Koniec mapy - S.J. Lorenc - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Koniec mapy ebook i audiobook

S.J. Lorenc

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

91 osób interesuje się tą książką

Opis

Czasem niewiele potrzeba, by doszło do globalnej katastrofy

Osiem nieznających się wcześniej osób rusza w turystyczny rejs w okolice Svalbardu. Już w trakcie wyprawy okazuje się, że nikt nie jest przygotowany, by mierzyć się z dziką przyrodą, własnymi słabościami, tajemnicami i problemami oraz z innością pozostałych uczestników.

Gdy docierają do miasta widma, dawnego radzieckiego Pyramiden, staje się jasne, że jest to nie tylko atrakcja turystyczna – na miejscu funkcjonuje też rosyjska stacja badawcza. Od pewnego czasu są tam prowadzone prace nad ożywianiem zamrożonych mikroorganizmów sprzed tysięcy lat.

Brak wyobraźni i łamanie podstawowych zasad bezpieczeństwa doprowadzają do katastrofy. Grupa niechętnych wobec siebie turystów musi zacząć współpracować, żeby zapobiec wybuchowi potencjalnej epidemii. Stawką dalszej wyprawy staje się ich własne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 9 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Michał Borejko

Oceny
4,1 (36 ocen)
19
5
9
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gariello

Nie polecam

Bardzo możliwe, że to najgorsza książka jaką przeczytam w tym roku. Absolutnie niewiarygodna fabuła, zlepek bohaterów, którzy (może oprócz jednego) różnią się tylko płcią i imieniem, zwroty akcji jak w zeszycie 11latka zaczynającego pierwszy raz w życiu pisać cokolwiek z fabułą. 3/4 książki nic się nie dzieje a bohaterowie albo się topią (bez jakiegoś wyraźnego powodu) albo zjada ich niedźwiedź (bądź stara się zjeść). Dialogi chwilowo przemilcze. Dramat.
10
ETSquad

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00
Silenzjo

Z braku laku…

Czyta się dobrze. Ale jest strasznie nieprawdopodobna, a zakończenie pozostawia największy niesmak.
00
KEmiliaM
(edytowany)

Z braku laku…

Popularność




OSOBY

Załoga jachtu „Moskwa”:

Andżela Fiuta (23) – niewysoka blondynka o lekko zarumienionej cerze. Zgrabna, ładna, zadbana, wygadana. Pochodzi z niewielkiej wioski na wybrzeżu Bałtyku. Zawsze z telefonem w dłoni. Skandalizująca fitness influencerka.

Janek Mathiasen (34) – syn Duńczyka i Polki, wielbiciel twórczości Tolkiena i nicnierobienia. Skoncentrowany na wydawaniu pieniędzy ojca, założyciela firmy produkującej ekskluzywny sprzęt audio.

Asia Safka (39) – niedbająca o swój wygląd kobieta w typie sportsmenki. Głównie żona swojego męża, co zaczyna jej przeszkadzać tuż przed tym, jak kończy czterdziestkę. Współwłaścicielka hurtowni z lekami.

Maciej Safka (41) – zaborczy i zazdrosny mąż Asi. Człowiek, który potrafi określać swoje cele i wmówić innym, że oni też pragną je osiągnąć. Pieniądze zarobione w prowadzonej z żoną hurtowni przeznacza na podróże po całym świecie.

Alan Kord (46) – łysiejący, lekko otyły rockman. Założyciel i jedyny stały członek zespołu Flegmatics (popularnego wiele lat temu). Bardzo zdolny i utalentowany muzyk. Obecnie alkoholik i narkoman grający bez sukcesów na giełdzie.

Przemysław Żygowski „Lewar” (44) – typowy mięśniak, którego czas świetności dawno minął. Były bokser mający na koncie prawie same przegrane walki. Współwłaściciel prężnie rozwijającego się klubu bokserskiego Pingwiny.

Michał Obień (23) – typowy, stereotypowy informatyk. Bardzo zdolny, ale będący pod wpływem zaborczej matki. Otyły okularnik, kompletnie nieprzystosowany do życia i funkcjonowania w społeczeństwie.

Tomasz Broda „Broda” (50) – zmęczony życiem rozwodnik będący w trakcie batalii z byłą żoną o prawa do opieki nad dziećmi. Kontraktowy skipper, kapitan jachtu „Moskwa” i szef wyprawy na Svalbard.

Zespół naukowy zPyramiden:

Rajmund Jeskow (30) – Rosjanin z polskimi korzeniami. Paleobiolog, specjalista od ekosystemów polarnych. Zadbany, zawsze w marynarce i krawacie.

Olga Nazarowa (50) – profesor Rosyjskiej Akademii Nauk. Szefowa zespołu naukowego w Pyramiden. Zdeterminowana i skoncentrowana na pracy.

Andriej Makarow (56) – doktor Rosyjskiej Akademii Nauk. Bardzo zdolny polarnik o ogromnej wiedzy i intuicji. Niewyparzony język jest bezpośrednim powodem braku tytułu profesorskiego i „zesłania” go do prowizorycznego laboratorium w Pyramiden.

Igor Kutsenko (38) – geofizyk, syn mechanika. Człowiek potrafiący naprawić albo przerobić na inne każde zepsute urządzenie. Wesołek i alkoholik.

Konstantin Chadow „Kostia” (35) – biolog pracujący w Pyramiden przy wykonywaniu odwiertów w wiecznej zmarzlinie. Specjalista w swoim fachu. Najlepszy kompan Igora w zabawie i popijawie.

PROLOG

Dźwięk, który wydawał łom ciągnięty po drewnianej podłodze hotelu Tulipan, był zaskakująco nieprzerażający. Większy niepokój wzbudzało ciężkie dyszenie prawie sześćdziesięcioletniego Makarowa, który na schodach zaczął używać metalowego pręta niczym laski, aby pomóc sobie wdrapywać się na kolejne stopnie. Miarowe dyszenie rozchodziło się po całej klatce schodowej i było tak dobrze słyszalne, jakby odziany w laboratoryjny fartuch naukowiec sapał wprost do włączonego megafonu. Co jakiś czas niechcący uderzał łomem w metalową barierkę, co wywoływało rezonujący dźwięk docierający aż na trzecie piętro.

Uciekający Jeskow przypomniał sobie, że kiedyś widział filmiki z zespołem grającym muzykę techno na całym wachlarzu codziennych sprzętów. Trzech muzyków potrafiło zaskoczyć każdym kolejnym utworem. Używali na przykład karchera w połączeniu z sygnałem telefonicznym i prysznicem. Innym razem był to miarowo włączany i wyłączany odkurzacz zestawiony z zabawkową gitarą i plastykowym wiadrem. Boże, czemu teraz mu to przyszło na myśl? Gonił go facet uzbrojony w ostry, zagięty łom, żeby go potencjalnie zabić… Tu i teraz Makarow miał bardzo dobry początek swojej diabelskiej kompozycji, kontynuował mimowolnie rozważania Jeskow. Uczestniczył w tym upiornym koncercie, bo spowalniała go niewielka, ale niebywale ciężka ognioodporna walizka na próbki biologiczne. Najpierw ją niósł, potem ciągnął po schodach, a teraz już wlókł za sobą. Po co uciekał na ostatnią kondygnację? Na to pytanie nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć. Czy chodziło o to, by znaleźć się we własnym pokoju, czy też o płonną nadzieję, że Makarow nie da rady tu wleźć?

– Doktorze Jeskow, kurwa wasza mać, przecież i tak was dopadnę! – dobiegło z dołu, rozwiewając, jak na komendę, jego wątpliwości.

