Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Rok 1803. Amerykańska flota atakuje kryjówkę berberyjskich piratów w Zatoce Trypolisu. Podczas zaciekłej walki na morzu pewien Amerykanin i pewien Arab przepadają w bitewnym zgiełku bez wieści... Czasy współczesne. Samolot amerykańskiej sekretarz stanu rozbija się nad Libią. Na zlecenie CIA załoga "Oregona" odnajduje maszynę - pustą. Za to obok wraku pojawiają się tajemniczy żołnierze i... zacierają ślady katastrofy. Poszukiwania prowadzą kapitana Cabrillo daleko w przeszłość i w wir kolejnej zaciekłej bitwy morskiej, od wyniku której zależy los narodów.
[Opis wydawcy]
Cykl: Oregon, t. 6
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Nowych Ostrowach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)
Powiatowa i Gminna Biblioteka Publiczna w Jerzmanowicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (3)
Gminna Biblioteka Publiczna w Kijewie Królewskim
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (3)
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2)
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów (2)
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 520
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Korsarz
Szalona akcja, zagadka sprzed wieków i śmiałe wyczynyzałogi „Oregona”
Rok 1803.
Amerykańska flota atakuje kryjówkę berberyjskich piratóww Zatoce Trypolisu. Podczas zaciekłej walki na morzupewien Amerykanin i pewien Arab przepadają w bitewnym zgiełkubez wieści...
Czasy współczesne.
Samolot amerykańskiej sekretarz stanu rozbija się nad Libią.
Na zlecenie CIA załoga „Oregona” odnajduje maszynę - pustą.Za to obok wraku pojawiają się tajemniczy żołnierze i...zacierają ślady katastrofy. Poszukiwania prowadzą kapitana Cabrillodaleko w przeszłość i w wir kolejnej zaciekłej bitwy morskiej,od wyniku której zależy los narodów.
CLIVE CUSSLER
Clive Cussler, jeden z najpopularniejszych i najbardziej łubianychpisarzy świata, to barwna, wspaniała postać, legendarny nurek,żeglarz, poszukiwacz wraków zatopionych okrętów.
Jest autorem światowych bestsellerów, m.in.: Żeglarz,Wybrzeże Szkieletów, Arktyczna mgła, Złoto Inków, Potop,Statek śmierci,sprzedanych w ponad 130 milionach egzemplarzy,tłumaczonych na ponad 30 języków i publikowanych w 105 krajach.
Powieści Clive’a C usslera
AFERA ŚRÓDZIEMNOMORSKAATLANTYDA ODNALEZIONAARKTYCZNA MGŁABIEGUNY ZAGŁADYBŁĘKITNE ZŁOTOCERBERCYKLOPCZARNY WIATRLODOWA PUŁAPKANA DNO NOCYODYSEJA TROJAŃSKAOGNISTY LÓDOPERACJA „HF”PODWODNI ŁOWCYPODWODNI ŁOWCY 2PODWODNY ZABÓJCAPOTOPSAHARASKARB
SKARB CZYNGIS-CHANASMOKSTATEK ŚMIERCIŚWIĘTY KAMIEŃTAJNA STRAŻ
VIXEN 03WĄŻWIR PACYFIKUWYBRZEŻE SZKIELETÓWWYDOBYĆ „TITANICA"ZABÓJCZE WIBRACJEZAGINIONE MIASTOZŁOTO INKÓWZŁOTY BUDDAŻEGLARZ
KORSARZ
Przekład
MACIEJ PINTARAPRZEMYSŁAW BIELIŃSKI
AMBER
Redakcja stylistyczna
Marta Bogacka
Korekta
Renata Kuk
Halina Lisińska
Ilustracja na okładce
© 2009 Craig White
Zdjęcie autora
Zbiory Clive’a Cusslera
Skład
Wydawnictwo Amber
Jacek Grzechulski
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.
Tytuł oryginału
Corsair
A Novel of the Oregon Files
Copyright © 2009 by Sandecker, RLLLP.
All rights reserved.
By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc., 551 Fifth Avenue, Suite 1613, New York, NY 10176-0187 USA
For the Polish edition
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3530-1
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
...iż jest to oparte na naukach ich Proroka, iż jest to zapisane w ichKoranie, że wszystkie nacje, które nie uznają ich zwierzchnictwa,są grzesznikami, że ich prawem i obowiązkiem jest prowadzeniez nimi wojny, gdziekolwiek ich napotkają, i czynienie niewolnikówze wszystkich, których zdołają pojmać, i że każdy muzułmanin,który polegnie w walce, ma zapewnione miejsce w raju.
Z wystąpienia Thomasa Jeffersona na Kongresie Kontynentalnymwyjaśniającego uzasadnienie napaści na statki chrześcijanpodane mu przez berberyjskiego ambasadora w Wielkiej Brytanii,Sidi Hadżi Abdula Rahmana Addżę, rok 1786
Nie powinniśmy w ogóle z nimi walczyć, jeżeli nie zdecydujemy sięwalczyć z nimi zawsze.
John Adams o berberyjskich piratach, rok 1787
Wielka Syrta Luty 1803
W chwili gdy eskadra dostrzegła mury obronne Trypolisu, uderzył nagły sztorm i zmusił kecz „Intrepid” i większy bryg „Siren” do powrotu na Morze Śródziemne. Porucznik Henry Lafayette, pierwszy oficer „Siren”, tylko przypadkiem zauważył przez lunetę wysokie maszty „Philadelphii” - z powodu tego statku dwa amerykańskie okręty wojenne zaryzykowały zbliżenie się do kryjówki piratów.
Pół roku wcześniej uzbrojona w czterdzieści cztery działa „Philadelphia” w pościgu za berberyjskimi korsarzami zapuściła się zbyt blisko znanego ze zdradliwych płycizn portu i osiadła na mieliźnie. Kapitan fregaty William Baimbridge zrobił wszystko, co mógł, by uratować swój okręt, łącznie z wyrzuceniem dział za burtę, ale kil tkwił zbyt głęboko w dnie morskim, a do przypływu pozostało jeszcze wiele godzin. Zagrożony ostrzałem przez tuzin nieprzyjacielskich kanonierek Baimbridge nie miał innego wyjścia, niż opuścić banderę i poddać wielki okręt wojenny paszy Trypolisu. Rezydujący w mieście holenderski konsul donosił w swych listach, że Baimbridge i jego starsi oficerowie są dobrze traktowani, ale marynarze z „Philadelphii” podzielili los większości innych załóg, które wpadły w ręce berberyjskich piratów, i stali się niewolnikami. Amerykańscy dowódcy floty śródziemnomorskiej uznali, że nie ma nadziei na odbicie „Philadelphii” i wyprowadzenie jej z portu, postanowili więc ją spalić. Co do załogi, to dowiedziano się przez pośredników, że pasza jest gotów ją uwolnić za jakieś pół miliona dolarów.
Berberyjscy piraci przez wieki łupili wybrzeża całej Europy, docierając aż do Irlandii i Islandii. Plądrowali miasta i porywali ich mieszkańców, których sprzedawali w Afryce Północnej. Nieszczęśnicy byli zmuszani do niewolniczej pracy, zaś atrakcyjne kobiety trafiały jako nałożnice do haremów władców. Najbogatszych pojmanych mogli wykupić ich przyjaciele i krewni, ale biedni nie mieli szansy na odzyskanie wolności.
By chronić swoja flotę handlową, Anglia, Hiszpania, Francja i Holandia płaciły ogromne sumy trzem głównym berberyjskim miastom - Tangerowi, Tunisowi i Trypolisowi, w zamian piraci nie napadali na ich statki. Nowo powstałe Stany Zjednoczone, które pozostawały pod protektoratem Wielkiej Brytanii do czasu uzyskania niepodległości, również płaciły trybut w wysokości niemal jednej dziesiątej wpływów z podatków. Wszystko się zmieniło, gdy Thomas Jefferson został trzecim prezydentem i przysiągł, że położy kres tej praktyce.
Berberowie, wietrząc podstęp, wypowiedzieli wojnę młodemu państwu. W odpowiedzi Jefferson wysłał amerykańską armadę. Gdy fregata „Constitution” wpłynęła do portu, sułtan Tangeru uwolnił wszystkich więzionych marynarzy amerykańskich bez żądania okupu. W zamian komodor Edward Preble zwrócił mu dwa berberyjskie statki handlowe, które wcześniej zajął.
Na paszy Trypolisu nie wywarło to wrażenia, zwłaszcza gdy jego ludzie opanowali „Philadelphię” i przemianowali ją na „Dar Allaha”. Zdobycie jednego z największych amerykańskich okrętów rozzuchwaliło go, nie zamierzał negocjować i natychmiast zażądał haraczu. Amerykanie wiedzieli, że berberyjscy piraci nie poradzą sobie z rejowym ożaglowaniem i nie zdołają wypłynąć „Philadelphią” w morze, ale myśl, że na flagsztoku zawiśnie obca bandera, irytowała nawet żółtodziobów.
Przez pięć dni, odkąd Amerykanie wyśledzili „Philadelphię”, której strzegło sto pięćdziesiąt dział w trypolitańskim porcie, morze i niebo toczyły szaleńczą walkę, jakiej jeszcze załogi dwóch okrętów wojennych nie widziały. Mimo wysiłków obu kapitanów eskadra się rozdzieliła i popłynęła daleko na wschód.
Choć ludziom na pokładzie „Siren” szalejący żywioł dawał się mocno we znaki, pierwszy oficer Lafayette nie potrafił sobie wyobrazić, jak sztorm znosi załoga „Intrepida”. Nie dość, że zaledwie sześćdziesięcio-czterotonowy kecz był dużo mniejszy od jego brygu, to do zeszłego Bożego Narodzenia nazywał się „Mastico” i przewoził niewolników. Kiedy został zatrzymany przez „Constitution”, Amerykanie znaleźli w ładowniach czterdziestu dwóch przykutych łańcuchami Afrykanów. Mieli być daniną paszy Trypolisu dla sułtana Stambułu.
Żadna ilość ługu nie mogła zabić odoru ludzkiego cierpienia.
Sztorm skończył się dwunastego lutego, ale dopiero piętnastego dwa okręty spotkały się na morzu i wróciły do Trypolisu. Tamtej nocy kapitan Stephen Decatur, dowódca eskadry, zwołał naradę wojenną na pokładzie dzielnego małego „Intrepida”. Henry Lafayette popłynął w towarzystwie ośmiu uzbrojonych po zęby marynarzy łodzią wiosłową.
