Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Powiadają, że Cierń Camorry to niezwyciężony fechmistrz, złodziej nad złodziejami, duch, który przenika ściany. Pół miasta wierzy, że jest legendarnym bohaterem i obrońcą biedaków; druga połowa uważa, że opowieści o nim to mit dla głupców. Jedni i drudzy się mylą. Drobny i słabo władający rapierem Locke Lamora rzeczywiście jest (ku swemu utrapieniu) Cierniem Camorry. Z pewnością nie cieszy się z plotek towarzyszących jego wyczynom – a specjalizuje się w najbardziej złożonych oszustwach. Istotnie, okrada bogatych (kogóż innego warto okradać?),ale biedni nie oglądają ani grosza z jego zdobyczy. Wszystko, co zdobędzie, przeznacza na użytek swój i swojego nielicznego gangu złodziei: Niecnych Dżentelmenów. Wielobarwny i kapryśny światek przestępczy wiekowej Camorry jest ich jedynym domem. Niestety, w ostatnich czasach nad miastem zawisło widmo tajemnicy, która grozi wybuchem wojny gangów i rozdarciem półświatka na strzępy. Locke’a i jego przyjaciół, wplątanych w śmiertelną rozgrywkę, czeka niezwykle trudna próba pomysłowości i lojalności. Jeśli chcą żyć, muszą z niej wyjść zwycięsko.
[Opis okładkowy]
Cykl: Niecni Dżentelmeni, t. 1
/Kłamstwa Locke'a Lamory, Scott Lynch, 2013 rok, ISBN 9788374803946, wydanie II, Mag/
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz miasta stołecznego Warszawy (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 831
Rok wydania: 2013
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Scott Lynch
księga pierwsza cyklu
„Niecni Dżentelmeni”
Przełożyli Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydawnictwo Mag
Warszawa 2013
Tytuł oryginału:
The Lies of Locke Lamora
Copyright © 2006 by Scott Lynch
Copyright for the Polish translation
© 2007 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Urszula Okrzeja
Korekta:
Joanna Figlewska
Ilustracja na okładce:
© Benjamin Carré /Bragelonne 2007
Opracowanie graficzne okładki:
Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
Wydanie II
ISBN 978-83-7480-394-6
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
e-mail [email protected]
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227 213 000
www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa:
Jenny, za ten mały światy który miał to szczęście, że czytałaś mi przez ramię, kiedy powstawał.
Zawsze będę Cię kochał.
Chłopiec, który kradł za dużo
W samym środku długiego i mokrego lata siedemdziesiątego siódmego roku Sendovaniego zdesperowany Złodziej mistrz z Camorry złożył nagłą i niezapowiedzianą wizytę Bezokiemu Kapłanowi świątyni Perelandra, mając nadzieję, że uda mu się sprzedać małego Lamorę.
- Ależ świetny interes mam dla ciebie! - zaczął Złodziej mistrz, być może niezbyt fortunnie.
Bezoki Kapłan rozważał dłuższą chwilę propozycję.
Złodziej mistrz starał się, by jego twarz przybrała z grubsza uczciwy wyraz, ale zamarła, zdradzając dyskomfort. Wzruszył ramionami - niby zwyczajnie, a jednak teatralnie.
-Ach tak. Więc masz magicznego chłopca. Dlaczego od razu tak nie powiedziałeś? - Kapłan podrapał czoło pod białą, jedwabną przepaską zasłaniającą mu oczy. - Cudownie. Zasadzę go, kurwa, w ogródku i wyhoduję z niego winorośl aż do zaczarowanej krainy ponad chmurami.
Bezoki Kapłan splunął.
Tej nocy, kiedy mały Lamora zjawił się, by zamieszkać pod opieką Złodziejmistrza, stary cmentarz na Wzgórzu Cieni był pełen dzieci, stojących w ciszy i skupieniu i czekających na nowych braci i siostry, którzy zostaną poprowadzeni do mauzoleów.
Podopieczni Złodziej mistrza nieśli świece. Zimne, błękitne światło lśniło zza srebrzystych zasłon rzecznej mgły tak, jak mogłyby migotać lampy uliczne widziane przez zakopcone okno. Sznur widmowych światełek wił się ze szczytu wzgórza między kamiennymi nagrobkami i obrzędowymi ścieżkami w dół, do szklanego mostu nad Dymnym Kanałem, na wpół widoczny w ciepławych oparach, sączących się w letnie noce z wilgotnych kości Camorry.
- Chodźcie, moi kochani, moje perełki, moi nowo odnalezieni, nie zostawajcie w tyle - szepnął Złodziej mistrz, popędzając ostatnie z około trzydziestu sierot z Pogorzeliska przez most nad Dymnym Kanałem. - Te światła to wasi nowi przyjaciele. Przyszli, by poprowadzić was na wzgórze. Ruszajcie się, moje skarby. Mrok się marnuje, a mamy tyle do omówienia.
***
W rzadkich chwilach próżności Złodziej mistrz myślał o sobie jak o artyście. Rzeźbiarzu, ściśle rzecz biorąc. Sieroty były jego gliną, a stary cmentarz na Wzgórzu Cieni jego pracownią.
***
Osiemdziesiąt osiem tysięcy dusz generowało pewną stałą ilość odpadków. Te odpadki obejmowały też niewysychający strumyczek zagubionych, niepotrzebnych i porzucanych dzieci. Naturalnie, część z nich zgarniali handlarze niewolników i zaciągali je do Tal Verrar albo na Wyspy Jeremickie. Teoretycznie niewolnictwo było w Camorze nielegalne, ale na samo łapanie niewolników przymykano oko, jeśli nie pozostał nikt, kto stanąłby w obronie ofiar.
Część dzieci zgarniali zatem handlarze, a zwykła głupota zabierała następne. Głód i wywołane przez niego choroby stanowiły kolejną uczęszczaną drogę na tamten świat dla tych, którym zabrakło odwagi albo umiejętności, by utrzymać się przy życiu, korzystając z otaczającego ich miasta. Te dzieciaki, które miały odwagę, ale zabrakło im umiejętności, często kończyły, huśtając się na Czarnym Moście przed Pałacem Cierpliwości. Książęcy sędziowie pozbywali się małych złodziejaszków za pomocą tego samego sznura, którego używali przy większych, ale za to dbali, by tych małych zrzucano z mostu z ciężarem uwiązanym do kostek, dzięki czemu wisieli jak należy.
Sieroty, które się ostały po tej loterii barwnych możliwości, zgarniała ekipa Złodziej mistrza, pojedynczo albo małymi grupkami, aby posłuchały jego kojącego głosu i zjadły gorący posiłek. Dzieciaki szybko się orientowały, jakiego rodzaju życie czeka je pod cmentarzem, sercem królestwa Złodziej mistrza, gdzie siedem dwudziestek niechcianych maluchów klękało przed jednym, zgarbionym starcem.
