Kilian Jornet. Niemożliwe nie istnieje - Kilian Jornet - ebook + książka

Kilian Jornet. Niemożliwe nie istnieje ebook

Kilian Jornet

4,1

Opis

Najlepszy moment jest zawsze teraz
Kilian Jornet doprowadził swoje ciało do granic wytrzymałości, doznał wielu kontuzji, a każdy kolejny jego wyczyn to balansowanie na granicy życia i śmierci. Dwa razy w ciągu tygodnia wbiegł na Mount Everest bez butli tlenowej. Na swoim koncie ma też rekordy w biegu na Mount Blanc, Denali czy Aconcaguę.
W skyrunningu Kilian osiągnął prawie wszystko. Z pozorną lekkością dokonał tego, co wydawało się niemożliwe. Ale nic nie jest dziełem przypadku: od dzieciństwa trenował ciało i umysł, by być doskonale przygotowanym zarówno na sukces, jak i porażkę.
W intymnej i szczerej do bólu książce Kilian Jornet dzieli się doświadczeniem, zaraża pasją i pokazuje, że nie ma rzeczy niemożliwych. Historia jego życia inspiruje i zachęca do spełniania marzeń, nawet jeśli wydają się one nierealne, a przede wszystkim pokazuje, co znaczy miłość do gór.
Moje usta powiedziały „kocham cię”, choć tak naprawdę chciały wymówić „przepraszam”. Wyrzucałem z siebie kolejne słowa, próbując się usprawiedliwić: „Nie przejmuj się”, „Będę na siebie uważał”… Wiedziałem jednak, że nie mam żadnej wymówki, która zabrzmiałaby dla niej rozsądnie. Rozpoczynałem przygodę, która mogła zakończyć się moją śmiercią na najwyższym ziemskim szczycie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (39 ocen)
16
14
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POŻEGNANIE

Moje usta powiedziały „kocham cię”, choć tak naprawdę chciały wymówić „przepraszam”.

Wyrzucałem z siebie kolejne słowa, próbując się usprawiedliwić: „Nie przejmuj się”, „Będę na siebie uważał”… Wiedziałem jednak, że nie mam żadnej wymówki brzmiącej dla niej rozsądnie. Rozpoczynałem przygodę, która mogła zakończyć się moją śmiercią na najwyższym szczycie Ziemi. Mimo to czułem w tamtym momencie przemożną potrzebę wspinania się, ale miałem też jednak świadomość, że narażam swoje życie. Nie potrafię nad tym zapanować, ten impuls kieruje moimi decyzjami silniej niż rozsądek czy miłość.

Z niezręcznym uczuciem, które rozpoznaję jako narcystyczne i egocentryczne (ponieważ z pewnością taki jestem), zdołałem jedynie bąknąć „cześć”. Następnie wyjąłem plecak z bagażnika auta i zbyt mocno zatrzasnąłem drzwi. Ogłuszony hałasem, uderzyłem w tylną szybę, aby dać jej znać, że może już odjechać.

Mieliśmy początek sierpnia, ale powietrze było chłodne. Płuca wypełniał mi zapach morza. Tromsø jest portowym miastem położonym na niewielkiej wyspie otoczonej fiordami i górami w północnej części Norwegii, za kołem podbiegunowym. Latem przez kilka tygodni słońce wcale tu nie zachodzi, bez przerwy panuje dzień. Wygląda to tak, jakby czas się nie zatrzymywał: dziadkowie wychodzą na spacer o północy, a sąsiedzi sprzątają balkon albo kładą dachówkę nad ranem. To tak, jakby zbiorowy stan upojenia zdominował tę szerokość geograficzną na cały niekończący się dzień. Słońce jest jednak słabe i nigdy nie świeci wysoko na niebie, tylko pojawia się gdzieś na jego peryferiach, malując je gęstą warstwą pastelowych barw, żółtawych albo pomarańczowych odcieni przechodzących w intensywną czerwień.

Miasto połączone jest ze stałym lądem dwoma długimi mostami oraz podwodnym tunelem. Lotnisko, na którym przed chwilą pożegnałem się z ukochaną, znajduje się na jednym z krańców wyspy. Kiedy Emelie odjeżdżała samochodem, posłałem jej buziaka. Nie chciałem się odwracać i wszedłem do budynku lotniska, starając się osuszyć wilgotne oczy, zanim stanę przy stanowisku odprawy. Podróż mającą mnie zaprowadzić na szczyt Everestu rozpoczynałem ze świadomością wszystkich trudności i zagrożeń. Mimo to ani przez moment nie rozważałem rezygnacji z tego marzenia.