- Więc przeczekałeś sztorm, a teraz zjawiasz się w poszukiwaniu chwały, tak? - drażnił się z nim Decatur i wyciągnął rękę, żeby pomóc mu przejść przez niskie nadburcie. Był przystojnym barczystym mężczyzną, z gęstymi ciemnymi włosami i piwnymi oczami, o zniewalającym spojrzeniu, który dobrze sobie radził z obowiązkami dowódcy.
- Za nic w świecie nie przepuściłbym takiej okazji, sir - odrzekł Lafayette. Choć byli równymi stopniem rówieśnikami i zaprzyjaźnili się jeszcze jako kadeci, Lafayette odnosił się do Decatura z szacunkiem należnym dowódcy eskadry i kapitanowi „Intrepida”. Henry był tego samego wzrostu co Decatur, ale był szczupły i miał tak ciemne oczy, że wydawały się czarne. Przebrany teraz za Araba, wyglądał równie szykownie, jak legendarny pirat Sulejman Al-Dżama, któremu mieli nadzieję stawić czoło pewnego dnia. Lafayette urodził się w Quebecu, gdy skończył szesnaście lat przeniósł się do Vermontu. Chciał uczestniczyć w eksperymencie Ameryki z demokracją. Mówił już znośnie po angielsku, więc zmienił imię z Henri na Henry i przyjął obywatelstwo amerykańskie. Zanim wstąpił do marynarki wojennej, przez dziesięć lat pływał po Lakę Champlain na szkunerach transportujących tarcicę.
Osiemdziesięciu mężczyzn tłoczyło się na osiemnastometrowym keczu, choć bardzo niewielu w przebraniu. Pozostali mieli ukryć się za nadburciem lub czekać w ładowni, kiedy „Intrepid” będzie mijał kamienny falochron, by rzucić kotwicę w trypolitańskim porcie.
Catalano był krępy i śniady, długa broda zasłaniała mu pierś. Na głowie miał brudny lniany turban, za pasem zakrzywiony nóż z czerwonym kamieniem półszlachetnym w rękojeści.
- Owszem, za bajońską sumę - odparł Decatur.
Catalano obdarzył go szerokim uśmiechem, ukazując braki w uzębieniu.
- Dobrze, że jest pan z nami - mruknął z roztargnieniem Lafayette. Myślał już o swoim nowym, tymczasowym domu. Dwa maszty „Intrepida” stały prosto, ale kilka sztagów zwisało luźno, a żagle ustawione do wiatru były pokryte solą i połatane. Choć pokład wyszorowano ługiem i pumeksem, odrażające wyziewy unosiły się z dębowych desek. Od smrodu Henry’emu łzawiły oczy. Okręt był uzbrojony tylko w cztery krótkie działa ładowane przez lufę. Mężczyźni biorący udział w akcji leżeli na pokładzie, gdzie się dało, każdy z muszkietem i szablą w zasięgu ręki. Większość wyglądała tak, jakby jeszcze nie doszła do siebie po pięciodniowym sztormie.
Henry uśmiechnął się szeroko do Decatura.
Minęła kolejna noc, zanim wiatr wzmógł się na tyle, że „Intrepid” zdołał się zbliżyć do Trypolisu. Decatur i Lafayette patrzyli przez mosiężny teleskop, jak warowne miasto wyłania się wolno z pustyni. Wzdłuż wysokiego muru obronnego i w otworach strzelniczych w zamku paszy rozmieszczono ponad sto pięćdziesiąt dział. Nadmorski wał, nazywany falochronem, który biegł przez kotwicowisko, zasłaniał „Philadelphię” i widzieli tylko szczyty jej trzech masztów.
Henry spojrzał na żagle i kilwater małego kecza. Ocenił, że płyną z prędkością czterech węzłów.
Cienie się wydłużały, aż rozpłynęły się w mroku, i ostatnie promienie słońca zgasły za horyzontem na zachodzie. Kecz wpłynął do Wielkiej Syrty i zaczął się zbliżać do imponujących murów berberyjskiego miasta. Blask wschodzącego księżyca sprawiał, że kamienie falochronu, twierdzy i pałacu paszy lśniły upiornie, stanowiska dział na fortyfikacjach stwarzały nastrój grozy. Ponad murem wyrastał minaret. Mężczyźni na „Intrepidzie” usłyszeli dochodzące stamtąd wezwania na modlitwę tuż przed zachodem słońca. A na kotwicy dokładnie pod zamkiem stała „Philadelphia”. Wyglądało na to, że jest w dobrym stanie. Amerykanie zauważyli, że wyrzucone za burtę działa uratowano i ulokowano z powrotem w furtach.
Jej widok budził w Henrym Lafayetcie sprzeczne uczucia. Zachwycał się pięknym kształtem i wielkością fregaty i jednocześnie kipiał z gniewu na myśl, że trypolitańska bandera wisi nad jej rufą, a trzystu siedmiu członków załogi jest zakładnikami paszy. Niczego bardziej nie pragnął niż tego, by Decatur wydał rozkaz szturmu na zamek i uwolnienia więźniów, ale wiedział, że to nie nastąpi. Komodor Preble, dowódca całej śródziemnomorskiej eskadry, stanowczo stwierdził, że nie zaryzykuje uwięzienia następnych Amerykanów przez berberyjskich piratów.
W porcie i wzdłuż falochronu cumowały tuziny statków handlowych z ożaglowaniem łacińskim i najeżone działami okręty pirackie. Lafayette przestał liczyć po dwudziestu.
Ogarnął go strach.
Gdyby plan się nie powiódł, „Intrepid” nie wydostałby się z powrotem z portu i wszyscy na pokładzie ponieśliby śmierć lub, co gorsza, staliby się niewolnikami.
Henry’emu zaschło nagle w ustach i niezliczone godziny ćwiczeń z kordem wydały się zupełnie niewystarczające. Podobnie jak dwa nędzne pistolety skałkowe nie do pary, oba kaliber 14,7 milimetra, które tkwiły za szarfą przewiązaną w pasie. Zerknął w dół na marynarzy ukrytych za nadburciami „Intrepida”. Uzbrojeni w topory, piki, szable i sztylety, wyglądali na równie krwiożerczych, jak arabscy piraci. Byli najlepszymi ludźmi na świecie, ochotnikami, i wiedział, że wykonają zadanie. Kadet chodził między nimi i upewniał się, że dowódcy drużyn mają zapalone lampy i przygotowane lonty nasycone tranem.
Spojrzał znów na „Philadelphię”. Byli już na tyle blisko, że widzieli trzech wartowników z bułatami przy jej relingu. Ale przy tak słabym wietrze dopiero dwie godziny później znaleźli się w zasięgu głosu.
Catalano zawołał po arabsku:
Przypłynęliśmy tu kupić żywy inwentarz dla brytyjskiej bazy na Malcie, ale złapał nas sztorm. Urwała nam się kotwica, więc nie możemy jej użyć. Chciałbym przycumować na noc do waszego wspaniałego okrętu. Rano zajmiemy właściwe stanowisko w porcie i dokonamy napraw.
Dowódca straży podrapał się w brodę i przyjrzał uważnie „Intrepidowi”. Potem krzyknął:
- Możecie przycumować, ale musicie odpłynąć o świcie.
Lafayette stał u boku Decatura, gdy lekka bryza pchała wolno „Intrepida” ku burcie „Philadelphii”. Działa dużej fregaty wysunięto, czopy ochronne wyjęto z luf. Im bliżej byli, tym większe wydawały się ich wyloty. Gdyby piraci nabrali podejrzeń, salwa z tej odległości zamieniłaby kecz w podpałkę i rozerwała na strzępy jego osiemdziesięcioosobową załogę. Piraci stojący przy relingu fregaty byli dobre cztery metry powyżej pokładu „Intrepida”. Zaczęli mamrotać i wskazywać sobie kształty mężczyzn ukrytych za nadburciami kecza.
Okręty dzieliły trzy metry, kiedy jeden pirat krzyknął:
- Americanos!
- Niech pan każę swoim ludziom atakować! - zawołał Catalano.
- Nie ruszą się bez rozkazu dowódcy - odrzekł spokojnie Decatur.
Powyżej berberyjscy piraci dobywali perskich mieczy, jeden sięgnął do garłacza przypasanego do pleców. Wrzask podniósł się, gdy tylko dębowe kadłuby się zetknęły, i Decatur krzyknął:
- Abordaż!
Henry Lafayette dotknął Biblii, którą zawsze miał przy sobie, i skoczył ku otwartej furcie armatniej. Jedną ręką chwycił się drewnianej krawędzi, drugą przytrzymał ciepłej lufy z brązu, wierzgnięciem przerzucił nogi przez lukę między działem a burtą okrętu i wylądował na stojąco, wyciągając ostrze z pochwy. W świetle samotnej lampy zwisającej z niskiego sufitu zobaczył dwóch piratów, którzy cofali się przed atakującymi marynarzami od innej furty armatniej. Jeden z piratów odwrócił się i na jego widok dobył bułata. Bose stopy korsarza zadudniły na pokładzie, gdy natarł na przeciwnika. W biegu wrzeszczał, co zawsze przerażało nieuzbrojone i niewyszkolone załogi statków handlowych.
Henry się nie uląkł. Choć był pewien, że sparaliżuje go strach, górę wzięła w nim wściekłość.
Pozwolił piratowi się zbliżyć, i gdy ten wziął zamach na wysokości biodra, by przeciąć go na pół, Henry dał krok naprzód i zatopił ostrze w jego piersi. Stal przeszła między żebrami rozpędzonego Araba i przebiła go na wylot. Ciężki bułat upadł z hałasem na pokład, kiedy pirat osunął się na Lafayette’a. Henry musiał oprzeć kolano o jego ciało, by wyciągnąć ostrze. Obrócił się szybko, gdy dostrzegł ruchomy cień, i schylił pod zataczającym łuk toporem wycelowanym w jego ramię. Zadał cios szablą, ostrze przecięło tkaninę, skórę i mięsień. Nie mógł uderzyć pod takim kątem, by rozpłatać przeciwnika, ale ilość krwi, która trysnęła z rany, świadczyła o tym, że pirat został wyłączony z walki.
Na pokładzie artyleryjskim rozpętało się piekło. Ciemne postacie siekały i rąbały się nawzajem z zapamiętaniem. Szczęk stali przeplatał się z okrzykami bólu, gdy ostrze dosięgało skóry. W powietrzu unosił się zapach prochu strzelniczego, ale Henry czuł też miedzianą woń krwi.
