Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata - Will Cockrell - ebook

Korporacja Everest. O zapaleńcach, awanturnikach i ich biznesie na dachu świata ebook

Cockrell Will

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pasjonujący reportaż o procesie komercjalizacji wypraw na najwyższy szczyt świata. Niegdyś osiągalny tylko dla wąskiej grupy himalaistów, od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Everest został zdobyty blisko 12 000 razy. Dziewięćdziesiąt procent zdobywców szczytu stanowią klienci firm wspinaczkowych.

Cockrell, patrząc na himalaizm w szerokim kontekście globalizacji, kapitalistycznej ekonomii oraz relacji Wschód–Zachód, bynajmniej nie jest w swoich rozpoznaniach jednoznaczny. W jego opowieści nie brakuje przewodników, którzy są szlachetnymi idealistami, czerpiącymi radość nie tyle z korzyści finansowych i osobistych sukcesów, ile z pomocy innym w spełnianiu życiowego marzenia.

"Korporacja Everest" dobrze ukazuje główny spór w środowisku: między purytanami, niegodzącymi się na wspinaczkę pełną płatnych udogodnień, a wyrozumiałymi, którzy uważają, że każdy ma prawo do góry.

To także historia o wykluczeniu: o „obywatelach i obywatelkach drugiej kategorii”, a więc przewodniczkach, których klienci nie traktują z takim samym szacunkiem jak mężczyzn, oraz Szerpach, z powodów ekonomicznych skazanych na niebezpieczną pracę. Książka Cockrella stara się oddać sprawiedliwość wszystkim, którzy zginęli na legendarnym szczycie, niezależnie od tego, jakie były ich pobudki do podjęcia wyzwania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 491

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

Od roku 1953, gdy Edmund Hillary i Tenzing Norgay Sherpa jako pierwsi ludzie w historii zdobyli Mount Everest, do roku 1991 na szczyt zdołało wejść zaledwie trzystu dziewięćdziesięciu czterech himalaistów. Natomiast od roku 1992, kiedy po raz pierwszy na wierzchołek zaprowadzono komercyjnych klientów, do roku 2024 tym samym osiągnięciem mogło się pochwalić ponad jedenaście i pół tysiąca osób. Zdecydowana większość z nich – ponad dziewięćdziesiąt procent – to klienci i pracownicy stosunkowo niewielu firm oferujących usługi przewodnickie.

Jak to się stało, że szczyt, którego zdobycie początkowo zdawało się niemożliwe, a później uchodziło za misję samobójczą, w końcu zamienił się w miejsce odwiedzane przez tysiące ludzi? W niniejszej książce próbuję odpowiedzieć na to pytanie. W tym celu relacjonuję wyjątkowo emocjonujące, a zarazem wciąż mało znane historie ze świata wspinaczki wysokogórskiej, a także ogólnie biznesu.

Choć na temat „góry gór” powstało już mnóstwo publikacji i filmów, zazwyczaj koncentrują się one na pojedynczych sukcesach lub tragediach. Przedstawiają więc dość wypaczony obraz dachu świata, zwłaszcza w dzisiejszym kontekście. W Korporacji Everest zestawiam ze sobą najważniejsze wydarzenia z ostatnich czterech dekad i pokazuję, że stanowiły one w istocie jedynie zakręty na tej samej wyboistej drodze. Ujawniam też, że najnowsza historia Sagarmathy (jak nazywają tę górę Szerpowie) to zasadniczo historia branży przewodnickiej. Doprowadzając czytelników do chwili obecnej, pokazuję, jak zmieniło się myślenie Nepalczyków o ich skarbie narodowym i jak w ciągu dekady ich duma oraz poczucie sprawczości wzrosły od zera do najwyższego poziomu w historii.

Wokół przewodników na Evereście wyrosło wiele nieporozumień, począwszy od owego pierwszego wejścia w roku 1953 i błędnego przekonania, że Edmunda Hillary’ego na szczyt zaprowadził Tenzing Norgay (choć niekiedy podaje się, że było odwrotnie). Wiele najtrwalszych mitów związanych z najwyższą górą na Ziemi wywodzi się z książki Jona KrakaueraWszystko za Everest – świetnie napisanej pierwszoosobowej relacji dotyczącej wyjątkowo bolesnych wydarzeń. Aż do dziś pozostaje ona najbardziej znaną publikacją na temat roli przewodników w wyprawach na najwyższe szczyty, jak również soczewką, przez którą patrzy się na niemal wszystkie inne opowieści o dachu świata. Jednak diagnoza Krakauera, wskazująca takie problemy, jak nadmierny tłok, zbyt pewni siebie przewodnicy i nieudolni wspinacze, pochodzi z roku 1996, a komercyjne wspinaczki na szczyt zaczęto skutecznie organizować ledwie cztery lata wcześniej. Miejsce Everestu w kulturze popularnej zdaje się zamrożone w czasie, nic więc dziwnego, że gdy tylko w mediach pojawia się głos troski o uczestników dowolnej wyprawy, ktoś zaraz straszy, że „znów będzie jak w dziewięćdziesiątym szóstym” – choć jest to koncepcja równie przestarzała jak buty z plastikową skorupą, jakich w czasach Krakauera używali himalaiści.

Z każdym rokiem w narracji dotyczącej Everestu coraz bardziej dominują relacje mające zaspokoić niezdrową ciekawość. A jeśli nie trafi się żadna tragedia, przedstawia się tę górę albo jako „arenę Everestu”, czyli jeden wielki cyrk pełen amatorów, którzy w ogóle nie powinni się tam znaleźć, lecz opłacili sobie drogę na szczyt, albo jako operę mydlaną, w której w roli złoczyńców występują chciwi przewodnicy i nieudolni klienci, a ofiarami są Szerpowie. Każda nadmiernie uproszczona historia przyczynia się do umacniania mitów na temat branży wysokogórskiej, przez co jeszcze trudniej dotrzeć do ciekawszej i bardziej skomplikowanej prawdy. Już czas na nowo skalibrować nasze postrzeganie tego, kim są klienci i przewodnicy na tej kultowej górze i co ich w niej pociąga.

Zanim doszło do pierwszej udanej wyprawy z przewodnikami, tylko około dziesięciu procent himalaistów docierało na szczyt Everestu. Dziś ta liczba wynosi w przybliżeniu siedemdziesiąt procent. Mniej niż pół procent śmiałków po drodze traci życie. Nikt nie zdołałby wyjaśnić tej przemiany lepiej niż zachodni i szerpijscy przewodnicy, ich klienci, tragarze oraz inni wspinacze, a także przedsiębiorcy i obserwatorzy branży, którzy w ciągu ostatnich czterdziestu lat mieli na nią wpływ. Przygotowując się do pisania tej książki, przeprowadziłem wywiady z przeszło stu dwudziestoma takimi osobami.

Muszę przyznać, że zanim przystąpiłem do zbierania materiałów, sądziłem, że sporo wiem o najwyższej górze świata. Kiedy jednak zacząłem się w ten temat coraz bardziej zagłębiać, okazało się, że stale zaskakuje mnie coś nowego. Od ponad dwudziestu lat piszę artykuły i reportaże na temat wspinaczki oraz alpinizmu, przez kilka lat byłem redaktorem w magazynie „Men’s Journal”, w którym często ukazywały się relacje z Everestu. To tam opublikowano zresztą pierwszy reportaż na temat katastrofy w roku 1996, napisany przez Petera Wilkinsona (dwa miesiące później w piśmie „Outside” ukazał się artykuł Krakauera, na podstawie którego powstała książka). Pracowałem w „Men’s Journal” w latach 2009–2014, potem zaś często pisywałem o Evereście i ogólnie o alpinizmie do „Outside” oraz wielu innych amerykańskich czasopism. Przez całe życie byłem też zapalonym amatorem wspinaczki i alpinizmu. Wiosną 2022 roku podszedłem do bazy głównej pod Everestem w Nepalu. Czułem się wtedy tak, jakbym miał za sobą czterdzieści lat ciężkich robót, lecz mój brak predyspozycji do funkcjonowania na takiej wysokości pozwolił mi jeszcze bardziej docenić, jak imponującym osiągnięciem jest samo podchodzenie na szczyt, nie mówiąc już o jego zdobyciu – a także uznać za nadludzki wyczyn to, że przewodnikom udaje się rok po roku doprowadzić bezpiecznie do celu tak wiele niedoświadczonych osób.

Przebywając w bazie głównej i zbierając informacje do tej książki, poznałem mnóstwo przewodników i przewodniczek, którzy czerpią ogromną przyjemność z tego, że pomagają ludziom z całego świata sprostać największemu wyzwaniu w życiu i spełnić marzenia. Dogłębnie też zrozumiałem, jak znaczący jest wpływ branży przewodnickiej na gospodarkę Nepalu i zamożność Szerpów.

Chociaż starałem się zachować równowagę między alarmistycznymi pogłoskami a mniej pesymistyczną rzeczywistością, nikt tu nie ma taryfy ulgowej. W branży przewodnickiej niekiedy faktycznie dochodzi do wypaczeń. Ludzie popełniają błędy, czasem ktoś ginie. Jak zawsze wszystko jest skomplikowane. Żeby opowiedzieć pełną historię tego sektora, trzeba uwzględnić niewygodne okoliczności i niejednokrotnie niemiłą prawdę na temat osób lub firm stawianych od dawna na piedestale przez himalaistów, klientów i ludzi znających branżę od podszewki. Sądzę, że konieczne jest dokładniejsze poznanie tych historii, by móc również w pełni docenić osiągnięcia całej branży. Wiele kwestii wymaga bowiem wyjaśnienia, lecz istnieje też ogrom pozytywów zasługujących na uznanie.

Pogłoski na temat góry wznoszącej się majestatycznie w naszej zbiorowej świadomości zawsze były bardziej nośne od prawdy. Mam nadzieję, że Korporacja Everest okaże się lekturą zajmującą i pobudzającą do myślenia, a dzięki temu przyczyni się do sprostowania fałszywych wyobrażeń – bo gdy mowa o branży przewodnickiej na dachu świata, prawda jest o wiele ciekawsza od fikcji.

