zjawiły się w mieszkaniu. Byli to już bolszewicy. Zapaliwszy świece, starannie oglądali ściany: szukali „carskich portretów”. Nie znaleźli, zaczęli więc się zbierać do dalszego marszu. Raptem któremuś z krasnoarmiejców wpadła w oko podbita futrem kurtka naszego sąsiada. Zima na karku, noce chłodne... Żołnierz, nie namyślając się wiele, wziął kurtę pod pachę i wyszedł bez słowa. Sąsiad, człowiek starszy i dobroduszny, lecz mocno jednocześnie uparty, pobiegł za żołnierzem. Nic nie wyszło jednak z targów ani z prób „zamiany” (sąsiad, żeby odzyskać kurtę, oddawał palto i coś jeszcze). Wtedy zwrócił się do dowódcy. Reszta mieszkańców domu aż przysiadła z wrażenia. Byli pewni, że zaraz usłyszą pojedynczy strzał. Czerwony oficer spojrzał na sąsiada, obejrzał kurtę i kazał przyodziewek oddać właścicielowi. To było coś całkiem nowego. Żadne wojsko nikomu dotąd nic nie oddało.

Oddziałek bolszewicki poszedł w kierunku śródmieścia. Karabinowa stukanina trwała aż do rana. Milczały jednak armaty i tylko z rzadka gdzieś daleko terkotał samotny kulomiot. „Dobrowolcy” uciekli! Liczna i dobrze uzbrojona załoga dała drapaka na samą wiadomość o pojawieniu się „czerwonych”. Bolszewicy trzymali się trzy dni. Wyparł ich równie słaby oddział „wołczańskich”, jak mówiono, białych partyzantów. Za partyzantami ściągnęła do Kijowa reszta wojsk „kijowskiej grupy” pod generałem Bredowem. Trójkolorowa flaga wróciła na ratusz, na Kreszczatyku grzmiały dawne carskie marsze, lecz w trwałość denikinowskiej władzy nie wierzył już nikt, ani ludność wiejska, ani mieszkańcy Kijowa, ani oficerowie „Ochotniczej Armii”. Ci ostatni nie wierzyli w ogóle w nic. Nawet w następny dzień. Starali się przepić wszystko w ciągu jednej nocy.

Naprzeciw nas, w pogimnazjalnym budynku, zakwaterował się jakiś denikinowski oddziałek. Mówiono, że to „partyzanci Strukowa”. O wszystkim i o wszystkich „mówiono”, bo na pewno nikt nic nie wiedział. „Strukowcy” dali się wkrótce poznać jako bezwzględni wrogowie Żydów. Zaciągali Żydów do koszar i tam, nie bawiąc się w żadne śledztwa, rozstrzeliwali na podwórzu. Prawdziwy pogrom zobaczyliśmy w kilka dni po powrocie „białych”. Dorohożycką, kierując się w stronę Irpienia, przeciągała denikinowska bateria. Artylerzyści zatrzymali się o parę domów od nas, żeby napoić konie. Wtedy podeszła do żołnierzy „żona muzykanta wojskowego”, niejaka Łabuńska, i doniosła:

— O, tam mieszkają Żydzi — powiedziała, wskazując okna pierwszego piętra.

O tych Żydach wiedzieli wszyscy dokoła. Uciekli oni z Płoskirowa przed wielkim pogromem urządzonym przez petlurowców. Na Dorohożyckiej zajęli się wypiekiem chleba, który choć trochę droższy, cieszył się dużym powodzeniem, bo był z lepszej mąki.

Oficer jakby tylko na to czekał. Krzyknął na żołnierzy i wydał rozkazy. Ospali, o śmiertelnie znużonych twarzach artylerzyści powlekli się na piętro. Otworzyli okna i zaczęli wyrzucać wszystko, co tylko znaleźli w mieszkaniu. Żydów ktoś ostrzegł w porę. Zbiegli przez kuchenne schody i ukryli się w piwnicy sąsiadów.

Zwabieni hałasem, powychodzili z domów okoliczni mieszkańcy. Naprzeciw „żydowskich okien” zebrał się spory tłum, milczący, obojętny. Patrzono apatycznie na połamane meble, rozbite naczynia i zniszczoną żywność. Biała mąka sypała się w błoto, cukier mieszał się z końskim nawozem, na bezcenny smalec lała się nafta z pękniętych blaszanek.

— Prawdziwy sklep kolonialny... Mieli nawet konfitury.

— Mieli, ale już mieć nie będą.

Na tych uwagach skończyły się komentarze. Tłum, napatrzywszy się do syta, rozchodził się w milczeniu. Do końca wytrwali tylko Cyganie. Niestrudzenie przetrząsali żydowski dobytek, wyszukując rzeczy i żywność zdatną do użytku.

O zmroku bateria poczłapała na wyznaczone stanowisko. Pogrom unieruchomił armaty na cały dzień. Nie spieszyło się „dobrowolcom” ani pod Irpień, ani na żaden inny front.

Tam, od Irpienia, coraz gęściej postukiwały bolszewickie karabiny i coraz głośniej rozlegał się terkot maszynek. Coraz bliżej podchodziły patrole czerwonej kawalerii. Postacie jeźdźców w spiczastych czapkach wynurzały się ze śnieżnej zamieci i przepłoszywszy „dobrowolców”, znikały znów w zadymce. Zima była tuż, tuż. Dnieprem płynęła gęsta kra. Przez miasto, ku stacji kolejowej, ciągnęły „gruzowiki” i wojskowe wozy, pełne tobołów, skrzyń i mebli. Mówiono, że eszelony sztabowe Bredowa stoją pod parą całą dobę, gotowe każdej chwili odjechać na południe. Droga na Odessę podobno była jeszcze wolna.

W tym czasie zawiodła nasza poczta senna. Nie przyszedł ani jeden list. Nic nie wiedzieliśmy, że od Odessy przez Birzułę, Winnicę, Koziatyn zbliża się do Kijowa specjalny pociąg misji Polskiego Czerwonego Krzyża. Pociąg z żywnością i lekarstwami, pociąg, którym można pojechać do Polski!

