Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nadkomisarz Gajewski jest dziarskim sportsmenem z poczuciem humoru, ojcem trójki dzieci, mężem despotycznej żony.
Krótko - to pozytywny antydetektyw. On i jego ekipa zaczynają pracować nad przedziwną sprawą seryjnych zabójstw. W zatłoczonym turystami Krakowie wypada z okna samotny informatyk, skądinąd sporych rozmiarów gej. Zostaje przy nim znaleziona chusteczka z wyhaftowanym słowem „grubas”. Kolejną ofiarą jest szkolna polonistka o wrednym charakterze. W jej skrzynce pocztowej leży podobna chusteczka z określeniem przewiny. Zbrodnie się mnożą, a policja nie może ustalić powiązań między morderstwami. Czy mamy do czynienia z szaleńcem na miarę bohatera filmu „Siedem”?
To kryminał pełen humoru i ironii.
Napięcie i suspens łączą się z trafnymi obserwacjami polskich realiów oraz kondycji społeczeństwa…
Robert Ostaszewski – autor m. in. prozy kryminalnej, twórca bestsellerowej trylogii kryminalnej z podkomisarzem Konradem Rowickim; „Zginę bez ciebie”, „Śmierć last minute" oraz „Tysiąc ciętych róż”. Także wydał 2 tomy kryminalnej serii śląskiej; „Zabij ich wszystkich” i „Ukochaj na śmierć”. Jego opowiadanie kryminalne „Ten cholerny wrzesień” zaadaptowane zostało na scenę przez Łukasza Witta-Michałowskiego, juror Nagrody Kryminalnej Piły.
Marta Mizuro – Polonistka, krytyk literacki, dziennikarka, laureatka Nagrody im. Ludwika Frydego, przyznawanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyki Literackiej (2002),nominowana do „Pikowego Lauru”, nagrody Polskiej Izby Książki. W latach 90. współredagowała „Telewizyjne Wiadomości Literackie”.
Mieszka we Wrocławiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Robert Ostaszewski Marta Mizuro
Kogo kocham, kogo lubię
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Kogo kocham, kogo lubię
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie I, 2023
Projekt okładki: Karandasz
Grafiki na okładce:
Iconsgraph/Mental health/Alekup//Adobe stock
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023
ISBN 978-83-67718-49-3
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
O, nadkomisarz Gajewski!
Bywają mężczyźni, którzy popadają w głęboką melancholię, wracając do domów, wypełnionych szczebiotem licznych dziatek i pohukiwaniem nielicznych żon. „Taaa”, pomyślał nadkomisarz Jan Gajewski i potknął się na wystającej płytce chodnika. Choć utrzymał równowagę, to balansując, przydepnął połę nowiuteńkiego trencza w kolorze khaki. Próbował zakląć adekwatnie do sytuacji, ale wdrukowane w jego pamięć napomnienia matki, babek i ciotek skutecznie blokowały ścieżkę dostępu do samczych fraz, których z wyraźnym upodobaniem używali koledzy z wydziału zabójstw. Przegrawszy walkę z zagnieżdżonym w świadomości matriarchalnym chórkiem, policjant zajął się usuwaniem szkód. Nim jednak z wypolerowanej na błysk aktówki wydobył pakiet chusteczek higienicznych – najlepszych, trójwarstwowych – dyskretnie się rozejrzał. I napotkawszy rozbawiony wzrok dwu niekompletnie odzianych niewiast, które w to wciąż jeszcze chłodnawe, choć wiosenne popołudnie, wystawały pod niezapaloną latarnią, spłonił się, zafrasował i zdenerwował, albo to samo w innej kolejności. „O, nadkomisarz Gajewski”, pomyślały niekompletnie odziane niewiasty. „O, kobiety lekkich obyczajów”, pomyślał Gajewski.
Trudno, żeby wyletnione przodowniczki pracy nie zwróciły na niego uwagi. Blisko dwumetrowy policjant rzucał się w oczy. Dzięki systematycznym biegom i odwiedzinom na basenie Jan zachował sylwetkę sprzed kontuzji łokcia, z powodu której szybko pożegnał się z młodzieżową reprezentacją siatkówki. Wyglądał jak atleta, lecz miał w sobie też coś misiowatego: pulchne, zmysłowe usta, duże jak bochny dłonie i długie rzęsy powiększone przez szkła dalekowidza. I pewną powolność w ruchach, jakby przed każdym krokiem zastanawiał się, czy jednak warto go zrobić. Był wręcz stworzony do roli dobrego policjanta, biada jednak temu, kto dał się zwieść fizjonomii rosłego, nieco przygarbionego niedźwiedzia z mrocznych zakątków Peru.