Link do legendy ilustracji w wersji tekstowej

TYPOWY SCHEMAT CZASOWY WIOSENNEJ WYPRAWY NA MOUNT EVEREST Z PRZEWODNIKAMI TRASĄ PRZEZ PRZEŁĘCZ POŁUDNIOWĄ

Całkowity czas wyprawy: 6–8 tygodni

KONIEC MARCA:PRZYJAZD DO NEPALU

Dni 1–2: zbiórka w Katmandu

KWIETNIOWA WĘDRÓWKA DO BAZY GŁÓWNEJ, AKLIMATYZACJA

Dzień 3: podroż małym samolotem lub helikopterem do Lukli w dolinie Khumbu

Dni 4–13: mniej więcej dziesięciodniowa wędrówka do bazy głównej

Dni 14–16: dalsza aklimatyzacja na wysokości bazy głównej, szlifowanie umiejętności wspinaczkowych

Dni 16–35: dalsza aklimatyzacja w bazie głównej, wspinaczka na pobliskie szczyty, rotacyjne wyprawy przez lodospad Khumbu do obozów pierwszego i drugiego, powrót do bazy głównej

POCZĄTEK MAJA:OSTATNI ETAP AKLIMATYZACJI ROTACYJNEJ

Dni 36–40: rotacyjne wyprawy z bazy głównej do obozu trzeciego i z powrotem

POŁOWA MAJA:ATAK SZCZYTOWY

Kierownicy ekspedycji wybierają dwu- lub trzydniowe okno pogodowe odpowiednie do wspinaczki na szczyt, następnie wyznaczają datę opuszczenia bazy głównej na 4 lub 5 dni wcześniej

Dzień 41: podejście z bazy głównej do obozu drugiego

Dzień 42: odpoczynek w obozie drugim

Dzień 43: podejście z obozu drugiego do obozu trzeciego

Dzień 44: podejście z obozu trzeciego do obozu czwartego

Dzień 45: podejście z obozu czwartego na szczyt i zejście z powrotem do obozu czwartego (niektórzy schodzą od razu do obozu drugiego)

Dni 45–46: zejście do niżej położonych obozów, odpoczynek

Dni 47–48: zejście do bazy głównej, odpoczynek

KONIEC MAJA:DROGA POWROTNA

Dni 48–53: od 3 do 5 dni wędrówki do Lukli, potem lot do Katmandu

Prolog

Granica między Nepalem a należącym do Chin Tybetańskim Regionem Autonomicznym przecina Mount Everest na pół. Zdecydowana większość himalaistów podchodzi na tę górę od strony Nepalu. Klienci firm przewodnickich (stanowiący zdecydowaną większość dzisiejszych śmiałków) idą trasą prowadzącą przez Przełęcz Południową – tą samą, którą pokonali Edmund Hillary i Szerpa Tenzing Norgay w roku 1953. Zanim dotrą na szczyt sięgający 8849 metrów nad poziomem morza[1], przechodzą przez pięć dobrze zaopatrzonych obozów, począwszy od bazy głównej, leżącej na dość płaskim, spokojnym terenie na wysokości 5350 metrów, a skończywszy na smaganym lodowatym wiatrem obozie czwartym na zawrotnej wysokości 8000 metrów. Obóz czwarty znajduje się na Przełęczy Południowej, czyli na obniżeniu terenu między Everestem a Lhotse – czwartą najwyższą górą na świecie.

Żeby dotrzeć do bazy głównej, zarówno trekkerzy, jak i wspinacze najpierw wykupują jeden z kilkunastu codziennych lotów z Katmandu, stolicy Nepalu, na lotnisko Tenzing-Hillary w Lukli, znajdujące się na wysokości 2860 metrów. Następnie przez dziesięć dni wędrują w górę i w dół po krętych, wąskich dróżkach i schodach zbudowanych ręcznie z bloków miejscowego granitu, korzystają z mostów linowych kołyszących się nad spienionymi rzekami zasilanymi wodą z lodowców, a wiosną, w szczycie sezonu wspinaczkowego, podziwiają różowe rododendrony w rozkwicie. Co wieczór docierają do kolejnych, coraz mniejszych wiosek, gdzie stoją stare buddyjskie świątynie, i kładą się spać w przytulnych kamiennych schroniskach ogrzewanych piecykami, w których pali się łajnem jaków. Im bliżej bazy głównej, tym bardziej krajobraz w kolorach ziemi staje się monochromatyczny: czarne skały, biały śnieg, niebieskawy lód. Lodowiec Khumbu, gdzie znajduje się baza, wygląda jak rozległy ogród skalny, ale jest to tylko powierzchnia stale przesuwającej się zamarzniętej rzeki, która przedziera się przez otaczające ją skały metamorficzne i zostawia za sobą ich pokruszone odłamki. Gdy wędrowcy wchodzą na ostatnią morenę przed bazą, dostrzegają setki jaskrawych kopuł namiotów ciągnących się na długości około kilometra.

Ci, którzy w asyście przewodników podejmują próbę dotarcia na szczyt, zastają w bazie udogodnienia nietypowe dla miejsca tak oddalonego od cywilizacji: dywany i pufy w kopułach wypoczynkowych, szybki internet, salony masażu, dobrze zaopatrzone bary, baristów, a nawet ekrany kinowe. Wszystkie te atrakcje mają wypełniać himalaistom i przewodnikom wolny czas, bo wyprawy potrafią się ciągnąć nawet przez osiem tygodni. Często się mówi, że to dwa tygodnie wspinaczki wciśnięte w dwa miesiące pobytu. Około tygodnia zajmuje podejście do obozów drugiego i trzeciego oraz na pobliskie wierzchołki, co jest potrzebne, żeby się zaaklimatyzować do nieludzkich warunków panujących na takiej wysokości. Później, gdy nadchodzi czas zdobywania szczytu – zwykle, jeśli wszystko idzie gładko, następuje to nie wcześniej niż trzydziestego piątego dnia ekspedycji – droga z bazy głównej na samą górę zajmuje niecały tydzień. Zejście natomiast trwa ledwie około trzech dni.

Żeby dotrzeć z bazy głównej do obozu pierwszego, trzeba pokonać najbardziej zdradliwą część lodowca, czyli tak zwany lodospad Khumbu, który ciągnie się przez jakieś dwa kilometry, przy różnicy wysokości około sześciuset metrów. To miejsce pełne śliskich tafli, ogromnych, chwiejnych seraków (czyli wielkich brył lodu i śniegu), a także bezdennych szczelin. Obóz pierwszy stanowi nie tyle miejsce noclegowe, ile raczej magazyn butli tlenowych i innego sprzętu, członkowie wypraw zwykle więc od razu idą dalej, do obozu drugiego. Leży on na wysokości 6400 metrów, w pozornie spokojnej dolinie zwanej Kotłem Zachodnim. Znajduje się tam zazwyczaj około pięćdziesięciu namiotów w miejscach osłoniętych przed wiatrem przez skalne i lodowe bloki. Wokół rozpościera się imponujący amfiteatr poszarpanych grzbietów i strzelistych wierzchołków: widać między innymi Everest, Lhotse i rzadziej odwiedzany, mniejszy – choć technicznie trudny – szczyt Nuptse. Na nieustającym wietrze trzepoczą postrzępione, wypłowiałe buddyjskie flagi modlitewne, a himalaiści chronią się przed żywiołami i popijają imbirową herbatę z cytryną w ciasnych namiotach pełniących funkcję mesy i centrum dowodzenia – a w razie katastrofy również oddziałów ratunkowych.

Teren obozu drugiego należy traktować z najwyższym respektem. Standardowo smagają go wichury, a z lawin, nawet tych odległych, docierają tu tak silne podmuchy powietrza i apokaliptyczne chmury białego pyłu, że czasem aż rozrywają namioty lub zmiatają je z podłoża. Zdarza się, że jakiegoś niefrasobliwego nowicjusza spokojnie idącego po wodę na popołudniową herbatę nagle pochłania lodowa rozpadlina. Wypadkom śmiertelnym ulegają też ludzie doświadczeni. W 2001 roku uwielbiany i bardzo sprawny nepalski himalaista Babu Chiri Sherpa zginął w okolicy obozu, gdy chciał zrobić kilka zdjęć, lecz wpadł w przepastną szczelinę.

W takich warunkach, a przy tym w rozrzedzonym powietrzu, w okolicach obozu drugiego czasem trudno jest nawet odejść na kilka metrów od swojego namiotu za potrzebą, a co dopiero ratować się ucieczką w razie zagrożenia. Dlatego właśnie pewnego dnia pod koniec kwietnia 2013 roku zawodowi alpiniści Ueli Steck i Simone Moro, jak również towarzyszący im filmowiec Jonathan Griffith, z duszą na ramieniu uciekali z obozu drugiego na dół, ani przez chwilę nie zastanawiając się nad wyborem najbezpieczniejszej trasy. Nie mieli wyboru, bo ich ścigano.

Ueli Steck i Simone Moro reprezentowali coraz rzadszy w społeczności Everestu typ: wybitni himalaiści, którzy ani nie wynajmowali przewodników, ani sami nie świadczyli tego rodzaju usług. Opłacani sowicie przez sponsorów – gigantów outdoorowych takich jak The North Face czy Mountain Hardwear – mieli za zadanie swoimi śmiałymi pierwszymi podejściami i pionierskimi rekordami inspirować i zachwycać amatorów wspinaczki wysokogórskiej.

Trzydziestosiedmioletni wówczas Ueli Steck należał do najsławniejszych wspinaczy na świecie – w rodzimej Szwajcarii, gdzie zawodowi alpiniści cieszą się statusem porównywalnym z pozycją zawodników NBA w Ameryce, uchodził za bohatera narodowego. Nazywano go „szwajcarską maszyną”. Czterdziestosześcioletni Simone Moro był natomiast Włochem, który po raz pierwszy podchodził na Everest jako dwudziestoczterolatek i zdążył już czterokrotnie zdobyć szczyt. Pracował też jako pilot helikoptera w górskim pogotowiu lotniczym w Himalajach. Pochodzący z Anglii trzydziestotrzyletni Jonathan Griffith był mniej doświadczony i miał przede wszystkim filmować pionierską wspinaczkę Stecka i Moro tak długo, jak zdoła za nimi podążać.