W Koziatynie pociąg utknął. Denikinowski komendant stacji bezradnie rozkładał ręce.

— Nie ma połączenia z Kijowem. Jakaś banda, zdaje się „zielona”, zerwała tory pod Kożanką.

Postawa szefa misji podziałała na zapitego komendanta. Zgodził się puścić pociąg pod eskortą. Dał parę kulomiotów i setkę sennych „dobrowolców”. Za tyralierą przeczesującą laski i zarośla pociąg dojechał do Kożanki. Późnym wieczorem dotoczył się do Kijowa. Miasto sprawiało wrażenie opuszczonego: cicho, ciemno, nieliczne światła tylko koło dworca. Tory stacyjne zapchane pociągami sztabu Bredowa.

W dwa dni po przybyciu misji do Kijowa zerwała się nagle artyleryjska kanonada. Huk dział przybliżał się z niepokojącą prędkością. Przechodnie, posłuchawszy chwilę, zawracali w pośpiechu do domu. Dorożkarze walili szkapy batem. Sanki umykały z ulic.

Z koszar na Dorohożyckiej żołnierze wynosili ostatnie stołki. Wozy z granatami odjeżdżały kłusem.

— Dokąd?

— Na front! — odpowiadali żołnierze i śmiali się z dowcipu. Tego samego dnia, o drugiej po południu, generał Bredow oświadczył szefowi polskiej misji:

— Wszystko w porządku. Nie ma powodów do niepokoju. Pod Kijów podeszła jakaś „banda”. Zostanie zlikwidowana w ciągu najbliższych godzin. Incydent bez znaczenia.

W pięć godzin później pociągi sztabowe zaczęły wymykać się z dworca. Pociski artyleryjskie padały już na śródmieście. W bębnienie armat wplatał się terkot kulomiotów. Strzelanina opasywała Kijów z kilku stron.

— Denikinowcy opuszczają miasto na dzień lub dwa. Pociąg misji musi wycofać się do Fastowa, poza teren walki.

Wiadomość o nagłym wyjeździe dotarła do matki o zmroku. Czasu zostało już niewiele. Przejechaliśmy tramwajem kilka przystanków, gdy nieoczekiwanie zgasło światło. Elektrownia wyłączyła prąd. Tramwaj stanął, obsługa ulotniła się czym prędzej.

Wędrówka na piechotę okropnie wydłużyła drogę. Byłem za mały na to wszystko. I za ciepło ubrany. Strzelanina ogarniała już rejon dworca. Ktoś obcy, przebiegając koło nas, zawołał, żeby wracać, że przy moście łańcuchowym trwa pojedynek pociągów pancernych, że czerwona piechota obchodzi miasto od zachodu.

Pociągi pancerne zawzięcie okładały się ogniem kulomiotów. Zgodnie z niepisaną umową działa pancerek milczały. Celny strzał mógł rozwalić pociąg wraz z załogą. W obawie przed utratą kosztownego sprzętu ograniczano walkę do walenia z kulomiotów.

Przegapiłem moment, w którym matka zdecydowała się zawrócić. Pamiętam jedno, szliśmy i szliśmy. Nie było wprost końca tej drogi przez śnieg i noc huczącą wystrzałami. Nie rozumiałem płaczu matki ani jej bezgranicznej rozpaczy. Dziwił mnie tylko męczący spacer w zupełnej ciemności, rzecz przedtem nigdy nie praktykowana. Mówiłem więc do matki:

— Już nocka, tu górka, a tu jamka...

Późną nocą dowlekliśmy się na Dorohożycką. Następnego dnia przyszedł krewny matki i zabrał nas oboje do siebie, do gmachu konserwatorium. Częstowano mnie tam cukrem w kostkach. Matkę próbowano zagadać, rozruszać. Zachwycony słodkim przyjęciem, odwdzięczałem się, wołając przy każdym pocisku:

— Leci, leci! Nasz dom nie, nie!

Pewność, z jaką wykrzykiwałem: „nie, nie”, ujęła gospodarzy. Zjednała nawet otyłą profesorkę śpiewu, która również przyszła w gości. Profesorce palnąłem bez zastanowienia:

— Ty, stary cygan, durak!

Nauczyła mnie tego na poczekaniu ciotka. Musiałem się pochwalić. Ale i „stary cygan”, i „durak” nie poprawiły nastroju matki. Powtarzała: „Przepadło, przepadło...”.

Cztery dni bulgotały nad domem pociski. Przez ten czas pociąg Czerwonego Krzyża, przepychając się między eszelonami uciekających denikinowców, dojechał do odległego o sześćdziesiąt kilometrów Fastowa. Opinie tamtejszych sztabowców były mniej optymistyczne. Jedynie dowódca odcinka widział przyszłość w jasnych barwach.

Dywizją mającą bronić Fastowa dowodził siwy generał o marsowym wyglądzie i postawie nieustraszonego wojownika. W rozmowie z szefem misji przykładał co chwila dłoń do daszka i zapewniał, że pociąg Czerwonego Krzyża może choćby zaraz wracać do Kijowa, bo w Kijowie całkowity spokój. Oficerowie uśmiechali się ironicznie. Generał z trudnością utrzymywał równowagę i śmierdział spirytusem jak dziurawa kufa.

Szef sztabu oświadczył krótko:

— Wytrzymamy, o ile Dniepr nie stanie...

— A jeśli Dniepr zamarznie?

Denikinowiec chwilę milczał. Potem wymownie wzruszył ramionami.

— Nie mogę bronić całej linii Dniepru. Jeżeli rzucę tam rezerwy, bolszewicy zajmą mi na tyłach Koziatyn.