Zwykł wracać z pracy na piechotę. Być może lubił spacerować, prawdopodobnie dobrze robiło mu świeże powietrze, bez wątpienia dbał o kondycję, ale nie wykluczone też, że zwyczajnie odwlekał moment powrotu do domu, w którym cisza była zjawiskiem równie rzadkim, co zaćmienie słońca. Ze spuszczoną głową, powoli szedł więc w stronę rodzinnego gniazda, w którym dziś na pewno nie mógł się spodziewać spokoju, a to dlatego że jego żona zaordynowała na wieczór grill party. Przez moment miał ochotę zabawić się w dziecinną grę: trzy kroki naprzód, dwa do tyłu – ale szybko przywołał się do porządku – wszak to do niego należało przyrządzenie karkówki á la Hannibal Lecter.
Wystarczyło, że pchnął furtkę i wszedł na swoją posesję, przed mały domek z niewielkim ogródkiem na Podgórzu, który odziedziczył po rodzicach, a zaraz w uszy uderzył go jazgot trójki potomstwa, a potem charakterystyczny stukot dziesięciocentymetrowych szpilek:
– Gdzie ty się włóczysz, Cmoku, przecież miałeś być wcześniej. Wszystko na mojej głowie, jak zwykle – warknęła Ewa i odwróciła się na pięcie. Gajewski na próżno ułożył usta do powitalnego cmoknięcia, odburknął coś niewyraźnie. Bez słowa protestu powlókł się za żoną, wysłuchał kilku poleceń i jednoznacznie brzmiących ocen własnego nieodpowiedzialnego zachowania, ciesząc się w duchu, że połowica nie zarejestrowała uszczerbku na jego odzieży.
– Dobrze, dobrze, już ci pomagam, ale muszę się przebrać – rzekł i niezwłocznie przystąpił do ukrywania dowodu swojego niechlujstwa.
Co nie było łatwe, bo w domu Gajewskich każdemu przedmiotowi przyporządkowano jedyne właściwe miejsce, a za samowolną zmianę przewidziane były dotkliwe kary. W przypadku dzieci mało wymyślna, acz skuteczna: okresowy zakaz oglądania telewizji lub korzystania z internetu, w zależności od stopnia przewinienia. Ale niepoprawny wzór do naśladowania traktowany był znacznie bardziej surowo – każdy romans z chaosem odpokutowywał, nosząc przez tydzień krawat w bałwanki. Robił więc, co mógł, by się nie narażać. Tym razem jednak było po ptokach, a przy tym nie miał wiele czasu. Ani, prawdę powiedziawszy, pomysłu, gdzie przechować płaszcz tak, by bezpiecznie zabrać go z kryjówki i zanieść do pralni.
– Zasnąłeś tam, czy co? – jego filigranowe szczęście, rozmiar trzydzieści cztery, obdarzone było głosem, który mógłby rozsadzać ściany.
Nie odpowiedział, bo wreszcie przyszedł mu do głowy zbawienny koncept. Szuflada na krawaty. Schowek, do którego jego domowy cerber zaglądał tylko wtedy, gdy doszło do złamania domowego regulaminu. Zgrabnie lawirując pomiędzy plączącym się mu pod nogami potomstwem – w duchu błogosławił policyjne testy sprawności – przemknął do garderoby i upchnął, z niejakim trudem, trencz do szuflady z krawatami. Potem szybko wciągnął czarne dżinsy i szary pulower. Był gotowy, by po raz kolejny zadziwić wszystkich pokazem niebanalnych umiejętności kulinarnych.
Ewa, choć zawsze lubiła wtrącać swoje trzy grosze, wiedziała, kierowana niezawodną intuicją niedużych kobietek, kiedy zamilknąć, więc inspektor mógł w spokoju przygotowywać niebanalne marynaty, zaskakujące zestawieniami smaków dressingi, egzotyczne sałatki. No i mięsa, szczególnie lekko krwistą karkówkę z grilla, jego popisowy numer, którego tajemnicy nie zdradził dotąd nikomu. Powoli schodzili się goście, –- w większości zaprzyjaźnione dzieciate małżeństwa,. Dom i ogród wypełniały się gwarem, ale mistrz kulinarnej ceremonii tylko witał się zdawkowo i sygnalizował mową ciała, że jest bardzo zajęty.
A potem zaczęło się to, za czym pan domu zdecydowanie nie przepadał – konsumpcja, której towarzyszyła konwersacja bogata w męczące licytowanie się przygodami i przewagami pociech, wrednymi szefami i najnowszymi nabytkami. Nadkomisarz najchętniej wyłączyłby się z niej, odpłynął myślami gdzieś w milsze okolice, ot, choćby próbując sobie wyobrazić, jakie niespodzianki wykombinuje Paul Smith w kolekcji jesień/zima. Ale wylogować się nie mógł, bo gdy tylko zdarzyło mu się zamilknąć na dłużej, zaraz czuł na sobie karcący wzrok żony, której zależało, żeby jej ukochany mąż zachowywał się jak chodzący ideał.