W roku 2013 na Evereście pozostało już niewiele tras, którymi wcześniej się nie wspinano albo które pokonywano niezmiernie rzadko. Steck i Moro postanowili podejść jedną z nich. Co więcej, nie tylko zamierzali zdobyć szczyt, przemierzając tę ekstremalnie niebezpieczną drogę, lecz także chcieli podążać dalej, w jednym dwudziestogodzinnym ciągu, żeby od razu zdobyć Lhotse, również idąc nową trasą. A wszystko to bez wspomagania dodatkowym tlenem.

Ci zawodowi alpiniści działali jednak na skraju rozwijającego się na Evereście kolosalnego przedsięwzięcia, które śmiało można nazwać kompleksem biznesowym. Przez cały kwiecień i maj (czyli w szczycie sezonu wspinaczkowego) w bazie głównej przebywa zawsze około tysiąca pięciuset ludzi. Nieliczni spośród nich to niezależni himalaiści tacy jak Steck i Moro. Pozostali to albo klienci, albo pracownicy rozkwitającej branży przewodnickiej. Amatorzy wspinaczki, czasem nawet zupełnie początkujący, płacą niekiedy ponad sto tysięcy dolarów, żeby z potężnym wspomaganiem spróbować zdobyć najwyższą górę świata. Trasa przez Przełęcz Południową przypomina dwupasmową jezdnię z ograniczeniem prędkości do stu dwudziestu kilometrów na godzinę i bez pobocza, na którym można by się zatrzymać. Choć Steck i Moro chcieli koniec końców wypróbować nową trasę, to jednak w ramach przygotowań, by się zaaklimatyzować i przetransportować sprzęt, wspinali się najpierw po głównym szlaku prowadzącym do obozu trzeciego.

Innymi słowy, ich zamysł można porównać do poszukiwań rzadkiego gatunku motyla na obszarze Amazonii, gdzie postępują masowy wyrąb i wypalanie całych hektarów lasu.

Dla przybyłych z Zachodu przewodników i ich klientów 27 kwietnia 2013 roku był dniem odpoczynku. Jedni relaksowali się w bazie głównej, inni aklimatyzowali się w obozie drugim. Steck, Moro i Griffith uznali, że dzień, w którym na trasie nie tłoczą się mniej doświadczeni wspinacze, to doskonała okazja, żeby poruszać się po niej z większą swobodą. Tego ranka opuścili więc namioty w obozie drugim i ruszyli ku obozowi trzeciemu w ramach wypadu aklimatyzacyjnego.

Powyżej obozu drugiego kończy się świat poziomy, a zaczyna pionowy. Wspinacze są zmuszeni przez cały dzień walczyć z całych sił, żeby wdrapać się na ogromne oblodzone zbocze nazywane ścianą Lhotse. Obóz trzeci jest w nią wtulony na wysokości ponad siedmiu tysięcy metrów, znajduje się na sztucznie stworzonych wąskich tarasach, ledwo mogących pomieścić kilka namiotów.

W południe Steck, Moro i Griffith byli już w połowie drogi do obozu trzeciego. Na tej samej ścianie pracowali też Szerpowie zatrudnieni w firmach przewodnickich. Członkowie tej rdzennej grupy etnicznej zamieszkującej nepalski dystrykt Solukhumbu, w którym znajduje się Mount Everest, od samego początku odgrywali znaczącą rolę w branży przewodnickiej, ale w roku 2013 mieli już silne poczucie, że to właściwie ich działka, i coraz mocniej zaczynali się z nią utożsamiać. Dawniej doskwierało im ubóstwo, w tych okolicach jeszcze bardziej dotkliwe niż w innych częściach Nepalu. To się jednak zmieniło, gdy wprowadzanie ludzi na dach świata okazało się świetnym biznesem.

Niewielka grupka Szerpów poręczowała zbocze ściany Lhotse, mocując na nim tysiąc metrów liny. Zarówno ten odcinek, jak i pozostałe części poręczowanej trasy, która w całości ma około dwudziestu kilometrów, przygotowywane są na początku każdego sezonu jako pomoc dla mniej doświadczonych wspinaczy, którym w mozolnym podejściu na szczyt przydają się takie zabezpieczenia. (Później liny zostawia się na miejscu, aż przysypie je śnieg, w naturalny sposób się rozpadną lub odetnie je ktoś, komu będą przeszkadzały). W grupce poręczującej zbocze znajdowali się Mingma Tenzing Sherpa, bardzo lubiany i doświadczony sirdar (czyli kierownik grupy), pracujący dla amerykańskiej firmy International Mountain Guides (IMG), oraz Tashi Riten Sherpa, jej młodszy pracownik. Pozostali poręczownicy byli zatrudnieni w innych zachodnich firmach.

Wykonywali bardzo wymagające zadanie, z użyciem wielu kilogramów lin i innego sprzętu wspinaczkowego, w tym ostrych jak brzytwa śrub lodowych i karabinków. Poręczowanie zajmuje czasem kilka dni, a w firmach przewodnickich uznaje się za oczywistość, że Szerpom mocującym liny nie wchodzi się w drogę, dopóki nie skończą. Na zwołanym wcześniej spotkaniu wszystkie ekipy korzystające z usług przewodników zgodziły się, że przez kilka dni będą unikać tej ściany. Steck, Moro i Griffith byli wówczas nieobecni. Jako mały, niekomercyjny zespół nie czuli się zobligowani do konsultowania tras z kierownikami pozostałych ekspedycji.

Niemniej jednak, zdając sobie sprawę z trudnej i niebezpiecznej pracy wykonywanej przez Szerpów, cała trójka celowo wytyczyła sobie trasę w odległości pięćdziesięciu metrów od nich. Mieli się zresztą wspinać bez asekuracji, w stylu alpejskim, dzięki czemu mogli minąć poręczowników z daleka i szybko wejść wyżej. Na ujęciach nakręconych tego dnia przez Griffitha Steck wbija czekan w śnieg i posuwa się w górę szybko i lekko, jak dziecko wdrapujące się na drzewo. Widać, że europejscy alpiniści dobrze się bawią.

Aby jednak dotrzeć do obozu trzeciego, musieli na koniec przetrawersować w poprzek ściany, ponad linami mocowanymi przez Szerpów, którzy stali w jednej długiej kolumnie i pracowali na różnych wysokościach. Dla Europejczyków było oczywiste, że w tej sytuacji trzeba przejść ostrożnie, ale szybko. Dystans między ekipami pomału się zmniejszał, aż w końcu Steck, Moro i Griffith sunęli w bok, przechodząc ponad częścią poręczowników, lecz poniżej pozostałych. Gdy raki i czekany wspinaczy z obu grupek wbijały się w ścianę, żeby dać im oparcie, na ludzi pracujących niżej posypały się odłamki lodu i bryłki śniegu. Mingma Tenzing ruszył z wrzaskiem w dół, żeby rozprawić się z intruzami. Napięcie rosło, poleciały obelgi. Po chwili doszło do fizycznych przepychanek między mężczyznami uczepionymi oblodzonego zbocza.

Wyglądało na to, że lada chwila ktoś spadnie – aż jedno słowo całkiem zmieniło bieg wydarzeń.

W powstałym zamieszaniu Moro nazwał jednego z Szerpów nepalskim słowem „machikne”, które w dosłownym tłumaczeniu oznacza „matkojebcę”, ale w Nepalu uchodzi za jeszcze gorszą obelgę. Moro jako pilot helikoptera od dawna pracował ramię w ramię z wieloma Nepalczykami w ratownictwie górskim, znał więc to słowo z nocnych sesji karcianych w ich towarzystwie. Wypowiedział je we wzburzeniu, przekonany, że lada chwila jego szwajcarski przyjaciel zostanie zrzucony ze ściany i zginie. Wobec wyzwiska rzuconego przez Moro wszystkich zamurowało. Okazało się, że nadajnik radiowy jednego z Szerpów był włączony, cała wymiana zdań została więc przekazana do wszystkich namiotów bazowych. Kierownicy ekspedycji w obozach na dole słuchali jej z zapartym tchem, nie mogli jednak nic zrobić, żeby zapobiec eskalacji.

Następnie poręczownicy z niebywałym spokojem zebrali swój sprzęt i zaczęli schodzić w stronę obozu drugiego. Była zaledwie pierwsza po południu, zostało im do zamocowania jeszcze sporo lin. Trzej Europejczycy postanowili zostać na górze i w ramach aktu dobrej woli pomóc nieco w dalszym poręczowaniu. Wiedzieli, że po powrocie do obozu czekają ich porachunki, ale sądzili, że wszystko da się spokojnie wyjaśnić przy herbacie i załatwić uściskiem dłoni – zwłaszcza jeśli poinformują Szerpów, że im pomogli.

Późnym popołudniem większość Szerpów i zachodnich wspinaczy w obozie drugim gawędzi sobie zwykle przy herbacie – a czasem przy odrobinie czegoś mocniejszego – w jednym z ogrzewanych namiotów bazowych. Gdy około trzeciej Steck, Moro i Griffith wracali do obozu drugiego, chcieli od razu zająć się tym, co zaszło na ścianie Lhotse, i zażegnać konflikt. Zamierzali zostawić sprzęt w swoich namiotach, a potem ruszyć prosto do tych wspólnych, aby porozmawiać z Szerpami i wszystko sobie wyjaśnić z pomocą kierowników ekspedycji z firm przewodnickich. Wiedzieli, że poręczownicy z pewnością już opowiedzieli o incydencie swoim szefom.

Zanim jednak alpiniści zdążyli dotrzeć do obozowiska operatorów ekspedycji komercyjnych, przechwycił ich Greg Vernovage, kierownik ekspedycji w firmie IMG, który słyszał przez radio, co działo się na górze.

– Poprosiliśmy wszystkich, żeby zostali w swojej części obozu i poczekali, aż wszystko wyprostujemy – wspomina. – Prosiliśmy wszystkich w obozie drugim, żeby tego dnia trzymali się z dala od ściany, gdy Szerpowie będą na niej pracować.

Choć zależało mu na załagodzeniu sporu i chciał pełnić funkcję mediatora, to jednak nie ulegało wątpliwości, kto według niego doprowadził do konfliktu.