Kilka godzin wcześniej Emelie i ja poszliśmy razem pobiegać. Korzystając z tego, że było widno, wybraliśmy się wieczorem, po kolacji, aby rozruszać nogi i odświeżyć umysł po paru stresujących i pełnych napięcia dniach. Zorganizowaliśmy wyścig dla kilkuset biegaczy. Telefony, trasa pokonywana autem w górę i w dół oraz uściski dłoni wypełniały poprzednie dni, a teraz to, co miało być tylko krótkim oczyszczającym ćwiczeniem, zamieniło się w całonocny bieg.

Ruszyliśmy wąską ścieżką, zostawiając za sobą zgiełk. Chcieliśmy, żeby góry ukryły nas przed miastem. Delikatny szmer wiatru zastąpił programy radiowe, które przenikały przez uchylone drzwi miejskich lokali, a czyste i chłodne powietrze – duchotę skupisk ludzi oraz rozmaite zapachy. Nogi uwalniały się od skumulowanego napięcia i zaczynaliśmy odczuwać znacznie przyjemniejszą lekkość. Wspięliśmy się na pierwszy szczyt i nie zatrzymując się ani na chwilę, biegliśmy dalej. Porzuciliśmy polną dróżkę, żeby zagłębić się w łąki i wspiąć na inne szczyty, daleko od miejsca, w które początkowo zmierzaliśmy. Zroszona trawa mocząca nam stopy kontrastowała z twardą i suchą nawierzchnią czarnego asfaltu, a serca powoli zaczynały bić bardziej miarowym rytmem, naśladującym „tam-tam” naszych kroków.

Biegliśmy jedno obok drugiego, zanurzeni w spokoju i ciszy, które były tak inne od urwania głowy ostatnich dni. Szczęście jednak okazało się niepełne, ponieważ była to cisza melancholijna, która poprzedzała i zapowiadała nasze pożegnanie. Chociaż od czasu do czasu otwieraliśmy usta, chcąc przerwać to strasznie niewygodne milczenie, to nasze struny głosowe nie reagowały i dźwięk nie miał odwagi się wydobyć.

Później, kiedy jechaliśmy samochodem na lotnisko, nie byliśmy w stanie wyrazić tego, co od dawna oboje czuliśmy: obaw i żalu. I dlatego, bez werbalizowania tego, zawarliśmy pakt milczenia, który miał trwać aż do mojego powrotu z wyprawy. Był to pakt niepisany, aby później nie żałować, że pożegnaliśmy się poróżnieni.

Z okna samolotu miasto robiło się coraz mniejsze, aż całkiem zniknęło. Siedziałem przyklejony do szyby ze wzrokiem utkwionym w cień maszyny przelatującej nad fiordami i szczytami jeszcze pokrytymi śniegiem, które ginęły i wyłaniały się nagle między dolinami i górami. Znałem wszystkie te szlaki, wszystkie grzbiety, ale z powietrza odkrywałem nowe ścieżki i już wyobrażałem sobie, jak pokonuję je po powrocie. Jednakże w tamtym momencie je także opuszczałem i miałem nadzieję, że mi wybaczą, iż wybieram się na spotkanie z inną kochanką.

Myślałem o tym, co powinienem był powiedzieć Emelie, żeby złagodzić napięcie, kiedy razem biegliśmy; żeby zmniejszyć cierpienie, jakiego z pewnością doświadczy w czasie, gdy będziemy daleko od siebie. Jakiś subtelny żart albo błyskotliwy komentarz byłyby dobre na rozładowanie atmosfery, ale nie należę do osób, które potrafią szybko reagować. W górach jestem spokojny, ponieważ – jak powiedział Reinhold Messner – one nie są sprawiedliwe ani niesprawiedliwe, są tylko niebezpieczne. A wobec zagrożenia możesz kierować się pewną logiką w momencie podejmowania decyzji, które uważasz za najwłaściwsze. W górach nie waham się w niespodziewanych sytuacjach, ale na bardziej urwistym terenie relacji interpersonalnych paraliż powoduje, że się zawieszam i nie umiem zdecydować, aż w końcu robi się za późno. Muszę przyznać, że nigdy nie wiedziałem, w jaki sposób mam się porozumiewać z ludźmi, bez względu na to, czy są dobrzy, źli, czy niebezpieczni.

Ziemia niespodziewanie zniknęła, kiedy wlecieliśmy w chmury, i turbulencje przywróciły mnie do rzeczywistości. Gdy wyjeżdżasz, zawsze ogarniają cię sprzeczne uczucia: chwilowa wolność oraz tęsknota za znanym ciepłem, które właśnie opuściłeś.

W luku samolotu był jeden bagaż, który ocierał się o granicę 20 kilogramów dozwolonych przez linie lotnicze. Dokładnie obmyśliłem, w jaki sposób pomieścić cały sprzęt, którego potrzebowałem na tę wyprawę, aby zdobyć wielki szczyt. Nie dałoby się tam upchnąć nic więcej, nawet szpilki.