Ciągnął teraz walizkę jedną ręką po hotelowym korytarzu, a drugą próbował znaleźć w kieszeniach klucz do pokoju. Bynajmniej nie po to, żeby go otworzyć, ale żeby go za sobą zamknąć. Znalazł go, gdy był tuż przy drzwiach. Wsunął walizkę do środka i z ulgą dopchnął ją nogą na środek pokoju. Wyjrzał na korytarz, ale Makarowa nie było jeszcze widać. Zamknął starannie, najciszej, jak potrafił, drzwi i po raz pierwszy, odkąd tu trafił, przekręcił dwukrotnie klucz. Rozejrzał się po wytapetowanym w zielonkawe wzorki pokoju w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby stanowić dodatkowe zabezpieczenie, ale w tej samej chwili rozległo się pukanie. Ciche i kulturalne, a nie chamskie, mordercze walenie, którego można się było spodziewać.

– Wpuści mnie pan, panie doktorze, czy po tym maratonie będę musiał jeszcze rąbać te cholerne drzwi?

Jeskow się bał. Czuł, jak trzęsą mu się ręce, i nie był w stanie nad tym zapanować. Widział w końcu Kostię, a parę dni wcześniej Igora… Jednak Andrieja Makarowa znał jeszcze z Akademii. Parokrotnie zdawał u niego egzamin z mikrobiologii, dopiero za czwartym razem z sukcesem. Nienawidzili go, prawdopodobnie ze strachu, wszyscy studenci. Natomiast po kilku latach, gdy zaczął z nim pracować, okazało się, że to najmilszy człowiek w całej Akademii.

Otworzył okno i zapalił papierosa. Chwilę potem zaczęło się walenie łomem w drzwi. Jego starszy kolega w niecałe dwie minuty wybił niewielką dziurę w drzwiach i przyłożywszy do niej oko, zajrzał do środka. Jeskow stał przy oknie i chciał zniknąć. Albo przynajmniej się obudzić.

– Olga Nazarowa urwałaby wam jajca, gdyby się dowiedziała o paleniu w pokoju – powiedział Makarow. – Doktorze, przecież tu samo drewno. Każda deseczka wieziona przez wiele mil morskich z samiutkiej Rosji.

Jeskow nie zwrócił na niego uwagi. Dopalił papierosa i wyrzucił niedopałek przez otwarte okno. Usiadł tyłem do drzwi, na brzegu łóżka, i zapatrzył się bezmyślnie na letni krajobraz tego dziwnego miejsca. W połowie góry, którą miał na wprost, widniał ułożony lata temu przez górników ogromny napis: „Miru mir”. W tej chwili i w świetle wydarzeń ostatnich dni brzmiało to jak ironia.

Makarow, widząc, że nie ma najmniejszych szans na przekonanie Jeskowa do otwarcia drzwi, zabrał się do ich dalszego rąbania. Co ciekawe, nie uderzał w okolicy klamki i zamka, co prawdopodobnie zapewniłoby mu najszybsze wejście do środka, ale systematycznie poszerzał otwór, który w pierwszej chwili posłużył mu za wizjer do pokoju.

– Sołniecznyj krug, niebo wokrug, eto risunok malciszki. Narisował on na listkie. I podpisał w ugołkie.

Makarow był Rosjaninem z krwi i kości. Znana piosenka w pierwszej chwili zaskoczyła Jeskowa. Sytuacja wydawała się kompletnie surrealistyczna. Jednak gdy jego potencjalny oprawca dotarł do refrenu, Jeskow się roześmiał, a zaraz potem popłynęły mu po policzkach łzy. To nie tak miało wyglądać.

– Pust' wsiegda budiet sołnce, pust' wsiegda budiet niebo, pust' wsiegda budiet mama, pust' wsiegda budu ja*.

Jeskow oprzytomniał na chwilę. Wyrąbana łomem dziura w drzwiach była już na tyle duża, że gdyby nie znajdowała się na ich środku, można by się przez nią bez trudu przecisnąć. Zaczął rozglądać się po pokoju za czymś do ewentualnej obrony. Chwilę mocował się z nogami od krzesła, ale były zaskakująco solidnie przymocowane. Zresztą co by zrobił z taką nogą? Nigdy w życiu nawet nikomu nie dał w mordę… Postawił krzesło przy wejściu i dalej lustrował hotelowy pokój. Dwa ogromne łóżka, szafa, stolik pod oknem… Przerzucił szybko swoje rzeczy, ale wśród nich również niczego przydatnego nie znalazł. Nie miał nawet cholernego scyzoryka, lecz był przecież naukowcem, nie pionierem. Wyjrzał przez okno, nie było jednak najmniejszych szans, żeby przeżył upadek, a nawet jeśli, to na pewno nie byłby potem w stanie kontynuować ucieczki z ciężką walizką. Zresztą dokąd miałby uciekać? Jak daleko by z nią odbiegł? Poddał się i czekał. Upłynęły może dwa kwadranse, nim tamten skończył.

– No jak, doktorku, może być? Ładna dziura? – Makarow stał na korytarzu i lekko się pochylając, zaglądał przez ogromny otwór wyrąbany w drzwiach. Po czerwonej twarzy lał mu się pot, a dyszenie było tak natarczywe, jakby miał za chwilę eksplodować.

Wszedł do pokoju i ciężko usiadł na stojącym przy drzwiach krześle.

– Wy nic nie rozumiecie, Jeskow. Tu, w tej walizce… To jest epokowe odkrycie. To jest taka… zmiana układu w naukowym świecie… Ba, układu sił na całym świecie… Wszystko, czego trzeba w tej chwili, to nauczyć się sprawowania kontroli nad tym maleństwem.

– Tego nie da się kontrolować. Widział pan…

Makarow nie odpowiedział. Oparł głowę o ścianę, łom z hukiem wypadł mu z rąk, a on zamknął oczy, cicho westchnął, uśmiechnął się i nagle przestał dyszeć.

* Fragment piosenki Słoneczny krąg (ros. Солнечный круг). Tekst: Lew Oszanin, muzyka: Arkadij Ostrowski.

DZIEŃ PIERWSZYLipiec. Svalbard

BRODA

– Nastąpiło zwolnienie blokady. Ruszyła maszyna losująca – skomentował Broda ze zrezygnowanym uśmiechem jęknięcie, które wydała startująca taśma bagażowa.

Wśród tłoczących się wzdłuż niej osób dało się wyczuć lekkie podenerwowanie.

– Losująca? – zapytał Michał z szeroko otwartymi oczami, komicznie powiększonymi przez mocne okulary, które miał na nosie.

Tomek Broda spojrzał na niego z sympatią. Przynajmniej chciał, żeby tak to wyglądało. Na lotnisku w Oslo wysłał esemesa do wszystkich załogantów, że jeżeli ktoś z nich ma jeszcze kilka godzin wolnego przed lotem do Longyearbyen, to on jest na miejscu i chętnie się zapozna. Był prawie pewien, że cała jego załoga powinna gdzieś tu być, ponieważ był to jedyny lot na Svalbard tego dnia. No chyba że ktoś już czekał na miejscu. Odezwał się tylko ten młody, wystraszony informatyk. Broda wiedział, że w załodze mają być trzy żeglarki, i chyba podświadomie – no dobra, świadomie – liczył na żeńskie towarzystwo przez te cztery godziny dzielące go od wylotu. Choć ostatecznie lepsze jakiekolwiek towarzystwo niż żadne.

– No, losująca, losująca. Gdy byłem tu dwa miesiące temu, połowa załogi doczekała się swojego bagażu dopiero przy wylocie. A teraz jeszcze ten nieszczęsny strajk linii lotniczych…

– Obsługi naziemnej – sprostował Michał.

– Niech będzie, że obsługi. Jeszcze lepiej.

Na taśmie pojawiły się pierwsze bagaże, którym beznamiętnie przyglądał się wypchany niedźwiedź polarny całkiem sporych rozmiarów.

– Patrz, Michał, jak będziemy mieli szczęście, to może uda nam się spotkać takie misie, tyle że niewypchane.

– Prawdę mówiąc, ten mi w zupełności wystarczy. I tak jest przerażający.

– Serio? Ten tutaj to wygląda całkiem przyjaźnie. Nie szczerzy się, nie zbiera do ataku… O, jest i mój bagaż. – Broda poprawił torbę na swoim ramieniu i ściągnął bliźniaczą z taśmy, po czym zaniósł obie pod ścianę. Gdy się obrócił, zobaczył zadowolonego z siebie Michała, który próbował zarzucić na plecy wyprawowy plecak ze stelażem.