Pod Koziatynem toczyła się bitwa. Mróz tężał, kra grubiała. Dniepr ledwo, ledwo płynął. Z dwóch linii na Odessę — jedna została przerwana tuż za Fastowem. Pozostawała jeszcze droga przez Białą Cerkiew. Piętnastego grudnia zaproponowano szefowi misji trzy miejsca w pancernym pociągu odchodzącym do Kijowa. Nim pociąg ruszył, nadeszła telefoniczna wiadomość:

— Miasto zajęte dziś o godzinie czwartej po południu.

Tak rozwiała się ostatnia szansa wcześniejszego naszego wyjazdu — i spotkania z ojcem. U krewnych mieszkaliśmy tydzień. Po tygodniu wróciliśmy do siebie. Przed ogródkiem zastaliśmy Chińczyka z kulomiotem, w domu „krasnoarmiejców” na kwaterze. „Banda”, która zajęła Kijów w grudniu 1919, składała się z silnych oddziałów Czerwonej Armii. Pod Kijów podeszły wojska 12. armii Mieżeninowa. Próba sforsowania mostów nie powiodła się, natarcie 44. dywizji natrafiło na silny opór „białych”. Dopomógł „czerwonym” stary rybak, który z denikinowcami miał krwawe porachunki osobiste. Znał on Dniepr doskonale, wiedział, gdzie o tej porze roku lód łamliwy i kruchy, a gdzie mocniejszy, zdolny utrzymać rozważnie stąpającego człowieka. Pod osłoną nocy przeprowadził rybak na drugi brzeg cały 388. pułk „bohuński”! Nagłym uderzeniem o świcie czerwona piechota zaskoczyła denikinowców i wdarła się do miasta. Załamała się obrona mostów. Po kilku godzinach walki denikinowcy oddali Kijów. Bolszewicy uchwycili miasto i raz na zawsze przepędzili „dobrowolców”. „Biali” nie pokazali się już nigdy więcej.

Wróciliśmy do siebie i poddaliśmy się rygorom codziennego kijowskiego życia. Symbolem tych czasów były furgony wiozące w kierunku cmentarza ładunek przykryty brezentem. W mieście grasował tyfus.

role="space-before">Szła piechota czwórkami, lśniły bagnety i hełmy. Jechali ułani na koniach błyszczących jak lustro. Czyste, starannie utrzymane zaprzęgi ciągnęły z hurkotem armaty. Mój brat cioteczny upiera się jeszcze dziś, że największe wrażenie zrobiła na mnie wojskowa orkiestra. Muszę kuzynowi wierzyć. Siedziałem na jego ramionach, w ulubionej pozycji „na barana”.

— Przepuśćcie, ludzie. To wnuczek powstańca!

Tak się opowiadając, dobrnęliśmy w pobliże orkiestry. Nagle huknęły trąby i rozwarczały się bębny. Pisnąłem z zachwytu i straciwszy panowanie nad sobą, uległem dziecinnemu wzruszeniu. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie stało się nic wielkiego. Kuzyn jednak sobaczył pod nosem i klął mnie od „zanadto muzykalnych”. Na szczęście orkiestra grała bardzo pięknie. Głośne marsze zagłuszały rodzinne nieporozumienia. Wojsko przeszło Kreszczatyk, przedefilowało przez plac Sofijowski i równie wspaniale rozeszło się na kwatery. Kijowianie patrzyli z ciekawością, ale nowym wojskom nie wróżyli długiego pobytu.

— Takie białe konie... W mleku je chyba kąpią?

— Buty także czyste.

— Za czyści. Nie pobędą długo.

Trzy dni przed wejściem Polaków bolszewicy opuścili Kijów. Polacy przeszli Dniepr, zajęli na Zadnieprzu miasteczko Browary i ósmego maja, akurat na moje imieniny, urządzili piękną defiladę. Niby usadowili się mocno, ale za Dnieprem bez przerwy dudniły armaty. Bolszewicy byli blisko. Ich aeroplan przylatywał co parę dni i krążył nad dawnym Carskim Ogrodem.

Razem z Czerwoną Armią wyjechał z Dorohożyckiej lokator naszej sąsiadki, komisarz bolszewicki. Zabrał ze sobą tylko drobiazgi. Resztę rzeczy spakował i oddał pod opiekę gospodyni.

— Wrócę za trzy tygodnie.

Czasy polskie porządnie dały się nam we znaki. Handel wymienny prawie zamarł. Chłopi przyjeżdżali na targ jak z łaski. Za produkty żądali „carskich” albo ukraińskich „karbowańców”. Często z bazaru Lwowskiego wracała matka z pustym koszykiem. Na bazarze Halickim Żydzi sprzedawali tylko za pieniądze bolszewickie. Polskich pieniędzy nie brał nikt.

Spod Kijowa przesiąkały coraz dziwniejsze wiadomości. Opowiadano głośno o wielkich jednostkach czerwonej kawalerii. Czerwona jazda zbliżała się do frontu i lada moment miała uderzyć na Polaków.

Coraz bliżej pohukiwała artyleria. W nocy dorośli już rozróżniali kaliber strzelających armat. Komisarz pomylił się o tydzień.

W miesiąc po defiladzie przybiegła sąsiadka z nowiną.

— Polacy odchodzą! Słyszycie?

Czerwcowy powiew niósł ku nam głuchy, nieprzerwany turkot. Polskie tabory wyjeżdżały z miasta.

Ofierowie milczeli. Zbywali pytania niecierpliwym wzruszeniem ramion. Zasępione twarze i szybki krok piechoty starczyły za odpowiedź. Polskie czasy liczono teraz na dnie i godziny. W parę dni po taborach pokłusowała na zachód osłaniająca odwrót kawaleria.

Odeszli Polacy, a my znowu zostaliśmy na Łukjanówce. Kiepskie lato, ciężka jesień, zima głodnawa i chłodna. Ratowały nas pomidory z ogródka i kasza, którą dzielili się z nami sąsiedzi. Pomidory i krupnik, a potem krupnik i krupnik. Nic, tylko krupnik. Bez kaszy byłoby zupełnie źle. Z powodu krupniku coraz częściej zachęcano mnie do spania w dzień. Nie szło. Wtedy matka chwyciła się wypróbowanego sposobu. Opowiedziała historię o złym wilku, który pożera niegrzecznych, wykręcających się od spania chłopców. Wysłuchałem bajki z wielkim zainteresowaniem, a jak mama skończyła, powiedziałem:

— Bywają wilki cacy.