Byłem przygotowany niemal idealne – a przynajmniej tak mi się wydawało. Ostatni miesiąc spędziłem w Alpach, z czego większość czasu na poziomie ponad 4000 metrów. Czułem się dobrze na takiej wysokości i przewidziałem wszelkie przeszkody, jakie mógłbym napotkać.

Jest taki bardzo ważny moment poprzedzający wejście na szczyt, moment, którego nie da się wziąć pod uwagę podczas przygotowań bez względu na to, ile kilometrów się przeszło i ile trudności pokonało. Nadchodzi wtedy, kiedy czujesz, że masz wystarczającą motywację i spokój potrzebne do wspinania. To ta pewność siebie, która cię ogarnia, gdy czujesz się swobodnie na terenie, gdzie będąc bardziej rozsądnym, powinieneś czuć się raczej niepewnie. Odnosiłem wrażenie, że znajduję się właśnie w takim stanie, kiedy czerwona linia ryzyka, jakiego się podejmowałem, była wyznaczona wyżej niż zazwyczaj. Z jednej strony cieszyło mnie to, z drugiej jednak powodowało, że bałem się samego siebie, ponieważ nie miałem pewności, jaką podjąłbym decyzję, gdybym musiał wybierać między chęcią wspinania a instynktem samozachowawczym, który zapewnia mi spokój i który w pewnym sensie chroni mnie przed przekroczeniem granicy, za którą nie ma powrotu. Szybko jednak odsunąłem od siebie tę myśl, ponieważ są rzeczy, których nie można umieścić na jednej szali. Jest to o wiele prostsze: oba te elementy są niezbędne do życia. A przynajmniej ja tak to wtedy odczuwałem.

Stewardesa przesunęła wózek z obiadem do rzędu, w którym siedziałem. Uśmiechała się i zapytała pospiesznie, czy wolę kurczaka z ryżem, czy makaron z warzywami. Silny akcent, z jakim mówiła po angielsku, zdradzał, że nie jest to jej język ojczysty. Wybrałem makaron i niczym klon naśladowałem ruchy wykonywane przez pozostałych pasażerów. Wszyscy jednocześnie zaczęliśmy tę samą choreografię: otworzyliśmy małe kartonowe pudełko, ściągnęliśmy sreberko przykrywające posiłek, oparzyliśmy sobie palce, przekonując się, że jest zbyt gorący, a następnie rozerwaliśmy przezroczysty plastik, w który były zapakowane sztućce, żeby wyjąć widelec i nabić na niego cztery liście sałaty. Kątem oka spoglądaliśmy na mały pojemnik z puddingiem, który zajmował lewy róg pudełka. „Pewnie pełno w nim czekolady”, pomyślałem.

Natknąłem się na pozlepianą grudę przetworzonego makaronu, którą dźgałem jednorazowym widelcem. Chociaż inercja popychała mnie do jedzenia, nie byłem głodny. Próbowałem właściwie rozłożyć elementy w pudełku, żeby z powrotem je zamknąć, ale nie udało mi się to. Tak jak mogłem, ułożyłem wszystko na stosie i zostawiłem z boku stolika w oczekiwaniu, aż stewardesa znów będzie przechodzić i to zabierze.

Loty międzykontynentalne przypominają długą wizytę w galerii handlowej w wielkim mieście. Nigdy nie brakuje płaczących dzieci ani nastolatków, którzy nie przestają rozmawiać i którym od czasu do czasu wymyka się jakiś okrzyk albo wybuch śmiechu. Do tego kiepskiej jakości jedzenie i najlepsze oferty na zakup produktów, które nigdy ci się nie przydadzą, podobnie jak filmy, płyty czy gry, aby rozerwać się na chwilę, nie robiąc nic pożytecznego.

Próbowałem uciec przed zastawionymi na produktywność pułapkami czającymi się w takich miejscach i otworzyłem notatnik, w którym chciałem pisać swój dziennik z wyprawy i notować ważne rzeczy, jak choćby codzienne aktywności: przewyższenia i osiągnięte wysokości, uwagi dotyczące aklimatyzacji czy dane meteorologiczne. I próbowałem, naprawdę próbowałem, ale pośród tylu ludzi i w tak klaustrofobicznym miejscu nie udało mi się zapisać ani jednej strony.

Zły na samego siebie za to, że nie jestem w stanie robić nic pożytecznego, uległem pokusie i poszukałem jakiegoś filmu na ekranie zamieszczonym na oparciu fotela przede mną. Na szczęście wkrótce po napisach początkowych zasnąłem.