- Szybciej, moje słoneczka, moi nowi synowie i córki. Idźcie za światłami, na szczyt wzgórza. Już prawie jesteśmy w domu, prawie jesteśmy najedzeni. Z dala od deszczu, mgły i śmierdzącego upału.
Zarazy były okresem szczególnej prosperity dla Złodziej mistrza, a sieroty z Pogorzeliska zawdzięczał swojej ulubionej chorobie: Czarnemu Szeptowi. Spadła na Pogorzelisko nagle, nie wiadomo skąd, i od razu ogłoszono kwarantannę (śmierć od długich na łokieć strzał dla każdego, kto będzie próbował przekroczyć kanał albo uciec łodzią), w ostatniej chwili ratując resztę miasta, któremu groziły już tylko niepokoje i paranoja. Czarny Szept oznaczał potworną śmierć dla każdego powyżej jedenastego, dwunastego roku życia (na ile medykusi potrafili to określić, ponieważ pomór niespecjalnie przejmował się sztywnymi regułami, gdy zbierał żniwo), i kilka dni opuchniętych oczu i zaczerwienionych policzków dla młodszych obywateli.
Po piątym dniu kwarantanny umilkły krzyki i nikt już nie próbował przejść na drugą stronę kanału, więc tym razem Pogorzelisko uniknęło zgodnego z nazwą losu, którego doświadczyło już wiele razy w czasach pomoru. Do jedenastego dnia, kiedy to zniesiono kwarantannę i hieny księcia ruszyły przeprowadzić oględziny, dotrwało mniej więcej co ósme z czterystu dzieci żyjących niegdyś w Pogorzelisku. Zdążyły przez ten czas utworzyć gangi, by chronić się nawzajem, i poznały pewne okrutne prawa życia bez dorosłych.
Złodziej mistrz odczekał, aż zostaną spędzone w jedno miejsce i wyprowadzone ze złowieszczo cichej dzielnicy.
Zapłacił za najlepszą trzydziestkę przyzwoitą sumkę w srebrze, a jeszcze przyzwoitszą wypłacił za milczenie hienom i strażnikom, których uwolnił od dzieci. Potem poprowadził je - oszołomione, wychudzone i śmierdzące jak samo piekło - w ciemność i duszne opary camorryjskiej nocy, ku staremu cmentarzowi na Wzgórzu Cieni.
Mały Lamora był najmłodszy i najmniejszy z czeredy, miał jakieś pięć, może sześć lat i składał się wyłącznie z wklęsłości i kości sterczących pod skórą bogatą w brud. Złodziej mistrz nawet go nie wybrał. Lamora po prostu powlekł się za innymi, jakby do nich należał. Nie uszło to uwagi Złodziej mistrza, ale w jego życiu nawet pojedyncza, darmowa sierota po zarazie była darem od losu, jakiego się nie odtrąca.
To było w siedemdziesiątym siódmym roku Gandolo, Ojca Sposobności, Pana Pieniądza i Handlu. Złodziej mistrz szedł przez spowitą całunem noc, prowadząc wątły sznureczek dzieci.
Dwa lata później miał niemal na kolanach błagać ojca Łańcucha, Bezokiego Kapłana, by zabrał z jego rąk małego Lamorę, i ostrzyć noże na wypadek, gdyby duchowny odmówił.
Bezoki Kapłan podrapał się po siwym zaroście na gardle.
Złodziej mistrz sięgnął do kaftana, który już parę lat wcześniej wyglądał na sfatygowany, i wyciągnął skórzaną sakiewkę, uwiązaną na doskonałej jakości rzemieniu i rdzawą od zaschniętej krwi.
Nigdy więcej nie zapanowałbym nad nimi. Mogę go albo szybko zabić, albo jeszcze szybciej sprzedać. Żaden zysk kontra marna sumka. Zgadnij, co wolę?
- Chłopiec zrobił coś, o czym nie możesz nawet wspomnieć przy innych? - Łańcuch potarł czoło nad przepaską i westchnął. - Kurczę. Wiesz, że chętnie bym o tym posłuchał?
Stare camorryjskie przysłowie mówi, że jedyną stałą rzeczą w duszy człowieka jest jego niestałość. Absolutnie wszystko może wyjść z mody, nawet coś tak praktycznego jak wzgórze pełne nieboszczyków.
Wzgórze Cieni było pierwszym cmentarzem z prawdziwego zdarzenia w historii Camorry, doskonale usytuowanym, aby przyjmować kości niegdyś dobrze odżywionych Camorryjczyków ponad słonym uściskiem Żelaznego Morza. Z czasem jednak zmienił się układ sił wśród kamieniarzy, trumniarzy i przedsiębiorców pogrzebowych. Coraz mniej i mniej osób szlachetnie urodzonych chowano na Wzgórzu Cieni, zwłaszcza że Wzgórze Szeptów oferowało po sąsiedzku więcej miejsca na większe i bardziej krzykliwe pomniki - oraz stosownie wyższe prowizje. Wojny, zarazy i intrygi sprawiały, że z upływem dziesięcioleci liczba żywych rodów z pomnikami, o które trzeba by dbać na Wzgórzu Cieni, stale spadała. W końcu jedynymi regularnymi bywalcami stali się kapłani i kapłanki Aza Guilli, którzy sypiali w grobach w czasie nowicjatu, oraz bezdomne sieroty, mieszkające kątem w pyle i ciemnościach zaniedbanych grobowców.
Złodziej mistrz (chociaż oczywiście wtedy jeszcze nie był znany pod tym imieniem) w trudnym okresie swego życia - kiedy był zaledwie żałosną ciekawostką: kieszonkowcem z dziewięcioma połamanymi palcami - skończył jako jeden z mieszkańców takiego grobowca.
Początkowo jego relacje z sierotami ze Wzgórza Cieni sprowadzały się do zastraszania przetykanego prośbami. Szczątkowa potrzeba autorytetu powstrzymała je przed zabiciem go we śnie, on zaś ze swej strony niechętnie zaczął objaśniać im tajniki swojej profesji.
W miarę jak palce powoli się zrastały (niezbyt dobrze, bo większość już na zawsze wyglądała jak połamane w dwóch miejscach gałązki), przekazywał coraz więcej i więcej swojej występnej mądrości brudnym dzieciakom, które kryły się razem z nim przed deszczem i strażą miejską. Ich liczba rosła, tak samo jak wpływy, zaczęli więc robić sobie coraz więcej miejsca w wilgotnych grobowcach starego cmentarza.