Ruszył do boju. Pokład artyleryjski z niskim sufitem nie był idealnym polem walki na szable i piki, ale Amerykanie dawali z siebie wszystko. Jeden z nich padł po ciosie w plecy. Henry zauważył, że korsarz, który go ugodził, góruje wzrostem nad innymi, turbanem niemal zawadza o belki stropowe. Zamachnął się bułatem na Henry’ego, i kiedy ten sparował cios, całe ramię zdrętwiało mu od siły uderzenia. Arab znów zaatakował i Henry z najwyższym trudem zdołał unieść ostrze na tyle wysoko, by odbić opadający miecz. Zatoczył się do tyłu i wróg wykorzystał swoją przewagę. Ciął wściekle i spychał Henry’ego do defensywy. Decatur podkreślał podczas planowania akcji, że trzeba ją przeprowadzić jak najciszej, gdyż w porcie stacjonuje potężna piracka armada. Ale Lafayette szybko tracił siły i nie miał innego wyjścia niż wyciągnąć pistolet zza szarfy wokół pasa. Nacisnął spust, zanim dobrze wycelował. Mała ilość prochu w panewce rozbłysła i gdy zajął się główny ładunek, broń wypaliła z hukiem. Kula kaliber 14,7 milimetra trafiła pirata w pierś.
Postrzał powaliłby normalnego człowieka na pokład, zanim ten zdążyłby mrugnąć, ale olbrzym nadal nacierał. Henry miał zaledwie moment na uniesienie szabli w obronie przed opadającym bułatem. Ostrze uratowało go od straty ramienia, ale przewrócił się od ciosu. Upadł pod jedną z osiem-nastofuntówek „Philadelphii”. Choć wciąż brzmiały mu w uszach rozkazy Decatura, żeby zachować ciszę, wyciągnął zapaloną lampę olejną z sakwy przy pasie i przytknął płomień do otworu zapałowego w brązowym dziale. Poczuł zapach płonącego prochu, ale skwierczenie ledwo było słychać w hałasie walki, która trwała na okręcie. Zasłaniał ciałem wielką armatę przed napastnikiem z przekonaniem, że dzięki wieloletniemu doświadczeniu w obsłudze dział okrętowych wybierze najlepszy moment.
Stał, jakby pogodził się z nieuniknionym, i pirat zrozumiał, że jego przeciwnik uznał się za pokonanego. Uniósł saraceński miecz i zaczął go opuszczać, spodziewając się, że ostrze natrafi na opór, gdy będzie przecinało ciało i kości. Wtedy Amerykanin uskoczył w bok. Było już za późno, by Arab zmienił kierunek uderzenia lub zauważył dym wydobywający się z działa. Huknęło moment później w kłębach siarkowego dymu. Grube konopne liny ograniczały odrzut, by działo nie potoczyło się po pokładzie, ale były na tyle luźne, że mogło się kawałek cofnąć. Tył armaty trafił pirata prosto w krocze, roztrzaskał mu miednicę, zmiażdżył biodra i połamał kości udowe. Jego bezwładne ciało zostało rzucone na belkę i upadło do tyłu na pokład zgięte wpół.
Henry wyjrzał przez furtę armatnią. Ośmiokilogramowa kula zrobiła dziurę w fortecy po drugiej stronie portu i lawina gruzu stoczyła się w dół.
- To właśnie widziałem, panie Lafayette.
Wystrzał armatni zadziałał jak dźwięk z pistoletu sygnalizującego start wyścigu. Arabscy piraci zaniechali obrony i rzucili się do furt armatnich. Skakali do spokojnej wody w porcie. Ci, którzy wspinali się po drabinach na główny pokład, musieli się natknąć na Decatura i jego ludzi.
- Do dzieła.
Mężczyźni wrócili do prawej burty okrętu i marynarze czekający w pogotowiu na pokładzie „Intrepida” zaczęli im podawać materiały palne. Henry Lafayette poprowadził na dół Jacksona i sześciu innych niosących baryłki prochu strzelniczego. Zeszli po drabinie i minęli kwatery załogi z wiszącymi wciąż hamakami, lecz ogołocone ze wszystkiego innego. Opuścili się na dolny pokład, najniższy na fregacie, i weszli do jednej z ładowni. Większość zapasów zabrano, ale pozostało jeszcze dość, by mogli podpalić okręt.
Uwijali się. Henry zdecydował, gdzie mają ułożyć lonty, i kiedy skończyli, zapalił je swoją lampą olejną. Płomienie rosły dużo szybciej, niż się spodziewali. Ładownię momentalnie wypełnił cuchnący dym. Zaczęli się wycofywać, zasłaniając rękawami usta, by móc oddychać. Sufit nad nimi nagle stanął w ogniu z hukiem jak wystrzał armatni. John Jackson upadł i zostałby przygnieciony przez płonące belki, gdyby Henry nie złapał go za nogę i nie odciągnął po szorstkich deskach. Pomógł bosmanowi wstać i ruszyli biegiem z resztą drużyny tuż za plecami. Palące się kawałki drewna wciąż spadały z góry i musieli przez nie przeskakiwać lub nurkować pod nimi.
Gdy dotarli do drabiny, Henry się odwrócił i przynaglił swoich ludzi do wspinaczki.
- Z życiem, do diabła, bo zginiemy tutaj.
Wdrapał się za Jacksonem na szczeble, kiedy ogień buchnął wzdłuż korytarza. Henry wbił bark w siedzenie bosmana i dźwignął z całej siły. Wypadli z włazu i przetoczyli się na bok, gdy płomienie wystrzeliły z ładowni, dosięgły sufitu i rozprzestrzeniły się jak sklepienie piekła.
Otaczało ich morze ognia. Ściany, pokład i sufit płonęły. Henry’emu łzawiły oczy od gęstego dymu. On i Jackson pobiegli na ślepo, znaleźli następną drabinę i wydostali się na pokład artyleryjski. Dymiło się z furt armatnich, ale świeżego powietrza było dość, by pierwszy raz od pięciu minut mogli oddychać bez kasłania.
Słaba eksplozja zatrzęsła „Philadelphią” i Henry wpadł na Johna Jacksona.
Wygramolili się przez jedną z furt. Marynarze na „Intrepidzie” pomogli im przejść ma mały kecz. Poklepali Henry’ego po plecach kilka razy. Myślał, że gratulują mu dobrze wykonanego zdania, ale w rzeczywistości gasili jego tlący się arabski strój.
Nad nimi Stephen Decatur stał przy nadburciu z jedną nogą na relingu.
Na „Philadelphii” szalał pożar. Płomienie strzelały z furt armatnich i zaczynały trawić takielunek. Wkrótce od żaru mogły się zapalić ładunki prochowe w działach, z których osiem celowało prosto w „Intrepida”.
Linę mocującą dziób kecza do fregaty udało się odczepić dość łatwo, ale cuma rufowa się zablokowała. Henry odepchnął marynarzy na bok i wyciągnął szablę. Lina miała dwa centymetry grubości, a ostrze stępiło się podczas walki, jednak przeciął cumę jednym ciosem.
Ogień pochłaniał tyle powietrza, że nie wystarczało go do wypełnienia żagli kecza, i kliwer był niebezpiecznie blisko płonącego takielunku „Philadelphii”. Załoga usiłowała odwiosłować od palącej się fregaty, ale gdy tylko się oddalili, żar wessał ich z powrotem. Strzępy płonącego grota „Philadelphii” spadały z masztu jak confetti. Jednemu z mężczyzn zapaliły się włosy.
Henry, Jackson i czterech innych spuściło szalupę na wodę. Przywiązali linę do dziobu „Intrepida” i odpłynęli od kecza. Gdy lina się naprężyła, pociągnęli wiosła ze wszystkich sił. Kiedy je wynurzyli i przygotowali do następnego ruchu, zdążyli stracić połowę pokonanego dystansu z powodu wiatru wywołanego przez pożar.
- Ciągnijcie, psie syny! - ryknął Henry. - Ciągnijcie!
Starali się. Zmagali się uparcie z ciężarem sześćdziesięciu czterech ton i potężnym ssaniem ognia. Z wysiłku trzeszczały im kręgosłupy i nabrzmiewały żyły na szyjach. Holowali swój okręt z załogą, zwiększając odległość od fregaty, dopóki Decaturowi nie udało się postawić żagli, które wydął lekki wiatr wiejący teraz od pustyni. Nagle zobaczyli błysk wysoko na murze zamku. Moment później rozległ się huk działa. Kula wylądowała daleko za keczem i łodzią, ale nadleciało tuzin następnych. Wodę dziurawiły pociski z broni ręcznej strażników, którzy biegli po falochronie.
Na pokładzie „Intrepida” ludzie przy wiosłach dawali z siebie wszystko, podczas gdy za nimi „Philadelphia” nagle się rozświetliła, kiedy zajęły się resztki jej żagli. Przez dwadzieścia pełnych napięcia minut mężczyźni płynęli pod gęstym ostrzałem. Jedna kula przeszła przez grotbramsel kecza, ale poza tym okręt nie ucierpiał. Ogień z broni ręcznej ucichł pierwszy, a potem znaleźli się poza zasięgiem dział paszy. Wyczerpani marynarze osuwali się jeden na drugiego, śmiali i śpiewali. Za ich plecami mury twierdzy oświetlał chybotliwy blask pożaru na fregacie.
Henry podpłynął szalupą pod żurawik.
- Dobrze się spisałeś, mój przyjacielu. - Decatur się uśmiechał, łuna za rufą odbijała się w jego twarzy.
Potwornie zmęczony i zasapany, Henry tylko zasalutował słabo.
Wszyscy spojrzeli nagle w kierunku portu, kiedy płonące maszty „Philadelphii” przechyliły się wolno i opadły na lewą burtę wśród snopów iskier. A potem, w ostatnim salucie, wypaliły działa fregaty. Podczas głośnej kanonady część kul wylądowała w wodzie, inne trafiły w mury zamku.
Mężczyźni ryknęli na ten akt jej buntu przeciwko berberyjskim piratom.
- Co dalej, kapitanie? - zapytał Lafayette.
Decatur patrzył na morze i nie przeniósł wzroku na Henry’ego.
- To się nie skończy dzisiejszej nocy. Rozpoznałem jeden z korsarskich okrętów w porcie. Należy do Sulejmana Al-Dżamy. Nazywa się „Saqr”, czyli sokół. Możesz postawić swój ostatni grosz na to, że ten pirat szykuje się teraz do rozprawy z nami. Pasza nie zemści się na naszych pojmanych marynarzach za to, co zrobiliśmy, bo są dla niego zbyt cenni, ale Al-Dżama nie puści nam tego płazem.
- Był kiedyś duchownym, prawda?
- Jeszcze kilka lat temu - przytaknął Decatur. - Imamem, jak to nazywają muzułmanie. Kimś w rodzaju księdza. Ale tak bardzo nienawidził chrześcijan, że uznał, iż kazania nie wystarczą, i chwycił za broń, by napadać na wszystkie statki, które nie pływają pod muzułmańską banderą.