Śniło mi się, że wchodzę do lasu pełnego wysokich drzew. Nie były to jednak gigantyczne sekwoje amerykańskie. Rosły w zwyczajnym lesie, jak w Pirenejach, ale ich rozmiary były nieproporcjonalnie duże. Odnosiłem wrażenie, jakbym oglądał to wszystko z perspektywy dziecka albo małego zwierzęcia.

Chociaż panował spokój, las wywoływał we mnie strach, czułem, jakby w jego wnętrzu coś poruszało się z taką prędkością, że miałem zawroty głowy. Ruszyłem. Chciałem się stąd wydostać, ale odnosiłem wrażenie, jakby las obracał się wokół mnie, nie pozwalając mi wybrać właściwej drogi. Zacząłem biec, lecz nie odpuszczał, wciąż się obracał i poruszał z taką samą prędkością jak ja. I chociaż jestem zawodowym sportowcem, nogi mnie nie słuchały, jakby były z ołowiu – grzęzły w mchu i igłach sosnowych. Wreszcie, kiedy już myślałem, że uwolniłem się od ciężaru w nogach, las wykonał przechył niczym statek w czasie sztormu, sprawiając, że upadłem. Przewrócił mnie, żebym nie mógł uciec.

Widziałem cienie zwierząt, które przemykały szybko między drzewami. Wydawało się, jakby wędrowały dziesiątkami. Były ogromne i stopniowo mnie osaczały, zawężając krąg, w którym zostałem zamknięty. Kiedy znajdowały się tak blisko, jakby za chwilę miały mnie zmiażdżyć, zdałem sobie sprawę, że w rzeczywistości jest tu tylko jedno zwierzę, rodzaj mamuta o długich nogach, który biegał, podskakując wysoko. Gdy jednak lepiej się przyjrzałem, zorientowałem się, że zwierzę, które mnie okrążyło, nie jest mamutem, lecz olbrzymim zającem albo królikiem.

Nagle ktoś zaczął uderzać w drzewo, jakby chciał je ściąć siekierą. „Tok-tok”. Miałem je tuż nad sobą. I poczułem, że zając, czy cokolwiek to było, chwycił mnie za ramię. „Tok-tok”.

– Przepraszam, życzy pan sobie coś do picia? – zapytała stewardesa, wyrywając mnie przestraszonego ze snu.

Zaspany, ruchem ręki dałem jej do zrozumienia, że niczego nie chcę, a ona przesunęła wózek pełen napojów do rzędu za mną. I wtedy wpadłem na rozwiązanie: to była Petita! Zając, którego schwytałem jako dziecko pewnego burzowego dnia w lesie za schroniskiem, gdzie mieszkaliśmy. We śnie wyglądał na ogromnego, ale kiedy go uratowałem, był rannym maluchem. Tamtego popołudnia zabrałem go do domu, dałem jeść i pić i wziąłem do pokoju, żeby ze mną spał. Tylko że po kilku dniach, gdy był już zdrowy, zapełnił mój pokój odchodami i nie przestawał wiercić się pod kołdrą, kiedy spałem. Wtedy rodzice poprosili, żebym wypuścił go na wolność. Nie chciałem tego zrobić. Był mój! To ja go znalazłem i uratowałem. Zbudowałem więc za schroniskiem dość szeroki kojec, by mógł tam biegać, i karmiłem go każdego popołudnia po powrocie ze szkoły.

Mimo to kilka miesięcy później, gdy zajrzałem do niego po lekcjach, znalazłem go martwego. Nie mogłem przestać płakać i zastanawiać się, co zrobiłem źle. Nie miałem świadomości, że chcąc się nim opiekować, nieświadomie go zabiłem. Zając wolał umrzeć, niż żyć dalej w zamknięciu. Wtedy zrozumiałem, że niektóre zwierzęta mogą żyć tylko na wolności.

Trzy dni po przylocie na miejsce czuję, że jestem bardzo daleko od tego wszystkiego, co za sobą zostawiłem: zroszonych łąk moczących mi stopy, kiedy biegałem z Emelie, i ciszy, którą oboje chcieliśmy przerwać, ale nie wiedzieliśmy, jak to zrobić. Dlaczego nic sobie nie powiedzieliśmy? Daleko zostały uściski, daleko zostały miasto, ruch uliczny, hałas i nerwy wywołane tak wolną jazdą samochodu przed nami, że mało brakowało, a spóźniłbym się na samolot. Daleko zostały także notatnik z zapiskami z przygotowań oraz zając Petita ze snu.

Teraz jestem tutaj, w sytuacji nie do pozazdroszczenia.