Vernovage ruszył wraz z trzema Europejczykami z powrotem do jednego z ich namiotów. Właśnie dyskutowali, jak najlepiej wybrnąć z tej sytuacji, gdy nagle do środka wpadła w panice Melissa Arnot, dwudziestodziewięcioletnia amerykańska przewodniczka. „Musicie zwiewać – ostrzegła. – Idą po was”.

Arnot pospiesznie wyjaśniła, że w kierunku namiotu zmierza grupa kilkudziesięciu Szerpów z różnych firm, część ma twarze zasłonięte chustami, a niektórzy trzymają w rękach kamienie wielkości piłek do tenisa.

Steck, Moro i Griffith zdali sobie sprawę, że nie ma szans na spokojne opanowanie sytuacji. Gniewne głosy zbliżały się zbyt szybko, żeby mogli zabrać rzeczy i uciec.

– Byliśmy w pułapce – wspomina Steck. – Niebezpieczne sytuacje to dla mnie nie pierwszyzna. Ale ludzie to co innego niż góry.

Kuląc się w namiocie, nie mógł się pozbyć myśli o ironii losu, przez którą być może właśnie w takich okolicznościach przyjdzie mu pożegnać się z życiem.

– Tłukło mi się po głowie, że przecież wspinałem się na tyle potężnych gór, bez tlenu, bez asekuracji. To nie do wiary, że mam umrzeć w ten sposób. Byłem durniem, włażąc na Everest.

W stronę namiotu Europejczyków poleciały kamienie. Jeden z nich trafił Stecka w głowę, po jego twarzy zaczęła spływać krew. Vernovage i Arnot próbowali zatrzymać wściekłą zgraję: stali przed namiotem, mocno splatając ramiona i nie dopuszczając do niego Szerpów. Vernovage patrzył na wielu własnych zaufanych pracowników.

– Straciłem nad nimi panowanie, nie potrafiłem ich uspokoić – opowiada w dokumencie o tym zdarzeniu. – Wielu było młodych, nawet nie wiedziałem, co w nich siedzi, dopóki tego nie zobaczyłem.

Do obrony dołączył Marty Schmidt, też przewodnik, i wytrącił jednemu z Szerpów kamień z ręki.

Pośród wynikłego chaosu Steck, Moro i Griffith zdołali się rozdzielić i ukryć w różnych namiotach. Steckowi wciąż leciała z głowy krew. Usłyszał, że w pobliżu ktoś mówi: „Wyciągnij go stamtąd. Najpierw zabijemy jego, a potem poszukamy tamtych dwóch”. Moro również słyszał okrzyki, że europejscy alpiniści zasłużyli na śmierć.

Wielu Szerpów kwestionuje te relacje, w tym młody Tashi Riten. Przyznaje, że podsycał tę przemocową konfrontację, ale nie aż tak.

– Gdybyśmy naprawdę chcieli ich zabić, to oni by chyba już nie żyli? – pyta retorycznie.

Przyznaje, że puszczał mimo uszu rady starszych Szerpów, którzy starali się załagodzić sytuację, podczas gdy on i inni młodzi zagrzewali się do bójki. Dawa Steven Sherpa, właściciel firmy Asian Trekking, który cieszył się wówczas na Evereście sporym autorytetem, mówi:

– Poprosiliśmy naszych starszych Szerpów w obozie drugim, żeby spróbowali przemówić do rozsądku tym młodym poręczownikom.

Tashi Riten nie zamierzał się cofnąć. Stał przed namiotem, w którym krył się Moro, i żądał przeprosin.

– Słyszałem kiedyś, że we Włoszech najgorzej jest, kiedy trzeba uklęknąć – mówi.

Nagranie z telefonu pokazuje, jak Moro wychodzi z namiotu i natychmiast pokornie pada na kolana, prosząc o wybaczenie. Przerażona Arnot błaga Szerpów o spokój i powstrzymanie się od przemocy. Dalej latają kamienie. Jakiś człowiek przepycha się do Włocha osłanianego przez Arnot i Vernovage’a i trzaska go w twarz. Inny kopie go ciężkim górskim buciorem. Arnot i Vernovage dalej próbują bronić Europejczyków. Potem wielu świadków relacjonowało, że obecność silnej kobiety była prawdopodobnie jedynym czynnikiem, który tak naprawdę powstrzymał Szerpów przed pełnym atakiem.

Europejczycy zostali osaczeni, a Szerpowie zaproponowali dość radykalny kompromis.

– Powiedzieli nam, że jeśli w ciągu godziny stamtąd nie znikniemy, to nas wszystkich trzech zabiją – wspomina Griffith.

Mężczyźni zebrali najpotrzebniejsze rzeczy. Ruszyli w gasnącym świetle, a gdy na chwilę się zatrzymali, widzieli sylwetki Szerpów obserwujących ich ucieczkę.

Pół godziny później dotarli na szczyt lodospadu Khumbu. Wpadli w takie przerażenie, że postanowili nie iść najbardziej uczęszczaną, bezpieczniejszą drogą, aby utrudnić ewentualny pościg. Decyzja ta wydawała się szczególnie ryzykowna, zważywszy, że mieli za sobą najcieplejszą porę dnia, przez co lodowiec był jeszcze bardziej zdradliwy niż zazwyczaj, ze względu na topnienie lodu i śniegu.

Podczas gdy alpiniści z duszą na ramieniu pokonywali pełną szczelin „ścieżkę zdrowia”, wypatrując spadających seraków, kierownicy ekspedycji w bazie głównej – zarówno ludzie z Zachodu, jak i Szerpowie – toczyli przez radio ożywioną debatę na temat tego, jak opanować sytuację. Wielu uznało za priorytet ocalenie sezonu wspinaczkowego przed katastrofą, jaką byłaby zmasowana rebelia. Dla nich wszystkich branża przewodnicka stanowiła główne źródło utrzymania oraz sens życia, tego rodzaju incydent oznaczał więc zagrożenie egzystencjalne. Obie strony obarczano winą.

– Właściciele niektórych firm zaczęli już wzywać do tego, żeby nas aresztować – relacjonuje Tashi Riten. – Żądali przybycia uzbrojonych oddziałów policji, która by nas zatrzymała.

Służb jednak nie sprowadzono, a Europejczykom w końcu udało się bezpiecznie dotrzeć do bazy głównej. Steck był głęboko wstrząśnięty i nalegał, żeby szybko się stamtąd wynieśli. Griffith się z nim zgodził.

– Ueli i Jonathan chcieli stamtąd natychmiast spieprzać – mówi Simone Moro.

On sam jednak wolał zostać, bo wciąż miał nadzieję na zawarcie rozejmu. Kochał Everest, przez większą część roku nazywał go swoim domem, czuł też głęboką więź z Szerpami, których uważał za przyjaciół. Bardzo nie chciał, żeby ten konflikt przyniósł szkody górze i związanym z nią ludziom.

Jego argumenty okazały się przekonujące, zorganizowano więc spotkanie, w czym pomogło kilka osób, między innymi Dawa Steven Sherpa oraz pochodzący z Nowej Zelandii Russell Brice, właściciel firmy Himex.

– Nalegałem, żeby wnioski ze spotkania miały formę pisemną – mówi Tashi Riten. – Nie wystarczy po prostu ustnie się dogadać. Gdybyśmy tego nie zrobili na piśmie, kolejne pokolenia dalej wstydziłyby się tych wydarzeń, chociaż my tylko broniliśmy swojej godności.

Sporządzono swego rodzaju traktat pokojowy. Obie strony się na niego zgodziły i złożyły pod nim podpisy. W dokumencie zawarto jednak przede wszystkim dwa zasadnicze punkty, które w istocie były powtórzeniem norm już obowiązujących: to do Szerpów należy poręczowanie stoków i nie można przeszkadzać im w pracy. Wydaje się, że ugoda nie tyle dotyczyła konkretnego zdarzenia między Europejczykami a Szerpami, ile raczej stanowiła wyraz dzielonego przez wielu miejscowych poczucia, że zasługują na więcej decyzyjności i szacunku. Oraz na to, by ich głos słyszano.

Po załagodzeniu sporu Europejczycy zrezygnowali ze zdobywania Everestu i opuścili lodowiec (choć przez resztę sezonu Moro pilotował helikoptery ratunkowe). Tashi Riten stracił pracę w firmie IMG, ale znalazł zatrudnienie w agencji nepalskiej, dzięki czemu nie zmarnował reszty sezonu. Ubolewał, że powstały konflikt przeobraził się w atak fizyczny, lecz twierdził, że byli tacy, którzy mu dziękowali – jego zdaniem Szerpów zaczęto traktować mniej lekceważąco, odkąd stanęli w obronie swojej godności.

Tymczasem na Evereście wszystko wróciło na zwykłe tory. Wiosną 2013 roku dziewięćset osób zamierzało wspiąć się na szczyt. Sześćset osiemdziesięciu czterem z nich się powiodło, osiem osób zginęło – jak na sezon na najwyższej górze świata to statystyka w normie. Przeciętnemu klientowi firm przewodnickich mogło się zdawać, że nic wielkiego się nie wydarzyło. W rzeczywistości jednak zmieniło się wszystko. Iskra, która przez całe dekady pomału pełzła po loncie – od czasu, gdy dwadzieścia siedem lat wcześniej Teksańczyk Dick Bass bezwiednie stworzył branżę usług przewodnickich na Evereście – w końcu dotarła do beczki z prochem.

1 Bass gaduła

Późnym popołudniem w słoneczną środę 15 maja 1985 roku w kalifornijskiej miejscowości Burbank (sto sześćdziesiąt trzy metry nad poziomem morza) strzeliste palmy rzucały długie, smukłe cienie na bulwary mające wkrótce zapełnić się samochodami zmierzającymi ku autostradzie. Jednak w przestronnych halach nagraniowych wytwórni NBC Studios czas i miejsce stały się mało istotne – uczestnicy teleturnieju Koło fortuny kupowali samogłoski, by odgadnąć hasło, a gwiazdy seriali ćwiczyły dialogi do kolejnych odcinków kultowych oper mydlanych.