Czas wlókł się Janowi niemiłosiernie, wolał jednak nie spoglądać na zegarek. I kiedy nieomal pogodził się już z tym, że tego wieczoru skazany jest na długie męki small talku, stał się cud. To znaczy Gajewski w cuda nie wierzył, jak również w przeczucia czy intuicję, był bowiem przekonany, że najlepsze efekty, zarówno w życiu, jak i w pracy, przynieść może jedynie „nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach”. Wyczytał to w jednej z modnych powieści głośnych autorów, jakie wciąż podtykała mu Ewa, dbając o jego kulturalne obycie, choć on zdecydowanie wolał mroczne kryminały, na których okładki żona patrzyła tak jak na ślady błota pozostawione na świeżo wypastowanym parkiecie.
Cud zapowiedziało trzaśnięcie zbyt mocno pchniętej furtki, a potem szuranie i pochrząkiwanie – jakże dobrze znane nadkomisarzowi, jakże często wyprowadzające go z równowagi, ale nie tego wieczoru; tym razem ucieszył się, że zaraz zobaczy Marka Srokę. Swojego najbliższego współpracownika, pod pewnymi względami nieocenionego, pod innymi – nieznośnego.
– Dzwoniłem, dzwoniłem – zadudnił tubalny głos Marka, który, jak zwykle, zapomniał się przywitać, zupełnie ignorując wbity w niego wzrok zaciekawionych imprezowiczów.
– Dobry wieczór – podkomisarzu – powiedział Gajewski.
– Dzwoniłem, ale i tak przyjechałem – Sroka chrząknął donośnie, jednocześnie drapiąc się po brzuchu opiętym nazbyt ciasną, wymiętoloną koszulą flanelową w granatowo-czerwoną kratę.
– Tak? Kiedy? – w tym momencie Jan przypomniał sobie, że komórkę zostawił w płaszczu.
– Abonent nie raczył był odebrać, a głos abonenta z poczty obiecywał, że oddzwoni. Co tu kryć: kłamał. Spróbowałem na stacjonarny, z panią Ewą gadałem.
Nadkomisarz spojrzał pytająco na połowicę, która uśmiechnęła się promiennie:
– Ach, wypadło mi z pamięci, zresztą nie myślałam, że to coś ważnego.
– Jak to nieważne, jak to… – zapienił się Marek.
– Do rzeczy – uciął Gajewski, widząc złe błyski w oczach żony. – Co się stało?
Sroka wskazał głową na zasłuchaną publiczność. Na twarzach gości malowało się napięcie. Z gatunku radosnych: to się dzieje naprawdę. Załapawszy sygnał, Ewa stuknęła widelcem o talerz.
– Jedzcie, kochani, bo wystygnie. Jasiu, włóż coś innego i postaraj się wrócić przed północą.
– No właśnie, jedzcie kochani – zalecił życzliwie Sroka – żeby nie wystygło, jak tamten.
* * *
Pod, nad – mruczał Marek, otwierając drzwi zabłoconego, zdezelowanego volkswagena golfa, który pewnie pamiętał czasy wypadów do Berlina Zachodniego po tani sprzęt rtv – przydałby się awansik, ale mi się nie chce. Oj, jak mi się nie chce.
– Mógłbyś tu czasem przewietrzyć – z wnętrza samochodu wydobyła się fala podłych aromatów. Potu, „mocnych” i czegoś jeszcze, w co Jan wolał nie wnikać zbyt głęboko. Hamburger czwartej świeżości?
– Zakurzyłoby się, co? – Sroka miał gdzieś modę na niepalenie i jej kilkumiesięcznego, jak to neofici, zatwardziałego wyznawcę. – Będziesz to musiał jakoś przeżyć.
Gajewski bez słowa chwycił za korbkę otwierającą szybę. Odpadła, ledwie jej dotknął. Chciał nasadzić ją z powrotem na śrubę, ale wytarty gwint słabo trzymał. Westchnął i spróbował uchylić okno, ciągnąc palcami szybę w dół. Jego niedźwiedzia siła na niewiele się tu jednak zdała.
– Może po prostu przywal z piąchy – zarechotał Sroka.
„Plama, korba, Sroka w apogeum swojego dowcipu, cóż za pechowy dzień”, pomyślał Gajewski.
– Włóż ją do schowka, szkodniku – powiedział Marek. – Jeśli się zmieści. Ciągle zapominam przykręcić, ale kiedyś się wezmę… – i już zbierał się, by zaśpiewać znany swego czasu przebój Elektrycznych Gitar, ale Jan, wiedząc, co się święci, zgromił go wzrokiem. – Dobra. Let’s go.