– Moje graty też doleciały – obwieścił radośnie. – Trochę mnie wystraszyłeś tymi opowieściami o ginących bagażach.

Broda przyglądał się plecakowi Michała. Takie cudo z zewnętrznym aluminiowym stelażem ostatni raz widział chyba w szkole średniej, ponad trzydzieści lat temu.

– Piękny plecak, miałem kiedyś bardzo podobny.

– Mama mi pożyczyła. Mam tylko oddać bez jednej ryski. – Michał zaśmiał się zażenowany, wyraźnie nieprzyzwyczajony do tego, że ktoś mu prawi komplementy.

– Greetings!*Niespodziewanie usłyszałem polską mowę na tym końcu świata. Czy pan to może kapitan Tomasz Broda?

Przed nimi stał uśmiechnięty trzydziestoparolatek z imponującą brodą, ubrany w niebieskie workowate coś, czego Broda nie potrafił nawet nazwać. Luźny jasnoniebieski płaszcz – tego Broda nie był pewien – z bardzo szerokimi rękawami, majtające się spodnie w tym samym kolorze, a na głowie fantazyjnie zawiązana, również niebieska chusta. Do tego zupełnie niepasujące do reszty, mocno używane trekkingowe buty. W zębach trzymał niespotykanej długości, finezyjnie wygiętą wygaszoną fajkę. Facet wyglądał tak, jakby urwał się z jakiegoś planu filmowego o czarodziejach.

– Jam jest Janek Mathiasen. Jestem szczęśliwym członkiem pańskiej drużyny – rzekł, wyciągając dłoń.

– Broda, nie pan – odpowiedział Tomek, odruchowo ściskając wyciągniętą rękę. – Broda to moje nazwisko i przezwisko – dodał, po czym, trochę skrępowany, pogładził odruchowo swój rzadki, krótki zarost.

– Ja jestem Michał, cześć – wtrącił się okularnik, jakby trochę obrażony, że przestał mieć kapitana na wyłączność.

– Masz swój bagaż, Janek?

Janek nie odpowiedział, tylko wyjął fajkę z ust i pokazał na stojącą przy pasie bagażowym ogromną torbę podróżną.

Broda kiwnął z aprobatą głową i zaczął rozglądać się po niewielkiej hali przylotów. Większość osób już zgarnęła swoje rzeczy i niespiesznie zmierzała do stojącego przed wejściem autobusu. Pod wielkim oknem hali przylotów stała niewysoka blondynka i trajkotała do wysuniętego przed twarz telefonu. Miała na sobie wyłącznie rzeczy z „metkami”. Broda przyjrzał się jej z nieukrywaną niechęcią. Od kilku miesięcy jakoś nie przepadał za „zrobionymi” panienkami. Wzdrygnął się mimowolnie. Na tyłach hali znajdowało się jedyne stanowisko obsługi pasażerów. Siedziała tam odporna na wszystko miejscowa dziewczyna, którą miał już okazję poznać dwa miesiące temu. W dziurę, z której do niedawna jeszcze wysypywały się bagaże, wpatrywało się z wyraźną nadzieją dwóch łysych facetów. Wyglądaliby jak bracia, gdyby nie to, że jeden był zwykłych rozmiarów i kiwał się, jakby był na wodzie, a drugi prezentował się niczym dwumetrowy zapaśnik, powiększony dodatkowo przez ogromną puchową kurtkę kontrastującą z szortami i typowo polskim zestawieniem klapek ze skarpetkami. Broda obstawiał, że to również są członkowie jego załogi. Taśma jęknęła, tak jak przy ruszaniu kilka minut wcześniej, i po chwili się zatrzymała. Wielkolud z niedowierzaniem zajrzał w otwór, z którego wcześniej wyjeżdżały bagaże, i zawył na całą halę, rozwiewając tym samym wszystkie wątpliwości Brody:

– Noż kurwa jebana mać!

Broda poczuł, że w kieszeni wibruje mu telefon. Dzwoniła jego papuga. Nie znosił prawników, z byłą żoną na czele, ale od tego telefonu sporo zależało. Kiwnął przepraszająco głową i oddalił się od Michała i Janka.

– Bardzo mi przykro, panie Tomaszu. Bez tej dokumentacji raczej nie mamy szans. – Mecenas nie bawił się w żadne powitania. W końcu za cztery stówy za godzinę nie będzie pytał o pogodę. – Musi pan dowieść, że ma pan źródło utrzymania i jest w stanie należycie opiekować się dziećmi. Mecenas Broda, znaczy pańska małżonka…

– Była.

– Tak, była. Jest, w zasadzie, bardzo zręczną prawniczką. Albo papiery, albo nawet nie ma pewności, że dojdzie do rozprawy.

– Czyli czarny scenariusz… Tak jak pan przepowiadał, mecenasie. Ja właśnie dotarłem na Svalbard. Mam rejs. Jestem opłacony i gadałem już z właścicielem biura i jachtu. Za dwa tygodnie będę miał i pieniądze, i bezterminową umowę…

– Ze sprecyzowanym minimalnym dochodem?

– Tak, wszystko jest tak, jak pan chciał.

– Cóż, to zakładam, że ta sprawa stałych przychodów jest zamknięta, i czekamy na termin.

– A potem…

Broda, mimo że rozmawiał ze swoim prawnikiem przez telefon i go nie widział, czuł, jak tamten przewraca oczami i wije się, żeby jak najszybciej zakończyć połączenie.

– Tak, tak – przerwał mu mecenas. – Będziemy walczyć do skutku, panie Broda. Proszę być dobrej myśli, a na razie stopy wody pod… tym…

– Pod kilem.

– O właśnie. Proszę do mnie zadzwonić, jak będzie pan z powrotem. Okej? – Mecenas, nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.

Broda wpatrywał się z niechęcią w swoją przechodzoną komórkę i coraz bardziej żałował, że w ogóle ją włączył. Nie lubił kłamać. Czuł wyraźny dyskomfort, kiedy musiał to robić. To o kasie, umowie z właścicielem biura…

– No to co, kurwa, jeszcze? – powiedział zirytowany, gdy poczuł, że telefon znowu wibruje. – Co tam, Mati? – Odebrał przychodzącą rozmowę, sprawdziwszy wcześniej numer na wyświetlaczu. Dzwonił jego bosman, z którym miał spędzić najbliższe dwa tygodnie, a który odbębniał już czwartą z rzędu zmianę w Arktyce. Jego jedyna ostoja.

– Cześć, Broda.

Tomek od razu wyczuł w jego głosie, że coś jest nie w porządku.

– Czarna dupa. Jestem za ścianą, na odlotach. Czekam, aż sprzątną syf, który zostawiłeś w samolocie, i muszę stąd wiać.

– Bardzo śmieszne. Zmienił cię ktoś? – spytał Broda niepewnym głosem. Odkąd pamiętał, zastanawiał się, jak działa firma, do której należy „Moskwa”. Wszystko było zawsze na ostatnią chwilę, brakowało jakichkolwiek informacji, a jedyne rejsy bez niespodzianek odbywały się, gdy stery przejmował Lubicz, właściciel biura i jachtu. Wtedy, jakimś cudownym sposobem, wszystko działało jak należy, bo każdy dbał o swoje miejsce pracy i dopinał każdą rzecz tak, żeby nie można było mieć żadnych dodatkowych pytań, zastrzeżeń czy pretensji.

– Mam dla ciebie kilka wiadomości – ciągnął wyraźnie zmartwiony Mateusz. – Zasadniczo to wszystkie są złe.

– Masz małe szanse, żeby były gorsze niż te, które właśnie usłyszałem, ale dawaj. Miejmy to za sobą.

– A więc tak. – Mati wziął głęboki wdech. – Mam problemy z matką. Coś z sercem. Muszę wracać, nie ma opcji, żebym został. Drugie to ten jebany strajk. Ten samolot, którym przyleciałeś, może być ostatni, chyba że linie dogadają się z obsługą naziemną. Za godzinę mają być ostateczne rozmowy.