Jedyna próba straszenia spaliła na panewce. Pozwolono mi biegać z pustawym żołądkiem. Popularne strachy w rodzaju Baby Jagi, Iwana Bałwana, kominiarza lub ciemnego pokoju w ogóle nie wchodziły w rachubę. Nie stosowało się tego i już. Za poważne były czasy na głupstwa.

Po parszywej zimie przyszła wreszcie wiosna i z nią odmiana losu na lepsze. Z początkiem maja pojechaliśmy na wieś pod Wasylków, gdzie szwagier mamy, „inżynier-spec”, budował linię kolejową. Dziwili się wszyscy, że w takich czasach ktoś myśli o budowie kolei.

Zamieszkaliśmy w wielkiej chacie z ogromnym piecem chlebowym pośrodku, glinianą podłogą i taką ilością pcheł, że można było zwariować w ciągu jednej nocy. Naturalnie nie zwariowała ani mama, ani ja, bo nie po to wyjechaliśmy z Kijowa, żeby pod Wasylkowem dostać kuku na muniu. Z początku posypywaliśmy pościel „Aragacem”, a kiedy skończył się patentowany proszek, dokuczaliśmy pchłom piołunem. Pchły czuły się doskonale, a ja kichałem po piołunie jak starzy ludzie po tabace. Po kilku dniach pchły się odpasły (do naszego przyjazdu chata stała pusta), myśmy się przyzwyczaili i nastąpił spokój.

Dobrze było mi na wsi. Zaprzyjaźniłem się ze starym Dmytro, gospodarzem z chaty stojącej obok naszej. Dmytro brał mnie nad rzekę, prowadził w pole, zapraszał do siebie. Spędzaliśmy razem długie godziny.

— Gdzie byłeś? — pytała mama.

— Byłem u Dmytro — odpowiadałem, naśladując ukraiński akcent. — Jadłem barszcz z petuszyną szyją.

Odjadałem wszystkie postne krupniki, czerniałem w spiekliwym słońcu i gadałem po ukraińsku nie gorzej od miejscowych dzieci. Największą atrakcją wsi były jednak kwiaty. Równie pięknych nie spotkałem potem nigdzie. Wasylkowskie kwiaty miały kolory z najpiękniejszej bajki. Pachniały miodem, odurzały aromatem, od którego kręciło się w głowie. Kwiaty tamtejsze, sam w to dziś z trudnością wierzę, odpowiadały na uśmiech dobrym, przyjaznym uśmiechem. Za mały bukiecik gotów byłem oddać zabawkę, bułkę i nawet miskę barszczu z kawałkiem koguciej szyi. Na widok kwiatków baraniałem do reszty. Zacny Dmytro przepowiadał mi przyszłość ogrodnika lub sadownika. Radził, żeby sadem interesować się więcej. Człowiek, mówił, wymyślił „czortopchajkę” i żelazną kolej. I któż wie, co wymyśli jeszcze? A zwykłej gruszki zrobić nie potrafi . Ani jabłka, ani śliwki. Musi czekać, aż owoc urośnie i dojrzeje. Dobry sad — dobra rzecz...

— Lubię sad — odpowiadałem z przekonaniem.

Gdy przyjechaliśmy, chaty tonęły w bladoróżowej chmurze. Kwitnące sady wyglądały pięknie.

Życzliwe przepowiednie starego Dmytro nie sprawdziły się do tej pory. Po zwykłe gruszki chodzi się do sklepu.

Dobrze nam było, więc czas mijał prędko i z maja zrobił się raz dwa sierpień. Siedzielibyśmy dłużej, gdyby nie wiadomość z Kijowa: przyjechał polski pełnomocnik, pokój podpisany, można wyjeżdżać do Polski! Natychmiast zerwaliśmy się do powrotu. Z Wasylkowa (coś trzecia stacja od Kijowa) jechało się dawniej godzinę. W sierpniu 1921 roku podróż zajęła nam dzień i spory kawał nocy. O dostaniu się do zwykłego pociągu podmiejskiego w ogóle nie było mowy. Zresztą, jeżeli w tym czasie kursowały już pociągi podmiejskie, to kursowały według swego widzimisie, a nie według rozkładu. Dzięki stosunkom wujka-speca udało nam się wsiąść do pociągu towarowego. Towarowy jechał wolno. Maszynista po drodze tysiąc załatwił spraw i sto odwiedził światów.

Wysiedliśmy daleko od dworca wśród torów i pustych składów. Noc ciemna i niebezpieczna. Na Łukjanówkę było już za późno. Mama zdecydowała się nocować u babuni. Poszliśmy w kierunku Czechowskiego Zaułka.

Od samego rana zaczęła się wyjazdowa bieganina. Z Besarabki na Lipki, z Lipek na Besarabkę, od pełnomocnika do urzędu i z powrotem. Potem trzeba było biegać na Żytomierską, bo tam przeniosło się polskie biuro z Lipek. Wyrabianie repatrianckich papierów ciągnęło się bite pół roku. Pochłonęło kilkanaście lat życia, jeżeli można miarą czasu wyrazić ówczesne emocje i zdenerwowanie. Mieliśmy jechać pierwszym eszelonem, ale eszelon odchodził za eszelonem, a nam ciągle brakowało koniecznych do wyjazdu papierów. Jak tam było, tak tam było, grunt, że w styczniu 1923 wyjechaliśmy naprawdę.

Osiemnastego stycznia opuściliśmy Łukjanówkę, rozstając się na zawsze z ulicą Dorohożycką, widokiem na koszary Tyraspolskie, Kiryłowskim Laskiem i dobrymi ludźmi, których krupnik pozwolił nam doczekać się sytej wiosny pod Wasylkowem.