– Właśnie. Bo w końcu nie powiedziałeś mi, dokąd jedziemy.
– Niedaleko, na Zabłocie, resztę sobie sam zobaczysz. A teraz, panie i panowie, Raaamsteeeein.
Odtwarzacz – co za przykra niespodzianka! – działał bez zarzutu, więc ogłuszony „Ohne dich” Gajewski z ulgą przyjął koniec podróży. Rączo wyskoczył z samochodu. Ekipa zabezpieczająca miejsce zdarzenia nie robiła wprawdzie dużo zamieszania, ale i tak w pobliżu zgromadził się tłumek gapiów. Kilkoro staruszków, dwaj młodzianie w podróbkach Adidasa, puszysta blondynka w wieku mocno postbalzakowskim i mężczyzna trzymający na smyczy dorodnego labradora. Obserwowali akcję zza niewielkiego parkanu, którym otoczono kamienicę przeznaczoną do rozbiórki, bez zażenowania wpatrując się w nowych bohaterów, jacy właśnie pojawili się na scenie. Gajewski i Sroka nie musieli wyciągać legitymacji, bo na straży porządku stawiła młodsza aspirant Beata Źrenicka. Ostrzegawczym gestem ukróciła wylewność Sroki, który jak zwykle rozpromienił się na widok imponującego biustu koleżanki. Nie raz, nie dwa musiała radzić sobie z komplementami Marka, należącymi do kategorii trudnych.
– Cześć. Zapraszam. Tylko uważajcie, bo dziur tu tyle, co psich kup. W środku też za ciekawie nie jest.
– Wszystko już zabezpieczyliście? – zapytał Gajewski, wciąż jeszcze nie wiedząc, jakaż to atrakcja czeka go za chwilę.
– Siedzimy tu od godziny, więc tyle, ile się dało. Na dole chyba wszystko, ale chłopaki szukają jeszcze pod samym dachem.
– Dobra, popatrzmy.
Gdy tylko weszli przez resztki ledwie trzymającej się na zawiasach, obłażącej z licznych warstw farby w rozmaitych kolorach bramy, owionął ich gęsty fetor stęchlizny i moczu, przemieszany z jeszcze innym przykrym zapachem, słodkawym i, mdlącym. Pod butami chrzęściła szklana stłuczka i gruz. „I znowu piękne okoliczności przyrody”, pomyślał Gajewski, ale zaraz przestał się nad sobą rozczulać. Mężczyzna leżał na dole zrujnowanej klatki schodowej i nie wyglądałby najgorzej, gdyby nie jego prawa noga skręcona pod nienaturalnym kątem i niewielka kałuża krwi, w kształcie spłaszczonej poduszki. Gajewski spojrzał w górę, przeliczył piętra. Trzy. Może nie dość na natychmiastowe zejście, ale zmarły nie należał do chuderlaków. To właśnie z powodu swojej masy ciało nie przypominało teraz połamanego konaru, lecz całkiem foremny balon. Jakieś dwa metry od niego leżała wojskowa latarka.
– Samodzielnie sfrunął?
– Sfrunął? – Marek od stóp do głów wyrażał zdziwienie. – Motylem to on nie był. Zdrowo pierdolnął.
– Podkomisarzu… – skrzywił się Gajewski. – Trochę szacunku dla denata.
– Trudno powiedzieć – chcąc jak najszybciej uciąć sprzeczkę, Źrenicka pospieszyła z wyjaśnieniem – w każdym razie nie widać, żeby się bronił. Barierka się chyba sama nie złamała, zdaje się, że ktoś przy niej kombinował, musimy to jeszcze sprawdzić… Jak załatwimy więcej reflektorów, trzeba będzie dokładnie przeczesać całą górę i schody.
Jan znów przeciągnął wzrokiem po piętrach.
– Jak rozumiem, chłopcy też nie dostali się tam na skrzydłach, więc ewentualne ślady na schodach możemy sobie wsadzić – rzucił Sroka – do innej bajki. Szkoda, w tym pyle fajnie by się odznaczyły. Nadgorliwość nie jest pierwszym szczeblem do kariery.
Nadkomisarz nie miał jednak zamiaru bawić się w edukowanie podwładnej:
– Do środka też się trzeba jakoś dostać. Teraz za ciemno, jutro przeszukamy dokładniej cały teren. Lekarz już był?
– Tak, doktor Ostrowski, ale dużo nie wykombinował. Tyle że delikwent leży tu co najmniej od wczoraj.
– A kto go znalazł?
– Facet. Właściwie jego pies. Czekają za płotem.
– Porozmawiasz z nim, Marek? Może coś widział.
– Wy nie wiecie, a ja wiem, jak rozmawiać trzeba z psem. Bo mieszkałem w jednej wsi i poznałem język… – Sroka dysponował całkiem przyjemnym basem i nie fałszował.