– A skąd w ogóle wiesz, że ja już jestem w Longu?

– Widziałem, jak wysiadałeś z samolotu, ale dopiero teraz się do ciebie dodzwoniłem.

– Dobra, co jeszcze?

– Lubicz załatwił bosmana, ale nie doleci. Przed godziną do mnie dzwonił. Utknął w Tromsø, nic stamtąd nie lata. W żadną stronę.

– Zajebiście, kurwa!

– Właśnie tak! Kurwa, zajebiście! – krzyknął łysy wielkolud, który akurat mijał Brodę i w bojowym nastroju zmierzał w kierunku punktu obsługi pasażerów.

Za nim, niespiesznie i lekko zygzakując, podążał drugi łysol, próbując wyplątać się z kabla od ogromnych słuchawek.

– Kanalizacja na „Moskwie” znowu zwariowała. – Mati nie usłyszał wielkoluda i dalej wymieniał złe wieści. – Poznałem parkę, z którą płyniesz. Rano przyszli do portu. Wyglądają tak, jakby mieli się zaraz pozabijać, ale chyba pływali ze dwadzieścia lat temu.

– Ja pierdolę – przerwał mu Broda. – Najgorzej z tym bosmanem. Kto to miał być? Zresztą nieważne. Jak nie będzie kogoś na zmiany przy sterze, to możemy się najwyżej popluskać w zatoczce przy porcie.

– Przykro mi, Tomek. Naprawdę nie mogę zostać.

– Daj spokój. Rozumiem. Nie tłumacz się. Ja po prostu nie wiem, czy dam radę. Muszę zobaczyć, kogo mam w załodze.

– Jasne. Broda, kończę, bo nas już boardingują. Odezwę się, jak dotrę, okej? Trzymaj się jakoś.

– Pozdrów mamę. Dam sobie radę. Są chociaż dorsze?

Mati już nie odpowiedział, bo się rozłączył, a halę lotniska wypełnił głos informujący o odlocie samolotu do Oslo. Broda rozejrzał się zrezygnowany i spojrzał na stojącego przed budynkiem lotniska Janka, który właśnie, rozmawiając z „markową” blondyną, rozpalał fajkę. Kopciło się przy tym, jakby paliły się opony przed jakimś ministerstwem. W kieszeni znów zawibrowała Brodzie schowana przed chwilą komórka. Wyjął ją z ciężkim sercem, ale tym razem był to na szczęście tylko esemes.

Broda, nie ma Mateusza, drugi nie doleci. Cztery osoby zzałogi też. Proponuję, żebyście przebukowali bilety iwracali. Lubicz.

Broda zastanawiał się chwilę, co odpisać. Pytanie o to, czy Lubicz mu zapłaci za rejs, który się nie odbędzie, nie miało sensu. Znał odpowiedź. Szybko wystukał:

Na razie itak nie ma lotów. Zobaczę, kogo mam wzałodze, isię odezwę.

LEWAR

Czy ten nagły skurcz, który go chwycił w obu dłoniach, to już było to, o czym mówiła ta doktorka? Lewar zaczął nerwowo poruszać palcami. Po chwili udało mu się je rozprostować i nieprzyjemne uczucie minęło. Chyba jeszcze nie. Po prostu się wkurwił kolejny raz. Najpierw ta akcja z glinami na lotnisku, a teraz bagaż. Zamorduję ich, skurwysynów. Miał taką myśl, żeby leki wziąć do kieszeni, ale kto w dwudziestym pierwszym wieku gubi bagaże? Spojrzał na łysego kolesia stojącego obok i też wpatrującego się w otwór, z którego jeszcze przed chwilą wypadały walizki. Oddychaj, bracie, oddychaj.

– Panu też nie doleciało? – zagadnął faceta w słuchawkach i lustrzanych okularach.

Tamten odchylił jeden głośnik i spojrzał na niego nieprzytomnie.

– Masz pan walizę czy chuj? – Lewar nie miał pewności, czy facio gada po polsku, więc starał się mówić powoli, wyraźnie, dzieląc słowa i zakładając, że nawet jak nie mówi, to na pewno zrozumie.

– Chuj. Raczej… chuj – odpowiedział tamten i uśmiechnął się jak skończony idiota.

Lewar podciągnął szorty i rozejrzał się po niewielkim lotnisku. W rogu po przeciwnej stronie siedziała przy stoliku jakaś flądra w mundurku. Może ona coś będzie wiedziała. Kiwnął łysemu głową w jej kierunku i zaczął energicznie iść. Ręce znowu ścisnął mu ten sam nieprzyjemny skurcz. Pojedziesz, zrelaksujesz się, pojesz rybki, kurwa mać, Lewarowi myśli leciały przez głowę jak szalone. Może jakieś pingwiny pstrykniesz? Jasne, szczególnie że kamera też jest w tej cholernej walizie. Nie lubił załatwiać takich rzeczy. Zawsze to Gigant pilnował porządku. On miał tylko wyjść na ring, a potem trafić tego drugiego w ryj, i załatwione.

– Właśnie tak! Kurwa, zajebiście! – krzyknął na głos, sam nie wiedział czemu. Gdy mijał wypchanego niedźwiedzia polarnego, wystawił w jego kierunku środkowy palec. – Nie ciesz się tak, koleżko, bo jak nie będzie moich gratów, to zedrę z ciebie to jebane futro.

Laska przy biurku wyraźnie miała wywalone na wszystko. Coś klepała w komórkę i nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem.

– Excuse me, please. My bagaż? – wydukał, kładąc na stoliku kartę pokładową z nalepką z kodem kreskowym bagażu.

Nawet na niego nie spojrzała, cholerna zdzira. Wzięła kartę, przeczytała i zaczęła coś szybko trajkotać. Nadal na niego nie patrząc, wyjęła z szuflady jakieś formularze i mu je podała.

– You, wsadź se w dupę te papierki – powiedział do niej, udając uprzejmy ton. – Where my bagaż?

– Ona mówi, że musieli je źle oznakować w Oslo i pewnie poleciały gdzie indziej – odezwał się łysol w słuchawkach i lustrzankach, który w tym czasie doszedł do stolika i podał dziewczynie swoją kartę pokładową. – Mamy to wypełnić, żeby wiedzieli, gdzie nam dosłać, jak dolecą.

– Panie, kurwa, ja tu na rejs jestem. Niech mi na biegun skurwysyny wyślą.

Dziewczyna, widząc, że drugi łysol jest bardziej komunikatywny, zaczęła do niego mówić. Tamten chwilę kiwał głową, tak jakby jej słuchał, ale w pewnym momencie zamknął oczy, chociaż dalej, skubany, kiwał łbem.

– I co? – Zniecierpliwiony Lewar klepnął tamtego w ramię.

Gość jakby się obudził i spojrzał na niego znad okularów półotwartymi oczami.

– Ona mówi, że następny planowy samolot będzie dopiero za trzy dni i że możemy kupić to, co nam jest potrzebne, tylko na wszystko musimy mieć rachunki. Pod warunkiem, oczywiście, że nie mieszkamy tu, na Svalbardzie, na stałe. Linie Norwegian stawiają.

– Czy ja wyglądam jak pierdolony Eskimos?

Chudszy łysol zarechotał.

– Ej, gościu. Tu nie ma nic do śmiania. Ja nie mam leków, aparatu. Nawet długich spodni czy normalnych butów…

Łysy zerknął na jego klapki i znowu zwrócił się do panienki. Chwilę z nią rozmawiał przyciszonym głosem, po czym powiedział do Lewara:

– Okej. Weź pan ten papier, wypełnimy, bo wyżej dupy…

Lewar poczuł, jak krew szumi mu w głowie. Doktorka mówiła, że mogą być skurcze, odrętwienia, ale o szumach nic, ani słowa. Miał ochotę zalutować lasce z lotniska, jak temu kolesiowi pod klubem w stolicy. Zdążyłaby tylko numer buta pokazać…

– Wiesz co, gościu, ja jej jednak pierdolnę…

– Cześć, panowie. Tomek Broda jestem. Wygląda na to, że razem płyniemy. – Obok pojawił się jakiś kolo z rzadką bródką i coś do nich mówił. – Problem z bagażami, tak?