Śnieg skrzypiał pod płozami. Sanie sunęły jak po szkle. Mróz, jak na Kijów, był tego dnia zupełnie wyjątkowy: prawie trzydzieści stopni!

Wiózł nas „zięć kuzynki Mani”. Nie potrafi ę dopasować ani twarzy, ani sylwetki. Nie mam zielonego pojęcia o kuzynce Mani, cóż mówić o mężu jej córki? Zięć miał konia i sanki, to w tej sprawie jedynie było ważne. Nauczeni poprzednim nieudanym wyjazdem, pamiętając piekielne rozczarowanie, kiedy pociąg Czerwonego Krzyża uciekł nam dosłownie sprzed nosa, wyruszyliśmy na dworzec, gdy tylko znalazły się dla nas wagony. Kiedy eszelon ruszy — nikt nie wiedział. Władze kolejowe odpowiadały, nie przejmując się ani trochę:

— Może jutro, może za dwa dni, pewnie w tym tygodniu.

Gdyby mama potraktowała serio tę całą gadaninę, zostalibyśmy znowu w Kijowie. W parę godzin po naszym przyjeździe lokomotywa szarpnęła wściekle. Z łoskotem buforów eszelon potoczył się w stronę Polski.

Podobało mi się w „tiepłuszce”. Prycze na lewo i prycze na prawo, pośrodku rozpalony do czerwoności piecyk. Osób trzydzieści parę, więc niby nie za ciasno, akurat tyle, żeby się pasażerom w drodze nie nudziło. Podróż obliczano na parę tygodni. Leżała ta Polska gdzieś na krańcach świata.

Mama zirytowała się od razu, ale skończyło się na wymownych westchnieniach. Towarzysze podróży rozlokowali się w dziwny sposób. Na jednej pryczy rodzina sędziego Łukaszewicza, osób coś sześć czy siedem („Bo my, proszę państwa, chcemy jechać w swoim towarzystwie”). Na drugiej — reszta podróżnych. Mimo dąsów podział wagonu utrzymał się aż do granicy. Większość chciała sprawiedliwej zmiany, ale nikt nie wiedział, jak taką zmianę przeprowadzić.

Ledwie ujechaliśmy parę kilometrów, wybuchły spory o „prawo do pieca”. Mój brat cioteczny zaproponował, żeby posiłki gotować wspólnie. Tłumaczył, że tak będzie wygodniej, prędzej i oszczędniej, bo mniej się zużyje opału. Zmyto mu głowę, zakrzyczano, pouczono, żeby się nie wtrącał, jak o radę nie pytają starsi. Jechali w naszym wagonie ludzie do jazdy zupełnie nie przystosowani. Zachowywali się tak, jakby pierwszy raz w życiu zobaczyli pociąg.

Od piecyka bił żar, ściany porastały lodem. Babunia narzekała, że posiłki nie w porę. Rzeczywiście, obiad wypadał wieczorem, kolacja późną nocą. Wszystko przez tę idiotyczną kolejkę do pieca. Babunia dopominała się o czekoladę i o czerwone, grzane wino. Jak na złość nie mieliśmy tych specjałów pod ręką. Ktoś musiał jednak mieć, babunia dosłyszała i stąd te humory. Babunia złościła się ciągle.

Maszynista szarpał, mało nie rozrywał składu. Zatrzymywał się przed byle wzniesieniem, jechał krok za krokiem i dawał do zrozumienia, że w naszej wyprawie nie widzi dla siebie żadnego interesu. Jechać taki szmat drogi bez najmniejszej korzyści? Oczywista bzdura. Tuż za Kijowem, w letniskowej miejscowości Światoszyn, utknęliśmy na trzy dni. Ktoś umarł, komuś urodziło się dziecko. Pierwszy nieboszczyk wywołał powszechne zainteresowanie. Litowano się nad biedakiem, że zamiast do Polski zajechał na tamten świat. Potem na widok ludzi dźwigających nosze poprzestawano na pytaniu:

— A komu to się przytrafiło dzisiaj?

Umierali ludzie na starość i na tyfus. Drugi powód był dla otoczenia bardziej niebezpieczny, bito więc wszy z ogromnym zapałem, choć jak wiadomo, nie każda wesz jest „tyfusowa”.

Podczas postoju w Światoszynie rozjaśniło się pasażerom w głowie. Trudno wymagać, żeby maszynista trzymał się rozkładu, skoro nie ma zegarka... Wybrano grono zaufanych osób i obarczono je obowiązkiem przeprowadzenia kwesty na „zegarek dla parowozu”. Pokaźną sumkę wręczono maszyniście wraz z życzeniami „szczęśliwej podróży”. Ze Światoszyna ruszyliśmy tak gładko, jakby maszynista wiózł otwarte kufy ze spirytusem, a nie obcych ludzi. Wkrótce ogarnęła nas zadymka. Burza śnieżna rozhulała się wokół pociągu. Mróz kąsał, wiatr przewiewał... Cóż z zegarka, kiedy ręce grabieją, a lodowaty wicher zapiera dech? Maszynista zatrzymał pociąg i udał się do najbliższego osiedla.

W nocy silne szarpnięcie zrzuciło pasażerów z prycz. Eszelon rzucał się jak brytan na łańcuchu.

— Przymarzły koła. Nie obejdzie się bez podgrzewania — mówili „fachowcy”.

— Trzeba pogadać z maszynistą — doradzali bardziej doświadczeni życiowo.