– Sam jesteś pies – uciął Gajewski. – Pospiesz się.
– Beatko, niech chłopcy skończą przynajmniej na górze, a jego już chyba zabierzemy.
– Tak. Ciekawe, że miał przy sobie dowód. Nazywa się, nazywał, kurde – właścicielka przecudnej urody biustu pracowała w służbach tylko trzy lata i nie próbowała udawać zaimpregnowanej. Przyrzekła sobie, że nigdy nie spróbuje. – Jacek Płatek. Lat 29. Zamieszkały…
– Jasne. Trzeba zawiadomić rodzinę.
Chłodnawy wiosenny wieczór zdążył się w tym czasie zamienić w zimną noc, a słaby wietrzyk w solidne wietrzysko, hulające teraz w pozbawionej szyb kamienicy i zmagające się z resztkami rynien, które ocierając się o dziurawy mur, wydawały złowieszcze dźwięki. Mimo gapie wciąż tkwili na posterunku. „Coś się dzieje wreszcie, gwałcą w naszym mieście”, zanucił cicho Jan, ale skarcił sam siebie w myślach. Zbyt długie przebywanie w towarzystwie Marka wyraźnie mu szkodziło, zaczynał przejmować jego nawyki. Zapiął kurtkę pod szyją, po czym kiwnął na Srokę. Marek pożegnał się ze świadkiem, podrapał psa za uchem.
– Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? – spytał Gajewski.
– Niespecjalnie. Facet ma tu weterynarza w okolicy, po wizycie psina chciała jeszcze na sikundę, zaczęła ujadać koło rudery, najpierw myślał, że to menele znowu robią jakiś dym. Znalazł trupa i tyle.
– Taaa…
– No, nadkomisarzu, na moje oko zdążymy przed północą. Szanowna małżonka na pewno będzie kontenta.
* * *
Rodzina Płatka od dawna już nie należała do świata żywych. Osierocony ponad dwadzieścia lat temu, wychowywał się w domu dziecka. Dwa dni zajęło Beacie odszukanie kogoś, kto go pamiętał i mógł się podjąć identyfikacji. Emerytowanej już dyrektorki bidula nie można było wprawdzie zmusić do bezpośredniej konfrontacji z ciałem, ale wystarczyło jej zdjęcie. Zapamiętała Jacka jako jednego z najlepszych wychowanków. Żadnych problemów, wrodzona inteligencja i upór, aż chciało mu się pomagać, żeby nie skończył, jak wielu z nich. Udało się: dostał mieszkanie i stypendium, zrobił dyplom z informatyki. Pracował w domu, pani Anna nie wie, czym się dokładnie zajmował, nie zna się na komputerach, ale chyba nieźle sobie radził. Co rok przysyłał jej kartkę na święta. Nie zwierzał się wprawdzie, ale nie sądzi jednak, żeby kogoś miał. Wrogowie? Kobieta rozpłakała się, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, co się stało – dzieciaki, o dziwo, go lubiły. To było łagodne cielę z masą kompleksów, muchy by nie skrzywdził.
Trzydziestometrową kawalerkę prawie w całości wypełniał sprzęt komputerowy. Wysokiej klasy. Dobrze zabezpieczony przed intruzami. Kiedy policyjni informatycy zabrali się do dzieła, Sroka udał się na oględziny reszty mieszkania. W lodówce znalazł jedynie dwie zgrzewki po dwadzieścia jogurtów. Widać chłopak toczył ze sobą ciężką walkę. Od niedawna, bo jogurty miały jeszcze miesięczną przydatność do spożycia. Nie znalazłszy nic innego do jedzenia, Marek zadowolił się sokiem stojącym na parapecie. Bez namysłu złapał za karton. Było przecież mało prawdopodobne, żeby morderca Płatka wpadł tu wcześniej na podwieczorek i z życzliwości dla organów ścigania zostawił parę wizytówek… Wychylił napój duszkiem. Chłopcy-komputerowcy przynosili do roboty własne termosy z kawą.
W łazience także nic nie wskazywało na to, że głównego lokatora ktoś odwiedzał. Sroka nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok pary monstrualnych gaci starannie rozwieszonych na suszarce. Jako że sam do motyli nie należał, przymierzył je w myślach. „Jak by to ujął stary Joe Alex: człowiek umiera, a jego gacie wciąż tęsknie wypatrują nosiciela. No prawie do rymu wyszło”. Obracając w palcach pedantycznie zwiniętą do połowy tubkę z pastą do zębów, rozważał na głos:
– Kto cię ubił, dziecko? Wielorybku ty biedny.
– Marek – zawołał Daniel komputerowiec – on się logował na odcisk palca. Nie damy rady.