„Lewar, jak będzie źle, oddychaj. Oddychaj głęboko i nic, ale to nic nie mów”, usłyszał w głowie głos trenera Giganta. Szkoda, że go pod klubem nie było…

– Ja to już załatwię. Zaczekajcie tam z resztą grupy – powiedział ten z brodą i obrócił się, ale w hali za nim nikogo nie było. – O tam, na zewnątrz, ten facet na niebiesko, co rozmawia z tą blondyną, to od nas. Tam zaczekajcie. Zostawcie mi tylko paszporty i kwity z numerem bagażu.

Lewar trzęsącymi się z wściekłości rękoma włożył kartę pokładową do paszportu i rzucił całość na stolik przed dziewczyną, wywołując donośny trzask. Obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia. Pięknie. Pięknie się zaczyna. Najpierw gliny chciały go zgarnąć na lotnisku, a teraz te mecyje z… Ech. W sumie to i tak wylądował na czterech łapach. No, może trzech, skoro pochodzi w jednych majtach przez dwa tygodnie. „Znajduj pozytywne strony w każdej trudnej sytuacji”, znów usłyszał w głowie głos trenera-wspólasa… Fakt, lepiej w jednych majtach na Atlantydzie czy gdzieś tam niż w komisariacie na Platynowej.

MICHAŁ

Tak dobrze rozmawiało mu się z kapitanem. Musiał przyleźć ten czarodziej? Gdy chwilę potem minął ich wściekły atleta, Michał postanowił schować się do łazienki. Przynajmniej będzie miał moment spokoju. Stanął przed lustrem i wyjął z kieszeni małą tubkę pasty do zębów i szczoteczkę w pudełku. Umieścił je obok siebie, równiutko, po lewej stronie kranu. Poprawił tubkę, bo wydawało mu się, że nie leży idealnie równo. Urwał dwie zrywki ręcznika papierowego, złożył je i położył po drugiej stronie kranu. Spojrzał zadowolony i wziął tubkę pasty. Jego mama zawsze mówiła, że ludzie dzielą się na dwie grupy: takich, co wyciskają pastę od spodu, i tych, co duszą jak popadnie. Gdy mówiła o tej drugiej grupie, twarz wykrzywiał jej grymas obrzydzenia. Michał na szczęście zdecydowanie i naturalnie należał do pierwszej grupy. Były jeszcze inne podziały, o których mówiła jego matka, jak na przykład obcinający paznokcie, którzy zaczynali od lewej ręki, a nie od prawej… Jedzący kukurydzę na okrętkę, a nie rzędami, wkładający papier toaletowy do uchwytu… Przegonił te myśli. Miał przecież od tego odpocząć. Zdjął zegarek z ręki i nałożywszy pastę, odczekał, aż sekundnik dojdzie do pełnej godziny. Wtedy zaczął metodycznie myć zęby. Robił to dokładnie trzy minuty. Niby słyszał, że dwie załatwiają sprawę, ale wolał liczby nieparzyste. Lepiej mu się oglądało telewizję z głośnością ustawioną na nieparzystą wartość, podobnie słuchał muzyki… Nawet jak coś gotował, to zdecydowanie czuł się swobodniej, używając na skali kuchenki tylko nieparzystych wartości. Tak było lepiej i był większy porządek.

Gdy upłynęły trzy minuty, opłukał trzykrotnie usta i szczoteczkę, a potem wszystko starannie schował. Spojrzał na swoje odbicie. Cieszył go ten wyjazd i jednocześnie niepokoił. Cieszył, bo otrzymał nagrodę w pracy za swoje osiągnięcia i właśnie dlatego tu był, a niepokoił go faktyczny cel wyprawy. Teoretycznie wszystko wyglądało bardzo prosto, ale co, jeśli wróci do domu i nadal będzie tak samo? Jego szef nie powiedział tego wprost, ale Michał nie był głupi. Najpierw realizacja nagrody, potem powrót i wyprowadzka od mamusi. Westchnął ciężko. Gdy patrzył sobie w oczy, przekonując się, że na pewno da radę, lustro, wskutek jakiegoś napięcia, donośnie chrupnęło i pękło na pół. Spoglądał na nie przez chwilę z niedowierzaniem. Jak to w ogóle możliwe? Przecież nawet go nie dotknął, nawet kapka pasty nie poleciała, gdy zawzięcie szorował zęby. Jego matka zawsze mówiła, że zbite lustro to zły omen, zapowiedź jakiegoś nieuchronnego nieszczęścia, ale nie mógł rozstrzygnąć, czy to idzie na jego konto, czy lustro samo walnęło i nic się z tym nie wiąże. W końcu uznał, że, zgodnie z prawdą, on nie ma z tym nic wspólnego. To tak jakby widział, że komuś innemu drogę przebiega czarny kot albo ktoś zaczytany przechodzi pod drabiną i w ogóle tego nie rejestruje. Gdyby miał przed sobą laptopa, to szybciutko napisałby kod do prostego kalkulatora, który by liczył, jakie jest prawdopodobieństwo tego, iż widząc zdarzenie powszechnie uznawane za zapowiedź pecha, musi się liczyć z tym, że i on może oberwać. Raczej niewielkie. Bez liczenia.

Uspokoił się, mimo że pamiętał wyjątkowo sugestywne słowa matki: „Lustra kumulują złą energię. Im starsze, tym jest jej więcej. Nie należy ich stawiać w sypialni, nie można dawać w prezencie, a ten, kto je stłucze, ma przechlapane przez co najmniej siedem lat. Syf, malaria, troski, niepowodzenia, katastrofy i choroby, jakie tylko można sobie wymarzyć”. Choć chyba nie mówiła „wymarzyć”, ale coś innego. Nieważne. Jest w tej chwili daleko, a za niego odpowiada, od kilku godzin, już tylko on sam. Uśmiechnął się do swojego odbicia, lecz z powodu pęknięcia na szkle wyszło to jakoś demonicznie i nienormalnie. Zebrał się i wyszedł.

Hala w tym czasie opustoszała. Kapitan Broda stał przy stoliku, gdzie była pani z obsługi lotniska, i coś wypisywał na formularzach, które mu podawała, a na zewnątrz Janek rozmawiał z jakąś atrakcyjną dziewczyną. Obok nich byli ci dwaj dziwni panowie. Bez włosów na głowie i, jak zrozumiał, bez bagaży. Zniknął również autobus, który jeszcze chwilę temu stał przed wejściem na lotnisko. Michał nie chciał dołączać do ludzi na zewnątrz, bo w końcu prawie ich nie znał. Tylko jeden mu się przedstawił, więc nawet „nie prawie”, ale „w ogóle”. Postanowił zaczekać na Brodę. Patrzył przez szybę na tę czwórkę i uznał, że dziewczyna jest naprawdę atrakcyjna. Kilka pań pracowało z nim w firmie, ale albo były sporo starsze, albo… szkoda mówić. Informatyczki czy programistki, jak się wolały nazywać, wyglądały mało kobieco. Kolorowe włosy, powyciągane swetry, skórzane kurtki z dziwnymi naszywkami. Gdyby taką dziewczynę przyprowadził do domu, to na stówę by nie przeszło. Jakby tego było mało, miały jeszcze tatuaże i nieprawdopodobne ilości kolczyków. Jak ktoś taki przechodzi przez bramki do wykrywania metali? Jego myśli poszybowały gdzie indziej, ale po chwili się odnalazł. Ta dziewczyna, przed drzwiami na lotnisko, wyglądała za to bardzo fajnie. Temu głupiemu Jasiowi też się najwyraźniej podobała, bo mimo że Michał nie słyszał, co mówi, to typ wprost wychodził ze skóry, żeby jej zaimponować. Skakał, gadał, a potem pękał ze śmiechu i walił się obiema rękoma w uda. Palant. Szkoda, że to on płynie, a nie ona. Chyba że…

– Chodź, Michał. Grzejemy do portu. – Broda wyrwał go z rozmyślań.