Przed sobą, za sobą i nad sobą widzę tylko spowijającą wszystko biel. A niżej – moje nogi, które zapadają się po pas, przełamując biel śniegu. Do tego panuje absolutna cisza, z tych tak intensywnych, że można usłyszeć odległy wysoki gwizd we własnych uszach.

W rzeczywistości jednak nie ma żadnej ciszy: jest mój głęboki oddech, są gwałtowne podmuchy wiatru, płatki śniegu spadają z nieba, buntują się w powietrzu i pojawiają wszędzie, z każdej strony, trafiając w moją kurtkę i wydając rytmiczne „tam-tam-tam”. Panuje taki hałas, że ostatecznie sam się neutralizuje. Dlatego doznaję tylko ciszy. W oczach, w uszach… Jedynie delikatna odmiana bieli kreśli przede mną linię pozwalającą mi wyczuć ostre zbocze, po którym idę. Ścianę, która kilka metrów przed moimi oczami ginie w środku śnieżycy. Z tyłu głębokie ślady, które zostawiam, znikają niemal natychmiast, pogrzebane pod śniegiem. No dawaj, jeszcze jeden krok. Śnieg sięga mi po kolana i nie trzeba będzie długo czekać, aż zostanie ubity przez wiatr.

Czuję wszystkimi zmysłami, że ta wysoka na 2000 metrów ściana, która jeszcze dwie godziny wcześniej wydawała się niegroźna, za chwilę zamieni się w wielką pułapkę ukrywającą lawiny. Wbijam czekany tak głęboko, jak mogę. Straciłem kontakt z moimi kompanami, którzy zostali z tyłu. Nie mogę ich dostrzec. Pochłonął ich gęsty śnieg.

Na tym zboczu o nachyleniu 50 stopni, na północnej stronie Everestu, stawiam kolejny krok, mając nadzieję, że nagromadzony w ostatnich godzinach śnieg nie oderwie się od ściany i nie runie dwa kilometry w dół. Że nie pociągnie mnie ze sobą.

I zanim wykonam następny ruch, myślę: „Czy to będzie ostatni szczyt, na który wejdę? Jak, do diabła, udało mi się dotrzeć aż tutaj?”.

To długa historia. Nie rozpoczęła się w momencie pożegnania z Emelie. Ani wtedy, gdy wsiadłem do tamtego pociągu do Nepalu, ani nawet wtedy, gdy jako młody chłopak wyobrażałem sobie, jak wspinam się na Everest. Ta historia, choć sam nie byłem tego świadomy, rozpoczęła się o wiele, wiele wcześniej. Teraz wam ją opowiem.

ROZDZIAŁ 1Całe życie trenując

Są tacy, którzy trenują po to, żeby rywalizować. Inni rywalizują po to, żeby trenować. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy. Dla mnie trening to sposób na życie: polega na ćwiczeniu ciała i umysłu, aby być gotowym do konkretnej aktywności. W sporcie na wysokim poziomie jest absolutnie niezbędny, pomaga udoskonalić umiejętności i sprostać o wiele większym wyzwaniom podczas zawodów. Rywalizacja, co oczywiste, jest celem, który służy jako źródło motywacji, ale w żadnym razie nie jest konieczna, żeby trenować.

Przyznaję, że mam krótką pamięć. Mimo to pamiętam, jakby to było wczoraj, pierwszy raz, kiedy w sposób skrajny i niemal niezdrowy cieszyłem się z bólu nóg i trudności z oddychaniem, jadąc stromym zboczem i dając z siebie wszystko. Niebo było błękitne, panował straszny upał. Późną wiosną – byłem wtedy już prawie nastolatkiem – razem z Joanem, ojcem mojego kolegi ze szkoły, pedałowaliśmy po francuskim departamencie Ariège w Oksytanii. Wspinaliśmy się na jedną z licznych przełęczy regionu, nie pamiętam teraz, na którą. Jechaliśmy wąską drogą przez opuszczone wioski i puste łąki, a Joan udzielał mi rad, jakby to była moja inicjacja.

– Musisz przestać pokonywać kilometry ot tak i wspinać się w górach bez powodu – powtarzał mi raz za razem. – Musisz zacząć myśleć o tym tak, jakby to była praca, jakby to były oszczędności, które zbierasz i które wykorzystasz, kiedy naprawdę zechcesz pojechać bardzo szybko.

Udawałem, że rozumiem, ale w rzeczywistości jedyne, co mnie interesowało, to pokonywanie coraz większej liczby kilometrów szybszym tempem niż dzień wcześniej. Kiedy rozmowa za bardzo się przedłużała i nie chciałem już dalej go słuchać, przyspieszałem, żeby sprowokować atak, i w ten sposób miałem wymówkę, by dawać z siebie wszystko i skończyć jazdę całkowicie wycieńczony. Bolały mnie nogi, jechaliśmy coraz szybciej, traciłem dech i czułem dziwną przyjemność, aż dostrzegłem tablicę wskazującą, że do przełęczy został już tylko kilometr. W głębi duszy poczułem smutek, który mnie zaskoczył.