Z czasem kieszonkowiec o kruchych kościach został Złodziej mistrzem, a Wzgórze Cieni stało się jego królestwem.
***
Mały Lamora i jego towarzysze, sieroty z Pogorzeliska, wkroczyli do tego królestwa jakieś dwadzieścia lat po jego założeniu. Tamtej nocy zobaczyli cmentarz, który sięgał nie głębiej niż warstwa ziemi na starych grobach. Między głównymi grobowcami wykopano rozległą sieć tuneli i przejść, a ich utwardzone ściany poprzetykano podporami przywodzącymi na myśl żebra dawno nieżyjących drewnianych smoków. Poprzednich mieszkańców po cichu wykopano i wyrzucono do zatoki. Wzgórze Cieni stało się mrowiskiem zamieszkanym przez sieroty-złodziei.
Sieroty z Pogorzeliska weszły przez czarną jamę mauzoleum na samym szczycie wzgórza i ruszyły ożebrowanym tunelem, oświetlonym przez migoczące, srebrzyste światło chłodnych alchemicznych kul. Macki tłustawej mgły snuły się im między kostkami. Sieroty ze Wzgórza Cieni przyglądały się nowym ze wszystkich zakamarków i dziur, zimno, lecz z zaciekawieniem. Gęste powietrze było przesycone zapachami nocnej ziemi i spoconymi ciałami - aromatami, które sieroty z Pogorzeliska szybko wzbogaciły swą obecnością.
- Do środka! Do środka! - Złodziej mistrz zacierał ręce. - Mój dom jest waszym domem. Witajcie! Tutaj nas wszystkich łączy jedno: nie mamy matek i nie mamy ojców. To wielka szkoda, ale od teraz będziecie mieli tyle sióstr i braci, ile dusza zapragnie. I suchą ziemię nad głową! Swoje miejsce... swoją rodzinę.
Sznurek sierot ze Wzgórza Cieni zbiegł do tunelu za nowo przybyłymi, gasząc widmowe, błękitne świece i w końcu tylko srebrzyste kule przy ścianach oświetlały drogę.
W sercu królestwa Złodziej mistrza znajdowała się rozległa, ciepła jama z klepiskiem, wysoka na dwóch dorosłych mężczyzn, a długa i szeroka na jakieś trzydzieści jardów. Pod ścianą naprzeciw wejścia stało samotne krzesło z wysokim oparciem, wykonane z czarnego, olejowanego wiedźmodrzewia. Złodziej mistrz spoczął na nim z pełnym wdzięczności westchnieniem.
Na klepisku rozłożono dziesiątki brudnych koców. Na nich wyłożono jedzenie - miski z kościstymi kurczakami marynowanymi w tanim winie migdałowym, delikatne ogony lisa morskiego zawijane w bekonie i nasączone octem, ciemny chleb z kiełbasianym tłuszczem. Był także solony groch i soczewica oraz miski przejrzałych pomidorów i gruszek. Nędzna strawa, ale w ilości i różnorodności, jakiej większość sierot z Pogorzeliska nigdy wcześniej nie widziała.
Kiedy sieroty z Pogorzeliska napychały brzuchy, dzieci ze Wzgórza Cieni tłoczyły się wokół nich, patrząc i nic nie mówiąc. Wkrótce w pomieszczeniu zrobiło się tłoczno i powietrze stało się jeszcze bardziej zatęchłe. Uczta trwała, aż dosłownie nic nie zostało. Ci, którzy ocaleli po Czarnym Szepcie, oblizali resztki octu i tłuszczu z palców i zwrócili podejrzliwe spojrzenia na Złodziej mistrza i jego sługi. Jakby na znak, Złodziej mistrz uniósł trzy powykrzywiane palce.
Widząc, że nowe dzieciaki nie wydają się szczególnie rozentuzjazmowane, Złodziej mistrz odchrząknął.
To pojęły.
Żadne z nowo przybyłych dzieci się nie odezwało.
Połowa sierot z Pogorzeliska pokiwała z wahaniem głowami.
Wskazał na chłopca, za którego nie zapłacił, małego nieproszonego gościa, patrzącego nań poważnym surowym wzrokiem, sponad ust upapranych pomidorami.
Chłopiec zastanawiał się przez kilka sekund.
Stary człowiek patrzył na chłopca przez dłuższą chwilę, a kilka sierot ze Wzgórza Cieni chichotało, zasłaniając usta dłońmi.
Chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią.
Locke podszedł i stanął obok siedzącego na tronie Złodziej mistrza. Nowi wstali i kręcili się w miejscu, czekając, aż starsze i większe sieroty ze Wzgórza Cieni zajmą się nimi i zaczną wydawać proste polecenia. Wkrótce Locke i władca Wzgórza Cieni zostali względnie sami.
Mały Lamora pokręcił głową. Tłusta, ciemna grzywka przykleiła mu się do czoła okrągłej, drobnej buzi, a pomidorowe plamy wokół ust zaschły jeszcze mocniej i wyglądały naprawdę fatalnie. Złodziej mistrz otarł je delikatnie mankietem postrzępionego, niebieskiego płaszcza. Chłopiec nawet nie drgnął.
Chłopiec pokiwał głową.
Znowu przytaknął.
Chłopiec spuścił wzrok i ledwo zauważalnie pokręcił głową.
W odpowiedzi mały Lamora sięgnął pod łachmany i podał coś Złodziej mistrzowi. Na dłoni starca wylądowały dwie małe sakiewki - tanie, sztywne i poplamione, obwiązane postrzępionym sznurkiem.
Złodziej mistrz szarpnął się, jakby żmija wbiła zęby jadowe w jego dłoń, i spojrzał na sakiewki z niedowierzaniem.
Locke pokiwał głową z większym entuzjazmem.
Złodziej mistrz siedział teraz wygodnie w ogrodzie na dachu świątyni Bezokiego Kapłana, ze smołowanym, skórzanym kubkiem wina w dłoniach. To był najtańszy trunek, podrzędny i kwaśny prawie jak ocet, ale stanowił kolejny znak, że prawdziwe negocjacje mogą się jeszcze zacząć.
Doprawdy, niezwykle ciekawe. Nasz drogi capa Barsavi z przyjemnością poznałby tę osobę.
Mijały miesiące. Parthis zmienił się w festal, który przeszedł w aurim i mgliste szkwały lata ustąpiły ostrzejszym, zacinającym deszczom zimy. Siedemdziesiąty siódmy rok Gandolo stał się siedemdziesiątym siódmym rokiem Morgante’a, Ojca Miasta, Pana Pętli i Kielni.