- Słyszałem, że nie bierze jeńców.
- Ja też tak słyszałem. Pasza z pewnością nie jest z tego zbyt zadowolony, bo można za nich dostać okup, ale ma niewielką władzę nad Al-Dżamą. Pasza zawarł pakt z diabłem, kiedy pozwolił Al-Dżamie wyruszać czasami z Trypolisu. Podobno nie. brakuje mu ochotników do udziału w korsarskich wyprawach. Jego ludzie są mu bezgranicznie oddani.
- Zwykły berberyjski pirat postrzega to, co robi, jako profesję, sposób zarabiania na życie. Tak jest od pokoleń. Widziałeś, jak uciekali z „Philadelphii”, kiedy wdarliśmy się na pokład. Nie zamierzali polec w potyczce, której nie mogli wygrać.
- Ale zwolennicy Al-Dżamy są zupełnie inni. To dla nich powinność, święta wojna. Nazywają ją dżihad. Walczą do ostatniej kropli krwi, jeśli mogą zabić jednego niewiernego więcej.
Henry pomyślał o wielkim piracie, który nacierał na niego nieustępliwie mimo rany postrzałowej. Zastanawiał się, czy był to jeden ze zwolenników Al-Dżamy. Nie patrzył Arabowi w oczy, ale wyczuwał w nim szaleńca, dla którego zabicie Amerykanina było ważniejsze niż przeszkodzenie w podpaleniu „Philadelhii”.
- Jak pan sądzi, dlaczego nas nienawidzą? – zapytał.
Decatur spojrzał na niego surowo.
- Poruczniku Lafayette, jeszcze nie słyszałem bardziej niedorzecznego pytania. - Wziął oddech. - Ale powiem ci, co myślę. Nienawidzą nas, bo istniejemy. Nienawidzą nas, bo różnimy się od nich. Ale, co najważniejsze, nienawidzą nas, bo uważają, że mają do tego prawo.
Henry milczał przez chwilę i starał się przetrawić odpowiedź Decatura, ale takie rozumowanie nie mieściło mu się w głowie. Zabił dziś człowieka, a jednak nie czuł do niego nienawiści. Wykonywał po prostu rozkazy. I basta. To nie była sprawa osobista i nie pojmował, jak ktoś mógł ją tak traktować.
- Jakie rozkazy, kapitanie? - spytał w końcu.
- „Intrepid” nie jest przeciwnikiem dla „Saqra”, zwłaszcza tak zatłoczony jak teraz. Spotkamy się z „Siren”, zgodnie z planem, ale nie wrócimy na Maltę w konwoju. Chciałbym, żebyś został na „Siren” i pokazał Sulejmanowi Al-Dżamie, że amerykańska marynarka wojenna nie boi się jego i jemu podobnych. Przekaż kapitanowi Stewartowi, że nie wolno mu dostać batów.
Henry nie mógł powstrzymać uśmiechu. Od dwóch lat nie brali udziału w akcji, z wyjątkiem opanowania „Intrepida” i teraz podpalenia „Philadelphii”.
- Jeśli zdołamy go pojmać lub zabić - powiedział - podniesie to znacznie nasze morale.
- I poważnie obniży ich.
Godzinę po świcie obserwator wysoko na szczycie grotmasztu „Siren” zawołał w dół:
- Żagiel! Żagiel z prawej burty! Pięć rumbów od dziobu.
Henry Lafayette i porucznik Charles Stewart, kapitan okrętu, czekali na to od wschodu słońca.
- Do diaska, w samą porę - powiedział Stewart. Zaledwie dwudziestopięcioletni Stewart otrzymał patent oficerski miesiąc przed oficjalnym powołaniem do życia marynarki wojennej przez Kongres. Dorastał razem ze Stephenem Decaturem i podobnie jak on był wschodzącą gwiazdą sił morskich. Na okręcie krążyły plotki, że awansuje na kapitana, zanim flota powróci do Stanów Zjednoczonych. Był szczupły, miał pociągłą twarz i szeroko rozstawione, głęboko osadzone oczy. Utrzymywał surową dyscyplinę, ale postępował sprawiedliwie, i w konsekwencji każdy okręt, na którym służył, był uważany przez załogę za szczęśliwy.
Piasek w klepsydrze przesypywał się przez dziesięć minut, zanim obserwator znów zawołał:
Stewart chrząknął.
Jackson ryknął rozkaz w górę do marynarzy na takielunku, tuzin żagli rozwinęło się z rei i wydęła je orzeźwiająca bryza. Fokmaszt i grotmaszt zaskrzypiały, gdy dwustuczterdziestotonowy okręt począł sunąć po Morzu Śródziemnym.
Stewart zerknął za burtę na spienioną wodę przepływającą wzdłuż dębowego kadłuba. Ocenił ich prędkość na dziesięć węzłów i wiedział, że osiągną piętnaście przy tej pogodzie.
Przez następne czternaście godzin „Siren” uparcie ścigała „Saqra”.
Amerykański bryg miał większą powierzchnię żagli, toteż był o kilka węzłów szybszy od okrętu Al-Dżamy, ale arabski kapitan znał te wody jak nikt inny. Od czasu do czasu zwabiał „Siren” niebezpiecznie blisko płycizn i zmuszał ją do przerywania pościgu i poszukiwania głębszej wody. „Saqr” płynął też z silniejszym wiatrem, który dął blisko lądu od pustyni za wysokimi klifami ciągnącymi się wzdłuż wybrzeża.
Dystans między żaglowcami znacznie się zmniejszył, gdy zaczęło zachodzić słońce i bryza osłabła.
Spojrzał na odkryty pokład artyleryjski. Kanonierzy stali przy działach z wyrazem wyczekiwania w oczach. Kule i ładunki z prochem leżały pod ręką, choć w małych ilościach, na wypadek gdyby wróg trafił w działo. Dziesięcioletni chłopcy - „urwisy prochowe” - byli w pogotowiu, żeby biegać do arsenału po amunicję. Marynarze wysoko na takielunku czuwali, by zmieniać żagle tak, jak będą dyktowały losy bitwy. A dwaj snajperzy z piechoty morskiej wspinali się na szczyty fokmasztu i grotmasztu. Byli braćmi z Appalachii i nikt z załogi nie rozumiał, co mówili, ale obaj potrafili ładować i strzelać cztery razy na minutę i zawsze trafiali w środek tarczy.
Dwa białe pióropusze przesłoniły nagle rufówkę „Saqra” i moment później rozległ się huk wystrzałów. Jedna kula wylądowała pięćdziesiąt metrów na lewo od dziobu „Intrepida”, druga daleko za rufą.
Stewart i Lafayette spojrzeli na siebie. Henry wyraził głośno ich wspólny niepokój:
Stewart mógł kazać wychłostać Jacksona za taką bezczelność. Zamiast tego odrzekł:
Wiatr blisko brzegu nagle zamarł. Wielkie trójkątne żagle „Saqra” zaczęły łopotać bezużytecznie, podczas gdy te na masztach „Intrepida” pozostały wydęte. Podpływali do pirackiego okrętu z tyłu pod niewielkim kątem, żeby uniknąć ostrzału z jego dział rufowych. Z odległości stu pięćdziesięciu metrów trzy z dział „Saqra” wypaliły i jego burtę spowił dym. Dwie kule poszybowały za wysoko, trzecia uderzyła w kadłub „Siren”, ale go nie przebiła.
Stewart milczał, zmniejszał dystans i zwiększał szansę celnego ataku z każdym przebytym metrem. Widział, że jeszcze nie namierzyło ich żadne z pozostałych dział, więc czekał, aż Arabowie wysuną te, które właśnie przeczyścili i załadowali.
- Ognia!
Cztery działa zagrzmiały, huk uderzył Henry’ego w pierś niczym kopnięcie. Dziób zasnuł dym i rozszedł się wzdłuż kadłuba atakującego „Intrepida”. Piechurzy morscy na szczytach masztów za pomocą muszkietów kładli trupem piratów na pokładzie „Saqra”, którzy myśleli, że są niewidoczni za relingami okrętu.
Dwa następne działa huknęły, zanim ktokolwiek zdążył zobaczyć, czy pierwsza salwa była celna. „Saqr” odpowiedział doskonale wymierzonym ogniem z całej burty. Jedna kula trafiła w krótkie działo z zapalonym lontem, które się przewróciło na bok w chwili wystrzału. Pocisk z jego lufy zabił dwóch kanonierów i ranił trzeciego. Worki z prochem stanęły w płomieniach. Inna kula z „Saqra” roztrzaskała grotmaszt „Intrepida”, choć go nie ścięła. Kanonada odłupała od nadburci ostre drzazgi zdolne przebić człowieka na wylot.
Zobaczył, że berberyjski okręt płonie. „Intrepid” nie pozostawał dłużny „Saqrowi”. Jakaś postać wykrzykiwała rozkazy, ale wbrew okolicznościom spokojnie, bez paniki. Mężczyzna w czystych białych szatach miał ciemną brodę z dwoma siwymi pasmami biegnącymi w dół od kącików ust i duży nos, zakrzywiony tak mocno, że niemal dotykał górnej wargi.
Sulejman Al-Dżama musiał wyczuć, że jest obserwowany, bo spojrzał na amerykański okręt. Z odległości około stu metrów Henry poczuł emanującą z Araba nienawiść. Dym towarzyszący kolejnej salwie zasłonił na chwilę kapitana piratów i Henry musiał się schylić, gdy reling za nim się rozprysnął. Kiedy znów podniósł wzrok, Al-Dżama nadal patrzył na niego.
Henry uciekł spojrzeniem w bok.
Dotarł na dziób i szybko zorganizował brygadę strażacką z wiadrami do stłumienia ognia. Trafione działo zostało zniszczone, ale sąsiednie ocalało. Henry obsadził je osobiście. Kilkunastoletni kadet dowodzący tym odcinkiem pokładu artyleryjskiego był tak poparzony, że trudno go było rozpoznać.
Wycelował naładowane działo i przytknął do niego tlący się lont wolnopalny. Działo huknęło i w tej samej chwili cofnęło się na szynach. Lafayette kazał ludziom przeczyścić lufę, zanim sprawdził uszkodzenia „Saqra”. Kula zrobiła wyrwę obok jednej z furt armatnich i przez dziurę w drewnie Henry zobaczył, jak leżący ranni wiją się z bólu.
- Ładuj!
Z niewielkiej odległości dwa okręty wymieniały ciosy niczym zawodowi bokserzy, którzy nie wiedzą, kiedy przestać. Ściemniało się, ale żaglowce były tak blisko siebie, że załogi mogły celować w blasku wybuchających i gasnących pożarów.