– To jak, mamy tu przetransportować zwłoki czy obciąć odnośną część ciała?
– Chyba wszystkie dziesięć palców. Na miejscu nie damy rady, kretynie, musimy zabrać sprzęt do nas.
– Okej, i tak się o niego nikt nie upomni. Ile wam zajmie demontaż?
– Trochę zajmie.
Odpuściwszy sobie poszukiwanie papierowych śladów, typu chłopięcy memorbuch, bo w mieszkaniu Płatka znajdował się jedynie papier toaletowy i sterta magazynów komputerowych, Sroka postanowił przejść się po sąsiadach. I nie zdziwił się, że w kamienicy Jacek pełnił rolę stu pięćdziesięcio kilogramowego ducha. Grzeczny, cichy jak myszka, rzadko wychodził, nikt go nie odwiedzał. Jednej z sąsiadek nie raz pomagał wnieść zakupy, inna odebrała za niego przesyłkę kurierską. Emerytowanemu nauczycielowi z pierwszego piętra zainstalował internet. Krótko mówiąc: dupa blada.
Widząc na wyświetlaczu komórki numer Gajewskiego, Sroka profilaktycznie skarcił się za użycie słowa niepożądanego w lepszym towarzystwie. Kartonu po soku już się pozbył.
– No co tam! – wrzasnął nadkomisarz, bo tylko w ten sposób mógł przebić się przez rozdzierający wrzask jednego ze swoich licznych dziatek.
– W mieszkaniu nic. Informatycy muszą pogrzebać w komputerze. Właściwie w tych trzech, które miał był. A jak tam sekcja?
– Co! Zaraz jadę! – darł się wciąż Gajewski. Ryk wzrósł o parę decybeli, ani chybi do płaczącego dołączyły posiłki.
– Jasiu, kałachem ich. Tu jedziesz czy do prosektorium?
Nadkomisarz z pewnością nie usłyszał pierwszego zdania.
– Do …rium, och, cicho już bądźcie, tatuś zaraz przyklei oczko misiowi.
– Temu, kurwa, misiu – rzekł sam do siebie Marek, zakończywszy rozmowę.
* * *
Patolog Dobrzaniecki szybko uporał się z zadaniem. Denat również – serce wysiadło mu, zanim osiągnął parter, a obrażenia wewnętrzne dopełniły dzieła. Żadnych obcych tkanek za czymkolwiek i w czymkolwiek, żadnych innych mikrośladów, włókien, a więc na pewno się nie bronił. Potwierdziło się też, że Płatek zszedł mniej więcej dobę przed znalezieniem ciała.
Chemicy nie działaliby tak szybko i sprawnie, gdyby nie niezawodna Źrenicka. A raczej jej starsza siostra Ela, obdarzona przez naturę biustem jeszcze bardziej imponującym od Beatkowego.
Sroka nieodmiennie nazywał ją „Pamelą Anderson z trupiego patrolu”, na co śmiejąc się, odpowiadała nieodmiennie tak samo: „Ale cycki mam prawdziwe”. Miała też specyficzne poczucie humoru, które onieśmielało Gajewskiego. Zresztą nie tylko ono. Nadkomisarz czuł się w towarzystwie starszej Źrenickiej wyjątkowo niepewnie, mimo że zazwyczaj nie miewał problemów w kontaktach z kobietami. Wystarczyło jednak, że przypadkowo – jakżeby inaczej – zabłądził wzrokiem w okolice głębokiego dekoltu zawsze niedopiętego białego kitla Eli, że usłyszał nieco schrypnięty głos pani doktor, a zaraz spinał się wewnętrznie. Musiał wtedy zamykać oczy i powtarzać w myślach odpędzającą demony mantrę: „lubię tylko małe kobietki, lubię tylko małe kobietki”. Wygląd wampa z dość już starych filmów był jednak nieco mylący – starsza Źrenicka uchodziła za jednego z najlepszych biotechnologów w okolicy. Rozległej… Zanim Jan wszedł do budynku laboratorium kryminalistycznego, zadrżał i wziął głęboki oddech, przewidując stresogenną sytuację.
Stres nie stres, warto było. Siostry Źrenickie – Gajewski odetchnął z ulgą, widząc aspirantkę – miały dla nadkomisarza prawdziwą bombę.
– No, ruszamy tropem trupa – zamruczała Ela.
Gajewski nieuważnie przyjął nic, nic i nic oraz nieco psiej sierści znalezionej na rękawie płaszcza denata. Dużo ciekawsza rzecz ukryta była w kieszeni. Gdyby to Sroka znajdował się na miejscu Źrenickiej, wręczeniu znaleziska towarzyszyłoby triumfalne „ta dam”. Podając nadkomisarzowi foliową torebkę, Beata zachowała jednak powagę. Jan założył rękawiczki i delikatnie rozwinął białe płócienko złożone w kostkę. W rogu chusteczki do nosa z delikatnej bawełny zobaczył wyhaftowany napis.