Osiem z trzydziestu jeden sierot z Pogorzeliska, nieco mniej niż biegłych w dyskretnych i interesujących zadaniach Złodziej mistrza, zawisło na Czarnym Moście przed Pałacem Cierpliwości. Takie życie; ci, którzy ocaleli, byli zbyt zajęci własnymi dyskretnymi i interesującymi zajęciami, żeby się przejmować.
Społeczność Wzgórza Cieni, jak szybko odkrył Locke, dzieliła się na dwa plemiona: Ulice i Okna. Okna - mniejsza i bardziej zamknięta grupa - zarabiały tylko po zachodzie słońca. Dzieciaki czołgały się po dachach i spełzały w głąb kominów, dobierały się do zamków, prześlizgiwały się przez okratowane otwory strzelnicze i kradły wszystko, od monet i biżuterii począwszy, a skończywszy na wielkich kawałach smalcu z niepilnowanych spiżarni.
Z kolei chłopcy i dziewczęta z Ulic grasowali po zaułkach, brukowanych uliczkach i mostach nad kanałami Camorry za dnia, pracując zespołowo. Starsze i bardziej doświadczone dzieci (podbieraki) pracowały przy kieszeniach, sakiewkach i kupieckich straganach, podczas gdy młodsze i mniej zdolne (przynęta) odciągały uwagę ofiar: płakały za nieistniejącymi matkami, udawały chorobę albo rozbiegały się jak oszalałe we wszystkich kierunkach naraz, wrzeszcząc „Łapać złodzieja!”, podczas gdy podbieraki uciekały z łupem.
Po powrocie na cmentarz kieszenie każdej sieroty przetrząsał starszy albo większy dzieciak; wszystko, co udało się ukraść albo zebrać, wędrowało zgodnie z hierarchią silnej ręki, aż wreszcie trafiało do Złodziej mistrza, który w miarę upływu dnia odhaczał w głowie kolejne nazwiska i zdobycze. Ci, którzy coś przynieśli, jedli; ci, którzy nie mieli nic, musieli tego wieczoru ćwiczyć dwa razy ciężej.
Noc w noc Złodziej mistrz paradował po korytarzach Wzgórza Cieni obładowany sakiewkami, jedwabnymi chusteczkami, naszyjnikami, metalowymi guzikami od płaszczy i wieloma innymi drobiazgami wartymi kradzieży. Jego podopieczni atakowali z ukrycia albo aranżowali niby przypadkowe spotkania. Ci, których zauważył lub wyczuł, jak kradną, byli natychmiast karani. Nie lubił bić tych, którzy przegrali w szkoleniowych zabawach. Wolał zmuszać ich do wypicia czystego oleju imbirowego, podczas gdy rówieśnicy zbierali się wokół i szydzili. Camorryjski olej imbirowy to ostra rzecz, którą można by porównać (jak twierdził sam Złodziej mistrz) do przełknięcia tlących się popiołów sumaka jadowitego.
Tym, którzy nie chcieli otwierać ust, wlewano olej do nosów, podczas gdy starsze dzieci trzymały delikwenta do góry nogami. Tej kuracji nie trzeba było powtarzać.
Z czasem nawet ci ze spalonymi imbirem językami i opuchniętymi gardłami uczyli się podstaw czarowania płaszczy i „pożyczania” towarów od nieuważnych kupców. Złodziej mistrz zaznajamiał ich z entuzjazmem z architekturą kaftanów, kamizelek, surdutów i sakiewek, starając się nadążać za modą i śledzić pojawianie się nowinek w porcie. Jego podopieczni uczyli się, co można odciąć, co oderwać, a co trzeba wyłuskać zręcznymi palcami.
Nowe sieroty pojawiały się pojedynczo albo dwójkami. Starsze dzieci opuszczały wzgórze co kilka tygodni, bez zbędnych ceregieli. Locke domyślał się, że w grę wchodzi wyższy rodzaj dyscypliny niż ta wymuszona olejem imbirowym, ale nigdy nie pytał o szczegóły: lokował się za nisko w hierarchii wzgórza, żeby ryzykować pytanie albo uwierzyć w odpowiedź, którą usłyszy.
W ramach szkolenia dzień po przybyciu poszedł do Ulic i natychmiast trafił do grupy przynęt (za karę, jak przypuszczał). Pod koniec drugiego miesiąca umiejętności zapewniły mu przeniesienie do podbieraków. Uważano to za awans na drabinie społecznej, ale Lamora jako jedyny na wzgórzu wolał pracować z przynętami jeszcze długo po tym, jak mógł zmienić specjalność.
Był milczkiem i nie miał we wzgórzu przyjaciół, lecz wykazywał naturalny talent do roli przynęty. To go ożywiało. Doprowadził do perfekcji użycie przeżutego miąższu pomarańczowego jako substytutu wymiocin. Podczas gdy inne przynęty po prostu złapałyby się za brzuch i jęczały, on ubarwiał przedstawienia wypluwając biało-pomarańczową masę pod nogi upatrzonej widowni (albo, jeśli był w wyjątkowo przewrotnym nastroju, na rąbki sukien i pończochy).
Kolejnym jego ulubionym wynalazkiem była długa, sucha gałąź ukryta w nogawce spodni i przywiązana do kostki. Gwałtownie padając na kolana, łamał gałąź z głośnym trzaskiem. Ten dźwięk i towarzyszące mu zaraz potem rozdzierające jęki skutecznie przyciągały uwagę i współczucie, zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie koła wozu. Kiedy już zbyt długo ściągał na siebie uwagę tłumu, ratowały go pozostałe przynęty, które głośno oznajmiały, że „zaniosą go do domu do matki”, żeby obejrzał go medykus. Gdy tylko zawleczono go za róg, w cudowny sposób odzyskiwał zdolność chodzenia.
Co więcej, wypracował imponujący repertuar wyrafinowanych sztuczek tak błyskawicznie, że Złodziej mistrz miał powód, aby po raz drugi wziąć go na bok na pogawędkę (po tym, jak Locke zaaranżował sytuację, która miała kłopotliwie liczną widownię - kilkoma szybkimi ruchami nożyka sprawił, że młodej damie spadła spódnica i stanik sukni).
Locke patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. Przestępował z nogi na nogę.
Od tego czasu wszystko przebiegało spokojnie.
A potem, raptem pół roku po przybyciu na wzgórze, Locke niechcący spalił tawernę „Wino w staroszkle” i wywołał zamieszki związane z kwarantanną, które omal nie zmiotły Zaułków z mapy Camorry.