W studiu 1 orkiestra pod batutą Doca Severinsena zabawiała publiczność w czasie przerwy na reklamę, a Johnny Carson, gospodarz programu Tonight Show, przygotowywał się do wprowadzenia na wizję ostatniego gościa. Nie była to może gwiazda formatu Rogera Moore’a, który miał wystąpić w tym samym programie za parę dni w ramach promocji nowego filmu o Jamesie Bondzie Zabójczy widok, niemniej jednak teraz to właśnie ten człowiek miał swoje pięć minut.

Widownia dostała sygnał do braw, kamery ustawiły się w odpowiednich pozycjach, a Johnny Carson spojrzał prosto w oczy dziesięciu milionom Amerykanów oglądających go w swoich domach.

– Proszę pozwolić, że państwu coś opowiem o następnym gościu. Richard Bass jest biznesmenem, większość życia spędził za biurkiem. Ma pięćdziesiąt pięć lat i dokonał czegoś niesamowitego: wspiął się na najwyższą górę na każdym z siedmiu kontynentów. Dwa tygodnie temu, proszę wierzyć lub nie, stał na szczycie Everestu. Powitajmy serdecznie naszego gościa. Przed państwem Richard Bass.

Zza błękitnej kotary wyłonił się szczupły mężczyzna mierzący niespełna metr osiemdziesiąt, ubrany w elegancki granatowy garnitur z czarnym krawatem. Miał ogorzałą twarz, szlachetne rysy, ciepły uśmiech i gwiazdorskie spojrzenie – można by go wziąć za Jamesa Garnera, znanego z ról kowbojów i detektywów. Z całą pewnością jednak nie gwiazdorzył. Najwyraźniej mało oswojony z show-biznesem, ze wzrokiem wbitym w podłogę skierował się prosto do gospodarza programu, uścisnął mu dłoń, po czym zajął miejsce obok komika Roberta Kleina oraz Eda McMahona, który asystował Carsonowi. Richard Bass – dla przyjaciół Dick – skrzyżował nogi, odsłaniając błyszczące czarne kowbojki, i się uśmiechnął.

– Te spierzchnięte wargi to pewnie ze wspinaczki na wierzchołek Everestu? – zagadnął go Carson.

– O tak – odparł Bass niskim głosem i się zaśmiał.

Gospodarz zadał mu parę pytań na temat siedmiu zdobytych szczytów – na przykład zapytał go o to, co zadecydowało o kolejności ich zdobywania – ale wyraźnie dawało się wyczuć, że zarówno gospodarz, jak i gość najchętniej skupiliby się na jednej z tych gór. W końcu Carson przeszedł do meritum:

– A więc to była pana czwarta próba wejścia na Everest?

– Zgadza się – potwierdził Bass. – Zaczęliśmy w osiemdziesiątym drugim. Próbowaliśmy cztery lata z rzędu.

– Ile osób w ogóle stało na szczycie?

– O, chyba jakieś sto siedemdziesiąt czy coś. – (Bass był sto siedemdziesiąty czwarty). – Przeciętnie co dziesiątej osobie się udaje.

Choć przy tak niskiej statystyce udane wejście stanowiło spory wyczyn, Carson zaprosił Bassa do programu, ponieważ jego osiągnięcie z pewnego powodu wydawało się jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Biznesmen zasłynął wypowiedziami w stylu: „Ze sportów uprawiam jedynie biegi przez lotnisko, gdy spieszę się na samolot”, i deklarował, że jego doświadczenia ze wspinaczką ograniczały się wcześniej wyłącznie do „dźwigania się z łóżka”. Bass przez całe życie stawiał na sukces przy minimalnym wysiłku, a zdobycie Korony Ziemi nie stanowiło wyjątku.

– O ile wiem, większość ludzi poświęca sporo czasu na trening, zanim podejmie takie wyzwanie – dociekał Carson. – A pan po prostu ruszył i w stosunkowo krótkim czasie tego dokonał.

– To prawda – odparł Bass. – Okazało się, że mam naturalne uwarunkowania w postaci bardzo wolno bijącego serca i niskiego ciśnienia.

Opowiadał o swoich przygodach, górskich i biznesowych, jakby miał po prostu farta. Znów się uśmiechnął, spojrzał na widownię zebraną w studiu, a potem z charakterystyczną nutą autoironii dodał do wypowiedzi ulubioną puentę:

– No i dużo gadam, więc płuca mam w formie. Mam po prostu fizyczne predyspozycje do takich rzeczy.

Następnie Carson zaprezentował serię ujęć Bassa na Evereście sprzed kilku tygodni, Bass zaś opowiadał. W scenach, w których wbijał czekan w lodowe ściany i ostrożnie przekraczał głębokie szczeliny, rzeczywiście sprawiał wrażenie osoby będącej nie całkiem w swoim żywiole, nie ulegało jednak wątpliwości, że znał tę górę już bardzo dobrze. Gdy pojawiła się kluczowa scena – Bass na szczycie, spowity chmurami, nie do rozpoznania pod warstwami puchu i goreteksu, w goglach i masce tlenowej – nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

– Dzień ataku szczytowego to prawdziwa mordęga – wybąkał tylko.

Carson dalej dociekał, choć chyba zdawał sobie sprawę, że sam też nie potrafi znaleźć odpowiednich słów:

– W takiej chwili czuje się pewnie niesamowitą euforię, bo myślisz o tym od wielu lat, a tu nagle orientujesz się… że właśnie stanąłeś na wierzchołku Everestu.

Bass tylko się uśmiechał, niczego do tej wypowiedzi nie dodał.

– To niezwykłe osiągnięcie, gratulacje! – Carson odwrócił się znów do kamery. – Zapraszam na krótką przerwę, za chwilę wracamy na antenę.

Wspinaczka na Everest nie była bynajmniej pierwszym szalonym pomysłem Dicka Bassa.

Wychował się w Dallas jako drugi syn Harry’ego W. Bassa seniora, należącego do najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w branży wydobycia ropy naftowej i gazu ziemnego. W roku 1949 podczas wakacji w Europie Dick Bass jako dziewiętnastolatek odwiedził szwajcarską miejscowość Zermatt, gdzie po raz pierwszy zobaczył czterotysięcznik o kształcie uważanym za najdoskonalszy na świecie: Matterhorn. W Alpach przewodników górskich jest tak wielu jak hodowców bydła, a wspinaczka na Matterhorn to dla nich rutyna. Bass opłacił takiego fachowca i wkrótce stanął na szczycie, urzeczony myślą, że z pomocą tego człowieka zdołał się wspiąć na jedną z najsłynniejszych gór świata.

Zdając sobie sprawę, że jeśli tylko odrobinę się postara, jego droga do sukcesu będzie prosta i krótka jak bieżnia do sprintu, Bass w roku 1950 ukończył geologię na Uniwersytecie Yale, następnie zaś przez dwa lata służył w marynarce wojennej i stacjonował w Korei (przy okazji wymknął się raz do Japonii, żeby wejść na szczyt Fudżi). Po powrocie do Stanów Zjednoczonych zaczął się wdrażać w rodzinny biznes. Ożenił się po raz pierwszy z kobietą imieniem Rita, z którą miał czworo dzieci, nigdy jednak nie przestał marzyć i poszukiwać inspirujących wyzwań. Był spadkobiercą imperium naftowego, co ustawiło go finansowo na całe życie, lecz to nie pieniądze go definiowały, lecz raczej nietypowe sposoby ich wydawania.

W 1965 roku pojawiła się okazja, by zainwestować w nowo powstały niewielki kurort narciarski w stanie Kolorado, któremu nadano nazwę Vail. Dick Bass zbudował sobie rezydencję na pięknej działce zaraz przy głównym wyciągu krzesełkowym i przez sześć kolejnych lat kursował między Vail i Dallas, próbując połączyć życie rodzinne z palącym pragnieniem oddychania rozrzedzonym powietrzem w górskim krajobrazie. Zależało mu też na tym, by zaszczepić dzieciom ducha przygody – jak również uznanie dla cierpienia – ruszał więc z nimi na wędrówki o świcie i na polowania w ujemnych temperaturach.

Pewnego dnia na imprezie w Vail spotkał Kalifornijczyka Teda Johnsona, który mu opowiedział o kawałku raju odkrytym przez siebie w pobliżu Salt Lake City w stanie Utah. Miejsce to nazywało się Little Cottonwood Canyon. Johnson szukał kogoś, z kim mógłby założyć tam nowy kurort narciarski.

– Gdy [tata] po raz pierwszy zobaczył tę polodowcową dolinę, nie mógł uwierzyć, że w Stanach Zjednoczonych istnieje krajobraz typu alpejskiego – wspomina syn Dicka Jim Bass, który towarzyszył ojcu w pierwszej wizycie w tym zakątku. – To było dla niego jak wejście do katedry.

W roku 1970 Ted Johnson i Richard Bass rozpoczęli budowę ośrodka o nazwie Snowbird Ski Resort.

Dick Bass zawsze uchodził za bardzo towarzyskiego człowieka, nic więc dziwnego, że za najciekawszy aspekt prowadzenia ośrodka narciarskiego uznał pielęgnowanie relacji z gośćmi. Lubił się witać z każdym z nich, opowiadać anegdoty na wyciągu i jeździć razem na nartach, dzięki czemu zasłużył sobie na przydomek, który do niego przylgnął: Large Mouth Bass (Bass Gaduła). Ale z zimowych wycieczek do Europy przywiózł też wielkie ambicje stworzenia największego i najlepszego kurortu na świecie. Jak mówi Jim, jego ojciec był „marzycielem, choć nie zawsze realizatorem”.

W roku 1974 Ted Johnson sprzedał swoje udziały w ośrodku. Snowbird Ski Resort wprawdzie miał szansę, by stać się jednym z największych kurortów w Ameryce, ale borykał się z problemami finansowymi. Pod koniec lat osiemdziesiątych Dick Bass miał pięćdziesiąt jeden lat na karku i cztery miliony dolarów długu. Bankierzy deptali mu po piętach. W takich momentach zawsze odnajdywał ukojenie w górach, wtedy zaś był gotów wspinać się na którąkolwiek z nich, byle tylko nieco przewietrzyć głowę.