– Dawaj, za chwilę będzie najlepsza część – powiedział Joan, myśląc o zjeździe.

– Tak – odparłem, pełen wątpliwości – chociaż ja wolałbym, żeby ten podjazd nigdy się nie skończył.

Miałem 12 lat i tamtego lata chciałem wziąć udział w Marxa Cicloturista de les Tres Nacions, która startowała w Puigcerdà, przejeżdżała przez Andorę i po zaczepieniu o Francję wracała do stolicy Cerdanyi, pokonawszy nieco ponad 150 kilometrów. Wtedy pomyślałem, że muszę być przygotowany, aby móc rywalizować, a nie ograniczać się do „pokonywania kilometrów”, i zacząłem zapisywać w notatniku wszystkie treningi i jazdy. Chociaż już od lat biegałem na długich odcinkach i jeździłem na rowerze sam albo z rodzicami, teraz po raz pierwszy miałem świadomość, że trenowałem w konkretnym celu.

Tamtego lata uczestniczyłem w Tres Nacions, jesienią zadebiutowałem w 80-kilometrowym wyścigu trail runningu Cavalls del Vent, a także zacząłem zajęcia w Centre de Tecnificació d’Esquí de Muntanya (Ośrodek Technologii Skialpinizmu), ponieważ moja matka chciała, żebym wykorzystywał swoją energię jak należy. Całe szczęście, że się zapisałem, ponieważ poznałem tam kilka osób, które miały ogromny wpływ na moje życie, jak Jordi Canals, dyrektor placówki, i Maite Hernández, która została moją pierwszą trenerką. Oboje są doświadczonymi skialpinistami i fantastycznymi alpinistami.

Latem 2004 roku, kilka miesięcy po zdobyciu pierwszego młodzieżowego mistrzostwa świata, Maite zrobiła wszystkim młodym podopiecznym prezent: podarowała nam po kamyczku. Tamtej wiosny, w ramach kobiecej ekspedycji, zdobyła Everest ścianą północną i zabrała z sobą tę drobną pamiątkę. Delikatnie schowałem kamyk, jakby był skarbem. Dla mnie nim był.

Jordi wspiął się już na Everest dwukrotnie, razem z pierwszymi katalońskimi ekspedycjami w latach 1983 i 1985, kiedy Òscar Cadiach, Toni Sors i Carles Vallès zdobyli szczyt. Na podstawie własnych doświadczeń Jordi i Maite nauczyli nass dawania z siebie maksimum podczas zawodów, ale także bezpiecznego poruszania się w górach. Odnoszę jednak wrażenie, że powątpiewali, czy zostaniemy zawodowcami, którzy będą walczyć o tytuły mistrzowskie, i dlatego koncentrowali się na tym, abyśmy czerpali z gór i wysiłku radość.

Podczas jednego z treningów, kiedy po raz drugi albo trzeci tego dnia wspinaliśmy się na Tossa d’Alp, kilka metrów przed dotarciem na wysokość stoku narciarskiego nasza grupka, poruszająca się jak strzała, dogoniła Jordiego, który wspinał się spokojnie. Zatrzymaliśmy się przy nim, bo chcieliśmy zdjąć foki, żeby zejść i zrobić kolejne wejście. On popatrzył na nas, podpierając dłonią brodę, jakby się nad czymś zastanawiał, i sarkastycznym tonem, aby nie zabrzmieć zbyt poważnie, rzucił w naszym kierunku:

– Ej, ale przecież szczyt jest tam!

Popatrzyliśmy na niego, żeby się przekonać, czy mówi serio. Wybraliśmy się tutaj, by trenować, by pokonać jak najwięcej metrów przewyższeń skutecznie i bez „tracenia” czasu. Chociaż dotarcie na szczyt zajęłoby tam tylko 20 sekund, to zdjęcie nart, krótkie przejście i włożenie ich ponownie sprawiłoby, że stracilibyśmy parę minut na każdym wejściu i przerwalibyśmy nasze tempo.

Uwaga Jordiego była przekonująca:

– Uprawiamy skialpinizm i alpinizm czy nie? A alpinizm to wejście na sam szczyt, prawda?