***
Zaułki były doliną pełną ruder i wąskich uliczek na najbardziej wysuniętym na północ koniuszku złej części miasta. Miały kształt nerki i nieco przypominały rozległy amfiteatr. Serce wyspy leżało ponad czterdzieści stóp poniżej jej zewnętrznych krańców. Pochylone rzędy czynszówek i sklepików bez okien wystawały warstwami ze ścian tej wielkiej, kipiącej misy. Walące się ściany podpierały się nawzajem, osrebrzone mgłą zaułki wiły się i kleiły do siebie, tak że w żadnym miejscu nie mogło iść na raz więcej niż dwóch ludzi obok siebie.
Tawerna „Wino w staroszkle” przysiadła nad brukami drogi, która biegła z zachodu na wschód i przechodziła po kamiennym moście z Zaułków w zielone głębiny Mara Camorrazza. Była to waląca się dwupiętrowa bestia z wypaczonych przez deszcze desek, z rozchwierutanymi schodami wewnątrz i na zewnątrz, które okaleczały przynajmniej jednego klienta tygodniowo (ba, sporą popularnością cieszyły się zakłady, który z bywalców następny roztrzaska sobie na nich czaszkę). Było to miejsce spotkań palaczy fajek i ofiar mirażu, którzy publicznie zakrapiali sobie oczy bezcennym narkotykiem, a potem leżeli dygocząc i przeżywając wizje, podczas gdy obcy grzebali w ich rzeczach i używali ich jak stołów.
Siedemdziesiąty siódmy rok Morgantea właśnie się zaczął, gdy Locke Lamora wpadł do głównej sali „Wina w staroszkle”, szlochając i pociągając nosem. Miał zaczerwienione policzki twarz, zakrwawione wargi, podkrążone oczy i w ogóle wyglądał jak ofiara Czarnego Szeptu.
A dokładniej te właśnie słowa usłyszano by, gdyby ochroniarz nie wrzasnął na całe gardło:
Wywołał tym paniczny exodus z tawerny. Chłopiec rozmiarów Locke’a nie miałby prawa przetrwać orgii przepychanek i paniki, które wtedy wynikły, gdyby nie oznaki choroby na jego twarzy, działające lepiej niż jakakolwiek tarcza. Kości zagrzechotały o blaty stołów, karty poszybowały w powietrze jak spadające liście. Cynowe kubki i kufle ze smołowanej skóry uderzyły o podłogę; wylał się z nich tani alkohol. Stoły przewrócono, noże i pałki poszły w ruch, żeby zmotywować innych do ucieczki, a mirażyści zostali stratowani, gdy wezbrana fala ludzkich mętów wylała się wszystkimi drzwiami, oprócz tych, w których stał Locke, bezskutecznie błagając o litość (tak to przynajmniej wyglądało) wrzeszczącą i odwróconą plecami klientelę.
Kiedy w tawernie zostało tylko kilku jęczących (lub nieruchomych) mirażystów, do środka zakradli się towarzysze Locke’a: kilkanaście przynęt i podbieraków z Ulic, zaproszonych specjalnie przez Lamorę do udziału w wyprawie. Rozbiegli się wśród wywróconych stołów i wpadli za poobijany bar, porywając z zapałem wszystko, co miało jakąś wartość: tu garść rozrzuconych monet, tam dobry nóż, tu znów komplet kostek do gry z wielorybiej kości, zdobionych maleńkimi odłamkami granatów. Ze spiżarni wynieśli kosze twardego, ale zjadliwego chleba, solone masło w woskowanym papierze i kilkanaście butelek wina. Locke dał im tylko pół minuty; odliczał w głowie do trzydziestu, ścierając z twarzy charakteryzację. Kiedy skończył, skinął na wspólników, aby rozpłynęli się w mrokach nocy.
Bębny już przyzywały straż, a ponad ich rytm wzbijały się pierwsze słabe dźwięki piszczałek, przyprawiające o dreszcze nuty, które przywoływały książęce hieny - strażników kwarantanny.
Uczestnicy złodziejskiej wyprawy Locke’a prześliznęli się przez gęstniejący tłum skonsternowanych i spanikowanych mieszkańców Zaułków i popędzili do domu okrężną drogą, przez Mara Camorrazza albo Czarny Dym.
Przynieśli największy łup w towarach i jedzeniu w historii sierocego gangu ze Wzgórza Cieni. Zdobyli również ogromny stos miedzianych półbaronów, większy niż Locke się spodziewał (nie wiedział dotąd, że ludzie grający w kości lub karty nie trzymają pieniędzy na widoku, ponieważ we Wzgórzu Cieni tego typu gry były zarezerwowane wyłącznie dla najstarszych albo najbardziej popularnych dzieciaków, a on nie zaliczał się do żadnej z tych grup).
Przez kilka godzin Złodziej mistrz był zaledwie zdeprymowany.
Tej samej nocy przerażeni pijaczkowie podłożyli ogień w „Winie w staroszkle”. Setki mieszkańców próbowały uciec z Zaułków, kiedy się okazało, że straż miejska nie potrafi odnaleźć chłopca, który wywołał panikę. Bębny biły aż do świtu, mosty zablokowano, a łucznicy księcia Nicovante wypłynęli płaskodennymi łodziami na kanały wokół Zaułków z zapasem strzał na całą noc - a nawet trochę dłużej.
Następny ranek zastał Złodziej mistrza na kolejnej rozmowie w cztery oczy z małym sierotą.
Locke pokręcił głową.
Locke dobrze wiedział, że w tym momencie powinien pokiwać głową.
Locke pokiwał głową.
Locke po raz kolejny pokiwał głową, starając się jak najbardziej wyglądać na dzieciaka, który żałuje tego, co zrobił.
- Dobrze. - Złodziej mistrz wyjął niemal pełną butelkę oleju imbirowego. - A teraz zastosujemy pewne wzmocnienie mojej reprymendy.
I przez jakiś czas (kiedy już Locke odzyskał zdolność mówienia i swobodnego oddychania) panował spokój.
Ale siedemdziesiąty siódmy rok Morgante’a stał się siedemdziesiątym siódmym rokiem Sendovaniego, i chociaż Locke’owi przez jakiś czas udawało się ukrywać swoje działania przed Złodziej mistrzem, to przy jednej konkretnej okazji wyjątkowo spektakularnie zabrakło mu dalekowzroczności.
Kiedy Złodziej mistrz zdał sobie sprawę, co zrobił Locke, spotkał się z capą Camorry i załatwił sobie pozwolenie na jedną małą śmierć. Dopiero potem wpadł na pomysł, żeby spotkać się z Bezokim Kapłanem, nie tyle powodowany litością, ile ostatnią nadzieją na choćby niewielki zysk.
Niebo było bladoczerwone i nic już nie zostało z dnia z wyjątkiem linii stopionego złota, powoli obniżającej się na zachodnim horyzoncie. Locke Lamora wlókł się w długim cieniu Złodziej mistrza, który prowadził go na sprzedaż do świątyni Perelandra. Teraz nareszcie wiedział, gdzie znikały starsze dzieci.