Szarpanina trwała całą noc. Lokomotywa, straciwszy siły, dyszała ze zmęczenia. Pociąg stał. Nowa delegacja poszła „pogadać” z maszynistą. Ten sprawę postawił jasno. Warunki atmosferyczne zmusiły go do zakupienia większej ilości samogonu. Na zegarek nadal ma wielką ochotę. Niestety, samogończyk w tych stronach nad podziw drogi, więc z otrzymanych pieniędzy nie zostało ani kopiejki. Delegaci pokiwali ze zrozumieniem głową i ogłosili zbiórkę na drugi zegarek. Nim zebrano pieniądze, wysłano grupę mężczyzn do lasu po drzewo. Tender był pusty, pod kotłem prawie zgasło. Zaczęło się „robienie pary”. Zdezelowany parowóz robił parę do wieczora. Maszynista z pomocnikiem rozgrzewał się resztkami spirytusu. Pasażerowie przeliczali wiorsty na litry i dnie na zegarki.

— Do Polski jeszcze tyle, a tyle litrów samogonu i tyle zegarków...

Kuzyn zaopatrywał nasz wagon. Rąbał polana na szczapy, nosił wodę. Niby mieli pomagać mu i inni mężczyźni, ale zawsze, w ostatniej chwili, jednego rozbolała głowa, drugiego ręka, trzeciemu wyskoczył okropny czyrak na tyłku.

— Młody, nic mu nie będzie... — mówili towarzysze podróży, zanurzając osmolone imbryki w kuble z czystą wodą.

Jechaliśmy niecałe trzy tygodnie. Zanim ludzie zdążyli przywyknąć, skończyła się jazda i trzeba było wysiadać.

Na dłużej stanęliśmy w Szepetówce. Tam podeszła do mamy panna Cukierman i szepnęła coś na ucho. Mama zbladła. Kuzyn podrapał się w głowę.

— Rewizja?

— Osobista!

Pannę Cukierman znaliśmy jeszcze z Wasylkowa. Przyjeżdżała jako sekretarka komisji kontrolującej budowę odcinka kole żelaznej. Informacjom panny Cukierman można było wierzyć. Jechała ona w osobowym wagonie komendanta eszelonu i o najbardziej poufnych zarządzeniach dowiadywała się z pierwszej ręki. Ostrzeżenie sprawdziło się w kilka minut później. Zjawili się ciepło ubrani żołnierze z sukiennymi gwiazdami na spiczastych czapkach.

— Wysiadać. Wszystkie rzeczy na peron.

Babuni i mnie pozwolono zostać w „tiepłuszce”. Nasze rzeczy mieściły się w koszu od bielizny. Poza „nową” parą butów mamy nie było w koszu nic ciekawego. Gorzej przedstawiała się sprawa z bagażem babuni. Tuż przed wyjazdem babcia sprzedała meble i bibliotekę ojca. Głupie przyjaciółki i sprytni pośrednicy namówili staruszkę na carską walutę i drobne banknoty. Wiozła więc babunia trzy tysiące carskich w samych trzyrublówkach. Cały Kijów wiedział, że w bankach warszawskich można od biedy wymienić pięćsetki. Nie pomogły perswazje. Babunia uparła się i tym chętniej zaufała przyjaciółkom, że kupcy „drobnicą” zapłacili więcej. Carska waluta zajechała szczęśliwie do Warszawy. W Szepetówce podczas rewizji („osobistą” przeprowadzono zaledwie kilku osobom, na które miano oko od samego Kijowa) na wypchany „walutą” sakwojaż babuni nikt nawet nie spojrzał. No, a w Warszawie zaczęła się tragedia. Staruszka rozumiała upadek caratu („takie świństwo nie mogło trwać” — mówiła) i rewolucję, ale nie rozumiała czasów, które z dnia na dzień odbierają wartość bankowym biletom. Stos trzyrublówek czekał w komodzie, aż się „unormują czasy” i „opamięta się ministerium finansów”. Po śmierci babuni carskie pieniądze poszły na rozpałkę.

Ocalał skarb babci, ale o mały włos nie przepadła moja ulubiona zabawka. Leżała w koszu na samym wierzchu.

Wieszcz kazionnaja, wajennaja... — powiedział krasnoarmiejec i schował manierkę do kieszeni szynela.

Wtedy podniosłem taki krzyk, że zbiegli się wszyscy żołnierze. Wykrzykiwałem nawet wyrazy, których dokładniejsze znaczenie poznałem grubo później. Wieszcz nie była ani kazionnaja, ani wajennaja, ani w ogóle rosyjska. Manierkę dostałem od ojca tuż przed pierwszym, nieudanym wyjazdem. Wiedziałem, że to manierka turystyczna, kupiona w Paryżu. Za nic w świecie nie chciałem pozbywać się pamiątki. Bo niby z jakiej racji?

Kuzyn stroił groźne miny. Dawał znaki, żebym nie zadzierał z „pogranicznikami”. Mama bladła i czerwieniała na przemian. Babunia cicho opłakiwała sakwojaż. Żołnierze stanęli półkolem pod „tiepłuszką”. Słuchali i uśmiechali się coraz szerzej, coraz sympatyczniej. Trochę to trwało, ale w końcu poznali się na mnie.

— Nu, wot... — powiedział amator manierki i wrzucił zdobycz do wagonu. Chłopiec z wojskowymi dogada się prędzej niż dorośli. Dorośli czasami zachowują się bardzo dziwnie. W obronie mojej manierki nawet mama nie pisnęła słówka. Ale jak przed Szepetówką pociąg stanął w polu i zwykli żołnierze otoczyli eszelon, dorośli narobili wrzasku na dziesięć wiorst. Szło o prycze. „Dawajcie deski i piecyki. Nie wolno wywozić”. Dorośli odpowiedzieli dziecinnym lamentem: „Kupione za własne pieniądze w Kijowie! Za nasze, za składkowe!”. Żołnierze w śmiech: „A pieniądze jakie? Carskie, polskie, ukraińskie?” „Sowieckie” — zapewniają gorliwie pasażerowie. „Jak pieniądze sowieckie, to piecyki i deski też sowieckie! Prędzej, ludzie, bo nie pojedziecie nigdy”. Dorosłym wydawało się, że krasnoarmiejcy gadają od rzeczy. A ja uważałem, że w tym, co mówią żołnierze, można z łatwością doszukać się sensu. Trzeba tylko się zastanowić i pomyśleć chwilę. Ostatnie słowo należało do wojskowych. Pasażerowie wysiedli w śnieg. Żołnierze zabrali się do wyrzucania prycz i piecyków. Ciągnęło się to długo, piecyki były gorące. W gruncie rzeczy dobrze się stało. „Na czorta nam w Polsce nieheblowane deski?” — powiedział kuzyn i miał świętą rację. A jak podzielić jeden żelazny piecyk na trzydzieści parę osób? Dopiero zaczęłyby się rady-narady!