W sporcie wyczynowym nie ma równości. Możemy już sobie wyrzucić tę myśl z głowy. Gdybym na przykład chciał zostać koszykarzem, to nawet jeśli poświęciłbym się temu całkowicie, wkładał w treningi całego siebie i wyłaził ze skóry, i tak nie osiągnąłbym zbyt wiele. Już na testach wstępnych do Centre de Tecnificació pokazałem, że mam niezbędne umiejętności, aby w przyszłości uprawiać górskie sporty wytrzymałościowe. Chociaż pod względem siły i eksplozywności byłem na szarym końcu mojej grupy, to kiedy zaczęliśmy biec w górę zbocza, czułem się bardzo dobrze i potrafiłem dotrzymać kroku starszym. Musiało to wynikać ze świetnej zdolności regeneracji oraz drobnego i lekkiego ciała, co pomogło mi, kiedy zaczynałem. Nie możemy wybrać sobie predyspozycji genetycznych i budowy ciała, które towarzyszą nam przez całe życie, choć te uwarunkowania nie są wystarczające, aby z sukcesem uprawiać jakikolwiek sport – nic z tych rzeczy. Naturalnym predyspozycjom zawsze musi towarzyszyć ciężka praca, a oprócz tego powinny być one uzupełniane ogromną pasją. Miałem wielkie szczęście, że udało mi się połączyć te wszystkie wymagania, o czym niestety nie może powiedzieć wielu sportowców. Są tacy, którzy do uprawiania swojej dyscypliny podchodzą z pasją. Być może ich organizm nie reaguje tak, jak by tego chcieli, ani nie mają wielkiego talentu, ale po latach ogromnej wytrwałości uzyskają bardzo dobre wyniki. Nigdy jednak nie osiągną absolutnej doskonałości, ponieważ są pozbawieni tego niezbędnego pierwiastka. Są również osoby, które mają wielki talent, lecz nie kochają sportu na tyle, żeby zbudować wielką karierę. Nie poświęcają się mu wystarczająco i w końcu mogą stracić motywację albo nabawić się problemów psychologicznych.

Chociaż trudno w to uwierzyć, to nie ja postanowiłem uprawiać sporty górskie. Moi rodzice wciągnęli mnie w ten świat, kiedy byłem jeszcze bardzo mały, podobnie zresztą jak moją siostrę. Mieszkaliśmy w schronisku na wysokości 2000 metrów, a w domowej biblioteczce stały książki Kurta Diembergera, Rogera Frisona-Roche’a czy Waltera Bonattiego. Kiedy mieliśmy w szkole wolne, zawsze wybieraliśmy się gdzieś w Pireneje albo w Alpy, żeby się wspinać.

Może się to wydawać paradoksem, ale bardzo często się zdarza, że tak intensywne zanurzenie w danej aktywności już od dzieciństwa prowadzi do tego, że w wieku nastoletnim dzieci zaczynają robić coś zupełnie innego, niż chcieliby ich rodzice. Myślę jednak, że zarówno moja siostra, jak i ja wciąż kochamy góry, ponieważ zbudowaliśmy z nimi głęboką więź, o wiele głębszą od zwykłej przyjemności z uprawiania sportu.

Pamiętam, że kiedy byliśmy jeszcze maluchami, które chowały się za nogami mamy w poszukiwaniu ochrony przez nieznajomymi, czasami po kolacji mama brała nas za ręce, w piżamach i po umyciu zębów, i wyprowadzała poza schronisko. Zagłębialiśmy się w las, po ciemku, bez latarki. Oddalaliśmy się od ścieżek i szliśmy po mchu i gałęziach, które spadły z drzew, aż całkowicie znikały światła domu. Wtedy ona puszczała nasze ręce i mówiła, żebyśmy słuchali lasu i sami wrócili do schroniska. Z początku baliśmy się różnych dźwięków i ciemności. „A jeśli pojawi się wilk? A jeśli się zgubimy i nie znajdziemy drogi do domu?” Byliśmy tak przestraszeni, że biegliśmy do mamy. Stopniowo jednak przyzwyczajaliśmy się do ciemności i nocnych szmerów: trzeszczenia gałęzi z powodu zmiany temperatury po zmroku, bzyczenia powietrza poruszonego przez uderzającą skrzydłami kuropatwę czy gwizdu wiatru między drzewami. Usłyszawszy to wszystko, odzyskiwaliśmy spokój, pozdrawialiśmy wiatr i zwierzęta i wracaliśmy do schroniska za znakami. I w taki sposób, zupełnie niepostrzeżenie, mama nauczyła nas być częścią gór.

Czas płynął i już jako nastolatek odkryłem, że mam skłonności masochistyczne. Tym samym dołożyłem ostatni element, ten niezbędny, aby skompletować puzzle, które miały mi otworzyć drzwi do sportu na najwyższym poziomie. Pierwszy puzzel ułożyłem w dniu, w którym zacząłem ćwiczyć ścięgna i mięśnie, aby poruszać się swobodnie na nieregularnym terenie podczas wypraw w góry z rodzicami. Długie godziny spędzone na szlakach przygotowały też moje serce, bym mógł ćwiczyć wytrzymałość. Wtedy mój organizm był już gotowy.