Wspaniały szklany łuk prowadził od północno-zachodniego podnóża Wzgórza Cieni na wschodni kraniec długiej, rozległej Dzielnicy Świątynnej. W najwyższym punkcie mostu Złodziej mistrz zatrzymał się i zagapił na północ, ponad pozbawionymi światła domami Ciszy, ponad otulonymi mgłą wodami Andegawenki, ku ocienionym dworkom i obsadzonym drzewami bulwarom z białego kamienia na wyspie Alcegrante, pyszniącej się pod niemożliwie wysokimi Pięcioma Wieżami.
Wieże były najbardziej wyróżniającymi się budowlami ze staroszkła w mieście pełnym tej tajemniczej substancji. Najmniejsza i najmniej wspaniała - Wieża Jutrzenki - miała zaledwie osiemdziesiąt stóp średnicy i czterysta wysokości. Prawdziwe kolory smukłych wież mieszały się teraz z płomiennymi barwami gasnącego zachodu, i pajęczyna sznurów oraz koszy z towarami, przepleciona między ich szczytami, była ledwie widoczna na tle karminowego nieba.
Książęcy Wiatr, który za dnia wiał znad Żelaznego Morza, teraz się odwrócił; nocami, jak zawsze, władał duszny Wisielczy Wiatr, wiejący z lądu ku morzu, gęsty od zapachów z pól i gnijących bagien.
Locke nie odpowiedział, zamiast tego zagapił się na ogromne szklane wieże, z których niebo w tle spijało kolory. Rozbłysły błękitnobiałe gwiazdy, i ostatnie promienie słońca zniknęły na zachodzie, jakby zamknęło się wielkie oko.
Kiedy pierwsze cienie prawdziwej ciemności zaczęły opadać na miasto, nowe światło rozbłysło słabo i migocząc odepchnęło mrok. Lśniło w staroszkle Pięciu Wież i przezroczystym szkle mostu, na którym stali. Narastało z każdym oddechem, przybierając na sile, aż skąpało miasto w nieziemskim półblasku pochmurnego dnia.
Nadeszła godzina nibyzmierzchu.
Począwszy od szczytów Pięciu Wież, a skończywszy na obsydianowej gładzi rozległych, szklanych falochronów i sztucznych raf pod falami w kolorze grafitu, nibyzmierzch promieniował z każdej powierzchni i każdego odłamka staroszkła w Camorze, z każdego śladu obcej substancji, zostawionej dawno temu przez istoty, które pierwsze ukształtowały miasto. Co wieczór, gdy zachodni horyzont w końcu połykał słońce, szklane mosty zamieniały się w nitki świetlikowego światła. Szklane wieże, szklane promenady i dziwne ogrody szklanych rzeźb mieniły się nienaturalnym fioletem i błękitem, pomarańczem i perłową bielą, a księżyce i gwiazdy bladły i szarzały.
To właśnie uchodziło za zmierzch w Camorze - koniec pracy dla ostatnich robotników, wezwanie dla nocnych straży i czas zamykania bram miejskich od strony lądu. Godzina nadnaturalnej poświaty, która wkrótce ustępowała prawdziwej nocy.
Nibyzmierzch był ostatnią godziną, kiedy zgodnie z tradycją świątynie Camorry pozostawały otwarte. Bezoki Kapłan z Domu Perelandra nie tracił czasu, zbierając na schodach rozsypującej się świątyni datki do stojącego przed nim miedzianego kotła.
Dwaj smukli młodzieńcy (prawdopodobnie sieroty) w białych szatach z kapturami siedzieli po obu stronach skarbonki. Osobliwa poświata nibyzmierzchu rozpalała ich czarne, puste oczy, gdy patrzyli na mężczyzn i kobiety spieszących w swoich sprawach po placach i alejach bogów.
Locke zdumiał się, bo nigdy wcześniej nie widział występu na scenie ani nie słyszał wytrenowanego mówcy. Słyszał pogardę, która wycisnęłaby wodę z kamienia i doprowadziła ją do wrzenia; skargę, od której serce żywiej mu biło, poruszone wzburzeniem i wstydem, chociaż sam był sierotą. Chciał jak najdłużej słuchać, jak ten mężczyzna o donośnym głosie wrzeszczy na niego.
Tak wielka była sława ojca Łańcucha, że nawet Locke Lamora o nim słyszał: mężczyzna w słusznym wieku, z piersią szeroką jak biurko skryby i brodą, która uczepiła się jego szorstkiej twarzy jak kłąb druciaka. Gruba, biała przepaska zasłaniała mu czoło i oczy, a biała, bawełniana szata sięgała aż do nagich kostek oraz czarnych, żelaznych kajdan skuwających nadgarstki. Ciężkie, stalowe łańcuchy ciągnęły się od tych kajdan w górę po schodach świątyni i przez otwarte drzwi do wnętrza. Locke widział, jak łańcuchy się napinały, gdy ojciec Łańcuch gestykulował do słuchaczy. Dochodził do granic swojej wolności.
Podobno od trzynastu lat ojciec Łańcuch nie postawił stopy poza schodami swojej świątyni. Jako wyraz oddania dla Perelandra, Ojca Łask, Pana Pominiętych, przykuł się do ściany wewnętrznego sanktuarium żelaznymi kajdanami bez zamka i kluczy oraz zapłacił medykusowi, by ten w obecności tłumu świadków wyłupił mu oczy.
Chociaż wiadomo było, że ojciec Łańcuch jest ślepy, w dodatku miał przepaskę na oczach, Locke przysiągłby, że odwrócił się w stronę jego i Złodziej mistrza, gdy szli przez plac.
Kiedy Złodziej mistrz zaczął wchodzić po świątynnych schodach, starał się głośno stukać obcasami o stopnie, sygnalizując swoją obecność.
Kapłan niepewnie ruszył po schodach ku Locke’owi, wlokąc za sobą podzwaniające łańcuchy. Zakapturzeni chłopcy strzegący skarbonki spojrzeli na niego, ale nic nie powiedzieli.
Złodziej mistrz lekko ścisnął ramię Locke’a, a potem z entuzjazmem pchnął go w górę schodów, w stronę Bezokiego Kapłana. Kiedy odziani w biel chłopcy mijali go, niosąc pobrzękującą, miedzianą misę, Złodziej mistrz wrzucił do niej mały, skórzany mieszek, rozłożył szeroko ręce i skłonił się z typową dla siebie wężową teatralnością. Kiedy Locke widział go po raz ostatni, przemierzał szybkim krokiem Dzielnicę Świątynną, radośnie poruszając krzywymi rękami i kościstymi ramionami; tak chodzić mógł tylko człowiek wyzwolony.