Ostrzał z „Saqra” zaczął zamierać. Amerykanie niszczyli jego działa jedno po drugim. Kiedy trypolitański okręt nie odpowiedział ogniem przez minutę, Stewart rozkazał, by „Siren” podeszła do pirackiego żaglowca.
- Drużyny abordażowe, przygotować się.
Marynarze chwycili haki, żeby szybko sczepić okręty, inni uzbroili się w topory, piki i szable. Henry sprawdził panewki dwóch pistoletów za pasem i wyciągnął kord.
Tnąc dziobem spienione fale, „Siren” pruła w kierunku „Saqra” jak szarżujący byk. Kiedy żaglowce dzieliły niespełna cztery metry, rzucono haki abordażowe. Gdy tylko kadłuby się zetknęły, Henry przeskoczył na nieprzyjacielski okręt.
Ledwo dotknął stopami pokładu, nastąpiła seria eksplozji na całej długości pirackiego żaglowca. Jego działa wcale nie zostały uciszone. Korsarze udawali nieuzbrojonych, by zwabić „Siren” do siebie. Dwanaście kul armatnich posiekało amerykański bryg i rząd mężczyzn przy relingu. Stewart musiał ostro odbić. Marynarze rozpaczliwie rąbali liny haków abordażowych, żeby się oswobodzić.
Patrząc na rzeź swoich towarzyszy, Henry cierpiał tak, jakby rozrywano jego własne ciało. Ale nie miał czasu przeskoczyć z powrotem na „Siren”, zanim oddaliła się na pięć metrów od pirackiego okrętu. Znalazł się w pułapce. Pociski z muszkietów piechurów morskich zaświstały mu nad głową.
Arabowie przy działach nie zauważyli, że jest na pokładzie „Saqra”. Mógł jedynie skoczyć do morza i modlić się, by starczyło mu sił na dopłynięcie do odległego brzegu. Zaczął się skradać do przeciwległego relingu i prawie tam dotarł, kiedy nagle wyrosła nad nim jakaś postać.
Rzucił się instynktownie do ataku, zanim mężczyzna pojął w pełni, co się dzieje. Henry wyciągnął lewą ręką jeden z pistoletów i zdążył strzelić, nim uderzył ramieniem w pierś pirata.
Gdy wypadali za burtę, rozpoznał charakterystyczne siwe pasma w brodzie Araba: Sulejman Al-Dżama.
Wylądowali w ciepłej wodzie spleceni razem. Henry wynurzył się i zobaczył, że Al-Dżama jest obok niego i łapie gwałtownie oddech. Miotał się, ale w dziwny sposób. Henry dostrzegł ciemną plamę na białej szacie. Kula z jego pistoletu ugodziła kapitana w staw barkowy i nie mógł podnieść ręki.
Henry spojrzał szybko na okręty. „Saqr” był już oddalony o piętnaście metrów i znów wymieniał salwy z burty z „Siren”. Nikt nie usłyszałby wołania Henry’ego, więc dał sobie z tym spokój.
Al-Dżama miał coraz większe trudności z utrzymaniem głowy nad powierzchnią. Wciąż nie mógł nabrać powietrza do płuc i ciężkie szaty ciągnęły go w dół. Henry przez całe życie dobrze pływał i widział wyraźnie, że Arab nie miał w tym wprawy. Jego głowa zniknęła na chwilę pod wodą, po czym wyłonił się, plując. Ale ani razu nie wezwał pomocy. Znów się zanurzył, tym razem na dłużej, i kiedy wrócił na powierzchnię, ledwo mógł utrzymać usta nad wodą. Henry zrzucił ciężkie buty i rozciął swoim szkockim sztyletem szatę Al-Dżamy. Strój uniosły fale, ale Al-Dżama nie przetrwałby ani minuty dłużej. Od brzegu dzieliło ich co najmniej pięć kilometrów i Henry Lafayette nie wiedział, czy w ogóle zdoła tam dotrzeć, a co dopiero holując pirata, ale życie Sulejmana Al-Dżamy było teraz w jego rękach i miał obowiązek zrobić, co w jego mocy, by go uratować.
Otoczył ramieniem nagą pierś Al-Dżamy. Kapitan odepchnął go rozpaczliwymi ruchami. Henry powiedział:
Waszyngton
St. Julien Perlmutter przemieścił swoje cielsko na tylnym siedzeniu rolls-royce’a silver dawn z roku 1955. Wziął wąski wysoki kieliszek ze składanego stolika przed sobą, pociągnął mały łyk szampana z dobrego rocznika i wrócił do lektury. Obok szampana i talerza tartinek leżały fotokopie korespondencji admirała Charlesa Stewarta z okresu jego niewiarygodnej kariery. Stewart służył wszystkim prezydentom od Johna Adamsa do Abrahama Lincolna i w nagrodę za swoje zasługi piastował więcej dowódczych stanowisk niż jakikolwiek amerykański oficer. Oryginały listów spoczywały bezpiecznie w bagażniku rollsa.
Perlmutter, zapewne najwybitniejszy historyk morski na świecie, ubolewał nad faktem, że jakiś filister poddał korespondencję niszczącemu działaniu fotokopiarki - papier został lekko uszkodzony i atrament trochę wyblakł - ale nie aż tak bardzo, by nie skorzystać, skoro i tak szkoda została już dokonana, i zaczął czytać kopie, gdy tylko wyruszył w podróż powrotną z Cherry Hills w New Jersey. Szukał tej kolekcji od lat i musiał użyć swojego niezwykłego uroku osobistego oraz wystawić czek na sporą sumę, aby listy nie trafiły do rządowego archiwum w jakimś nieuczęszczanym miejscu.
Gdyby okazały się nieciekawe, zamierzał zatrzymać kopie do wglądu, a oryginały ofiarować, żeby mieć podstawę do odpisu od podatku.
Zerknął przez okno. Na trasie w kierunku stolicy panował potworny tłok, jak zwykle, ale Hugo Mulholland, jego długoletni szofer i asystent, świetnie sobie radził. Rolls sunął autostradą między stanową I-95, jakby był jedynym samochodem na drodze.
Zbiór dziedziczyły kolejne pokolenia Stewartów, ale gałąź rodziny, do której obecnie należał, wymierała. Jedyne dziecko Mary Stewart Kilpatrick, której szeregowy dom Perlmutter właśnie opuścił, nie interesowało się kolekcją, a jej wnuk cierpiał na autyzm. St. Julien nie żałował wydanych pieniędzy, gdyż wiedział, że zostaną przeznaczone na pomoc dla chłopca.
Czytał teraz pismo do sekretarza wojny, Joela Robertsa Poinsetta, z okresu, kiedy Stewart pierwszy raz dowodził Filadelfijską Stocznią Marynarki Wojennej w latach 1838-1841. Treść nie była pasjonująca: spis potrzebnego zaopatrzenia, informacje o postępach w naprawie jakiejś fregaty, uwagi na temat jakości otrzymanych żagli. Z listu jasno wynikało, że choć Stewart jest kompetentny, wołałby wrócić na okręt, niż nadzorować ten obiekt. Perlmutter odłożył pismo na bok, wsunął tartinkę do ust i popił następnym łykiem szampana. Przejrzał część korespondencji i wybrał list wysłany do Stewarta przez pewnego bosmana, który służył pod jego rozkazami podczas wojen berberyjskich. Słowa były ledwo czytelne i autor, niejaki John Jackson, nie miał wykształcenia. Wspominał swój udział w akcji podpalenia „Philadelphii” i w późniejszej bitwie morskiej z pirackim okrętem o nazwie „Saqr”.
St. Julien dobrze znał te wydarzenia. Czytał relację kapitana Decatura o spaleniu amerykańskiej fregaty, choć nie natrafił na inny opis walki z „Saqrem” niż raport Stewarta dla Departamentu Wojny.
Przy lekturze listu St. Julien niemal czuł zapach dymu z dział i słyszał krzyki, gdy „Saqr” zwabił do siebie „Siren”, a potem z zaskoczenia oddał do niej salwę z całej burty. Jackson pytał listownie admirała o los zastępcy dowódcy brygu, Henry’ego Lafayette’a. Perlmutter pamiętał, że ten młody porucznik przeskoczył na pokład trypolitańskiego żaglowca tuż przed kanonadą i przypuszczalnie poległ, gdyż nigdy nie zażądano za niego okupu.
Czytał dalej z rosnącym zaciekawieniem, kiedy uświadomił sobie, że się mylił. Jackson widział, jak Lafayette walczył z kapitanem „Saqra” i obaj wypadli za lewą burtę. „Chłopak wpadł do morza (przez samo „ż”) z tamtym szatanem Sulejmanem Al-Dżamą”.
Nazwisko zelektryzowało Perlmuttera. Nie zaskoczył go kontekst historyczny - ledwo sobie przypominał, jak się nazywał kapitan „Saqra”. Zaintrygowała go współczesna inkamacja nazwiska: Sulejman Al-Dżama to był nom de guerre terrorysty poszukiwanego niemal tak samo jak Osama bin Laden.
Współczesny Al-Dżama wystąpił w kilku nagraniach wideo z egzekucji i stał się duchową inspiracją dla niezliczonych zamachowców-samobójców na Bliskim Wschodzie, w Pakistanie i Afganistanie. Jego szczytowym osiągnięciem było dowodzenie atakiem na odległą pakistańską placówkę wojskową, gdzie zginęło ponad stu żołnierzy.
St. Julien sprawdził, czy Stewart odpisał i zachował kopię, jak miał w zwyczaju. Owszem, adresatem następnego listu okazał się John Jackson. Perlmutter zapoznał się szybko z treścią, która tak go zdumiała, że przeczytał list jeszcze raz wolniej. Rozparł się wygodnie, aż skóra na siedzeniu zaskrzypiała pod jego ciężarem. Zastanowił się, czy są jakieś współczesne implikacje tego, czego się właśnie dowiedział, i doszedł do wniosku, że chyba nie.
Już miał zacząć studiować kolejny list, gdy rozważył to ponownie. A gdyby rząd mógł wykorzystać te informacje? Co one by im dały? Najprawdopodobniej nic, ale uznał, że nie jemu o tym decydować.
Zwykle, kiedy natrafiał na coś interesującego podczas swoich dociekań, przekazywał to swojemu bliskiemu przyjacielowi Dirkowi Pittowi, dyrektorowi Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, ale nie był do końca pewien, czy taka sprawa leży w gestii NUMA. Perlmutter, stary waszyngtoński wyga, miał kontakty w całym mieście. Wiedział, do kogo zadzwonić.