– A nie czekamy na następny autobus?

– Nie będzie następnego. Jest tylko ten, co już go nie ma.

– To idziemy na piechotę?

– Zaraz zadzwonię po taksówkę. Nie możemy iść, mój drogi. To prawie półtora kilometra, a ja nie mam jeszcze strzelby – odparł Broda, chowając formularze do jednej ze swoich dwóch toreb.

Michał nie potrafił ocenić, czy tamten żartuje, czy to jakiś test na inteligencję. Uznał, że bezpieczniej będzie w ogóle się nie odzywać.

– Strzelby na misie – dodał niepytany Broda, zarzucając na ramiona torby podróżne, ale ani trochę nie rozwiał narastających wątpliwości Michała.

Olać, pomyślał i zaczął zakładać plecak, który wzbudził taki podziw kapitana. Poprawiając paski na ramionach, żeby były idealnie równo, wyszedł za nim przed lotnisko. Jeśli najbliższe dwa tygodnie mają zmienić resztę jego życia, to musiał podjąć to wyzwanie.

ANDŻELA

Andżela patrzyła bezmyślnie na swoje nowiutkie buty górskie od Ralpha Laurena. W taksówce udało jej się zająć pojedyncze miejsce, więc nikt obok niej nie siedział i nie musiała prowadzić żadnej krępującej rozmowy. Ludzie, których poznała na lotnisku, nie odpowiadali jej w najmniejszym stopniu. Ten cały Janek zachowywał się jak pajac. Mówił w jakimś dziwnym języku i był przekonany, że jest zabawny. I jeszcze ta śmierdząca fajka. Ale i tak okazał się najlepszy z całego towarzystwa.

Dwaj łysi jeszcze gorzej. Lewar, ten co zrobił dramę na lotnisku, typowy mięśniak, miał problemy, żeby zdanie po polsku sklecić. Poza tym męczyło ją, że skądś się znają. Mimo że nie pamiętała skąd, to na stówę była to znajomość, której nie chciałaby pamiętać. Drugi łysol, Alan, był ewidentnie napruty, a czerwone gały chował za szkłami okularów. Nie wiedziała tylko czym, bo alkoholu od niego nie czuła, a to potrafiła rozpoznać bardzo precyzyjnie. Dzięki, tato. Do tego ten milczek w denkach od butelek, Michaś-Srychaś… Nie podobało jej się, jak na nią patrzy. Jak jakiś pieprzony zbok.

No i na koniec kapitan Broda. Typ niczym z tej koszmarnej kreskówki, chociaż nie, tam był kapitan Bomba. Wszystko jedno. Do niego, jak na razie, nie miała nic, poza takim drobiazgiem, że czuła, iż facet pała do niej ogromną, nieuzasadnioną niechęcią. I to była dla niej największa zagadka. Dałaby sobie rękę uciąć… No, oddałaby swoje ulubione perfumy – Andżela zaśmiała się do siebie – żeby się dowiedzieć, o co mu kaman. Za jazdę taksą do portu była mu jednak szczerze wdzięczna. Nowe, nierozchodzone buty, za ciepła kurtka żeglarska za miliony monet. To jeszcze jakoś ujdzie. Ale ta nieszczęsna waliza…

Skoro miała rozkręcać zadymiarski, nowatorski, mindblowingowy profil podróżniczy, to pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, był zakup pięknej, różowej walizki Benettona. Nie zamierzała jednak z nią iść po tej dziurawej drodze choćby przez sto metrów. Tak, chętny-niechętny, ale Order Uśmiechu za tę taksówę.

Niemniej wątpliwości dalej ją męczyły. Może niepotrzebnie w ramach pierwszej wyprawy porwała się na Arktykę, Svalbard i jeszcze na rejs? Andżela, pewnie dasz radę, powtarzała sobie, ale może lepiej było zacząć od czegoś prostszego? Jakaś Afryka, kurczę… Jednak ten wypchany niedźwiedź polarny w hali przylotów już był niezły, a jeszcze większe wrażenie robił znak przed lotniskiem. Były tam tablice z podanymi odległościami do różnych stolic, a pod spodem trójkątny znak ostrzegający przed niedźwiedziami. Normalnie jak w Polsce o jeleniach czy krówkach. Po prostu czad i obłęd. Jeszcze nie dotarła do tej całej łodzi, a już miała nagrane dwie niezłe relacje.

Dobrze będzie, dasz radę, dobrze będzie… Tak, bez trzymających w napięciu relacji w ciągu najbliższych tygodni nie ma nawet po co wracać. Jej influencerska kariera powie bye, bye i Andżela będzie musiała zaczynać wszystko od początku. Od samego początku. Będzie mogła założyć kanał Andżela gotuje i dostawać kilogramowe opakowania oregano albo majeranku w gratisie (do głowy przyszły jej dwie najbardziej znienawidzone przyprawy). Dziękuję, ale nie. Przemęczę się z tymi typami.

Dojeżdżali chyba do ich portu, bo w dole było widać jakieś statki, tyle że ogromne wycieczkowe piętrowce. Nie wiedziała, czy tu są różne porty dla różnych jednostek, czy jeden wspólny. Zaraz się dowie. W ogóle, cholera, wypadałoby coś przeczytać o tym Svalbardzie. Chociaż… Jak coś walnie, to czekający na swoje pięć sekund hejterzy wytkną jej najmniejsze potknięcie… a przy okazji napędzą komentarzy. Może jednak lepiej coś pomylić świadomie, niż dać po sobie jeździć, a dopiero potem się dowiedzieć? Poczyta.

– Tu po prawej macie bank nasion – powiedział Broda, siedzący obok kierowcy taryfy.

Szału nie ma, pomyślała Andżela, ale na wszelki wypadek wyjęła szybko telefon i sfilmowała spore, piramidopodobne betonowe wrota wmurowane w stok góry. Sprawdzi i dogra komentarz, jeśli w ogóle będzie o czym mówić.

– I co tam tak filmujesz, młoda damo?

Nie musiała się oglądać, żeby wiedzieć, że to Alan ją zaczepił. Obejrzała się jednak i spojrzała na niego przez przerwę między fotelami. Taki trochę rockowy typek w wojskowej kurteczce. Przyprószony irokezik, jak ich nazywała jej przyjaciółka, ale ten akurat był łysy. Wyglądał na dwa razy starszego od niej i nie bardzo wiedziała, co mu odpowiedzieć.

– Może gdy już trafimy do tego samego pokoiku, nakręcimy jakiś fajny filmik wspólnie? – dodał szeptem, kontynuując wątek romantyczno-poznawczy.

Prawdę mówiąc, Andżela była zdumiona, że udało mu się ją zaskoczyć. Rozejrzała się dyskretnie i pokiwała zapraszająco palcem, żeby się zbliżył do szpary między fotelami. Alan naiwnie przysunął ucho, nie przestając się lubieżnie uśmiechać.

– Z tym robaczkiem – powiedziała, patrząc wymownie na jego krocze – to na ryby. A teraz spierdalaj. Okej?

ALAN

Alan roześmiał się i opadł na fotel. Agresywna laska. Lubił takie. Szczególnie po koncertach, no ale tu niestety nie było żadnego koncertu. Nic tu nie było. Wyjrzał przez okno i patrzył, jak zbliżają się do portu. Czy naprawdę ten jego jebany basista nie mógł sobie kupić tej wycieczki gdzie indziej, tylko na końcu świata?