Sanktuarium świątyni Perelandra było zatęchłą, kamienną komnatą z kałużami stojącej wody na posadzce. Nadjedzone przez pleśń gobeliny na ścianach rozpadały się w szybkim tempie na pojedyncze włókna. Oświetlała ją tylko poświata nibyzmierzchu i pozbawione przekonania wysiłki matowobiałej kuli alchemicznej, która przysiadła chwiejnie nad stalową płytą przykuwającą Bezokiego Kapłana do ściany sanktuarium. Locke zobaczył w tylnej ścianie przejście przesłonięte kotarą i nic poza tym.
Młodzieńcy w szatach odstawili miedziany kociołek i podeszli do jednego z gobelinów. Wspólnie odgarnęli go na bok i pociągnęli za ukrytą dźwignię. Jakiś potężny mechanizm zazgrzytał w ścianach sanktuarium i podwójne drzwi wychodzące na schody świątynne zaczęły się zamykać do środka. Kiedy ich skrzydła zsunęły się ze zgrzytem kamienia o kamień, alchemiczna kula nagle rozbłysła jaśniej.
Bezoki Kapłan przyklęknął. Większość łańcucha zebrała się wokół niego w małe, stalowe kopczyki.
Kiedy ojciec Łańcuch ukląkł, znalazł się w przybliżeniu czoło w czoło z Lockiem. W odpowiedzi na przywołujący gest chłopiec podszedł bliżej i czekał. Kapłan zmarszczył nos.
Locke był na wpół zaniepokojony, na wpół rozbawiony. Rysy ogorzałej twarzy Łańcucha wyciągnęły się i kapłan otworzył usta w błogim wyczekiwaniu.
Po tych słowach Łańcuch szarpnął głowę do tyłu, a Locke odskoczył. Brzęknęły łańcuchy. Kapłan podniósł skute ręce do przepaski i zerwał ją zamaszystym gestem. Locke cofnął się, nie bardzo wiedząc, jak będą wyglądać oczodoły ślepca, ale oczy kapłana były całkiem normalne - Łańcuch wręcz zmrużył je z bólem i potarł kilka razy, krzywiąc się w oślepiającym blasku alchemicznej kuli.
Locke wytrzeszczył oczy i po raz drugi tej nocy rozdziawił usta jak półgłówek, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Za jego plecami zakapturzeni chłopcy zaczęli chichotać. Locke zmarszczył podejrzliwie brwi.
Chłopcy w kapturach podeszli pospiesznie i zrobili z kajdanami kapłana coś, za czym Locke nie nadążył wzrokiem: kajdany się otworzyły i opadły z brzękiem na podłogę. Łańcuch ostrożnie roztarł skórę; była biała jak mięso świeżej ryby.
Ubrani na biało chłopcy odrzucili kaptury i Locke zobaczył bliźniaków najwyżej dwa lata starszych od niego, za to o wiele mocniej zbudowanych. Mieli oliwkową cerę i czarne włosy prawdziwych Camorryjczyków, i tylko identycznie długie, haczykowate nosy stanowiły pewną anomalię. Z uśmiechem złapali się za ręce i jednocześnie się ukłonili, zginając się w pasie.
Uśmiechając się szyderczo i gestykulując obelżywie, bliźniaki podbiegły do drzwi za zasłoną i zniknęły za nią. Locke słyszał ich kroki ginące gdzieś na schodach. Ojciec Łańcuch wskazał mu miejsce obok miedzianej skarbonki.
Locke spróbował przechylić skarbonkę: wytężył wszystkie siły - i zrozumiał, dlaczego Calo i Galdo woleli wspólnie dźwigać ciężar. Łańcuch pchnął kociołek przy podstawie i zawartość wreszcie wysypała się na podłogę, obok Locke’a.
- Jesteś kapłanem tego... Trzynastego?
- W rzeczy samej. Kapłanem złodziei i kapłanem-złodziejem w jednej osobie. Takim samym, jakimi Calo i Galdo zostaną pewnego dnia, i jakim ty możesz być, o ile się okażesz wart tych groszy, które za ciebie zapłaciłem.
Łańcuch wyszczerzył zęby, jakby opowiedział sprośny żart. Locke zadrżał.
Łańcuch zręcznie wsunął ząb z powrotem do rudej sakiewki, a potem powiesił ją na szyi Locke’a na cienkim sznurku.
Łańcuch spojrzał na Locke’a w taki sposób, że ten poczuł się mniejszy tylko dlatego, że próbował protestować. Wiercił się niespokojne i bawił znakiem śmierci.
Locke spojrzał na niego sponad stosików monet. Oczy miał jak wielkie spodki. Zbierało mu się na płacz.
Brodaty kapłan popukał się dwoma palcami w skroń, a potem uśmiechnął szeroko i postukał palcami w zęby.
Jego badawcze spojrzenie spoczęło znowu na Locke’u, a chłopiec domyślił się, że powinien coś powiedzieć.
Policzki Locke’a poczerwieniały. Zagapił się na swoje palce.
Ambicja
Mogę uśmiechać się i zamordować,
Gdy się uśmiecham; i zawołać „Zgoda!”
Temu, od czego serce moje krwawi;
I udanymi łzami rosić lico,
I rysy zmieniać na każdą sposobność.
Szekspir,Król Henryk Szósty, cześć trzecia*
(przeł. M. Słomczyński)
Gra z Donem Salvarą
Główna zasada Locke’a Lamory brzmiała tak: dobra gra wymaga trzech miesięcy planowania, trzech tygodni prób i trzech sekund, żeby zaskarbić sobie lub raz na zawsze stracić zaufanie ofiary. Tym razem w ciągu tych trzech sekund zamierzał dać się poddusić.
Locke klęczał, a stojący za nim Calo trzy razy owinął mu wokół szyi konopny sznur. Chropowata linka robiła wrażenie i musiała zostawić na gardle Locke’a bardzo wiarygodne zaczerwienienie. Zdawał sobie sprawę, że żaden prawdziwy camorryjski zabójca (dostatecznie dorosły, by chodzić na dwóch nogach), nie dusiłby ofiar niczym innym, jak tylko jedwabiem lub drutem (lepiej nadawały się do zmiażdżenia tchawicy). Gdyby jednak Don Lorenzo Salvara zdołał odróżnić w okamgnieniu udawane duszenie od prawdziwego, i to z odległości trzydziestu kroków, znaczyłoby to, że źle ocenili człowieka, którego zamierzali obrabować, i cała gra nie miała najmniejszych szans powodzenia.
Znajdowali się przy końcu ślepego zaułka za starą świątynią Pomyślnych Wód; gdzieś za wysoką, otynkowaną ścianą było słychać modlitewne wodospady świątynne. Locke jeszcze raz chwycił za niegroźną pętlę sznura na szyi i zerknął na konia, który się na niego gapił. Stał parę kroków dalej, objuczony bogatym ładunkiem towarów kupieckich. Biedne, durne zwierzę zostało ułagodzone - w mlecznobiałych powłokach jego nieruchomych oczu nie było ani ciekawości, ani strachu. Nie przejąłby się, gdyby ktoś naprawdę dusił Lamorę.
Mijały cenne sekundy. Słońce wisiało wysoko i świeciło jasno na niebie. Wypaliło chmury. Brud zaułka przywarł do nogawek spodni Locke’a jak mokry cement. W pobliżu, w tym samym gnoju, leżał Jean Tannen, a Galdo udawał (przeważnie), że kopie go w żebra. Przez ostatnią minutę wywijał z entuzjazmem nogami - tak samo długo, jak jego brat-bliźniak dusił Lamorę.
Don Salvara miał lada chwila minąć wylot zaułka i - zgodnie z idealnym scenariuszem - popędzić na ratunek Locke’owi i Jeanowi, by uwolnić ich od „napastników”. Jak tak dalej pójdzie, uratuje ich co najwyżej od nudy.
Wszystko szło prześlicznie tego ranka, w czasie prób przed właściwym przewałem, nawet mimo drażliwości naturalnej dla młodego złodzieja, któremu wreszcie przydzielono rolę w pierwszym wielkim skoku.
- Oczywiście, do cholery, że wiem, gdzie mam być, gdy się zacznie akcja - jęknął Pędrak. - Przesiedziałem na dachu tej świątyni więcej czasu niż w łonie mojej przeklętej matki!
Jean Tannen zanurzył prawą rękę w ciepłej wodzie kanału. W lewej trzymał kwaśne, bagienne jabłko, z którego właśnie odgryzł kolejny kęs. Przednia część nadburcia płaskodennej barki świetnie się nadawała na wypoczynek o poranku, gdy światło miało barwę rozwodnionego wina. Było na niej dość miejsca, by Jean ze swoim stukilogramowym ciałem, brzuchem jak beczułka, ciężkimi ramionami, krzywymi nogami i całą resztą mógł się wygodnie wyciągnąć. Poza nim na pustej barce znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba (która odwalała całą robotę) - Pędrak, chudy jak patyk dwunastolatek z bujną czupryną, który trzymał drąg sterowy na rufie.
Na brunatnych wodach kanału mijały ich inne barki, ciężko wyładowane przeróżnymi towarami, począwszy od beczułek z piwem, a kończąc na ryczących krowach. Pędrak kierował ich na północ głównym kanałem handlowym Camorry, przez Via Camorrazza, w stronę Ruchomego Targu. Wokół nich ospałe miasto budziło się do życia.
Pochyłe szare czynszówki z wypolerowanego przez wodę kamienia wypluwały mieszkańców na światło słoneczne i narastający letni skwar. Trwał parthis, co oznaczało, że nocna rosa, skroplona na murach, wygotuje się z budynków jako zawiesista mgła i wkrótce zniknie w białym żarze bezchmurnego, wczesnego popołudnia.
Jean wskazał miejski beczkowóz, który zatrzymał się na bulwarze nad kanałem, żeby odebrać długi, ciemny strumień szamba z górnego okna publicznej piwiarni. Wozy ciągnęli drobni kryminaliści, których przewiny były zbyt małe, żeby zasługiwali na uwięzienie w Pałacu Cierpliwości. Przykutych do wozów i skulonych pod rzekomą ochroną długich, skórzanych peleryn, wypuszczano co rano, by do woli cieszyli się słońcem - w chwilach wolnych od przeklinania wątpliwej celności kilku tysięcy Camorryjczyków opróżniających nocniki.
Pędrak potrząsnął głową, jak pustą sakiewką. Desperacko szukał w myślach czegoś, co mógłby powiedzieć jak spokojny i pewny siebie mężczyzna, bo wyobrażał sobie, że tacy właśnie są Jean i pozostali Niecni Dżentelmeni. Ale u większości dwunastolatków język dalece wyprzedza umysł.
Pędrak westchnął.
Po lewej mijali rząd wysokich nadbrzeżnych kantorów, pyszniących się lakierowanym drewnem, jedwabnymi markizami, marmurowymi fasadami i innymi ostentacyjnymi wykończeniami. Tutaj, wśród tych dwu- i trzypiętrowych budynków pieniądze i władza głęboko zapuściły korzenie: był to Bulwar Harpagona, najstarsza i najbogatsza dzielnica finansowa na kontynencie, równie wpływowa (i równie wyrafinowana w dziedzinie rytuałów) jak szklane wyżyny Pięciu Wież, na których książę i Wielkie Rody izolowali się od miasta, którym władali.
Dwa łuki ze staroszkła spinały brzegi Via Camorrazza w samym środku Bulwaru Harpagona: wysoka i wąska kocia kładka dla ruchu pieszego i niższy, szerszy most dla wozów. Idealnie gładki blask obcego szkła do złudzenia przypominał płynny diament, delikatnie wygięty przez gigantyczne dłonie i pozostawiony nad kanałem, by stężał. Na prawym brzegu znajdowała się Fauria, zatłoczona wyspa z wielopiętrowymi kamiennymi domami i ogrodami na dachach. Drewniane koła ubijały pianę przy brzegu, wciągając wodę w sieć koryt i akweduktów, które krzyżowały się ponad ulicami Faurii na każdym poziomie.
Pędrak pchnął barkę ku chybotliwemu pomostowi pod kładką. Z bladego i wąskiego cienia łuku wyskoczył na pomost mężczyzna ubrany (podobnie jak Pędrak i Jean) w poplamione olejem skórzane spodnie i zgrzebną bawełnianą koszulę. Kolejny nonszalancki skok sprowadził go na barkę, która ledwie zakołysała się pod jego ciężarem.
Locke był mężczyzną średnim pod każdym względem - średniego wzrostu, średniej budowy ciała, o średnio ciemnych włosach przyciętych krótko nad twarzą, która nie była ani przystojna, ani szczególnie godna zapamiętania. Wyglądał jak typowy Therińczyk, chociaż może mniej śniady czy rumiany od Jeana czy Pędraka. W innym świetle mógłby ujść za bardzo opalonego Vadranina. Wyróżniały go wyłącznie jasnoszare oczy. Wyglądał na człowieka, którego bogowie stworzyli specjalnie po to, by pozostał niezauważony.
Usiadł po turecku przy lewym nadburciu.