Telefon w samochodzie miał bakelitową słuchawkę i obrotową tarczę. Perlmutter nie uznawał komórek. Jego grube palce ledwo się mieściły w małych otworach tarczy, ale zdołał wybrać numer.
- Halo - odebrała kobieta.
St. Julien zadzwonił na jej bezpośredni numer, żeby ominąć armię asystentek.
- Cześć, Christie, tu St. Julien Perlmutter.
- St. Julien! - wykrzyknęła Christie Valero. - Nie widzieliśmy się całe wieki. Co u ciebie?
Perlmutter pogładził się po wielkim brzuchu.
- Znasz mnie. Marnieję.
- Akurat. - Roześmiała się. - Przyrządzasz coquilles St.-Jacques mojej matki, odkąd wycyganiłeś ode mnie jej tajny przepis?
Oprócz tego, że posiadał rozległą wiedzę na temat statków i żeglugi, Perlmutter był znanym smakoszem i bon vivantem.
- Regularnie - zapewnił ją. - Zadzwoń, kiedy będziesz miała ochotę, to podejmę cię tym specjałem.
- Chętnie skorzystam. Wiesz, że moje umiejętności kulinarne ograniczają się do instrukcji w rodzaju: „Zawartość opakowania przełożyć do naczynia żaroodpornego i podgrzać w kuchence mikrofalowej”. Dzwonisz w celach towarzyskich, czy masz jakąś sprawę? Jestem trochę zajęta. Konferencja jest dopiero za kilka miesięcy, ale Smoczyca nas zamęcza.
- Nieładnie jest tak o niej mówić - upomniał łagodnie.
Christie Valero zadała mu tylko jedno pytanie:
- Hugo - powiedział St. Julien, kiedy odłożył słuchawkę na widełki - zmiana planów. Jedziemy do Departamentu Stanu. Nasza podsekretarz do spraw Bliskiego Wschodu chciałaby pogawędzić.
U wybrzeża Somalii Cztery miesiące później
Ocean Indyjski przypominał połyskujący klejnot, idealnie czysty i błękitny. Ale na jego powierzchni widniała skaza w kształcie stusiedemdziesięciometrowego frachtowca. Statek ledwo się posuwał naprzód, choć z jednego komina buchały wielkie kłęby trującego czarnego dymu. Było jasne, że zamiast przemierzać szlaki żeglugowe, jednostka powinna dawno trafić na złomowisko.
Statek miał tak duże zanurzenie, że musiał płynąć z Bombaju okrężną drogą, żeby unikać sztormów, bo fale znacznie wyższe od półtorametrowych zalewałyby pokład. Nawet przy mniej wzburzonym morzu statek nabierałby wody z lewej burty, bo miał lekki przechył na tę stronę. Chropowaty, pomalowany na zielono kadłub był upstrzony plamami o innych barwach w miejscach, gdzie załodze zabrakło farby w oryginalnym kolorze. Od spływników biegły w dół rdzawe zacieki, do burt przyspawano wielkie stalowe płyty, żeby wzmocnić osłabioną konstrukcję.
Nadbudowa trampa wznosiła się tuż za śródokręciem, pod pokładem dziobowym mieściły się trzy ładownie, pod rufowym dwie. Z trzech mocno skorodowanych żurawi zwisały postrzępione liny, pokłady zagracały cieknące beczki, zepsute mechanizmy i różne rupiecie. Przerdzewiałe kawałki relingu zastąpiono łańcuchami.
Mężczyźni, którzy przyglądali się uważnie starej jednostce z pobliskiego kutra rybackiego, nie widzieli w niej nic zachęcającego, ale nie mogli zrezygnować z nadarzającej się okazji. Żylasty somalijski szyper miał pociągłą twarz o ostrych rysach, szczerbę między spróchniałymi przednimi zębami i poczerniałe dziąsła. Naradził się z trzema towarzyszami w ciasnej sterówce, po czym wziął mikrofon radiostacji i wcisnął przycisk.
- Ahoj, pobliski frachtowiec - mówił po angielsku z silnym akcentem, ale szło mu nie najgorzej.
Chwilę później czyjś donośny głos dobiegł z blaszanego głośnika.
- Czy to kuter rybacki z mojej lewej burty?
- Tak. Potrzebujemy lekarza - odrzekł szyper. - Czterech moich ludzi jest ciężko chorych. Macie kogoś?
- Ktoś z naszej załogi był medykiem w marynarce wojennej. Jakie mają symptomy?
- Sym... omy? Nie znam tego słowa.
- Co im jest? - zapytał radiooperator na frachtowcu.
- Wymiotują od kilku dni. Chyba się zatruli jedzeniem.
- Okej, myślę, że sobie z tym poradzimy. Podejdźcie do nas tuż przed nadbudową. Zwolnimy, ile się da, ale nie będziemy mogli się zatrzymać. Rozumiecie?
- Tak, tak, rozumiem. Nie staniecie. Okej. - Posłał drapieżny uśmiech kompanom i powiedział w ojczystym języku: - Uwierzyli mi. Nie zatrzymają się, pewnie dlatego, że nie odpaliliby później silników, ale to nie problem. Abdi, bierz ster. Doprowadź nas do ich burty blisko nadbudowy i dostosuj szybkość do nich.
- Tak jest, Hakim.
- Chodźmy na pokład - zwrócił się szyper do pozostałej dwójki.
Spotkali się z czterema mężczyznami, którzy wyszli z kabiny pod sterówką. Mieli złachane koce zarzucone na ramiona i poruszali się, jakby łapały ich kurcze.
Frachtowiec górował nad osiemnastometrowym kutrem, choć przy tak dużym zanurzeniu jego reling był niewiele wyżej niż ich. Marynarze powiesili opony od ciężarówek jako odboje i usunęli fragment relingu przy nadbudowie, by ułatwić transport chorych na pokład. Hakim naliczył czterech. Jeden z nich, niski Azjata, nosił mundurową koszulę z czarnymi naramiennikami. Drugi był wielkim Afrykaninem lub wyspiarzem z Karaibów. Co do dwóch innych, Hakim nie miał pewności.
- Pan jest kapitanem?! - zawołał do oficera.
Hakim pomógł jednemu ze swoich ludzi wejść na reling kutra. Statki dzieliło niecałe pół metra, a morze było spokojne, więc nie było niebezpieczeństwa, że mężczyzna się ześlizgnie. Obaj dali krok w górę na pokład frachtowca i odsunęli się na bok, żeby zrobić miejsce dwóm następnym.
Kiedy czwarty wskoczył zwinnie na statek, kapitan Kwan stał się nieufny.
Gdy otworzył usta, by zapytać o stan chorych, czterej mężczyźni w kocach zrzucili je z ramion. Trzymali kałasznikowy AK-47 z obciętymi byle jak drewnianymi kolbami. Aziz i Malik, dwaj inni członkowie załogi kutra, chwycili taką samą broń z drewnianej skrzyni i wtargnęli na pokład.
Opadł na kolana i ścisnął bolące miejsce. Hakim wyciągnął pistolet zza pleców, jego uzbrojeni kompani odepchnęli załogę frachtowca od relingu i skierowali się wysoko na skrzydło mostka, gdzie zniknęli wszystkim z oczu.
Somalijski przywódca dźwignął kapitana na nogi i przycisnął mu lufę pistoletu do szyi.
W oczach Kwana pojawił się na moment błysk buntu, którego nie mógł powstrzymać, ale szybko zniknął i pirat go nie zauważył. Kapitan skinął niezgrabnie głową.
Kiedy mówił, jego ludzie krępowali zaszokowanym marynarzom nadgarstki plastikowymi opaskami zaciskowymi. Muskularnemu Afrykaninowi założyli trzy, na wszelki wypadek. Gdy Aziz i Malik zajęli się innymi członkami załogi, Kwan z pistoletem przyciśniętym do pleców poprowadził Hakima i czterech „chorych” piratów do nadbudowy. W środku było tylko o kilka stopni chłodniej niż na zewnątrz, bo klimatyzacja ledwo działała. Korytarze i przejścia wyglądały tak, jakby nie czyszczono ich od zwodowania frachtowca. Popękane linoleum na podłodze odłaziło od niej, kłęby kurzu wielkości zajęcy czaiły się w każdym kącie.
Wspinaczka na mostek trwała niecałą minutę. Sternik stał za wielkim drewnianym kołem, towarzyszący mu oficer garbił się nad stołem nawigacyjnym, gdzie wśród talerzy z zastygłym jedzeniem leżała wyblakła mapa, tak stara, że mogłaby pokazywać linię brzegową Wszechlądu. Szyby były niemal matowe od soli.
Hakim wbił pistolet głębiej w szyję kapitana.
W Somalii praktycznie nie istniał rząd i władzę dzierżyli rywalizujący ze sobą watażkowie. Część z nich uprawiała piractwo, by móc finansować swoje armie. Wody wokół tego kraju w Rogu Afryki należały do najniebezpieczniejszych na świecie. Ataki na statki zdarzały się niemal codziennie, i choć Stany Zjednoczone i inne państwa utrzymywały w regionie swoje siły morskie, ocean był po prostu zbyt rozległy, żeby ochraniać każdą jednostkę płynącą wzdłuż wybrzeża. Piraci używali zwykle szybkich motorówek i rabowali przeważnie pieniądze lub kosztowności, ale z czasem drobne kradzieże przestały im wystarczać. Teraz porywali całe statki, ładunki sprzedawali na czarnym rynku, a załogi zostawiali w szalupach, zatrzymywali dla okupu lub zabijali na miejscu.
Wielkość napadanych statków rosła wraz z brutalnością ataków. Podczas gdy kiedyś głównym celem piratów były tylko małe frachtowce żeglugi przybrzeżnej, teraz ich łupem padały tankowce i kontenerowce, a raz przez piętnaście minut ostrzeliwali z automatów statek wycieczkowy. Ostatnio nowy watażka zaczął gnębić innych piratów wzdłuż północnego wybrzeża i konsolidował swoje zaplecze polityczne, dopóki wszyscy piraci w regionie nie stali się wierni tylko jemu.
Nazywał się Mohammad Didi i walczył w stolicy Somalii w okresie chaosu w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy ONZ próbowała powstrzymać klęskę głodu w nawiedzonym suszą kraju. Zyskał złą sławę, plądrując ciężarówki z pomocą humanitarną, ale ugruntował swoją reputację podczas tak zwanej bitwy w Mogadiszu. Dowodził natarciem na amerykańskie pozycje i zniszczył humvee granatem rakietowym. Potem wyciągnął ciała z płonącego wraka pojazdu i porąbał je na kawałki maczetą.