– Tata przez cały czas znajdował się pod niewiarygodną presją, robił wszystko, by ośrodek przetrwał – mówi Jim. – Często powtarzał, że wspinaczka pozwala mu uciec od wierzycieli. Jeśli chodzi o finanse, ten facet miał dziewięć żyć, zdarzało mu się polec, a potem jednak stawał się jakiś cud.

Pewnego zimowego popołudnia 1981 roku Dick Bass bawił się wraz ze swoimi pracownikami patrolu narciarskiego, którzy jak zwykle kończyli dzień w barze przy dolnej maszynowni głównej kolejki linowej. Narciarze i personel ośrodka opowiadali sobie różne historie przy piwie, jednocześnie podziwiając wielkie koła napędowe widoczne przez przeszkloną ścianę. Pośród pracowników ośrodka byli między innymi kierownik patrolu Bob Bonar oraz starsza patrolująca Marty Hoey.

Hoey pracowała w Snowbird Ski Resort, ale oprócz tego była jedną z nielicznych kobiet przewodniczek na Mount Rainier w stanie Waszyngton i jedyną kobietą w tej roli na najwyższej górze Ameryki Północnej, czyli Denali na Alasce (dawniej poza Alaską nazywano ją Mount McKinley, dopiero w roku 2015 władze federalne uznały tradycyjną nazwę „Denali” za oficjalnie obowiązującą).

– Wprowadzisz mnie na ten szczyt? – spytał Bass, wyczuwając, że może to być jego szansa na ucieczkę od rutyny.

Dwudziestodziewięcioletnia Hoey należała już do grona najsprawniejszych przewodników górskich w Stanach Zjednoczonych. Metr siedemdziesiąt wzrostu i delikatne rysy twarzy łączyły się u niej ze stoickim usposobieniem i niezłomną etyką zawodową. Zatrudniano ją w świecie, gdzie ze względu na płeć była albo niedoceniana, albo stale sprawdzana. W odpowiedzi na pytanie Bassa zażartowała, żeby nie musieć mu odmawiać wprost.

– Wiesz co, na samej gadce tam nie wejdziesz – odparła.

Była to tak celna uwaga, że Bass do końca życia często przytaczał ten dialog. Przyjął tę szpilę z przymrużeniem oka, lecz nie zamierzał się godzić z odmową. Po kilku tygodniach urabiania i licznych zapewnień, że on na pewno poradzi sobie z tym wyzwaniem, Hoey w końcu zgodziła się wprowadzić wiosną Dicka Bassa i czwórkę jego dzieci na Denali. Dała im jednak jednoznacznie do zrozumienia, że na takiej górze nie ma zbyt wiele miejsca na ewentualne błędy. Dobrze wiedziała o niechęci Bassa do treningów.

– Nie sądzę, żebyś miał wielkie szanse – oceniła rzeczowo.

Kilka miesięcy później, wiosną 1981 roku, na lodowcu Kahiltna wylądował lekki samolot, z którego wysiedli: Dick Bass, czwórka jego dzieci, Marty Hoey, Bob Bonar i kilku przewodników sprowadzonych przez Hoey. Mieli ze sobą pół tony sprzętu i żywności. Od szczytu Denali (6110 metrów nad poziomem morza) dzieliło ich dwadzieścia pięć kilometrów długości i cztery tysiące metrów wysokości.

Choć Dick Bass przez całe życie bez zastanowienia rzucał się na głęboką wodę, ta sytuacja zdawała się go mocno przerastać. Po ledwie kilku szusach na biegówkach poczuł, że trzydzieści kilogramów na plecach i kolejne dwadzieścia ciągniętych na sankach to dla niego jednak za dużo. Mniej więcej co trzy metry brakowało mu tchu, a w bezlitosnym arktycznym słońcu pocił się jak mysz. Próbował to ukrywać, ale jego dzieci widziały, że się męczy. Jim wspomina, że tego pierwszego dnia jego ojciec przyznał Hoey rację: rzeczywiście nie da rady. Zaczął jednak po cichu recytować sobie wiersze, żeby znaleźć rytm, który go poniesie do pierwszego obozu – i w końcu udało mu się tam dotrzeć.

To właśnie podczas tej wyprawy Dick Bass dowiedział się o swoim organizmie czegoś, co miało odmienić jego życie. Otóż im wyżej się wspinał, tym więcej miał sił. Gdy jego córki – Barbara i Bonnie – w końcu uznały, że dalej już nie pójdą, bo wysokość jest dla nich zbyt zawrotna, on czuł przypływ energii. Jego nogi jakby się wzmacniały, a tętno uspokajało. Rozkoszował się faktem, że bez problemu dotrzymuje kroku przewodniczce.

W dzień ataku szczytowego czuł, że nic go nie powstrzyma. Późnym popołudniem zdobył najwyższą górę Ameryki i pomimo minus trzydziestu siedmiu stopni wywijał czekanem i krzyczał z radości. Hoey była pod wrażeniem.

– Wysokość zdawała się nie wywierać na niego wpływu – wspomina Bonar.

W jego ocenie Bass podczas zejścia jakby sobie uświadomił, co dla niego znaczy zmaganie z własnymi fizycznymi ograniczeniami w górach – że to coś dla jego psychiki niezbędnego, co kształtuje jego spojrzenie na wszystko: od ojcostwa przez przyjaźń po kłopoty finansowe. Wejście na najwyższą górę w Ameryce zdawało się nowym początkiem – tylko właściwie czego?

Dick Bass przypomniał sobie słowa Richarda Halliburtona, jednego z bohaterów swojego dzieciństwa. Ów żyjący na początku XX wieku poszukiwacz przygód i pisarz mawiał, że chciałby żeglować po siedmiu morzach. Bass zaczął się zastanawiać, czy nie warto by się wspiąć na najwyższą górę każdego z siedmiu kontynentów. Oprócz Denali byłyby to: Aconcagua w Argentynie, Kilimandżaro w Tanzanii, Elbrus w Związku Radzieckim, Masyw Vinsona na Antarktydzie, Góra Kościuszki w Australii i oczywiście Mount Everest w Nepalu. Jak później wspominał w książce o swoich przygodach, pomyślał wtedy: „Chryste, jeszcze tylko sześć”.

Gdy wspomniał o tym Hoey, jej reakcja wskazała, jak bardzo zmieniła o nim zdanie, odkąd zdobył Denali.

– To fantastyczny pomysł – powiedziała. – W sumie chętnie bym ci towarzyszyła.

Podjęte przez Bassa wyzwanie zdobycia najwyższych szczytów na siedmiu kontynentach zaczęło się mniej więcej tak samo, jak się zakończyło: na zapleczu studia w Hollywood. Latem 1981 roku, kilka tygodni po zdobyciu Denali, Bass znalazł się na terenie wytwórni Warner Bros. w Los Angeles i patrzył, jak jej prezes Frank Wells chodzi tam i z powrotem po sali konferencyjnej.

– Mamy sporo do przegadania – zaczął Wells.

Jak się okazało, on też pragnął zdobyć Koronę Ziemi i zastanawiał się nad logistyką tego przedsięwzięcia. Dzięki pośrednictwu Clinta Eastwooda do pomocy przy planowaniu zatrudnił niejakiego Jacka Wheelera, zawodowego poszukiwacza przygód (Eastwood zlecił mu wcześniej znalezienie odpowiednich lokalizacji w Arktyce, które mogłyby służyć jako plan filmowy przy kręceniu scen rozgrywających się w dawnym Związku Radzieckim w filmie szpiegowskim Firefox).

Tak się przypadkiem złożyło, że Dick Bass spotkał się z Wheelerem na przyjęciu w Dallas. Rozmowa zeszła na tematy wspinaczkowe, a gdy Wheeler wspomniał o Franku Wellsie i jego ambicjach, Bass nie wierzył własnym uszom. Obaj mieli to samo marzenie! Skontaktował się z Wellsem i postanowili się spotkać, żeby porozmawiać o połączeniu sił.

– Sprawdziłem: nikt jeszcze nie zdobył wszystkich siedmiu szczytów. Bylibyśmy pierwsi – mówił Wells.

I rzeczywiście tak było, choć nie wiedzieli, że kilka innych osób już próbuje tego dokonać. Przez kolejne dwadzieścia minut Wells nawijał jak najęty, a Bass znalazł się w nietypowej dla siebie sytuacji: nie mógł nic wtrącić. Wszystko wskazywało na to, że są ulepieni z tej samej gliny. O rok młodszy Wells, który dzięki stypendium Rhodesa studiował w Oxfordzie, a potem ukończył prawo na Uniwersytecie Stanforda, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sportową sylwetkę i aurę człowieka, który wśród żywiołów czuje się jak w domu.

Siedząc i słuchając słowotoku Wellsa, Bass nie wiedział do końca, co o nim sądzić. Wells miał jeszcze mniejsze doświadczenie wspinaczkowe niż on i darzył treningi równą jak on pogardą. Zważywszy na zadłużenie ośrodka Snowbird, Bass zdawał sobie sprawę, że nie powinien wydawać pieniędzy i przeznaczać cennego czasu na tego rodzaju wyprawę. Jednak entuzjazm Wellsa rozpalił jego wyobraźnię. Dick Bass naprawdę poczuł, że spotkał bratnią duszę.

Bass, który nigdy nie pozwalał, by rzeczywistość stawała na przeszkodzie marzeniom, zdał się na swój instynkt i jeszcze tego samego dnia zawarł z Wellsem umowę, że podejmą wspólną próbę zdobycia Korony Ziemi. Na fali uniesienia zgodził się nawet, że już w kolejnym miesiącu spotkają się w Związku Radzieckim, by wspiąć się na najwyższy szczyt Europy. Jesienią 1981 roku, ledwie po trzech tygodniach od pierwszego spotkania, Bass i Wells dotarli na Kaukaz i stanęli u stóp góry Elbrus, wznoszącej się na wysokość 5642 metrów nad poziomem morza.

Wspinaczka okazała się raczej konfrontacją z rzeczywistością niż początkiem wspaniałej przygody. Wells i Bass posłusznie podążali za rosyjskimi przewodnikami po prowadzącym na szczyt zaśnieżonym zboczu, które zdawało się ciągnąć bez końca. Kiedy jednak Bass sięgnął ku swoim żelaznym rezerwom sił i zaczął sobie recytować poezję, żeby dalej przeć w górę, Wellsowi zapasy energii skończyły się mniej więcej na wysokości pięciu tysięcy metrów. Gdy Bass stanął na wierzchołku, Wells leżał płasko na plecach znacznie niżej, a przewodnik doczepiał mu raki do butów. Wells zrobił potem jeszcze kilka kroków, lecz przewodnik powiedział mu, że czas zawrócić. Wells się z nim nie spierał.