Żółte tabletki powoli go puszczały. Bał się wziąć więcej ze sobą, bo jakby cokolwiek przy nim znaleźli, to jego finansowe kłopoty stałyby się zaledwie nieistotnymi zmartwieniami. Westchnął. Kupi zapas jakiejś wódy i dociągnie te dwa tygodnie. Zaszyje się w kabince, szast-prast i będzie miał gotowy materiał. Na drugą płytę pisali wszystko, łącznie z tekstami, przez kilka dni. Owszem, było ich wtedy pięciu, ale co z tego? Teraz weźmie się i za tekst, i za muzykę. Nikt nie będzie mu pyszczył. Wróci, walnie materiał na biurko tego pożal się Boże menago i wyjdzie na prostą. No chyba że basista go zamorduje.

Swoją drogą, jak na lotnisku w Gdańsku zaroiło się od policji, to mało się nie posrał ze strachu. No cóż, piguły, które obecnie brał, miały lekką tendencję do wzniecania paranoi. Dobrze, że nikt go nie widział. Wstyd prywatny. Ulotnił się do toalety, zamknął w kabinie i jeszcze podwinął nogi, byleby go nie znaleźli. Siedział tam, aż usłyszał, że go wzywają z imienia i nazwiska do odprawy. Chyba z godzinę tam kiblował i widział oczami wyobraźni, jak go dłużnicy wyciągają, z pomocą policji. Co on by wtedy, biedny, zrobił? Papiery by sprzedał? Przecież to trzeba poczekać jakąś chwileczkę… Wziął telefon i sprawdził apkę z akcjami. Dalej czerwono, z tą różnicą, że spadek w tym momencie był już dwucyfrowy. Alan nie był nawet w plecy, bo już nie miał pleców.

Taksówka się zatrzymała i wszyscy wysiedli. Alan wziął głęboki oddech. To świeże powietrze mnie zabije, pomyślał, wyjmując papierosy. Niechcący potrącił Lewara, który go mijał, i fajki poleciały na ziemię.

– Uważaj trochę, kolego – powiedział wielkolud i stanął parę kroków dalej.

Kurna, jacy tu wszyscy są agresywni, pomyślał Alan i podniósł z ziemi paczkę papierosów. Nie przepadał za tym momentem, gdy prochy zaczynały go puszczać. Gdyby był u siebie, toby wziął następne albo inne i już po chwili byłby jak młody bóg… A tak? Dupa.

Broda zapłacił taksówkarzowi, coś tam powiedział i ruszył w kierunku pomostu. Alan trzymał się z tyłu. Nie spieszył się. Nie lubił się spieszyć. Zatrzymał się i zapalił papierosa. Lewar kiwał się śmiesznie na boki z rozstawionymi szeroko ramionami. Jakby tachał spore głośniki. Co za pajac skończony. Ta młoda, Andżela? Ta mu się naprawdę podobała. Dziewczyna wyglądała jak z reklamy, szła sprężystym krokiem, co parę metrów odrzucając opadające blond włosy z twarzy na plecy, i bez wysiłku ciągnęła za sobą wielką, różową walizkę. Kto jeszcze w tym cyrku? Ten grubasek w pinglach, gość z brodą niczym jakiś pieprzony Merlin i pan, kurna, kapitan. Prawie sami zawodowi żeglarze. Wywrotowa załoga. Będzie zabawnie.

Gdy weszli na pomost, okazało się, że jest to konstrukcja pływająca i fantastycznie sprężynuje. Alan szedł, naśladując kroki poszczególnych członków grupy, i świetnie się przy tym bawił. Ale z tego, co widział, tylko on jeden. No sorry, może powinien był się wnerwić, że mu bagaż zginął. Jednak gdy zobaczył tego gościa w klapkach i szortach, stwierdził, że nie ma jeszcze najgorzej. Do czego to doszło, żeby musiał robić nawijki z urzędasami. Nie cierpiał urzędników. Najgorsze, że z wzajemnością. W czasach gdy Flegmatics nie byli jeszcze znaną kapelą, a o menedżerze z prawdziwego zdarzenia mogli tylko pomarzyć, Alan ogarniał wszystkie formalności. Potem się wygłupiał, że w takich sytuacjach przydałby się mu zespół Tourette’a. Przynajmniej nie musiałby ukrywać, co naprawdę myśli o osobie, u której jest zmuszony coś załatwiać. Chociaż z tą laską na lotnisku rozmawiało mu się bez przykrości. Skandynawska melodia języka angielskiego należała do jego ulubionych. Czasami potrzebował paru minut, żeby się „przełączyć”, ale potem rozmawiał niczym w ojczystym języku. Tyle że łysy wielkolud najpierw chciał ją zamordować, a potem przylazł ten cały Broda i już do końca zepsuł zabawę.

Rozejrzał się za kapitanem. Broda coś klepał w swoim telefonie, po czym zatrzymał się i wyraźnie czekał na Alana.

– Na końcu pomostu jest „Moskwa”. Powinna być otwarta. Ja zaraz do was dojdę – powiedział do pozostałych.

Alan doszedł do Brody i poczuł, jak mu się kiszki skręcają. Będzie wtopa jak nic, pomyślał.

– Słuchaj, Alan. Dostałem z biura listę uczestników, którzy dolecieli, i nie mam cię tutaj wymienionego – powiedział Broda, ale jakoś tak nieagresywnie.

Alan wiedział, że od tego, co teraz powie, sporo zależy.

– A masz tam Ryśka Strzałę?

Broda przewinął listę w telefonie.

– Noo, jest pan Strzała. Tak. Ale w grupie osób, które zgłosiły, że nie dolecą.

– To musi być jakiś błąd, wiesz. – Alan zastanawiał się, jak to ująć, żeby zabrzmiało wiarygodnie. – To jest basista z mojego zespołu i on, ten, tuż przed wyjazdem… Coś mu tam wypadło. Nieważny paszport czy jakoś tak.

Broda przyglądał mu się badawczo. Jak nic wiedział, że jest odurzony. Jak nic zaraz rzuci się na niego i zacznie go dusić, a potem utopi.

– I odstąpił ci wyjazd, tak? – zapytał.

– Tak! Właśnie. – Alan ucieszył się z podpowiedzi. – Powiedział: Alan, wiesz, szkoda, żeby przepadła taka fajna wyprawa. Ja nie dam rady, ale ty weź i leć…

Broda przez chwilę przyglądał mu się badawczo.

– Okej, idziemy. Teraz mam jasność, tylko twój znajomy nikomu tego nie zgłosił. Będę musiał to jeszcze później sprawdzić.

– Wiesz, artysta. Robimy właśnie nową płytę i pewnie zapomniał…

Broda kiwnął głową, odwrócił się i ruszyli w kierunku reszty grupy. Gdy doszli, okazało się, że czekają na nich jeszcze dwie osoby. Alan nie mógł się pozbyć wrażenia, że ta dwójka również ma jakieś mordercze zamiary, ale wobec siebie nawzajem. Janek właśnie wylewnie się z nimi witał. Kaowiec, kurwa mać.

JANEK

Janek siedział na łodzi i rozpalał jedną ze swoich ulubionych trzech fajek, które zabrał ze sobą na Svalbard. Był z siebie bardzo zadowolony, bo udało mu się wejść na „Moskwę” jako pierwszemu. Zrobił szybki rekonesans i wrzucił torbę do największej kajuty na rufie. Łóżka wszędzie były tej samej wielkości, ale tu przynajmniej było sporo miejsca, było jak się poruszać i w ogóle wszystko wyglądało po kapitańsku. Siedział teraz spokojnie na pokładzie i obserwował, jak pakuje się reszta. Na żeglarzy to oni nie mieli zadatków. Wchodzili na pokład z taką ostrożnością, jakby mieli skakać z wysokiej trampoliny. Stado baranów. Zdziwiło go, że Asia i Maciej, to małżeństwo, nie zaklepali tylnej kajuty, skoro, jak mówili, byli tu już od jakiegoś czasu. Cóż, człowiek uczy się całe życie. Nim wprowadzono miejscówki w wiecznie przeładowanym pociągu do Zakopanego, tak zwanej Rzeźni, z przyjaciółmi, z którymi chodził po górach, opracowali bardzo prosty patent. Najszybszy z nich oddawał komuś plecak i wskakiwał do podjeżdżającego na peron pociągu. Zajmował przedział i nogą blokował drzwi, po czym dołączała do niego reszta grupy. Zawsze działało.