„Grubas”.
Litery wyszyto równiuteńko. A chusteczka nosiła ślady kilkakrotnego prania.
– Grafolog nic by tu nie wskórał – stwierdziła Beata, zaglądając Gajewskiemu przez ramię. – To pismo techniczne, pamiętam je z zetpete.
– A haftowania się uczyłaś?
Przez chwilę oboje próbowali wyobrazić sobie kobietę, która zdołałaby zepchnąć Płatka z piątego piętra. I już Gajewski byłby skłonny uwierzyć w zdeprawowaną wersję Agaty
Wróbel, gdyby nie zapach. Będąc pewnym, że nie znajdzie na płótnie żadnych śladów, nadkomisarz przybliżył je do nosa. Na sto procent L’Homme Diora.
Lot Wielorybka
Ma 26 lat. Wczoraj chciał popełnić samobójstwo i postanowił skoczyć z okna na 6. piętrze. Gdyby nie mieszkańcy bloku, determinacja dyżurnego komendy i działanie dwóch policjantów z sekcji kryminalnej, być może spełniłby samobójczy zamysł…
– Cmoku, śniadanie!
Policjanci wyciągnęli ze studni 28-letniego mężczyznę, który po awanturze ze swoim bratem próbował popełnić samobójstwo. Funkcjonariusze przekonali desperata, aby chwycił się zrzuconej do studni linki. Mężczyzna znajduje się teraz pod opieką lekarzy specjalistów.
Nie tylko niedzielny ranek, taki jak dziś, Gajewski rozpoczynał od filiżanki mocnej kawy i spacerku po sieci. Lektura wieści ze świata policji wprawiała go zwykle w dobry humor. Ujęli, wykryli, rozszyfrowali, zapobiegli. Z największą radością nadkomisarz wczytywał się w notki o niedoszłych samobójstwach, które w wyselekcjonowanej masie składały się na obraz porażający optymizmem. „Wystarczy trochę czujności i znowu sukces. A, co robi policja węgierska, no co? Łapie palaczy, pomyśli sobie internauta jeden z drugim. Anonimowym”, pomyślał Jan, dumny z osiągnięć kolegów.
Błogie oddawanie się nicnierobieniu wymagało pewnego wysiłku – Jan musiał wywalczyć zakaz swobodnego wstępu rodziny do jego domowego sanktuarium. Mieściło się ono w piwnicy, liczyło zaledwie sześć metrów kwadratowych i, co najważniejsze, wiodły do niego zdezelowane drewniane schody, które doskonale sprawdzały się jako system wczesnego ostrzegania. Gajewski miał zawsze wystarczająco dużo czasu, by zamknąć stronę
internetową albo ukryć pod biurkiem czytany właśnie kryminał i przyjąć pozę szalenie zapracowanego funkcjonariusza.
Choć sześcioletni Adaś chudy był jak przecinek, w stopnie walił niczym dwa stada słoni.
– Tato, bo mama mówi, że jak natychmiast nie przyjdziesz, to da wszystko Felkowi sąsiadów – wydyszał chłopiec, z rozmachem otwierając drzwi.
– Tyle razy powtarzałem, że masz pukać – westchnął nadkomisarz. – Jakiemu znowu Felkowi?
– No, kotowi – wyjaśnił mały.
– Kotu, synku. I nie zaczynaj zdania od no.
– Kotu – poprawił się syn – ale dlaczego Felkowi, nie Felku?
Gajewski chciał już uciąć „a bo tak”, lecz czuł się zobowiązany wobec jedynego członka rodziny, który okazywał mu szacunek. Najszczerszy: Adaś wpatrzony był w ojca jak w obrazek i naprawdę brał sobie do serca co najmniej połowę jego dobrych rad. Tę o konieczności pukania z zapałem ignorował. Jan próbował poukładać w głowie krótką, ale treściwą przemowę, w stylu profesora Miodka, o zawiłościach gramatyki języka polskiego. Szybko jednak złapał się na tym, że sam nie za bardzo już pamięta formułki wkuwane, w zamierzchłych czasach. Tak się mówi, bo tak się mówi, błąkała mu się w myślach tautologiczna reguła. Ale jak to jeszcze wytłumaczyć sześciolatkowi? Taktycznie zmienił temat.
– Co jest na śniadanie?
– Płatki – skrzywił się chłopiec.
– Z tym dokarmianiem kota to jednak nie taki zły pomysł, skonstatował nadkomisarz, lecz na głos palnął rzecz jasna mówkę o zdrowotnych walorach zbóż. Marzył o jajecznicy na tłustym boczku, ale gdy przypomniał sobie, ile trudu zajęło mu ostatnio przepłynięcie dwóch kilometrów, doszedł do wniosku, że ustalanie jadłospisu pozostawi jednak żonie.