2 Szczyt XV

W latach osiemdziesiątych ambitni alpiniści mawiali, że na Mount Everest należy się wspinać nie wtedy, gdy się jest gotowym, tylko wtedy, gdy się nadarzy okazja.

Wkrótce po wyprawie na Elbrus do Dicka Bassa zadzwoniła Marty Hoey z informacją, że wiosną 1982 roku kilku jej znajomych przewodników z firmy Rainier Mountaineering Incorporated, w której pracowała, gdy akurat nie patrolowała stoków w ośrodku Snowbird, planuje w ramach własnej wyprawy podejście na Everest od strony Tybetu. Liderem ekspedycji miał zostać Lou Whittaker, silny jak byk założyciel RMI. Jako że jednym z największych wyzwań przy przygotowaniach tego rodzaju ekspedycji były fundusze, Hoey zasugerowała, że potężny wkład finansowy powinien wystarczyć do tego, by nazwiska Bassa i Wellsa znalazły się na zezwoleniu na wejście na szczyt. W latach osiemdziesiątych zarówno Chiny (od 1951 roku sprawujące kontrolę nad Tybetem), jak i Nepal wydawały po jednym pozwoleniu na określony termin na danej trasie, więc ofertę udziału w ekspedycji uznawano za równie wielkie wyróżnienie jak przyjęcie na Harvard – Bass i Wells dobrze wiedzieli, że nie mogą przepuścić takiej okazji.

Lou Whittaker przymierzał się do podejścia dość przerażającą trasą: przez trzy tysiące metrów miał wspinać się po skałach, lodzie i śniegu stromą Ścianą Północną. To śmiałe podejście prowadzi do tej samej grani, na której sześćdziesiąt lat wcześniej zginął sławny brytyjski alpinista George Mallory[2].

Lou Whittaker należał do nielicznych ludzi na świecie nadających się do tego rodzaju przedsięwzięcia. W roku 1963 jego brat bliźniak Jim jako pierwszy Amerykanin w historii wszedł na szczyt Everestu, Lou zaś był chyba najbardziej doświadczonym przewodnikiem górskim w całych Stanach Zjednoczonych. Może wierzył, że zdobycie Everestu od tak wymagającej strony jak Ściana Północna pozwoli mu wreszcie wyjść z cienia swego brata.

Do zespołu wybrał najlepszych i najbystrzejszych przewodników z firmy RMI. Oprócz Hoey byli to: wysoki jak tyczka Eric Simonson, łagodny, lecz nieustępliwy Phil Ershler oraz wyjątkowo zaangażowany i pracowity George Dunn. Ci trzej młodzieńcy tworzyli w owym czasie trzon firmy RMI. Whittaker włączył też do ekipy kilku zaprawionych w bojach weteranów wielkich gór, takich jak jego wieloletni przyjaciel Jim Wickwire, który jako pierwszy Amerykanin w historii zdobył śmiertelnie niebezpieczny, drugi co do wysokości szczyt świata – K2.

Lou Whittaker usilnie szukał sponsorów i darowizn. Pozyskał między innymi pięć tysięcy dolarów od lokalnego browaru w zamian za nagranie z czubka Everestu, na którym miał otworzyć puszkę z piwem. Była to jednak ledwie kropla w morzu potrzeb. Za namową Marty Hoey kierownik ekspedycji zgodził się więc spotkać z Bassem i Wellsem, żeby pogadać o finansach. W restauracji Gateway Inn, znajdującej się przy wejściu do Parku Narodowego Mount Rainier, Frank Wells spytał Lou Whittakera, jakiej kwoty potrzebuje.

– Pełnej – odparł rzeczowo rozmówca. – Potrzeba stu osiemdziesięciu tysięcy dolarów.

Na Wellsie nie zrobiło to wielkiego wrażenia, Bass zaś wtedy nie dopuszczał do siebie myśli o własnych kłopotach finansowych. Od razu się zgodzili wyłożyć gotówkę.

W tamtych czasach był to bardzo nietypowy sojusz. Jeszcze nigdy żaden przewodnik nie wprowadził nikogo na Everest, biorąc na siebie odpowiedzialność za udane, bezpieczne wejście tej osoby na szczyt. W środowisku wspinaczkowym nie prowadzono nawet dyskusji nad takim pomysłem. Dlatego właśnie Whittaker poczuł ulgę, gdy Bass i Wells zapewnili go, że chcą mieć status zwykłych członków ekspedycji, a nie klientów. Everest wciąż pochłaniał ludzkie życie – zrzucał śmiałków ze ścian o wysokości dwóch tysięcy metrów lub grzebał ich w przepastnych szczelinach. Do tego czasu górę zdobyło sto siedemnaście osób, w tym niemal setka zachodnich alpinistów i około dwudziestu Szerpów – ale zarazem pięćdziesiąt cztery osoby zginęły, próbując osiągnąć ten cel. To nie było miejsce dla amatorów. Szanse na to, że Bass i Wells wejdą na szczyt, a potem jeszcze wrócą z niego żywi, wydawały się nikłe, jeśli nie zerowe. Otwarcie jednak uznano, że jest to ich problem, nie Lou Whittakera.

W styczniu 1982 roku, na kilka miesięcy przed planowaną wyprawą do Tybetu, Frank Wells zyskał szansę, by się zrehabilitować i odzyskać pewność siebie: ruszył wraz z Dickiem Bassem do Argentyny, gdzie zamierzali wejść na najwyższą górę Ameryki Południowej, czyli Aconcaguę. Ma ona 6961 metrów i często stanowi pole treningowe dla amatorów wspinaczki w rozrzedzonym powietrzu Himalajów. Bass i Wells zaprosili do udziału w wyprawie część tych samych przewodników i doświadczonych wspinaczy, którym mieli towarzyszyć w drodze na Everest, w tym Marty Hoey, George’a Dunna i Jima Wickwire’a.

Niestety w przypadku Franka Wellsa wyprawa zakończyła się podobnie jak ta na Elbrus. Dick Bass wszelkie braki w technice użycia czekana nadrabiał wytrwałością i dobrym humorem, dzięki czemu dotarł na samą górę – miał już zatem na koncie trzy z siedmiu szczytów Korony Ziemi. Im jednak wyżej się wspinali, z tym większymi trudnościami borykał się Wells, który znów się poddał.

Niemniej w kwietniu 1982 roku Dick Bass i Frank Wells wraz z kilkunastoma najlepszymi amerykańskimi przewodnikami górskimi przemierzali pociągiem Wyżynę Tybetańską, zmierzając ku lodowcowi Rongbuk. Sama podróż do bazy głównej zajmowała miesiąc drogą lądową. Zarówno doświadczeni wspinacze tacy jak Whittaker, jak i nowi zapaleńcy pokroju Bassa i Wellsa czuli, że podążają śladami uświęconymi trudem wcześniejszych śmiałków. Pierwszych prób wspinaczki na Everest dokonywano bowiem przede wszystkim na bezlitosnych graniach i skalnych zboczach jego północnej ściany.

Dla mieszkańców pogórza wokół Everestu zawsze była to góra wyjątkowa. Tybetańczycy na północy zwali ją Czomolungmą, czyli „Boginią Matką Świata”, a Nepalczycy na południu mówili na nią Sagarmatha, czyli „Czoło Nieba”. Kiedy jednak w połowie XIX wieku „odkryli” ją brytyjscy geodeci, nie mieli wiedzy na temat tradycyjnych nazw używanych w tych okolicach, oznaczyli ją więc jako „Szczyt XV”.

Brytyjczycy zadomowili się po sąsiedzku w Indiach i rozmaici badacze, od botaników po geologów, chętnie urządzali sobie wyprawy w „dziewicze” tereny Nepalu w poszukiwaniu nowych trofeów do swoich kolekcji odkryć. Zwłaszcza geodeci przechodzili samych siebie w staraniach, aby dokładnie pomierzyć najwyższe góry świata.

W roku 1852 pracujący dla brytyjskiego urzędu topograficznego indyjski matematyk Radhanath Sikdar oznajmił, że wie, która góra jest najwyższa na świecie. Według jego pomiarów Szczyt XV miał 8839 metrów (co zdumiewające, obliczenia – wykonane na odległość, bo Sikdar prawdopodobnie nigdy nie widział tej góry na oczy, zebrał jednak dane z kilku źródeł – różnią się ledwie o dziewięć metrów od oficjalnego pomiaru uzyskanego sto lat później z pomocą nowoczesnej technologii). Brytyjczycy nadali wówczas Szczytowi XV nową nazwę na cześć poprzedniego głównego geodety Indii, George’a Everesta.

Gdy w roku 1921 ekipa brytyjskich alpinistów dotarła do lodowca Rongbuk i uznała Everest za możliwy do zdobycia, rozpoczęła się zawzięta walka o to, kto pierwszy stanie na jego wierzchołku. W tym obsesyjnym dążeniu prym wiódł George Mallory, który podjął kilka prób zdobycia dachu świata od strony północnej, aż w końcu podczas najsławniejszej wyprawy w roku 1924 on i jego kolega Sandy Irvine zaginęli. Ostatni raz widziano ich na grani północno-wschodniej, na wysokości około 8600 metrów. Tak oto powstała jedna z najbardziej frapujących zagadek Everestu: czy dwaj Brytyjczycy najpierw zdobyli szczyt, a zginęli dopiero w drodze powrotnej, czy też ponieśli śmierć, zanim dotarli do celu.