Odzyskawszy manierkę, uspokoiłem się natychmiast. Matka wpakowała ją na sam spód kosza i pojechaliśmy dalej.

Z Szepetówki było już bardzo blisko. Dziarsko pogwizdując, wjechaliśmy na stację w Równem. Tam przeprowadzka do polskiego pociągu i jazda osobowymi wagonami do koszar za miastem. Polski Biały Krzyż przyjął nas zupą z pęcaku. Obiecywano kakao i małpie mięso z amerykańskich puszek. Skończyło się jednak na obietnicach.

Od kąpieli i dezynfekcji uratowała nas znowu nieoceniona Cukierman. Okazało się, że i po polskiej stronie panna Cukierman jest nadal osobą najlepiej poinformowaną.

— Kąpiel w nieopalanej łaźni grozi zapaleniem płuc, a dezynfekcja to gwarantowane zawszenie czystych rzeczy. Czy wam potrzebny tyfus?

Tyfusu matka bała się jak ognia. Akurat teraz był nam do szczęścia potrzebny! Zamiast do kąpieli poszliśmy prosto na kwatery. Ulokowano nas w pustych koszarach. Trafi liśmy do izby zimnej i bez szyb, ale kiepski lokal wyszedł nam na zdrowie. W ogrzanych izbach roiło się od tyfusowych wszy. Wiele dzieci nabawiło się odry, wielu dorosłych zaraz po przyjeździe do Warszawy zapadło na tyfus. Najsmutniej zakończyła się podróż dla starego pana Iwaszkiewicza, który jechał w tej samej co i my „tiepłuszce”. Wprawdzie chorował przez całą drogę, ale doziębił się w koszarach. Serce nie wytrzymało gorączki. Staruszek umarł w Równem. Tyle zobaczył Polski, co nic.

Repatriantów (nazywano nas także „braćmi zza kordonu”) powierzono opiece ponurych drabów o zbójeckich gębach. Ubrani półwojskowo, mówili po ukraińsku i lokatorów koszar traktowali jak więźniów skazanych na katorgę. Chcieliśmy (w chłodnej izbie mieszkało kilkanaście osób) na własny koszt oszklić okna — draby zabroniły. Ktoś zapalił prymus, wpadły draby i tak zwymyślały „ktosia”, że mu sio odechciało „kipiatoku” do końca pobytu w koszarach.

— Istne hajdamaki... — szeptali repatrianci, pełni kresowych uprzedzeń.

Dziwiono się stosunkom i brudom. Każda wyprawa do odległego ustępu kończyła się westchnieniem pełnym ulgi:

— Chwała Bogu, że mróz trzyma.. Co tu będzie wiosną...

Na obiad dzień w dzień pęcak cuchnący stęchlizną. Przed bramą koszar rój przekupniów z koszami pełnymi wędlin, białych jak śnieg bułek., cukierków i wódki. Sprzedawali za „kierenki” i za „carskie”. Babunia gniewała się strasznie: na widok trzyrublówek handlarze wybuchali śmiechem. W ogóle nie chcieli gadać. „Kierenek” starczyło nam tylko na pasztetówkę. Bardzo była dobra!

Wyjechać jak najprędzej i jak najdalej. Uciec przed tyfusem i przed chamstwem drabów. Ale polskie formalności też musiały trwać. Oficerek reprezentujący Rzeczpospolitą znał się na urzędowaniu i na urzędowych tonach. Pomogła dopiero interwencja starosty (ktoś z towarzyszy podróży znał starostę osobiście). Oficerek stuknął obcasami i wystawił papier. Z pozwoleniem na wyjazd poszła mama do innego biura po przepustkę kolejową. Bez papierka nie puszczano na stację. Mając już wszystko, co było potrzebne, mama nałożyła nowe buty i podrałowała bez zwłoki na dworzec. Pierwszą osobą, którą tam spotkała, była oczywiście panna Cukierman. Wysłuchawszy żalów, pokwitowała mamine narzekania wzruszeniem ramion i wymownym spojrzeniem. Cukierman mieszkała w małym pokoiku, czystym i ogrzanym. Ponure draby przynosiły jej gorącą wodę, paliły w piecu i na jednej nodze biegały po papierosy. „Zbójeckie gęby” wysilały się na ludzki wyraz twarzy i trzaskały obcasami jak przed generałem. Walenie obcasami należało do ówczesnego szyku i uchodziło za objaw wrodzonych dobrych manier.

— Każdy musi żyć — powiedziała panna Cukierman na zakończenie.

— Jak to, wiec tu też łapówki? — Mama zrobiła wielkie oczy. — Może dlatego miałam takie trudności z pozwoleniem na wyjazd do Warszawy?

— Na całym świecie ludziom zginają się ręce do siebie, a nie od siebie — odpowiedziała wymijająco Cukierman.

Mama udawała pierwszą naiwną, bo wstydziła się braku pieniędzy.

Mieliśmy jechać wszyscy razem specjalnym wagonem dla repatriantów, ale Cukierman przekonała mamę, że czekanie na wagon to marnowanie czasu, zdrowia i nerwów. Kiedy podstawią wagon, do którego doczepią pociągu, tego nikt nie może przewidzieć. No, to po co siedzieć w zafajdanych koszarach?

— Czy pani chce pośliznąć się na zamarzniętych sikach i złamać nogę?

Mama, oczywiście, nie chciała.

— Wieczorem odchodzi pośpieszny do Warszawy. Trzeba zaraz kupić bilety drugiej klasy.

