Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gawęda historyczna o trzech pokoleniach wielkiej krakowskiej rodziny malarzy: Juliusza, Wojciecha i Jerzego Kossaków, mających trwałe miejsce w polskiej kulturze. Kossakowie malowali powstania narodowe, epopeję napoleońską, walki I wojny światowej. Autor znakomicie oddaje atmosferę kolejnych epok, przytacza liczne anegdoty, zdradza tajemnice dynastii Kossaków, która swój patriotyzm i umiłowanie ojczyzny wyraża nie tylko pędzlem. Klan Kossaków znany był także dzięki znakomitym piórom wnuczek Juliusza: Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Magdalenie Samozwaniec oraz kolejnym pokoleniom – m.in. Simonie Kossak.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Wstęp
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku w krakowskich sklepach z antykami można było przebierać w obrazach Jerzego Kossaka, zdarzały się i płótna z podpisem Wojciecha. Trafiały na rynek, znikając ze ścian mieszczańskich salonów, bo ludzie, dla których dom bez obrazu Kossaków nie zasługiwał na swe miano, zmuszeni byli je sprzedawać, by żyć.
To był niedobry czas dla Kossaków. W Muzeum Narodowym w Krakowie eksponowano tylko jedną akwarelę Juliusza. A o tym, żeby płótna Wojciecha i Jerzego wyciągnąć z magazynów, nie było mowy nawet po politycznej odwilży. Krytycy, już bez lęku preferując abstrakcję, krzywili się na twórczość Kossaków. Wtedy nie wypadało lubić realistów.
Ludzie z mojego otoczenia znali osobiście Wojciecha i Jerzego. Ich relacje, pozbawione stronniczości, uchroniły mnie przed błędami odruchów stadnych. W 1967 roku trzymałem w ręku Wspomnienia Wojciecha Kossaka, z ilustracjami autora, w krakowskim antykwariacie przy Sławkowskiej. Pół wieku wcześniej przenikliwy Ostap Ortwin po lekturze tych Wspomnień ogłosił, że współtwórca Panoramy Racławickiej ma talent pisarski. Potwierdzam. A i czytelnicy po lekturze tej książki będą tego pewni.
O Kossakach, zepchniętych niegdyś na margines, trzeba pisać. Tu zaglądamy do nich od kuchni. Już jako uczeń Liceum Sztuk Plastycznych pieniądze za malowanie szyldów zamieniałem na białe kruki: Przewodnik: Kraków... Karola Estreichera młodszego, kalendarze krakowskie Józefa Czecha, Mały Rzym Juliusza Stanisława Harbuta, Domy krakowskie Adama Chmiela, Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych Krajów Słowiańskich – trzeba było przecież sprawdzić, na czym Kossakowie spali, co i ile jedli, skąd sprowadzali farby, czego się obawiali, kto ich chronił, ile kosztował bilet do teatru... Około 2000 roku podzieliłem się tą wiedzą z głośną reżyserką, mającą w planach sagę rodu Kossaków. X Muza, wiadomo, jest chimeryczna – z serialu wyszły nici. Ale pozostały sterty materiału – w sam raz na książkę.
Marek Sołtysik
Przedwiośnie 2017
Widok z góry
Jest rok 1861. Warszawa, piękne kwietniowe popołudnie. Na zardzewiały balkonik kamienicy w stylu cesarstwa, stojącej na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, wyszli dwaj czteroletni bracia bliźniacy. Rodziców nie było w domu; chłopcy, według relacji Wojciecha, zostali sami. A może był w mieszkaniu chociaż ktoś ze służby? „Raptem – wspomina Wojciech – od placu Trzech Krzyży doszedł nas jakiś dziwny hałas; tętent koni po bruku i przeciągłe jakieś wrzaski, skandowane wystrzałami. (...) Pusty przed chwilą Nowy Świat pełen, aż het ku Wiejskiej, jakichś dziwnych jeźdźców”.
Dalej następuje realistyczny opis dzikiej, choć umundurowanej, kozackiej sotni – ale wszystko to mamy na obrazie Wspomnienie z lat dziecinnych Wojciecha Kossaka. Trzydziestojednoletni artysta z rozmachem i siłą sugestii wyraził na płótnie nastrój grozy i okrutną szarżę Kozaków na bezbronnych przechodniów... Po latach namalował replikę tego dzieła.
Wojciech – postać najbarwniejsza w artystycznej dynastii Kossaków – znalazł się w Warszawie, gdy miał trzy lata. Urodził się w Paryżu 31 grudnia 1856 roku kwadrans przed północą. Fortuna mu sprzyjała i tylko na chwilę odwróciła od niego uśmiechniętą twarz.
Bliźniaczy brat Wojciecha, Tadeusz, przyszedł na świat kilkanaście minut później, już w roku następnym, pod mniej szczęśliwą gwiazdą. Kiedyś tu do niego wrócimy, ale na razie przenosimy się na ziemie polskie. I trudno nam dociec, od kiedy Kossakowie są już w Warszawie – od dwóch miesięcy czy dłużej?
Juliusz, głowa rodziny, tęgi artysta malarz i wyśmienity ilustrator, opuścił Paryż z żoną i dziećmi, żeby w Warszawie objąć szefostwo artystyczne znanego periodyku, „Tygodnika Ilustrowanego”.
Według zapisków rodzinnych Kossakowie znaleźli się w Warszawie 27 lutego 1861 roku, dokładnie w dniu, w którym w warszawskie bruki wsiąkała krew pięciu Polaków poległych od rosyjskich kul. Dramat i zarzewie powstania styczniowego wyszły im na spotkanie.
Ale wiedzieli, dokąd przybywają. Od manifestacji przed kościołem Karmelitów na Lesznie 27 listopada przeszłego roku aż do tej chwili nie było dnia bez pochodów wolnościowych i pieśni, potem – 2 marca 1861 roku – pogrzeb pięciu poległych. 8 kwietnia znowu wielka manifestacja i dwustu zabitych. Oto młodego małżeństwa z małymi dziećmi pierwsze zetknięcie z krajem...
Jest i inna wersja, prasowa. Gazetom we wszystkim nie warto wierzyć, jednak coś być musiało na rzeczy, skoro „Czas” cofa nas o cztery miesiące, już 15 października informując o przybyciu Kossaków do Warszawy. Zdaje się, że to na parę dni przyjechał wówczas pan Juliusz sam, podpisał kontrakt z „Tygodnikiem Ilustrowanym”, a prasa, żyjąca z nowinek... wiadomo.
Od wspomnianego 8 kwietnia wojsko już obozowało na ulicach Warszawy, w kościołach odbywały się nabożeństwa aż do 16 października, kiedy to dwa dni po ogłoszeniu stanu wojennego trzeba było zamykać kościoły.
Juliusz Kossak. Fotografia autorstwa Walerego Rzewuskiego, przyjaciela artysty, 1890 r.
Oko w oko z Grottgerem
Było to w roku 1865 albo szóstym. Tu w Warszawie, do pracowni mojego ojca (...) wszedł młody p o w s t a n i e c, bo takim go w moich oczach dziecka, które ich tylu widziało, pojąłem. Smukły, żywy, z piękną głową o profilu drapieżnego ptaka, a pięknych, łagodnych oczach czarnych, w burce i świtce powstańczej wszedł jak wcielenie młodości dziarskiej i bitnej”.
Już było po wszystkim – minęły dwa lata od upadku powstania. W pamięci zostały trupy, zsyłki, kobiety w czarnych sukniach. Wojciech Kossak, który to wspomina jako mężczyzna dojrzały, tytan pracy, a przy tym lew salonowy, stary koń (znaczy bywalec elitarnego klubu końskiego), smakosz i sybaryta, miał wtedy pięć albo sześć lat i nie mógł wiedzieć, że Artur Grottger (który umrze w roku 1867 jako trzydziestolatek), znakomity rysownik, piewca powstania styczniowego, tylko moralnie wspierał narodową epopeję, a o bitwę nawet się nie otarł, już nie mówiąc o belgijskim karabinku. Bo też broń służyła mu jedynie jako rekwizyt do rysowania Wojny, Lithuanii i dwóch cyklów Warszawa; sam sobie również służył za model – i dlatego do dziś niejeden utożsamia wizerunek powstańca z jego osobą.
Wydaje się, że Grottger wpadł na chwilę do warszawskiej pracowni Juliusza Kossaka po definitywnym opuszczeniu Wiednia, gdzie pozostawił całe pękate teki szkiców, studiów i wykończonych rysunków... na spłaty dla wierzycieli. Zrujnowany finansowo, z policzkami w suchotniczym żarze, może przyszedł, żeby usłyszeć ludzkie słowo albo po prostu prosić przyjaciela i swego pierwszego nauczyciela o jakąś pożyczkę. Przed nim był jeszcze najwyżej rok czynnego życia, w tym romans, jakże burzliwy, z piętnastoletnią Wandą Monné, zerwanie przez nią zaręczyn. I koniec. Śmierć w sanatorium w Amélie-les-Bains.
Dygresja niech przypieczętuje tragizm żywota wybrańca muz: Grottger umierał nie na rękach ukochanej, lecz Marcelego Krajewskiego, przyjaciela. Dopiero kiedy już było po wszystkim, skądś wyłoniła się Wanda Monné i zajęła się sprowadzeniem ciała artysty na cmentarz Łyczakowski we Lwowie. W ten sposób mogła często bywać na grobie, ozdobionym rzeźbą Parysa Filippiego – piewcy powstania, niebawem samobójcy – a choć rychło wyszła za mąż za malarza Młodnickiego, do końca długiego życia, otoczona wnukami, „robiła” za wdowę po sławnym Grottgerze.
Ale teraz wróćmy do wspomnień Wojciecha Kossaka: „bezpośrednio po wejściu (...) zobaczyłem tego gościa w ramionach mojego ojca (...), tych dwóch kochanych ludzi. Jak fizycznie przedstawiali obaj pyszne okazy naszej rasy, tak i polskimi były ich serca. Taka radość była w oczach mojego ojca, a takie przywiązanie i głęboka czułość w zachowaniu się powstańca, że to już wystarczyło, żeby ta wizyta utrwaliła się w mojej pamięci na zawsze”.
A więc chłopiec, który podpatruje ojca malarza i sam próbuje w malowaniu swych sił, nagle widzi Grottgera, twórcę takiego oto wstrząsającego kartonu: „Ksiądz zamykający drzwi skasowanego przez Moskali kościoła polskiego ma tonsurę obandażowaną, bo był kapelanem w oddziale albo Bosaka [Hauke-Bosaka], albo Kruka jakiego [Kruka Heidenreicha]. A ruch ręki obracającej ogromnym kluczem ma tyle wściekłości i mocy, jak gdyby go wkręcał w gardziel carską”, wspomina po latach. Czy to nie znak? Wskazówka, jak swoich bohaterów powinien malować? Już za kilkanaście lat powstaną Raszyn i Olszynka Grochowska, płótna, gdzie widać siłę, energię – i gdzie jest realizm połączony z romantyzmem. To wszystko Wojciechowi wszczepił Artur Grottger – ujrzany przez pryzmat dzieł i w najbliższym miejscu, w domu.
Trudno być polskim malarzem
Dziecko, wiadomo, odbiera wrażenia, ale nie zbiera informacji o przedmiocie zainteresowania, a zwłaszcza fascynacji. A jeśli dziecko jest wrażliwe, jego odczucia potęguje narastająca siła wyobrażeń. I dziecko po latach, czyli Wojciech Kossak, dojrzały mężczyzna, powie – to jego słowa – jak malarz o malarzu, polski o polskim: „Grottger będzie w sacro sanctum, gdzie królowie ducha polskiego, tam gdzie Mickiewicz, Chopin, Słowacki (...) bo Grottger to symbol energii narodu i mocy wobec katów i gnębicieli. Nie skarży się z dymem pożarów, nie błaga płaczliwie Pana Boga o zmiłowanie. Jest buntowszczykiem pięści wprawdzie bezbronnej, ale potężnej”.
To znaczy, że polskość ma tu zasadnicze znaczenie. On sam, Wojciech, w idealizowanym wizerunku – podobnie jak idealizował Grottgera – widział, czy raczej widziałby siebie takim królem-duchem. Twórca Olszynki, Krwawej Niedzieli, a u zmierzchu życia Sowińskiego w okopach Woli, lekkim ruchem odsuwał całe płachty reprezentacyjnych płócien, które malował dla cesarza niemieckiego (że dla Franciszka Józefa to mniejsza, bo całą elegancką świtę, otoczenie kronprinza, portretowało i obsługiwało kilkanaście świetnych polskich pędzli, na czele z portrecistą dworskim Tadeuszem Ajdukiewiczem – fuksem „urzędującym” w przeogromnej pracowni po wielkim Makarcie – i z Arturem Grottgerem, tak, tak...), żeby pokazać się najpiękniej i w patriotycznej pozie.
Grottger, o trzynaście lat młodszy od Juliusza Kossaka, był jego pierwszym uczniem. Kto ich znał ze Lwowa, dodawał: uczniem ukochanym.
Grottger, pokonany przez chorobę, spoczął we Lwowie. Gdy trzydzieści dwa lata po uczniu, po długim dobrym życiu, umarł we śnie Juliusz Kossak, wszyscy w Krakowie mieli pewność, że ten słoneczny człowiek i wielki artysta spocznie na Skałce. Zabalsamowany i w podwójnej metalowej trumnie, czekał na eksportację w pracowni w Kossakówce. W końcu jakiś prezydent miasta, o którym dziś nikt nie pamięta, postawił weto. W lutowy dzień w końcu nie na Skałkę, lecz na Rakowice szedł kondukt przez Kraków, a latarnie były pozasłaniane kirem na znak żałoby całego miasta.
Wojciech Kossak po pogrzebie wrócił szybko do Berlina, gdzie miał robotę u cesarza.
Miesiąc po śmierci ojca (nazywanego w domu Preziem, z racji pełnionej dożywotnio funkcji prezesa Koła Artystyczno-Literackiego) pisał do żony, swojej „Maniuchny najdroższej”: „Śnił mi się Prezio, czerstwy i piękny, w świetnym humorze, zaraz Go się spytałem, czy ta formalina mu nie zaszkodziła. Prezio drogi zrobił taką minę niedbałą, jak po wypiciu nafty: – Doskonale, nic nie czuję. – Potem długo mnie ściskał i przy sobie trzymał”.
Źródła ilustracji
Fotografie z prywatnego archiwum Rafała Podrazy: 9.