Po niesławnym odwrocie marines Didi nadal budował swoje zaplecze polityczne, dopóki nie stał się jednym z zaledwie garstki watażków kontrolujących kraj. Później, w roku 1998, powiązano go z zamachami bombowymi al Kaidy na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii. Udzielał terrorystom schronienia w ciągu tygodni poprzedzających ataki i przydzielił im kilku ludzi jako czujki. Groził mu wyrok skazujący Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze i wyznaczono pół miliona dolarów za jego głowę, więc wiedział, że wcześniej czy później któryś z jego rywali spróbuje odebrać nagrodę. Przeniósł się z Mogadiszu na nadmorskie bagna prawie pięćset kilometrów na północ.
Zanim się pojawił, piraci uwalniali swoje ofiary natychmiast. To on wprowadził zwyczaj brania okupu. Jeśli odrzucano jego żądania lub negocjacje prowadziły donikąd, bez skrupułów zabijał załogi. Krążyły pogłoski, że nosi naszyjnik z zębów ze złotymi plombami wyrwanych ludziom, których sam zamordował. To jemu porywacze starego frachtowca złożyli przysięgę.
Hakim i jeden z jego kompanów zmusili kapitana Kwana, żeby ich zaprowadził do swojego biura, podczas gdy inni piraci zabrali obsługę mostka do mesy. Biuro Kwana sąsiadowało z jego kajutą na pokładzie poniżej sterówki. Pomieszczenia były spartańskie, ale czyste, metalowe ściany zdobiło jedynie parę tandetnych obrazów klaunów na aksamicie. Oprawiona fotografia Kwana i jakiejś kobiety, najprawdopodobniej jego żony, stała na pustym biurku.
Miedziane światło wpadało przez pojedynczy bulaj.
Mały sejf był przyśrubowany do pokładu w rogu kabiny za biurkiem Kwana. Kapitan schylił się i zaczął manipulować pokrętłem.
Kwan zerknął przez ramię.
Podczas gdy jego pomocnik celował w Kwana z kałasznikowa, Hakim wyjął z sejfu akta i cisnął na biurko kapitana. Gwizdnął, gdy zajrzał do grubej koperty i zobaczył paczki banknotów w kilku walutach. Powachlował się plikiem studolarówek i pociągnął zakrzywionym nosem, jakby wąchał dobre wino.
Hakim wepchnął kopertę za koszulę. Przerzucił papiery i znalazł listę załogi. Nie umiał czytać w swoim ojczystym języku somali, a co dopiero po angielsku, ale rozpoznał różne paszporty, w sumie dwadzieścia dwa. Przejrzał je i wyciągnął dokument Kwana, Duane’a Maryweathera i sternika. Natrafił również na paszporty trzech marynarzy, którzy stali na pokładzie podczas abordażu. Był zadowolony. Doliczył się już jednej czwartej załogi.
Kiedy tam weszli, w jasno oświetlonym pomieszczeniu panował tłok. Część marynarzy paliła papierosy, więc w powietrzu wisiał gęsty dym, ale dominował odór nerwowego potu. Mężczyźni różnych ras nawet bez wycelowanej w nich broni mieli ponure miny. Byli przegranymi ludźmi, którzy nie mogli dostać lepszej pracy od tej na pokładzie zdezelowanego trampa. Utrzymywali na chodzie nadający się tylko na złom statek z tej prostej przyczyny, że gdyby poszedł na żyletki, nie znaleźliby innego.
Jeden z podwładnych Kwana przyciskał zakrwawioną szmatę do potylicy. Najwyraźniej powiedział lub zrobił coś, czym naraził się któremuś z porywaczy.
- Co się dzieje, kapitanie? - zapytał główny mechanik w ubrudzonym smarem kombinezonie.
- A na co to wygląda? Statek opanowali piraci.
- Cisza! - ryknął Hakim.
Porównał zdjęcia w paszportach, które przyniósł z biura Kwana, z twarzami mężczyzn siedzących w mesie i upewnił się, że wszyscy są obecni. Kiedyś popełnił błąd, akceptując podany mu przez pewnego kapitana stan załogi, i dwaj ukrywający się marynarze pobili na śmierć jednego z jego piratów i prawie zdążyli nadać przez radio SOS, zanim zostali wykryci.
- Bardzo dobrze. Nikt nie odgrywa bohatera. - Odłożył paszporty na bok i się rozejrzał. Potrafił łatwo poznać, czy ktoś się boi, i spodobało mu się to, co zobaczył. Wysłał jednego ze swoich kompanów na pokład, żeby odcumował ich kuter i kazał Abdiemu popłynąć jak najszybciej do bazy z wiadomością o zdobytym frachtowcu.
- Nazywam się Hakim i ten statek jest teraz mój. Jeśli będziecie wykonywali moje rozkazy, nie zabijemy was. Ale jeśli ktoś spróbuje uciec, zostanie zastrzelony i rzucony rekinom na pożarcie. O tych dwóch rzeczach musicie pamiętać przez cały czas.
- Moi ludzie będą posłuszni - zapewnił Kwan z rezygnacją. - Zrobimy, co pan każę. Wszyscy chcemy jeszcze zobaczyć nasze rodziny.
- Bardzo mądrze, kapitanie. Z twoją pomocą skontaktuję się z armatorem, żeby wynegocjować wasze uwolnienie.
- Draniom żal forsy na kilka litrów farby - wymamrotał główny mechanik do sąsiada przy stole. - Już widzę, jak płacą za nas okup.
Dwaj bandyci zbierali w kambuzie wszystko, co mogłoby posłużyć za broń. Wywlekli stamtąd płócienny worek pełen sztućców, noży kuchennych i tasaków. Jeden pirat został w mesie, drugi wyciągnął worek na korytarz, najpewniej po to, żeby wyrzucić go za burtę.
- Ci faceci znają się na rzeczy - szepnął Duane do radiooperatora. - Złapałbym za nóż, jak tylko przestaliby być czujni.
Maryweather nie zdawał sobie sprawy, że jeden z piratów jest tuż za nim. Dostał kałasznikowem w kark tak mocno, że uderzył twarzą w blat stołu pokryty laminatem. Kiedy się wyprostował, krew kapała mu z nozdrzy.
- Jeszcze słowo i zginiesz - powiedział Hakim. Ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości, że to ostatnie ostrzeżenie. - Widzę, że toaleta jest w mesie, więc wszyscy zostaniecie tutaj. Są tu tylko jedne drzwi i będą zablokowane od zewnątrz i pilnowane przez cały czas. - Odwrócił się do swoich towarzyszy i przeszedł na somali. - Chodźmy zobaczyć, jaki ładunek transportują.
Wynieśli się z mesy i zabezpieczyli drzwi grubym kablem, który owinęli wokół klamki i przywiązali do poręczy na ścianie po drugiej stronie korytarza. Hakim kazał jednemu ze swoich ludzi strzec drzwi i ruszył z innymi przeszukać statek.
Mimo wielkości frachtowca pomieszczenia wewnątrz były niezwykle ciasne, a ładownie mniejsze niż piraci się spodziewali. Te na rufie blokowały rzędy kontenerów, które zajmowały tyle miejsca, że nawet najchudszy z porywaczy nie mógł się przecisnąć obok. Musieli zaczekać, aż zawiną do portu i wyładują kontenery, żeby się przekonać, co w nich jest. Ich zawartość stała się zbędna, gdy odkryli, co statek przewozi w trzech ładowniach dziobowych. Wśród skrzyń z częściami do maszyn, indyjskich silników samochodowych i stalowych płyt wielkości stołu stało sześć pikapów. Takie małe ciężarówki z zamontowanymi karabinami maszynowymi upodobano sobie jako pojazdy bojowe w całej Afryce. Była też większa ciężarówka, ale tak zdezelowana, że zapewne nie nadawała się dojazdy. Frachtowiec transportował również palety worków pszenicy z nadrukami jakiejś światowej organizacji charytatywnej, ale najcenniejszą zdobyczą były setki beczek z azotanem amonu. Ten związek chemiczny, używany przede wszystkim jako sztuczny nawóz, tworzył po zmieszaniu z olejem napędowym silny materiał wybuchowy. Ilość w ładowni wystarczyłaby do zrównania z ziemią połowy Mogadiszu, gdyby Mohammad Didi miał taki plan.
Hakim wiedział, że jego pobyt na bagnach nie będzie trwał wiecznie. Didi stale mówił o powrocie do stolicy i ostatecznym rozprawieniu się z innymi watażkami. Tyle materiału wybuchowego z pewnością dałoby mu nad nimi przewagę. Hakim był przekonany, że najdalej za miesiąc Didi będzie rządził całą Somalią i wynagrodzi go za porwanie frachtowca tak, jak nawet mu się nie śniło.
Żałował, że tak szybko wysłał Abdiego do bazy, ale teraz nie mógł na to nic poradzić. Ich małe radio miało zasięg zaledwie paru kilometrów i kuter rybacki był już zbyt daleko. Wrócił na mostek, by delektować się kubańskim cygarem, które zwędził z kajuty kapitańskiej. Słońce chowało się szybko za horyzontem i nadawało morzu wygląd wypolerowanego brązu. Ale ludzie tacy jak Hakim i jego piraci nie dostrzegali piękna zmierzchu. Egzystowali na poziomie brzydoty i okrucieństwa, gdzie wszystko oceniali przez pryzmat własnych korzyści. Ktoś mógłby przekonywać, że są produktem swojego pogrążonego w wojnie kraju, że nie mieli szans przeciwstawić się brutalności, która ich ukształtowała. Prawda wyglądała tak, że ogromna większość Somalijczyków nigdy w życiu nie oddała ani jednego strzału, a ludzie sprzymierzali się z bandytami rodzaju Didiego, bo pociągała ich władza nad innymi, takimi jak załoga tego statku. Hakimowi podobało się to, że kapitan schylał przed nim głowę, uznając się za pokonanego, że marynarze mieli strach w oczach. Znalazł w biurze zdjęcie Kwana z jakąś kobietą, jego żoną, jak przypuszczał. Hakim mógł sprawić, że ta kobieta zostanie wdową. To go ekscytowało jak nic innego na świecie.
Aziz i Malik weszli na mostek. Wzięli sobie nowe ubrania z kwater oficerów. Aziz miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, ale brał już udział w tuzinie porwań. Był tak chudy, że musiał zrobić dodatkowe dziurki w pasku, żeby ukradzione dżinsy mu nie spadły. Ponadczterdziestoletni Malik walczył u boku Mohammada Didiego z siłami ONZ i Amerykanami. Podczas ulicznej potyczki z wrogim gangiem został trafiony odłamkiem, który zdeformował mu prawą stronę twarzy i uszkodził mózg. Malik rzadko się odzywał i niewiele z tego, co mówił, miało sens. Ale przestrzegał instrukcji co do joty, a tylko tego Hakim od niego wymagał.