– Może ogieniek podać szanownemu koledze? – wysapał, czerwony na twarzy, Lewar, który załapał się na fuchę odbierającego torby i walizy z pomostu.

– Nie, dziękuję, dysponuję własną zapalniczką – odparł uprzejmie Janek i zaczął rozpalać fajkę.

Z uwagą przyglądał się nowo przybyłym. Chociaż właściwie to nie oni byli nowo przybyli, tylko grupa Brody. Przedstawili się jako małżeństwo, ale prawdę mówiąc, nie wyglądali i nie zachowywali się nawet jak dalecy znajomi. Prawie ze sobą nie rozmawiali i patrzyli na siebie z wyraźną niechęcią. Asia próbowała jeszcze zachowywać pozory i miała przypięty do twarzy jakiś taki korporacyjny uśmieszek, ale jej mąż… Ział. Janek był świadkiem rozmowy, którą Maciej przeprowadził z kapitanem Brodą; gdy się dowiedział, że najbliższy lot z Longyearbyen, dokądkolwiek, będzie prawdopodobnie za dwa, trzy dni, tak się wnerwił, że nawet trudno to opisać. Chodził po pomoście i raz za razem gdzieś dzwonił. Janek zrozumiał, że próbuje się skontaktować z brokerem od biletów lotniczych, a gdy w końcu mu się to udało, usłyszał to samo, co powiedział mu Broda. Czyżby kolega Maciej już planował, jak nawiać ze Svalbardu? On też chętnie by się wypisał z tej całej niby-wyprawy, ale nie mógł. Książka, zdjęcia, opisy… Samo się nie zrobi. No ale jakoś przetrwa. W końcu to tak naprawdę tylko parę dni.

Maciek minął go bez słowa i zniknął pod pokładem.

– Może szanownemu koledze jakąś podusię przynieść? Żeby dupcia nie rozbolała od tych twardych ławek?

Tłumy niczym w centrum miasta, pomyślał Janek. Znowu przychrzanił się do niego ten mięśniak Lewar. Postanowił go zignorować i puszczając kłęby dymu z włoskiego tytoniu, zaczął oglądać ludzi szykujących się do wypłynięcia na innych łodziach.

– Janek, jak nie masz nic do roboty, to weź dobierz kogoś i zróbcie inwentaryzację, co jest do jedzenia na „Moskwie”. Pewnie trzeba będzie zrobić zakupy i dobrze by było, gdybyśmy nie dublowali tego, co już mamy – powiedział do niego Broda, schodząc pod pokład.

– Yes, sir!** – Janek miał dobry humor i nie zamierzał dopuścić, żeby ktoś mu go zepsuł.

Zainteresowała go łódź stojąca po drugiej stronie pomostu. Była dużo mniejsza od „Moskwy”, miała nie dwa, jak ona, tylko jeden maszt i kręciło się po niej dwóch starszych facetów z długimi siwymi brodami. Cały czas coś robili, skubani. Układali liny, dolewali paliwa… Kręcili się jak w ukropie, nie to co te nieroby u nich na łodzi. Widać, że faceci mieli doświadczenie.

Na pokład wyszedł Michał w swoich zabawnych okularkach.

– O! Michał. Dobrze, że cię widzę – odezwał się do niego Janek. – Kapitan powiedział, że masz zrobić inwentaryzację tego, co jest tutaj do żarcia. Będą zakupy czy coś i chodzi o to, żebyśmy nie płynęli na samym majonezie, musztardzie i ketchupie.

– A, okej – odparł Michał.

– Jeśli chcesz, to jak skończę faję, zejdę i ci pomogę.

– O, fajnie. Ja nie bardzo wiem, gdzie tu jest pochowane jedzenie.

– Nic się nie martw, zacznij od kuchni, a potem poszukamy razem. Pewnie wszędzie.

Michał zniknął pod pokładem, a Janek wytrzepał fajkę, po czym znów ją nabił. Ta cała „Moskwa” wyglądała na sporą łajbę, ale w środku warunki były jak na łodzi podwodnej. Na rufie znajdowała się jego kajuta z trzema wyrkami, potem mikroskopijna łazienka z samym wucetem, niewiele większa spiżarka, w której stała pralka, obok dwuosobowa kabina, gdzie przestrzeń między ścianą a piętrowym łóżkiem nie miała więcej niż pół metra. Potem był living room, jak go nazwał, i po prawej kuchnia oraz druga łazienka z prysznicem albo czymś, co miało być prysznicem. Na dziobie znajdowała się spora kabina na dwie albo trzy osoby, a między nią i living roomem jeszcze dwie dwuosobowe, niewiele większe niż ta mała z tyłu. Czyli, jeśli dobrze liczył, powinny być jeszcze cztery osoby. Piętnaście lat temu, na studiach, pewnie upchnęliby się tu w co najmniej dwudziestkę, ale teraz, po latach, nie miałby nic przeciwko, żeby to już był komplet.

– W kuchni ta lista jest prosta. Tylko w zamrażarce są jakieś kotlety. – Głowa Michała pojawiła się w otworze wiodącym pod pokład.

– W kuchni tak, ale to ja już zrobiłem. Mnie chodziło o tę spiżarkę z tyłu. Wiesz, tam na rufie.

Michał na szczęście nie dyskutował, tylko znów zniknął pod pokładem. Z dołu dobiegły Janka podniesione głosy, a po chwili na pokładzie pojawiła się Andżela.

– Już awantura? – zapytał Janek.

– Asia rozpoznała w Alanie swojego idola sprzed lat i Maciek, wiesz, jej mąż, dostał tak zwanej piany.

– To pan Alan jest muzykiem i celebrytą?

– Na to wygląda, ale ja nie znam. Jakaś Flegma czy coś. W każdym razie jak on grał koncerty, to ja byłam jeszcze w przedszkolu – odparła i roześmiała się z własnego żartu.

– A ty kogoś tu znasz czy jesteś samotną żeglarką?

– Broda patrzy na mnie wilkiem, ale na stówę w życiu go nie widziałam. Lewar też mi się jakoś tak spode łba przygląda… I ciebie skądś kojarzę.

– O, bardzo mi miło – powiedział Janek. – A gdzie się poznaliśmy? Bo wybacz, ale nie mogę sobie przypomnieć.

– Raczej nigdzie. Nie prowadzisz jakiegoś bloga czy profilu? Wiesz, takiego z dużą liczbą obserwatorów.

Janek się zamyślił, pykając fajką.

– Wiem! – Andżelę olśniło. – La Compagnia dell’Anello, włoska Drużyna Pierścienia.

– Aaa. To tak, ale to było lata temu. – Janek przypomniał sobie, jak dobrał się do pieniędzy ojca. Ze znajomymi z Neapolu zorganizowali wtedy wyprawę wzorowaną na Władcy Pierścieni Tolkiena. – Wykuliśmy pierścień i poszliśmy go wrzucić do Wezuwiusza…

– Tak, tak – przerwała mu podekscytowana Andżela. – To był supercase. Mieliście wtedy ilu? Z pięćdziesiąt tysięcy obserwujących?

– Sześćdziesiąt osiem tysięcy trzystu dwunastu. Ale jak zniszczyliśmy pierścień i urządziliśmy balangę w Neapolu na dwie setki ludzi, profil zdechł. Nawet nie wiem, czy ktoś tam jeszcze zagląda.

– Straszne marnotrawstwo. Ja właśnie swoje media próbuję odbić od dna…

– Czemu zaraz marnotrawstwo? Wtedy wpadłem na pomysł, żeby napisać książkę…

– Chodźcie, kochani, musimy podzielić kajuty. – Broda wyjrzał spod pokładu.

* (ang.) Serwus!

** (ang.) Tak, proszę pana!

Redakcja: Krystian Gaik

Korekta: Adrianna Hess, Aleksandra Wrońska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia wykorzystane na okładce: archiwum Mariusza Banachowicza

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

tel. +48 505 636 224

 

ISBN 978-83-68371-04-8