Dziewczynki jadły bez szemrania. Kasia, uczennica klasy trzeciej, była już wprawdzie nieźle obyta w temacie dbania o linię, wtajemniczyły ją koleżanki, ale jej matka rozprawiła się z młodzieńczą anoreksją w trzy sekundy, oświadczając, że bardziej trendy jest jeść i mieć iPoda, niż nie jeść i obnosić się z obciachowym odtwarzaczem płyt. Za to pięcioletniej Ani należało stale pilnować przed pochłonięciem czterech pączków na raz.
– Siadać proszę – zakomenderowała Ewa, o radości, iskro bogów, całkiem dziś przyjazna. – No i co tam w wielkim świecie?
Zamiast udać obrażoną niewinność, Jan zatkał usta nieco zimnawą jajecznicą, bez boczku oczywiście. Rzadki u połowicy dobry nastrój to jedno, a zwyczajowy nienaganny wygląd, drugie. Perfekcyjnie umalowana, odprasowana i przyozdobiona w perełki na szyi, pięknie harmonizujące z kremową bluzką, Ewa mogłaby w każdej chwili wyruszyć na oficjalną wizytę u cesarzowej Japonii. Jeśli tylko zmieniłaby domowe klapki na szpileczce, jedyne ustępstwo na rzecz weekendu, na coś bardziej stosownego.
– Ja też chcę to co tato – marudził Adaś.
– Nie chcesz, synku, wierz mi.
Radę, żeby nie dyskutować z matką, Adaś dla odmiany sobie zapamiętał. Co nie znaczy, że dał za wygraną. Ostrożnie przechylił pudełko z płatkami kukurydzianymi i usypał z nich górkę na obrusie. Ewa była dziś naprawdę w pokojowym nastroju, więc machnęła ręką. Jest niedziela, niech sobie dziecko postrajkuje. Choć bez krzyków i napomnień strajkowanie nie było zbyt zabawne, Adaś nie miał już odwrotu i chcąc nie chcąc, zajął się układaniem obrazka z płatków.
– Co robisz? – podjął pałeczkę ojciec.
– Samolot.
Kasia przewróciła oczyma z pogardą :
– Nie wytrzymam z tym niedorozwojem. Nie mogę przez niego jeść.
– Kasiu… – tym razem Ewa nie ociągała się z interwencją wychowawczą. – Wymyśl jakiś lepszy pretekst. I nie wyrażaj się.
– Ja mogę – wtrąciła Ania, łapiąc za talerz brata.
„Boże, niech kogoś zabiją, niech ktoś zadzwoni”, prosił bezgłośnie Gajewski.
Błagajcie, a wszyscy nagle pokochają wędkarstwo albo wpadną do cioci na imieniny. Na szczęście małżonka postanowiła spędzić niedzielę po bożemu i razem z potomstwem zasiadła przed telewizorem. Po zmyciu sterty naczyń Gajewski mógł więc znów udać się do swojej samotni.
Umościł się w fotelu i z lubością wgłębił w oglądanie obrazków z najnowszego numeru GQ, edycja brytyjska, stwierdziwszy jednak, że Dylan Jones & S-ka wciąż nie lansują krawatów w bałwanki, przerzucił się na Memento mori Iana Rankina. Odłożył książkę mniej więcej po czterdziestu stronach.
– Taa – powiedział do siebie. Poseł, który skoczył albo ktoś mu pomógł. Żadnych świadków zdarzenia, żadnych śladów walki, tylko ten niepokojący krzyk, kiedy spadał. Denat, jak Płatek, stracił rodziców, ale znacznie później. Na miejscu zbrodni ubrania tych pozostałych ofiar, jak chusteczka z monogramem.
Książkę kupił niedawno. Trzeba gdzieś sprawdzić miesiąc wydania, może tu chodzić o naśladownictwo. Może… Nie, to bez sensu. Trzeba się upewnić, że nie zrobił tego sam, że nie włożył sobie tej chusteczki, żeby pamiętać, kim jest. Marek nie znalazł tych perfum w mieszkaniu, innych chustek też nie. Zero podręczników do haftowania, igły z nitką też swoją drogą nie. Komputerowcy już się ponoć włamali do sprzętu Płatka, jutro mają się z nimi spotkać. Ciekawe, gdzie się kupuje taki sprzęt? Przejrzeć przelewy, bo wśród rachunków niczego nie było.
Chustka, chustka. Z Diorem. I jeszcze ta deska przy barierce. Było już pewne, że nie pękła pod wpływem uderzenia. Ktoś ją wcześniej podpiłował.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji