42,99 zł
14 osób interesuje się tą książką
Wszechstronny poradnik gospodarza programu Kot z piekła rodem. Jackson Galaxy pokazuje, w jaki sposób zrozumieć kocie zachowanie i uczynić kota zdrowym i szczęśliwym.
Mojo to pewność siebie, którą kot przejawia, gdy czuje się swobodnie i może się zachowywać w zgodzie ze swoimi instynktami. Gdy pewności siebie brak, pojawiają się problemy: agresja, lękliwość, załatwianie się poza kuwetą. Pomoc w odkryciu i wykorzystaniu kociego mojo – oto misja Jacksona Galaxy.
Ta książka to fascynująca podróż po kocim świecie, a także skarbnica wiedzy na temat opieki nad mruczkami. Od zapewnienia kociętom właściwego startu w sensie społecznym do troski o seniorów, Kocie mojo prezentuje całe spektrum fizycznych i emocjonalnych potrzeb kotów – podejmuje tematy takie jak pielęgnacja, żywienie, zabawa czy bezstresowe wizyty u weterynarza.
Pozycja obowiązkowa dla każdego odpowiedzialnego opiekuna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 414
Książkę tę dedykuję Barry’emu:
nauczycielowi, człowiekowi pełnemu empatii, uzdrowicielowi, geniuszowi komiksu, wyjątkowi od zasad,
kociarzowi, przyjacielowi wszystkich stworzeń.
Potwornie Cię tutaj brakuje.
Oby podróże w czasie przywiodły Cię z powrotem do nas.
Doskonale pamiętam, jak zwróciłem się do Mikel Delgado, osoby bardzo zajętej (pracującej jako niezależny konsultant i piszącej doktorat), o pomoc przy mojej nowej książce. Wyjaśniłem, że chodzi jedynie o opracowanie i redakcję – zebranie wszystkiego, co na przestrzeni lat powiedziałem, sfilmowałem, nagrałem, napisałem o kotach i ich świecie. Przecież to nic trudnego, prawda? Obecnie swój wolny czas poświęcam nowemu hobby, a mianowicie szukaniu oryginalnych sposobów na błaganie jej o wybaczenie. Kocie mojo stało się książką wymagającą mnóstwa pracy, miłości i czasu – niemal 18 miesięcy. Jednocześnie nagrywałem dwa różne programy telewizyjne, przeprowadzałem Jackson Galaxy Foundation przez trudny pierwszy rok i mierzyłem się z osobistymi tragediami.
Tego wszystkiego nie dałbym rady zrobić w pojedynkę. Chciałbym podziękować niżej wymienionym osobom, z których część pracowała bezpośrednio nad książką, część aktywnie ją wspierała, a część po prostu zapewniała mi miejsce, gdzie mogłem przez chwilę poświrować. Przypominają mi one, że miłość do zwierząt jest czymś zdecydowanie wartym wysiłku. A ich wkład w powstanie tej książki stał się klejem w grzbiecie i atramentem na papierze. „Dziękuję” to stanowczo za mało – choć zawsze to jakiś początek.
Przede wszystkim dziękuję Teamowi Mojo – Mikel Delgado, Bobby’emu Rock i Jessice Marttila: jedną z wielu rzeczy, których się nauczyłem podczas tej epickiej podróży, jest to, że wizja zabierze cię tylko do podnóża góry; aby się dostać na szczyt, potrzebne są wiara, silna wola i pokora wobec rzeczonej góry. Razem rozbijaliśmy obóz coraz wyżej. Zarywaliśmy noce niczym studenci pierwszego roku (nasze ciała i umysły w sposób brutalny przypominały nam, że zdecydowanie nie jesteśmy już studentami), ślęcząc nad każdym słowem, każdym obrazkiem, kreśląc łuk i nie pozwalając mu się zawalić pod ciężarem czasu, wątpliwości innych ludzi i moich wygórowanych ambicji (a czasem logiki).
Wasze niesłabnące zaangażowanie nie pozwoliło mi ugiąć się przed mieszkającym pod moim łóżkiem potworem, namawiającym mnie, bym odpuścił. Spokojnie mogę powiedzieć, że to dzięki wam ta książka w ogóle ujrzała światło dzienne. Macie ogromny talent i wielkie oddanie wobec tej wizji, a wasza miłość do zwierząt przetrwa próbę czasu.
Joy Tutela – dziękuję ci za to, że od początku widziałaś we mnie nie szalonego kociarza/muzyka/osobowość telewizyjną, ale pisarza, w którego uwierzyłaś. Cztery książki później cieszę się, że ty (i David Black) nadal we mnie wierzycie. Za każdą chwilę, kiedy musiałaś gasić pożar, podnosić mnie na duchu i zapewniać, że ta książka okaże się pomocna dla kotów i ich ludzi, solennie obiecuję: następnym razem, kiedy powiem: „Mam dla ciebie książkę”, dam sobie przyłożyć kijem baseballowym w rzepki. A potem zrobimy to raz jeszcze… prawda?
Jestem wdzięczny zespołowi w TarcherPerigee i Penguin Random House – Joannie Ng, Briannie Yamashita, Sabrinie Bowers i Katy Riegel: dzięki rzetelnie opracowanemu tekstowi tej książki i niesamowitej szacie graficznej świat dowie się o kocim mojo – to dla mnie zawsze zaszczyt, że mogę składać swoje słowa w wasze ręce. Saro Carder – wiem, że to był dla nas obojga prawdziwy test. Dziękuję, że jak zawsze mnie wspierałaś.
Nasz wspaniały zespół artystów rozproszony jest po całym świecie. To Osnat Feitelson, Emi Lenox, Franzi Paetzold, Sayako Itoh, Omaka Schultz, Brandon Page, Kyle Puttkammer i Scott Bradley. Dziękuję wam za to, że z zapałem rzuciliście się w wir pracy i pomogliście stworzyć spójny portret naszego kota mojo i jego mojofikowanego świata.
Lori Fusaro, twoje zdjęcia zawsze potrafią doskonale uchwycić nas i nasze relacje ze zwierzętami. Nieważne, ile razy na nie patrzę, zdjęcie, które zrobiłaś mnie i Velourii, pozostanie testamentem prawdziwej miłości jeszcze długo po naszym odejściu z tego świata. Nie znam słów, którymi mógłbym wyrazić swoją wdzięczność.
Minoo – dziękuję ci za to, że jesteś strażniczką mojego serca i rozsądku, partnerką we wspólnej misji. Dziękuję, że jesteś przy mnie, nawet gdy dzielą nas kilometry. A ten kij, który daję Joy? Następnym razem, kiedy powiem, że chcę napisać książkę, ty także weź porządny zamach.
Mojemu bratu Marcowi dziękuję za to, że w chwili niewyobrażalnej straty zjawił się na pokładzie i pokierował statkiem Mojo – dzięki czemu udało mu się przetrwać straszliwy sztorm. Jestem ci za to dozgonnie wdzięczny. Twoja wiara uchroniła mnie przed katastrofą.
Dziękuję swojej zwierzęcej rodzinie – Mooshce, Audrey, Pashy, Velourii, Caroline, Pishi, Lily, Gabby, Sammy’emu, Eddiemu, Erniemu, Oliverowi, Sophie (kolejność przypadkowa, dzieciaki!) – za bezustanne przypominanie o tym, dlaczego to robimy, i za codzienną porcję czystej miłości.
Ojcu i całej mojej dużej ludzkiej rodzinie dziękuję za miłość, którą mnie darzą podczas mojej ciągłej nieobecności. Dzięki światłu, które mi wysyłacie, zawsze docieram bezpiecznie do celu.
Wyrazy wdzięczności dla Stephanie Rasband za to, że dzięki niej zachowuję odpowiedni rozmiar i odpowiednie podejście do siebie i świata.
RDJ i The Fam – dziękuję, że przypominacie mi, iż to nie ja dzierżę kierownicę, i że kochacie mnie, pasażera bezradnego i oszalałego.
Dziękuję mojej rodzinie z Discovery/Animal Planet za niegasnące wsparcie i głoszenie mojo.
Sandy Monterose, Christie Rogero i nasz coraz większy zespół pracowników i wolontariuszy w Jackson Galaxy Foundation – dziękuję za wasze oddanie misji odkrycia mojo u każdego kota, który tego potrzebuje, i u każdego człowieka, który pomaga temu kotu.
Ivo Fischer, Carolyn Conrad, Josephine Tan i zespoły w WME Entertainment, Schreck, Rose, Dapello & Adams oraz Tan Management – dziękuję za to, że jak zawsze odpieraliście barbarzyńców u bram.
Sieno Lee-Tajiri i Toast Tajiri, dziękuję wam za to, kim jesteście i co zapewniacie naszej firmie, naszej wizji i mnie.
Szczególne podziękowania dla wspaniałego i coraz liczniejszego zespołu Jackson Galaxy Enterprises za entuzjazm i oddanie wizji mojo; dla Susie Kaufman za jej niewiarygodną błyskotliwość i Julie Hecht za przemyślane uwagi dotyczące świata psów.
Pierwsze, co zazwyczaj robię w takiej chwili, to dzwonię do mamy i odczytuję jej powyższą listę. Nieważne, czy to przyzwyczajenie, czy przesąd, ale dla mnie książka nie jest skończona, nim nie uzyskam jej aprobaty. Przy okazji mama zawsze zadaje mi pytanie, czy zdaję sobie sprawę, jak wielkie mam szczęście, następnie oświadcza, że zasługuję na tych wszystkich wspaniałych ludzi, którzy mnie otaczają.
Tak, uczę się – że jeśli się dobrze wsłucham, to zawsze cię usłyszę, że we wszechświecie nie ma pustki i że powinienem być za to wdzięczny. Uczę się radzić sobie z fizyczną utratą ciebie. Każdego dnia uczę się powstrzymywać swoje serce przed rozpadnięciem się na kawałki. Ale dzisiaj tego jeszcze nie umiem i moja książka już zawsze pozostanie niedokończona. I w końcu nauczę się także tego, że tak musi być.
Tęsknię za tobą, kocham cię i dziękuję za to, kim jestem.
Cykl spotkań w Ameryce Łacińskiej, mam przed sobą liczną i entuzjastyczną widownię w Buenos Aires. Przez ostatni rok przyzwyczaiłem się do korzystania z usług tłumacza w miejscach takich Malezja i Indonezja, a przed Buenos Aires odwiedziłem Bogotę i Mexico City. Tłumaczenie symultaniczne, kiedy widownia ma na uszach słuchawki, to prawdziwe błogosławieństwo, bo ludzie są wtedy z tobą – śmiech, głośne wciąganie powietrza i oklaski mają miejsce (oby) zaledwie sekundę do trzech później niż w wypadku tłumu mówiącego po angielsku.
Wracam myślami do roku 2002, kiedy siedziałem za biurkiem w Boulder w stanie Kolorado. Biurkiem tym była wielka płyta wiórowa wsparta na dwóch kozłach. W tamtym czasie miałem ochotę przekuć wszystko, co wiedziałem, w swoisty manifest. Po kilku latach pracy jako niezależny konsultant behawiorystyczny zrozumiałem, że zbyt mocno się staram przekazać swoim klientom wiedzę na temat wszystkich kotów, żebyśmy następnie mogli przejść do tego, w jaki sposób tę wiedzę wykorzystać do lepszego poznania ich kotów. W tamtym czasie – tak jak teraz, ale chyba w jeszcze większym stopniu – koty uważane były za nieprzeniknione. Tak dalekie od behawioralnego i empirycznego królestwa ludzi, że nie sposób znaleźć punkt zakotwiczenia dla tej relacji. Byłem pełen determinacji, aby go znaleźć.
Wcale nie chodziło mi o kwestie wygody. Przez dziesięć lat pracowałem w schronisku dla zwierząt i mocno się w to wszystko zaangażowałem. Zdecydowanie zbyt wiele kotów – miliony rocznie – było (i nadal jest) w schroniskach zabijanych. Raz za razem napotykałem barierę komunikacyjną w kształcie znaku zapytania, która stawała się płotem powleczonym drutem kolczastym uniemożliwiającym podtrzymanie bardzo wrażliwych i wątłych relacji. To „tajemnica” kociego zachowania – nieprzenikniona natura przepuszczana przez ludzką maszynkę zwaną ego i wyłaniająca się jako rzekoma zniewaga – zmuszała sfrustrowanych ludzi do oddawania kotów do schronisk albo nawet wyrzucania na ulicę. Próbowałem usunąć z płotu ten drut kolczasty, aby człowiek i zwierzę mogli się przy nim spokojnie spotkać i rozpocząć proces pogłębiania, a nie niszczenia łączącej ich więzi.
Jednym z punktów zakotwiczenia – tak zwanych haczyków – którego zacząłem używać w kontaktach ze studentami i klientami, była koncepcja „kota pierwotnego”: przekonanie, że kot, który leży ci na kolanach, w sensie ewolucyjnym niewiele się różni od swoich przodków (więcej na ten temat w rozdziale 1). Kot pierwotny reprezentuje wrodzone popędy, które od zawsze mają wpływ na zachowanie kota: potrzebę polowania, świadomość, że zajmuje się miejsce pośrodku łańcucha pokarmowego, oraz potrzebę posiadania i chronienia terytorium.
Zacząłem wierzyć, że wiele, o ile nie większość problemów moich kocich klientów (z wyłączeniem niezdiagnozowanych problemów zdrowotnych) sprowadza się do stresu terytorialnego. Kot pierwotny, przez większość czasu spokojnie przyczajony na samym dnie świadomości twojego kota, w sytuacji zagrożenia bezpieczeństwa terytorialnego wysuwa się na pierwszy plan. Nieważne, czy zagrożenie jest prawdziwe, czy nie. Jeśli kot je poczuje, niemal na pewno będzie musiał zareagować. To jednak za mało, aby poradzić sobie z symptomami, które sprawiają, że chodzimy poirytowani i rwiemy sobie włosy z głowy. Trzeba znaleźć przeciwieństwo tych lęków i sprawić, by ta cecha kota pierwotnego zdominowała lęki, a w końcu się z nimi rozprawiła.
Wróćmy do mojego prowizorycznego biurka: był późny wieczór, a ja walczyłem ze snem. Ryzyko, że padnę twarzą na klawiaturę, wynosiło w najlepszym razie fifty-fifty. Coś pisałem, docierało do mnie, że znajduję się w trybie zombie, po czym kasowałem niemal wszystko i zaczynałem raz jeszcze.
W pewnym momencie, kiedy przyłapałem się na odpływaniu, wstałem i zamiast próbować opisać tę pewność siebie, zacząłem się koncentrować na tym, jak ona wygląda. Przemierzając gabinet, uznałem, że znamionuje ją dumny krok. Ogon w górze na kształt znaku zapytania, uszy rozluźnione, źrenice nierozszerzone, wibrysy w pozycji neutralnej. Nie widać żadnego zagrożenia, nie uruchamia się tryb „walcz albo uciekaj”. Nie potrzeba żadnej broni ani radaru. Nie potrzeba wprowadzać kociego alertu DEFCON 1 i otwierać skrzynki z czerwonym przyciskiem, ponieważ ma się głębokie przekonanie, że na świecie dobrze się dzieje. Ten dumny krok nie był w żaden sposób udawany; to nie był produkt tego, w jaki sposób koty chcą, aby świat je postrzegał. Innymi słowy nie była to oznaka tupetu. To była pewność siebie, którą zapewnia jedynie świadomość, że ma się swoje miejsce na świecie. Kot nie musiał chodzić przez cały dzień z oczami wokół głowy ani się zastanawiać, czy to, co dzisiaj należy do niego, jutro nie zostanie mu odebrane. To instynkt mający swój początek w wibracji historii – komunikacji kwantowej – łączącej ze sobą koty na przestrzeni wieków. Haczyk, którego szukałem, to właśnie to uczucie, którego się doświadcza, kiedy jest się pewnym siebie właścicielem terytorium.
Sądziłem, że jeśli opiekunowie rozpoznają ten stan pewności siebie i zadbają o jego utrzymanie, to jakkolwiek wydaje się to uproszczone, uda im się odeprzeć większość „symptomów”, na które z takim rozgoryczeniem się skarżą, łącznie z przypadkami agresji i niepożądanego zachowania związanego z korzystaniem z kuwety. Gdy tak chodziłem po pokoju, próbując znaleźć sposób na zaprezentowanie tego dumnego kroku, z moich ust wydobyła się pierwsza głośna manifestacja fizyczności – entuzjastyczny refren piosenki jednego z moich muzycznych bohaterów, Muddy’ego Watersa: „I got my mojo working”.
Pojawił się haczyk i nie zamierzałem pozwolić mu uciec. Musiałem się dobudzić. Spryskałem twarz wodą. Poklepałem się po plecach – nauczył mnie tego kolega z liceum, żebym nie zasypiał podczas lekcji. Wyszedłem nawet w samym szlafroku na zimową noc w stanie Kolorado, częściowo po to, aby utrzymać swoje mojo, a częściowo po to, aby mieć świadomość tej chwili, którą wiedziałem, że będę chciał zachować w pamięci. I miałem rację; po latach wiem, że nie jest przesadą twierdzić, iż niemal we wszystko, co zbudowałem w imię pomocy kotom, zaangażowani byli ludzie rozumiejący, czym jest kocie mojo.
No dobrze, wróćmy do Buenos Aires, wróćmy do chwili rosnącej paniki i przerażenia. Stoję na scenie, zadaję widowni proste pytanie: „Ilu ludzi tutaj wie, co znaczy słowo »mojo«?” Ręce unoszą dwie, może trzy osoby – na pięćset. Zbudowałem swoją karierę na słowie, które prawie nikomu nic nie mówi.
Z powodu bariery językowej (a także dlatego, że ogarnięty paniką zapominam jakichkolwiek słów, nawet angielskich) nie mam wyboru i muszę im to zademonstrować. Jestem zmuszony cofnąć się do tamtej nocy w Boulder, jestem zmuszony do ponownego zaprezentowania tamtego haczyka; muszę znaleźć coś, co (a) przemówi do widowni i (b) tłumaczka zdoła przetłumaczyć. A jedyne, co mi przychodzi do głowy, to Gorączka sobotniej nocy.
Nie mam czasu się zastanawiać, jak fatalnie to wyjdzie, więc po prostu zaczynam odgrywać – trzymając się wiernie swoich nastoletnich wspomnień – pierwszą scenę filmu:
Słychać Stayin’ Alive zespołu Bee Gees. Kamera pokazuje brooklyński chodnik i fantastyczne buty w stylu lat siedemdziesiątych. Kieruje się w górę równie fantastycznych dzwonów, pokazuje jedwabną, rozpiętą na piersi koszulę, aż w końcu widzimy całego Johna Travoltę vel Tony’ego Manero. W jednej ręce trzyma puszkę z farbą, a w drugiej kawałek pizzy. I od butów aż do perfekcyjnej fryzury odkrywamy definicję dumnego kroku; Muddy Waters z pewnością z aprobatą kiwa głową, potwierdzając gdzieś we wspaniałych bluesowych zaświatach: Tony ma swoje mojo.
Na chwilę nieruchomieję i sprawdzam reakcję. Coraz szybsze tempo mówienia i ton głosu mojej tłumaczki, jak również pojawiające się na widowni znaczące uśmiechy, mówią mi, że widownia łapie, o co chodzi. Zaczynam więc naśladować chód Manero.
Tony zna się na rzeczy. W duchu mojo wie, że nie musi przekonywać samego siebie o swoim statusie. On. Po prostu. Zna się. Na rzeczy. Dziewczyny chcą być z nim, faceci chcą być nim. Najważniejsze jednak jest to, że Tony wie, iż Brooklyn należy do Tony’ego. I to się rozumie bez słowa, wyłącznie dzięki zmojofikowanej mowie ciała. Przez swój chód Tony nie musi niczego udowadniać. To po prostu manifestacja wewnętrznego poczucia, że to twoje miejsce i że masz do niego prawo. Sos spływa mu po brodzie, puszka z farbą podkreśla jego brak statusu, zaczepiane przez niego dziewczyny nie reagują – żadna z tych rzeczy nie ma znaczenia.
Demonstrowanie chodu Manero tam i z powrotem po dużej scenie zmęczyło mnie. Z dłońmi na kolanach podnoszę głowę. Podekscytowane szepty i potakiwania mówią mi, że udało mi się uniknąć porażki. Moje nogi pokonały barierę językową i to najlepsze, co mogło się wydarzyć. Tamtego wieczoru w Buenos Aires koncepcja kociego mojo dojrzała, nie tylko dlatego, że nauczyłem się ją wyjaśniać w sposób, w jaki nigdy sądziłem, że będę musiał to robić, ale dlatego, że teraz wiem, iż mogę pokazać każdemu, niezależnie od różnic kulturowych, czym jest mojo i że jego mojo ma takie samo źródło, co kocie mojo.
Od nocnego objawienia w Boulder do wieczoru w Buenos Aires 17 lat później, do każdego mojego występu na żywo, każdej konsultacji w domu klienta, każdego wygłoszonego przeze mnie wykładu i każdego odcinka Kota z piekła rodem – wszystko to prowadzi nas tutaj, do tej książki: Kocie mojo (Total Cat Mojo). Obecnie moim głównym zajęciem nie jest rozwiązywanie kocich problemów, ale uczenie, w jaki sposób znaleźć, pielęgnować i utrzymać mojo. Mówię teraz o tobie czy o twoim kocie? Cóż, w sumie to o was obojgu. Ponieważ jeśli z twoim mojo wszystko jest w porządku, o wiele prościej jest wydobyć je z twojego kota. A jeśli twój kot ma swoje mojo, każdy człowiek uśmiechnie się z zazdrością… Nawet Tony Manero.
W przypadku kotów mojo to pewność siebie. Proaktywność, a nie reaktywność. Źródłem kociego mojo jest niekwestionowane posiadanie własnego terytorium i uczucie, że ma się na nim do wykonania ważną pracę. Ta praca to imperatyw biologiczny odziedziczony przez koty po dzikich przodkach, a ja określam go w sposób następujący: polowanie, złapanie, zabicie, zjedzenie, toaleta, sen. Zapewniamy to naszemu kotu, tworząc rytm odzwierciedlający ten, zgodnie z którym funkcjonował kot pierwotny, czyli przodek naszego pupila. Kiedy kot żyje w zgodzie ze swoim ciałem, potrafi żyć w zgodzie także z tym, co go otacza.
W twoim kocie mieszka inny kot. Taki, dla którego nie są ważne „kocie wygody” – miękkie legowiska, pluszowe myszki, niekończące się wyglądanie przez okno albo wylegiwanie się na kanapie. Tego innego kota można dostrzec, kiedy twój ulubieniec budzi cię w środku nocy polowaniem na twoje stopy – właśnie w takiej sytuacji pojawia się „ten drugi”, którego nazywam kotem pierwotnym. Zasadniczo kot pierwotny to przodek-bliźniak twojego pupila. Ci bliźniacy, których dzielą całe wieki, są mimo wszystko w bardzo bliskim kontakcie, połączeni łańcuchem DNA. Można to przyrównać do połączenia telefonicznego. Dzięki niemu kot pierwotny nieustannie wysyła twojemu kotu sygnały o konieczności zabezpieczenia swojego terytorium, polowania, zabijania, jedzenia i zachowania czujności, gdyż koty to nie tylko myśliwi, ale także ofiary.
Wszystko, co dotyczy naszych kotów, od identyfikacji terytorialnej i wymogów żywieniowych po sposób, w jaki się bawią i zachowują, ma związek z ich pierwotnym bliźniakiem. Te wszystkie cechy reprezentują wspólny główny cel, przekazywany na przestrzeni dziesiątków tysięcy lat, w bardzo tylko niewielkim stopniu osłabiony. Biorąc pod uwagę to, jak wiele cech – zarówno fizycznych, jak i behawiorystycznych, twój kot odziedziczył po kocie pierwotnym, spokojnie można powiedzieć, że z ewolucyjnego punktu widzenia ci bliźniacy są niemal identyczni.