— Nie mam polskich pieniędzy. Resztę „kierenek” wydałam na pasztetówkę.

Wtedy panna Cukierman wyjęła z torebki dwadzieścia tysięcy marek. Marka stała bardzo nisko, ale zawsze...

— Jak pani będzie mogła, to pani odeśle na adres mego brata w Łodzi.

Było to ostatnie spotkanie (nie licząc jazdy w jednym przedziale do Warszawy) z panną Cukierman. Nikt z rodziny nie widział jej potem, ale bardzo długo mówiło się o niej w domu.

— Ta Cukierman z Łodzi, co? No, i proszę... Obcy człowiek!

Wieczorem wsiedliśmy do drugiej klasy i pośpiesznym pociągiem pognaliśmy do Warszawy. Wszyscy mieli miejsca siedzące. Spałem na kolanach matki, oczarowany wspaniałą jazdą bez szarpania i postojów w polu. Babunia chrząkała z zadowolenia. Panna Cukierman częstowała smacznymi cukierkami.

Przyjechaliśmy wczesnym rankiem. W ogromnej hali Dworca Wschodniego od razu poczułam się jak w domu. Nie pytając o drogę, poszedłem prosto do bufetu, wyprzedzając babunię, której tace, pełne kolorowych smakołyków, również wpadły w oko. Za pożyczone od panny Cukierman marki zjadłem sześć ogromnych ciastek. Pierwsze ciastka w życiu! Ciastka z kremem białym, żółtym, różowym i czekoladowym!

— Jakie piękne miasto — szepnąłem do babuni.

Po ciastkach piliśmy bardzo słodką herbatę i jedliśmy szynkę z bielusieńką bułką. Panna Cukierman odjechała dorożką, a kuzyn pobiegł po platformę. Z pośpiesznego pociągu skorzystało kilkanaście osób. Zebrało się więc sporo pakunków i tobołów. Platforma miała rozwieźć rzeczy według wskazanych adresów. Ci, co nie znaleźli w Warszawie „punktu zaczepienia”, udawali się na Powązki. Był tam „etap” dla reemigrantów. Razem z naszym koszem załadował się na platformę mój brat cioteczny.

— Jedź z nimi — szepnęła mama — na wszelki wypadek...

Potem ulokowaliśmy babunię w dorożce, mama wzięła mnie na kolana i z wielkim szykiem, przez pustawe jeszcze ulice, pojechaliśmy w drugi koniec miasta, na Mokotowską 29. Wkrótce zobaczyłem ojca.

— Przywiozłem manierkę!

Kuzyn zjawił się przed wieczorem. Platforma, zanim dotarła na Mokotowską, zjeździła całą Warszawę. Woźnica i „ludzie od rzeczy” wstępowali do szynków na rozgrzewkę. Częstowali kuzyna, zachęcali serdecznie, żeby sobie golnął jednego. Kuzyn, ujęty grzecznością, kropnął parę wódek. Potem coś go tknęło, przestał pić i do końca jazdy nie opuszczał platformy. Twierdził, że w ten sposób uratował kosz od podejrzanych typów.

— Ogromne miasto nad małą rzeką — mówił kuzyn, wydmuchując wódkę. — Cała Wisła mieści się między Warszawą i Pragą!

Zamarznięta Wisła wyglądała bardzo niepozornie. Dniepr pod Kijowem miał trzy odnogi! Za Truchanowską Wyspą płynęły wody Czartorii, a jeszcze dalej był Stary Dniepr, czyli „Starik”. Na wiosnę nie można było ogarnąć wzrokiem rozlanych szeroko wód... Ale nie po to przyjechaliśmy znad Dniepru, żeby wydziwiać nad Wisłą.

— Zobaczymy na wiosnę... — bąknął kuzyn i odczepił się od Wisły.

A potem przyszła daleka kuzynka ojca, kazała nazywać siebie ciocią i zaprosiła mnie do swego mieszkania, żebym mógł „pobiegać”. Dałem się nabrać jeden jedyny raz. W zapchanym meblami pokoju nawet pod stołem leżały zawiniątka i paczki.

— Biegaj, syneczku, biegaj. W Kijowie pewno miałeś bardzo mało ruchu — mówiła nowa ciocia.

Patrzyłem na nią, myśląc: „Taka duża, a udaje, że życia wcale nie zna”. Uśmiechałem się jednak grzecznie. Warszawa to nie Szepetówka. Nie mogłem się kompromitować.

Polubiłem ciocię, bo choć rozmiłowana w śmiesznych gestach i równie komicznych pozach, dobre miała serce. Do polubienia było w Warszawie mnóstwo osób i drugie tyle rzeczy. Warszawa oszałamiała.

— Mama, Warszawa!... — wołałem, podbiegając do okna. Nie chciało się wprost wierzyć. Warszawa o każdej porze, Warszawa ze wszystkich stron. Cieszyłem się i podskakiwałem z radości w ciasnawym pokoju na Mokotowskiej. A do Kijowa od razu wykręciłem się plecami. I wcale tego nie żałuję. Jak by to wszystko wyrazić prosto, zrozumiale?... Warszawa to Warszawa! Chyba tak? Ech, wiadomo zresztą, o co chodzi.

Ale jak człowiek wykręci się plecami, to czasem coś aż korci, żeby obejrzeć się, żeby przez ramię spojrzeć poza siebie.

Z piernika paź

Dostępne w wersji pełnej

Morał w szopie

Dostępne w wersji pełnej

Dorośli komplikują życie

Dostępne w wersji pełnej

Powrót na Ukrainę

Dostępne w wersji pełnej

Między Wisłą a Ługiem

Dostępne w wersji pełnej

Twarzą na południe

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2009

All rights reserved

Projekt okładki i stron tytułowych

Agnieszka Herman

Redaktor prowadzący

Katarzyna Lajborek-Jarysz

ISBN 978-83-7506-607-4

www.woblink.com

Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

http://eLib.pl