- Przyprowadźcie kapitana. Chcę porozmawiać z nim o firmie, do której należy ten statek. Muszę się zorientować, ile według niego będą skłonni zapłacić. - Przyjrzał się oczom Aziza. - I zostaw zielsko. - Użył gwarowej afrykańskiej nazwy marihuany.
Dwaj piraci zeszli po schodach na główny pokład. Przy zachodzącym słońcu w środku frachtowca panował mrok. Działało tylko kilka lamp, więc cienie przywierały do sufitów i ścian niczym mech. Aziz skinął głową do wartownika, żeby odwiązał kabel. On i Malik trzymali broń w pogotowiu, kiedy drzwi otworzyły się do środka. Wszyscy trzej rozdziawili usta.
W mesie nie było nikogo.
Gdy tylko Malik i Aziz weszli do pustej mesy, wartownik wyczuł czyjąś obecność w głębi korytarza. Wpatrzył się w mrok i uniósł kałasznikowa. Gdyby nie wystraszyło go tak zniknięcie załogi, spokojnie poszedłby na zwiady. Ale każdy nerw mrowił go, jakby przez jego ciało przepływał słaby prąd elektryczny. Palec sam zagiął się na spuście i karabinek plunął dziesięciostrzałową serią. Drgający ogień z lufy oświetlił pusty korytarz, pociski zdarły tylko więcej farby z obskurnych ścian.
- Co jest? - zapytał ostro Aziz.
- Zdawało mi się, że kogoś widzę - wyjąkał wartownik.
Aziz podjął szybko decyzję.
- Malik, idź z nim przeszukać ten pokład. Powiem Hakimowi, co się stało.
Przywódca piratów usłyszał kanonadę i natknął się na Aziza w połowie drogi z mostka na dół. Pistolet trzymał tak jak podpatrzył w teledyskach, poziomo w wyciągniętej ręce z nadgarstkiem wygiętym w bok. W oczach miał gniewne błyski.
- Kto strzelał i dlaczego? - Nie zwolnił kroku, kiedy się spotkali, i Aziz musiał szybko zawrócić.
- Mesa jest pusta i Ahmedowi zdawało się, że kogoś widzi. On i Malik szukają go teraz.
Hakim nie był pewien, czy dobrze usłyszał.
- Co to znaczy, mesa jest pusta?
- Cała załoga zniknęła. Kabel blokował drzwi i Ahmed nie spał, ale jakoś się wydostali.
Drzwi mesy były ledwo uchylone, kiedy tam doszli, więc Hakim otworzył je mocnym kopniakiem. Uderzyły z hałasem w odbój. Cała załoga siedziała przy stołach tak jak ją zostawili kilka godzin wcześniej. Na twarzach dwudziestu dwóch marynarzy malowało się napięcie i obawa.
- Co to były za strzały? - zapytał kapitan Kwan.
Hakim posłał Azizowi mordercze spojrzenie.
- Do szczura.
Chwycił młodszego mężczyznę za ramię i wypchnął z pomieszczenia. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi, Hakim spoliczkował Aziza i poprawił na odlew.
- Ty durniu. Jesteś już tak naćpany, że nie wiedziałbyś, którą ręką się podcierasz.
- Nie, Hakim, przysięgam. Wszyscy widzieliśmy...
- Dosyć! Jak jeszcze raz cię przyłapię na paleniu zielska w czasie operacji, zastrzelę na miejscu. Jasne? - Aziz spuścił wzrok i nie odezwał się. Hakim chwycił go za podbródek i uniósł jego głowę tak, że ich spojrzenia się spotkały. - Jasne? - powtórzył.
- Tak, Hakim.
- Zablokuj z powrotem te drzwi i znajdź Malika i Ahmeda, zanim znów zaczną strzelać.
Aziz zrobił, co mu kazano, i poszedł, Hakim został. Przycisnął ucho do drzwi, ale nie mógł nic usłyszeć przez gruby metal. Rozejrzał się po pustym korytarzu. Nie zauważył nic niezwykłego, ale odniósł nagle wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ciarki przeszły mu po plecach i się wzdrygnął. Przeklęci głupcy każą mi następnym razem ścigać cienie, pomyślał.
Dwa pokłady poniżej mesy, w części statku, o której istnieniu piratom nawet się nie śniło, Juan Rodriguez Cabrillo patrzył, jak Somalijczyk drży. Lekki uśmiech pojawił się w kącikach jego ust.
- Bu! - krzyknął do obrazu na wielkim płaskim wyświetlaczu dominującym z przodu pomieszczenia nazywanego centrum operacyjnym.
Centrum było supernowoczesnym mózgiem frachtowca, przestrzenią z niskim sufitem, którą rozjaśniała niebieskawa poświata niezliczonych monitorów komputerowych. Podłogę pokrywała przeciwpoślizgowa, antystatyczna guma, konsole miały szarą i czarną barwę. W efekcie, zgodnie z zamierzeniem, pomieszczenie wyglądało jak ciemniejsza wersja sterowni statku kosmicznego „Enterprise” w znanym serialu telewizyjnym. Dwa siedzenia przed głównym ekranem zajmowali sternik i operator uzbrojenia frachtowca. Na obwodzie centrum znajdowały się stanowiska obsługi radia, radaru, sonaru, głównego mechanika i szefa ekipy naprawczej.
Pośrodku stał tak zwany Fotel Kirka. Z tego miejsca Cabrillo widział wszystko, co się dzieje wokół niego, i poprzez komputer w podłokietniku grubo wyściełanego siedzenia mógł zarządzać wszystkimi systemami na pokładzie.
- Nie powinieneś im na to pozwolić - upomniał Max Hanley, wiceprezes Korporacji. Cabrillo nosił tytuł prezesa. - A gdyby chłopcy Mohammada Didiego wrócili, kiedy ukryte drzwi były otwarte?
- Max, martwisz się jak moja babcia. Opanowalibyśmy z powrotem „Oregona” i przeszli do planu B.
- To znaczy?
- Powiem ci, jak tylko go ułożę. - Juan wstał i rozprostował ręce nad głową.
Był dobrze zbudowany, ostrzyżony na jeża, miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, ogorzałą twarz o ostrych rysach i zadziwiająco niebieskie oczy. Wychowywał się na plażach południowej Kalifornii i blond włosy spłowiały mu od słońca. Choć przekroczył czterdziestkę, utrzymywał się w świetnej formie.
Miał w sobie coś zniewalającego, co ludzie dostrzegali prawie natychmiast, ale nie potrafili tego określić. Nie był to polor człowieka sukcesu czy sztywność zawodowego wojskowego, lecz raczej poczucie, że wie, czego chce, i umie to sobie zapewnić. Cechowała go też bezgraniczna wiara w siebie zrodzona z własnych osiągnięć.
Maksowi Hanleyowi kilka lat temu stuknęła sześćdziesiątka. W swoim czasie odsłużył dwie tury w Wietnamie. Był niższy od Cabrilla, miał pogodną, rumianą twarz i wianuszek rudych loków w kształcie podkowy wokół łysiejącej czaszki. Mógłby zrzucić parę kilogramów, co uwielbiał mu wytykać Juan, ale Max był niewzruszony jak skała w każdym sensie tego słowa.
Pomysł założenia Korporacji narodził się w głowie Cabrilla, ale to Max dbał o to, żeby firma prosperowała. Kierował codziennymi sprawami tego wielomilionowego interesu i jednocześnie pełnił funkcję głównego mechanika „Oregona”. Jeśli ktokolwiek kochał ten statek bardziej niż Juan, to właśnie Max Hanley.
Mimo że siedmiu uzbrojonych po zęby piratów kręciło się po frachtowcu i dwudziestu dwóch członków załogi było „więźniami” w mesie, nikt się nie niepokoił w centrum operacyjnym, zwłaszcza Cabrillo.
Ta operacja została starannie zaplanowana, uwagę poświęcono każdemu drobiazgowi. Kiedy piraci weszli na pokład - był to najważniejszy moment, bo nikt nie wiedział, jak zamierzają potraktować załogę - snajperzy ulokowani na dziobie wzięli siedmiu Somalijczyków na celowniki. Marynarze przy relingu mieli na sobie supercienkie kamizelki ochronne, które wciąż dopracowywano w Niemczech dla NATO.
Mikroskopijne kamery i mikrofony ukryto we wszystkich przejściach i pomieszczeniach w „publicznych” częściach statku, więc bandyci byli obserwowani przez cały czas. Gdziekolwiek szli, zawsze śledziło ich co najmniej dwóch członków Korporacji czuwających w niewidocznych przedziałach „Oregona” i gotowych zareagować w każdej sytuacji.
Stary frachtowiec w rzeczywistości krył w sobie dwa statki. Na zewnątrz wyglądał niemal jak wrak, który dawno powinien trafić na złomowisko. Ale ta fasada miała za zadanie wprowadzać w błąd inspektorów celnych, pilotów portowych i każdego, kto znalazł się na pokładzie. Taki wizerunek wymyślono po to, żeby „Oregon” nie zapadał nikomu w pamięć.
Rdzawe zacieki po prostu namalowano, rupiecie rozrzucono po pokładzie celowo. Sterówka i kabiny w nadbudowie były scenicznymi dekoracjami. Pirat obsługujący teraz ster nie miał żadnej kontroli nad statkiem. Sternik w centrum operacyjnym poprzez system komputerowy otrzymywał dane z drewnianego koła na mostku i korygował odpowiednio kurs. To wszystko stanowiło skorupę zasłaniającą być może najnowocześniejszy okręt szpiegowski na świecie, najeżony ukrytym uzbrojeniem i wyposażony w elektronikę, która dorównywała tej na niszczycielach klasy Aegis. Opancerzony kadłub „Oregona” był odporny na pociski z większości rodzajów broni używanej przez terrorystów, takich jak granaty rakietowe. Transportował dwie miniłodzie podwodne opuszczane do morza przez specjalne wrota wzdłuż kila i helikopter McDonnell Douglas MD-520N ukryty w ładowni rufowej za ścianą o wyglądzie stosów kontenerów. Kwatery załogi nie ustępowały najbardziej komfortowym kabinom na luksusowych statkach wycieczkowych. Kobiety i mężczyźni z Korporacji co dzień ryzykowali życie, więc Juan chciał im zapewnić jak najlepsze warunki.
- Gdzie jest nasz gość?-zapytał Max.
- Znów podrywa Julię.
- Jak myślisz, dlatego, że ona jest lekarką czy ślicznotką?