W tej książce niejednokrotnie będę prosił o wsłuchanie się w pierwotność twojego kota, bo właśnie tam kryje się mojo. Nauczysz się wychwytywać moment, w którym twój pupil łączy się z mieszkającym w nim kotem pierwotnym, i przekonasz się, jak ważne jest, aby wiedzieć, gdzie to się dzieje i w jaki sposób. Ale chcę także, abyś poznał pełne spektrum kocich działań i zachowań, a to stanie się możliwe dopiero wtedy, kiedy zrozumiesz, dlaczego puls kota pierwotnego bije tak blisko powierzchni.
Można się ich doszukiwać około 42 milionów lat temu, kiedy na ziemi z mniejszych ssaków wyodrębniły się drapieżne [Carnivora]. Przedstawicieli tego rzędu (w skład którego wchodzą koty, psy, niedźwiedzie, szopy pracze i wiele innych gatunków) definiuje układ i rodzaj zębów – służących do rozrywania mięsa – a nie dieta. (Niektórzy przedstawiciele rzędu drapieżne to osobniki wszystkożerne, a nawet wegetarianie).
Rząd drapieżne (w sensie ewolucyjnym) podzielił się na dwa podrzędy: psokształtne [Caniformia] i kotokształtne [Feliformia]. A co konkretnie sprawiło, że zdefiniowano podrząd kotokształtnych? Cóż, jak można nazwać myśliwych, który okazywali się większymi drapieżcami niż inni członkowie rzędu drapieżne? Ja bym ich nazwał kotami pierwotnymi najczystszej krwi!
Genomy tygrysów i kotów domowych pokrywają się w ponad 96 procentach – co oznacza, że białka, które składają się na „projekt” kota, mają podobny układ u wielu gatunków kotów.
Patrząc na ewolucyjną oś czasu, można zadać sobie pytanie, o co chodzi z tymi wszystkimi podziałami. Otóż wyodrębniają one okresy, kiedy istniał pewien gatunek – inaczej mówiąc, pradziad tych wszystkich kotów – od którego odłączyła się jakaś rodzina, tworząc coś własnego, odrębnego.
Kiedy przed 2 tysiącami lat koty trafiły na Daleki Wschód, nie było tam dzikich kotów, z którymi mogłyby się krzyżować. Ta genetyczna izolacja doprowadziła do pewnych mutacji związanych z wyglądem, co z kolei dało początek wielu cechom wyróżniającym rasy orientalne – czyli koty syjamskie, tonkijskie i birmańskie. Najnowsze badania DNA wskazują na 700 lat niezależnego krzyżowania z innymi rasami i choć są to rasy należące do tego samego gatunku co inne koty domowe, mają profil genetyczny sugerujący, że ich przodek pochodził z Azji Południowo-Wschodniej.
Nowe gatunki w szczególności tworzą się wtedy, gdy dochodzi do genetycznych zmian powodujących mutację populacji. Te zmiany często dokonują się podczas izolacji jakiejś grupy zwierząt od innych przedstawicieli tego samego gatunku. Może mieć to związek ze zmianami w środowisku – na przykład gdy jakiś teren staje się bardziej albo mniej chroniony lub zmienia się dostępność zdobyczy – prowadzącymi do migracji części zwierząt na inne terytorium. Do separacji grupy może dochodzić także przy okazji powstawania wysp albo tworzenia się nowych rzek. Istnieją również czynniki behawioralne – na przykład zwierzęta nocne rzadziej spółkują z tymi, które są aktywne za dnia.
Te zmiany genetyczne mają najczęściej charakter fizyczny (jeśli dwa gatunki charakteryzują się innymi cechami) albo reprodukcyjny (kiedy dwa gatunki nie mogą się krzyżować). Ale granice bywają niewyraźne, o czym świadczy umiejętność „produkowania” przez ludzi przeróżnych kocich hybryd. Niemniej im szybciej zwierzęta potrafią się rozmnażać, tym szybciej dochodzi to tych zmian (oczywiście w czasie ewolucyjnym) i do powstawania nowych gatunków.
Małe koty można podzielić na te pochodzące ze Starego Świata (Afryki, Azji i Europy) i z Nowego Świata (Ameryki Środkowej i Południowej). Koty ze Starego Świata to koty domowe, żbiki, koty cętkowane, rysie, karakale, serwale i gepardy. Natomiast kotami z Nowego Świata są oceloty, koty argentyńskie i pumy.
Między kotami z Nowego i Starego Świata nie istnieje tak wyraźny podział, jak w przypadku innych gatunków zwierząt, przede wszystkim dlatego, że w sensie ewolucyjnym wszystkie koty są bardzo ściśle ze sobą powiązane. Niemniej można wyróżnić kilka różnic behawioralnych. Na przykład:
Stary Świat
Nowy Świat
Tylko koty ze Starego Świata podczas leżenia podkulają łapki pod siebie (pozycja na tak zwany chlebek).
Koty ze Starego Świata nieszczególnie się kwapią do wyrywania piór swoim ptasim ofiarom, za to koty z Nowego Świata przed zjedzeniem ofiary robią to z wielkim zaangażowaniem.
W przeciwieństwie do kotów z Nowego Świata te ze Starego zakopują swoje odchody. (Wyobraźcie sobie, jakże inaczej wyglądałyby kuwety w domach, gdyby nasze ukochane mruczki były potomkami kotów z Nowego Świata!)
Wszystkie duże koty ryczą (z wyjątkiem pantery śnieżnej), za to nie mruczą (z wyjątkiem rysi). Małe koty mruczą, ale nie potrafią ryczeć. Częściowo ma to związek z niewielką kością w szyi zwaną kością gnykową. W przypadku dużych kotów kość ta jest giętka, natomiast u małych sztywna. Duże koty mają także płaskie, kwadratowe w przekroju struny głosowe oraz dłuższy trakt głosowy pozwalający na wydawanie głośniejszych i niższych dźwięków. U mniejszych kotów za mruczenie najprawdopodobniej odpowiada połączenie sztywnej kości gnykowej z fałdami głosowymi.
Ryk to dla dużych kotów kolejny sposób na sprawowanie kontroli nad swoim terenem bez konieczności uciekania się do walki lub konfliktów bezpośrednich. Sama jego głośność jest wiadomością słyszaną z dużej odległości: „Ja tu jestem, trzymaj się na dystans”. (Więcej o mruczeniu w rozdziale 4).
Podczas rozważań na temat różnic między kotami ze Starego Świata a tymi z Nowego, małymi i dużymi, a także między poszczególnymi gatunkami małych kotów, może umknąć naszej pamięci najważniejszy, niezaprzeczalny fakt: wszystkie istniejące gatunki kotów (obecnie ich liczba to 41) mają wspólnego przodka. To oznacza, że wszystkiekotowate to drapieżcy z dużymi oczami i uszami, silnymi szczękami i sylwetką zabójcy. Wszystkiekoty cicho chodzą i mają wysuwane pazury, co pomaga w tropieniu i ściganiu ofiar. Ale niewykluczone, że cechą najbardziej jednoczącą (i zdecydowanie najbardziej w stylu mojo) kotowate, od lwów do domowych mruczków, jest dążenie do zawłaszczania terytorium.
Naukowcom nie jest łatwo określić ramy czasowe udomowienia kotów, gdyż w aspekcie genetycznym, fizycznym i behawioralnym są one podobne do swoich najbliższych dzikich krewniaków (tak bardzo, że często dochodzi do krzyżowania się kotów domowych z gatunkami „dzikimi”). Prawdę mówiąc, określenie „domowe” w stosunku do kotów od zawsze wydaje mi się… cóż, po prostu niewłaściwe. Nie wierzę w pełne udomowienie kotów i stąd mój nacisk na dostrzeganie w nich „pierwotności”. Dla mnie każda sytuacja, w której zauważa się w swoim pupilu kota pierwotnego, stanowi zaprzeczenie samej idei udomowienia. Dlatego też przyjrzymy się temu, co rzeczywiście wiemy o stopniowej transformacji kota pierwotnego w zwierzę, które obecnie nazywamy „kotem domowym”.
Od tysięcy lat koty żyją z ludźmi i w ich otoczeniu, ale nigdy w pełni się od nich nie uzależniły. F. s. lybica – przodek – wydaje się gatunkiem stosunkowo łatwym do oswojenia z tych blisko spokrewnionych z kotami dzikimi, co sugeruje predyspozycję do koegzystencji z ludźmi. Ostatecznie jednak ścieżką wiodącą ku ewolucji okazały się korzyści zapewniane sobie wzajemnie przez koty i ludzi. Wraz z rozwojem rolnictwa w najdawniejszych ludzkich osadach doszło do drastycznego zwiększenia populacji gryzoni. Dzięki temu sąsiedztwo ludzi stało się dla kotów atrakcyjne, natomiast zapewniana przez koty naturalna kontrola szkodników okazała się atrakcyjna dla ludzi. To przykład obecnej na przestrzeni dziejów sytuacji „win-win”.
Minus każdej długoterminowej relacji pomiędzy ludźmi a zwierzętami polega na tym, że nie można jej uznać za sprawiedliwą. Na przestrzeni wieków niestety to ludzie zawsze rozdawali karty, niejednokrotnie wykazując się przy tym surowością i okrucieństwem. Generalnie szacunek wobec kotów był wprost proporcjonalny do tego, jak bardzo potrzebowano regulacji populacji szkodników. Prawdziwa ludzko-kocia jazda na rollercoasterze rozpoczęła się na dobre, kiedy ludzie mogli po prostu doceniać koty za ich wyjątkowe cechy i towarzystwo. Gdy jednak przez kolejne wieki rollercoaster nabierał prędkości, nasi koci przyjaciele nader często bywali skrajnie napiętnowani.
Wszyscy wiemy, jak to w Egipcie czczono koty. Nie można jednak zapominać, że egipska gospodarka była wysoce uzależniona od uprawy zbóż… co oznacza rolnictwo… co oznacza gryzonie… co po raz kolejny oznacza, że koty odgrywały pożądaną rolę „naturalnych eksterminatorów”. Najpewniej właśnie dlatego zasłużyły sobie na swój wysoki status w egipskim społeczeństwie. (Dla kontrastu: w wielu rejonach Europy rolę eksterminatorów odgrywały łasice, więc koty nie były tam szczególnie potrzebne).
Tak czy inaczej Egipcjanie czcili koty, być może tak jak w żadnej innej kulturze. Koty miały swoje miejsce w egipskiej sztuce, zamieszkiwały miejsca kultu religijnego, ale pełniły także funkcję zwierząt domowych. Za celowe wyrządzenie krzywdy kotu groziły poważne kary, a jeśli kot umierał z przyczyn naturalnych, jego ludzka rodzina na znak żałoby goliła sobie brwi. Tego oddania wobec kotów dowodzi również fakt, że je mumifikowano i do towarzystwa w życiu wiecznym często zapewniano im zmumifikowane myszy.
Ale nawet w tak miłującym koty kraju jak Egipt wspomniany wyżej rollercoaster także zaliczył kilka niefortunnych zjazdów. Nie wszystkie zmumifikowane koty to ukochane pupile. Używano ich także jako ofiar składanych ku czci bóstw, a zapotrzebowanie na takie ofiary doprowadziło do utworzenia specjalnych hodowli kotów, które następnie zabijano i balsamowano.
Znanym miłośnikiem kotów był prorok Mahomet i w kulturach islamu koty zawsze ceniono za coś więcej niż jedynie zdolności łowieckie. Według jednej z najbardziej znanych historii pewnego razu, gdy Mahometa wezwano na modlitwę, a na rękawie jego szaty modlitewnej spał Muezza, ulubiony kot, prorok wolał odciąć ten rękaw niż zakłócić sen pupilowi. (Brzmi znajomo? Ilu z was zrezygnowało ze wstania z kanapy, bo na waszych kolanach spał kot?)
W innych częściach świata, gdzie wielbiono koty – zwłaszcza w kulturach pogańskich – ich status zaczął upadać wraz z nasileniem się prześladowań niechrześcijan. Nasi koci przyjaciele najgorzej mieli chyba w średniowieczu, kiedy wiązano ich z sektami i ogłaszano przeklętymi. Uważa się, że miliony kotów skazano na śmierć i spalono na stosach razem z „czarownicami” albo po prostu wrzucono do ognia. A jeśli ich właściciele próbowali je chronić, sami także trafiali pod pręgierz inkwizycji.
Smutną ironią jest fakt, że właśnie w wiekach średnich tysiące ludzi zabiła epidemia dżumy. Roznosicielami tej choroby są szczury (a raczej zamieszkujące ich sierść pchły), a zabicie ogromnej liczby kotów z całą pewnością przyczyniło się do wzrostu populacji tych gryzoni. Jakiś czas temu archeolodzy zakwestionowali związek między szczurami a rozprzestrzenianiem się rzeczonej zarazy, sugerując, że dżuma zbierała tak ponure plony dzięki bliskim kontaktom ludzi między sobą, a nie szczurów i ludzi. Niemniej zabicie tysięcy kotów na pewno nie okazało się pomocne.
Nawet dzisiaj postrzeganie kotów naznaczone jest przesądami. Wszyscy to słyszeliśmy: „jeśli czarny kot przebiegnie ci drogę, to spotka cię nieszczęście” albo „koty kradną niemowlętom oddech”. I choć obecnie koty są bardziej popularne niż kiedykolwiek, nadal każdego roku ogromne ich liczby są zabijane w schroniskach, a dodatkowo nawołuje się do likwidacji populacji kotów wolno żyjących. Miejmy nadzieję, że wkrótce także ten proceder stanie się przeszłością.
Copyright © by Jackson Galaxy 2017
All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form.
This edition published by arrangement with TarcherPerigee, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Copyright © for the Polish translation by Monika Nowak 2019
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Monika Pasek
Projekt typograficzny – Katy Riegel
Skład i łamanie – Joanna Pelc
Projekt okładki – Jess Morphew
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Fotografia na okładce – Lori Fusaro
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2019
ISBN EPUB: 978-83-8129-261-0ISBN MOBI: 978-83-8129-262-7