Choć uczyłem się dobrze, środowisko szkolne mnie nudziło. Nie udzielałem się towarzysko i w ogóle nie starałem się nawiązywać przyjaźni. Interesowała mnie tylko nauka. Podczas gdy moi koledzy i koleżanki czekali niecierpliwie, aż rozbrzmi ostatni dzwonek, żeby pójść coś zjeść, wybrać się do parku, spróbować kogoś poderwać albo jak najszybciej wrócić do domu i siąść do gier wideo, ja myślałem jedynie o włożeniu butów sportowych i bieganiu. Znów chciałem poczuć wyczerpane serce i ból nóg.

Na trening poświęcałem każdą wolną chwilę. Rano, jeszcze przed wschodem słońca, jeśli mogłem, wybierałem się na narty z mamą, wychodziłem pobiegać albo wkładałem nartorolki i ruszałem z domu do szkoły, która znajdowała się w odległości 25 kilometrów. W południe, zamiast udać się do stołówki, wychodziłem, żeby poruszać się niedaleko szkoły, a w te dni, kiedy Maite Hernández prosiła, bym pracował nad siłą, szedłem na siłownię w mieście. Gdy po południu wracałem do domu, nawet nie zostawiałem plecaka w swoim pokoju, tylko od razu wsiadałem na rower albo szedłem pobiegać. A jeśli Maite kazała mi odpoczywać, siadałem przed telewizorem, żeby raz za razem oglądać na DVD film La tecnica dei campioni (Technika mistrzów), w którym w przystępny sposób analizowano technikę najlepszych skialpinistów, takich jak Stéphane Brosse, Rico Elmer, Florent Perrier czy Guido Giacomelli. Nie obchodziło mnie, że nie mam kolegów albo że nazywają mnie dziwakiem, ponieważ jedyne, na czym mi zależało, to poznanie granicy mojego organizmu.

Podobnie rzecz się miała na uniwersytecie. Nie licząc kolegów, którzy też uprawiali sport, moje życie towarzyskie ograniczało się do osób spotykanych podczas zawodów. Nigdy nie pojechałem na żadną wycieczkę na zakończenie roku, nikt mnie nie widział na żadnej imprezie i nie spróbowałem nawet kropli alkoholu, z wyjątkiem jednej sytuacji, kiedy zostałem, powiedzmy, do tego zmuszony. Unikałem takich spotkań, ponieważ miałem wrażenie, że są tylko stratą czasu i energii, i uważałem, że korzystniejsze jest dla mnie odpoczywanie albo trenowanie.

Jeśli myślicie sobie teraz, że byłem młodym człowiekiem z tendencją do zerwania więzi z otoczeniem i o mocno zawężonej wizji rzeczywistości, to zbytnio się nie mylicie. Wszystko było jednak związane z wybranym przeze mnie planem, nad którym dokładnie się zastanowiłem. Od chwili, gdy postanowiłem, że poświęcę życie sportowi, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że aby otworzyły się przede mną niektóre drzwi, inne musiałem zamknąć na zawsze.

Sport, jeśli dobrze się temu przyjrzeć, nie oznacza życia zdominowanego przez poświęcenia, tylko raczej przez wybory. Wybieramy, wiedząc, co chcemy osiągnąć, i dlatego priorytetem staje się to, czego naprawdę pragniemy – bez mrugnięcia okiem realizujemy plan, który sobie nakreśliliśmy. Koniec końców co jest ważniejsze: koledzy i dziewczyna czy walka o tytuł mistrza świata w twojej dyscyplinie?

Res és impossible

Copyright © by Kilian Jornet 2018

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021

Copyright © for the translation by Barbara Bardadyn 2021

The translation of this work has been supported by the Institut Ramon Llull

Redakcja – Adrian Kyć

Korekta – Agnieszka Zygmunt

Skład – Joanna Pelc

Okładka – Rookman.com

Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Zdjęcia – © Kilian Jornet i © Sébastien Montaz-Rosset

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2021

ISBN EPUB: 9788381296946ISBN MOBI: 9788381296939

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka

Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Aleksandra Parzyszek

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz

Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl

Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Pożegnanie
Rozdział 1. Całe życie trenując
Przygotowania do wejścia na Everest
Rozdział 2. Moim domem są góry
Everest latem
Rozdział 3. Ponad 500 numerów startowych
Everest jesienią
Rozdział 4. Wymarzeni towarzysze
Everest zimą
Rozdział 5. Doświadczenia, które zmieniają na zawsze
Everest wiosną
Powitanie
Zdjęcia
Strona redakcyjna