Wskutek utarczek politycznych między Tybetem a Wielką Brytanią, jak również w wyniku narastającego izolacjonizmu nepalskiego króla, który nie życzył sobie w kraju cudzoziemców, przez dziewięć lat po śmierci Mallory’ego przedstawiciele Zachodu nie zbliżali się do Everestu. Gdy w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku znów zaczęto urządzać wyprawy od strony tybetańskiej, wciąż nie docierały one jeszcze na szczyt, ale zapoczątkowały w Himalajach nowe zjawisko – wielu Szerpów migrowało z Nepalu do pełnego Brytyjczyków indyjskiego miasta Dardżyling, by szukać pracy w charakterze tragarzy. Coraz lepiej radzili sobie też ze wspinaczką, więc brytyjskie ekipy mogły werbować co roku tych samych, doświadczonych ludzi.

Jednym z nich był Ang Tharkay Sherpa, który w roku 1935 polecił członkom ekspedycji swojego znajomego: Tenzinga Norgaya. Miał on wówczas dwadzieścia jeden lat. Dorastał w małej nepalskiej wiosce Thame, a później przeniósł się do Dardżylingu. Pomimo drobnej budowy szybko zaczął się wyróżniać zwinnością na zaśnieżonych trasach, jak również wytrwałością, siłą i oddaniem.

Dokonana w 1950 roku inwazja Chin na Tybet i późniejsza jego okupacja stanowiły dla Nepalczyków sygnał alarmowy. Polityka izolacjonizmu nie zapewniała im bezpieczeństwa i narażała ich na chiński atak, zaczęli więc nawiązywać stosunki międzynarodowe oraz wpuszczać do kraju więcej cudzoziemców. W roku 1950 brytyjski alpinista Bill Tillman, który od lat trzydziestych uczestniczył w wyprawach na Everest od strony Tybetu, wraz z amerykańskim lekarzem Charlesem Houstonem postanowił zbadać możliwości podejścia na szczyt od strony Nepalu. Byli pierwszymi ludźmi z Zachodu, którzy dotarli do podnóża tej góry od strony południowej. Z perspektywy wcześniej odwiedzanych miejsc lodospad Khumbu wydawał się zdecydowanie zbyt niebezpieczny, żeby próbować nim iść. Jednak gdy Tillman i Houston przyjrzeli mu się z mniejszej odległości, uznali, że wcale nie jest aż tak groźny. Możliwa trasa, którą zdołali wypatrzyć – do siodłowatej przełęczy między Everestem a Lhotse (nazwanej później Przełęczą Południową), a następnie w górę smaganej wiatrem grani południowo-wschodniej – wyglądała całkiem zachęcająco.

Choć Nepal otworzył granice, pozwolenie na wspinaczkę otrzymywali nieliczni, co roku bowiem wydawano tylko po jednym na daną trasę. Na rok 1952 dostała je ekipa szwajcarska, która zamierzała przeprowadzić pierwsze poważne podejście na Everest od strony Nepalu, przez grań południowo-wschodnią. Szwajcarski alpinista Raymond Lambert i Tenzing Norgay Sherpa weszli na rekordową wówczas wysokość 8560 metrów, potem jednak musieli się wycofać ze względu na wyjątkowo złe warunki atmosferyczne. Wieść o porażce szwajcarskiej ekspedycji bardzo ucieszyła Brytyjczyków, którzy mieli już pozwolenie na wspinaczkę w kolejnym roku. Poprzednicy w pewnym sensie otworzyli im drogę na szczyt. I rzeczywiście, 29 maja 1953 roku został on wreszcie zdobyty.

Brytyjska ekspedycja miała poczucie misji do spełnienia. Do świetnie zorganizowanej ekipy, w której panowała niemal wojskowa dyscyplina, należeli wyjątkowo ambitni wspinacze, nieobawiający się ostrej rywalizacji o pierwszeństwo na szczycie. Ostatecznie przewagę nad pozostałymi uzyskał Nowozelandczyk Edmund Hillary: przy pięknej pogodzie ruszył na wierzchołek wraz z Tenzingiem Norgayem, który zdążył już wówczas spędzić wysoko na Evereście więcej czasu niż ktokolwiek inny.

Nick Banks (w roku 1979 został on drugim nowozelandzkim zdobywcą Everestu) dobrze znał Hillary’ego.

– To niesamowite, że często przedstawia się go jako niewydarzonego, beztroskiego pszczelarza, co jest kompletną bzdurą – mówi. – Rzadko spotyka się kogoś o takiej ambicji i determinacji.

Gdy Edmund Hillary i Tenzing Norgay stanęli razem na dachu świata, nie było widać ich łez, zasłoniętych przez gogle, maski tlenowe, kaptury i czapki. Hillary wyciągnął rękę, by uścisnąć Szerpie dłoń, ten zaś przyciągnął go do siebie i objął. W ten sposób scementowali więź na całe życie.

Po tej historycznej chwili popularność nepalskiej trasy przez Przełęcz Południową ogromnie wzrosła. Ponieważ Tybet po chińskiej inwazji stał się niedostępny dla ludzi z Zachodu, dopiero w roku 1960 udało się zdobyć szczyt od strony północnej, czego dokonała ekipa chińsko-tybetańska. Od roku 1970 Tybet znów był dostępny dla przybyszów z Zachodu, ale do roku 1982, w którym dotarli tam Whittaker, Bass i Wells, zdobyć Everest od strony północnej udało się tylko trzem ekspedycjom, liczącym łącznie szesnaście osób. Stanowiło to spory kontrast wobec około setki ludzi, którzy weszli na niego od strony południowej.

Członkowie ekipy Lou Whittakera dojechali chińskim pociągiem do Lhasy na Wyżynie Tybetańskiej, gdzie czekała ich ostatnia noc w przyzwoitym hotelu. Wieczorem Dick Bass i Frank Wells zajrzeli do Marty Hoey, żeby jej powiedzieć „dobranoc”.

Z radia należącego do jednej z kobiet w pokoju Hoey płynęły dźwięki muzyki w stylu lat czterdziestych, granej przez orkiestrę typu big-band. Dick Bass się ożywił. Później w swojej książce wspominał ten moment z melancholią:

– Właśnie taką muzykę do tańca lubię najbardziej – zauważył.

– Szkoda, że nie umiem tego tańczyć – odparła Hoey.

Bass podał jej rękę, a w ciągu kilku minut za jego sprawą Hoey tańczyła fokstrota. W tej wzruszającej chwili przypominali ojca z córką – Hoey była nieco zawstydzona, ale radosna, śmiała się, gdy tylko pomyliła krok. W uszach miała kolczyki, które Bass kupił jej w Ameryce Południowej. Ponieważ odegrała kluczową rolę w realizacji jego marzenia o zdobyciu Korony Ziemi i wiele już go nauczyła, rozkoszował się poczuciem, że on też potrafi ją czegoś nauczyć, a nawet prowadzić w tańcu.

Kolejne cztery dni spędzili na starych wojskowych ciężarówkach, telepiąc się po okropnie wyboistych, błotnistych drogach prowadzących po stronie północnej aż do bazy głównej. Ta część świata jakby zatrzymała się w czasie. Członkowie ekspedycji wspominali potem bosych miejscowych, którzy wylegali przed gliniane chatki i wpatrywali się w przyjezdnych. Po tej trzęsącej jeździe i kilku dniach spędzonych w bazie głównej na sortowaniu sprzętu ekipa Whittakera z pomocą kudłatych jaków niosących bagaże pokonała ostatni odcinek drogi do miejsca przeznaczonego na bazę wysuniętą (Advanced Base Camp, w skrócie ABC), na wysokości 6400 metrów, już na lodowcu Rongbuk. W trakcie tej wędrówki mogli z ekscytacją napawać się widokiem Everestu – wyłaniającego się z Wyżyny Tybetańskiej, niczym nieprzesłoniętego najwyższego wzniesienia Himalajów, stanowiącego najbardziej imponujący przykład wypiętrzenia górskiego.

Region Himalajów razem z Karakorum – leżącym na zachód od nich pasmem na pograniczu Pakistanu, Indii i Chin – zajmuje obszar o powierzchni około sześciuset tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli w przybliżeniu tyle, ile Teksas, i ponad dwa razy więcej niż Zjednoczone Królestwo[3]. Czternaście szczytów wznosi się na wysokość powyżej ośmiu tysięcy metrów – noszą miano ośmiotysięczników. Cztery z nich znajdują się w paśmie Karakorum: Broad Peak, Gaszerbrum I, Gaszerbrum II i K2. Nieco dalej na zachód, po stronie pakistańskiej, majaczy Nanga Parbat. Z kolei na przeciwległym krańcu Himalajów, na granicy między Nepalem a Indiami, wznosi się trzecia co do wysokości góra na świecie: Kanczendzonga. Pozostałe ośmiotysięczniki – Everest, Lhotse, Makalu, Czo Oju, Dhaulagiri, Manaslu, Annapurna i Sziszapangma (w kolejności od najwyższego do najniższego) – są porozrzucane mniej więcej pośrodku, przy granicy Nepalu z Tybetem.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Autor podaje wysokość Everestu na podstawie pomiaru amerykańskiego z 1996 roku (czasem zaokrągla się ją do 8850 m n.p.m.). Istnieją też dwa inne pomiary: uznawany przez Nepal pomiar z roku 1955 (8848 m n.p.m.) oraz oficjalny pomiar chiński z roku 2005 (8844 m n.p.m.). Uzyskana wartość zależy między innymi od tego, czy mierzy się wysokość samych skał, czy uwzględnia się również zalegającą na nich czapę śniegu i lodu. [O ile nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczki].

[2] Jego skamieniałe zwłoki jeszcze przez wiele lat tkwiły na górze, zanim je odnaleziono. Leżał nieruchomo niczym przewrócony marmurowy posąg: twarz zanurzona w piargu, odsłonięte blade plecy (przyp. autora).

[3] Oraz prawie dwa razy więcej niż Polska, która ma nieco ponad trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni.

Tytuł wydania oryginalnego: Everest, Inc. The Renegades and Rogues Who Built an Industry at the Top of the World

Język oryginału: angielski

Copyright © 2024 by Will Cockrell

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2024

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Wilga, 2024

Wydanie I, Warszawa 2024

Redakcja: Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Korekty: Edyta Chrzanowska / d2d.pl, Ewa Ostafin / d2d.pl

Projekt okładki: Frycz i Wicha

Zdjęcie wykorzystane na okładce: Daniel Prudek, Ama Dablam on the way to Everest Base Camp

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwofiltry.pl

ISBN 978-83-68180-22-0