Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wpływy Korei Południowej od dłuższego czasu przenikają do masowej świadomości. Zajadamy się kimchi, słuchamy K-popu, zgłębiamy koreańskie praktyki kosmetyczne i zapartym tchem oglądamy kolejne oscarowe produkcje. Pod tą maską, którą sami Koreańczycy chcą pokazywać światu, znajdziemy jednak trudną historię i jeszcze trudniejszą współczesność.
Roman Husarski porzuca stereotypy i uproszczenia i podróżując po Korei, szuka informacji u źródeł. Opowieści, które słyszy, okazują się dużo ciekawsze niż misternie kreowany wizerunek. To państwo, w którym ludzie żyją najdłużej na świecie, wielkie bogactwo spotyka się ze skrajnym ubóstwem, religie konkurują ze sobą niczym firmy, a wojny toczą nie tylko partie, lecz także regiony, pokolenia oraz płcie. Husarski barwnie opowiada o meandrach koreańskiej polityki, skomplikowanych relacjach z Japonią i Koreą Północną, ale przede wszystkim rozmawia z ludźmi, którzy zmagają się z odpowiedzią na pytanie, czym jest dla nich koreańskość i jak połączyć wieloletnią tradycję ze współczesną moralnością. Z tych opowieści wyłania się wielowymiarowa, niejednoznaczna i niezwykle fascynująca Korea.
„Roman Husarski wychodzi poza utarte wzorce myślenia o Korei Południowej. Porusza trudne i kontrowersyjne sprawy, o których Koreańczycy zazwyczaj nie chcą rozmawiać: niemożność poskromienia antyjapońskich sentymentów, wojskowy rygor w środowisku pracy, tłamszenie indywidualizmu przez kult harmonii i porządku. Autor uwypukla też bolączki życia publicznego: korupcję, niezdrowe relacje między biznesem a polityką i autorytarne ciągoty kolejnych rządów. Podejmuje także wątki związane z Koreą Północną, w tym z trudnymi losami uciekinierów z Północy, którzy często nie potrafią odnaleźć się w rzeczywistości Południa. „Kraj niespokojnego poranka” jest książką o zakorzenieniu w tym, co dawne, i żywiołowym pochłonięciu tym, co bieżące.” dr Oskar Pietrewicz, Polski Instytut Spraw Międzynarodowych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 402
W serii ukazały się ostatnio:
Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)
Ludwika Włodek Gorsze dzieci Republiki. O Algierczykach we Francji
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi, pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu (wyd. 2)
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)
Birger Amundsen Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 4)
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii (wyd. 2)
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)
Dawid Krawczyk Cyrk polski
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)
Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie
Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaże z podzielonego Cypru
Haruki Murakami Podziemie. Największy zamach w Tokio
Drauzio Varella Więźniarki
Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2 zmienione)
Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)
Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)
Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
W serii ukażą się m.in.:
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Kyodo News / Getty Images
Copyright © by Roman Husarski, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Anna Brynkus-Weber
Konsultacja koreanistyczna dr Jakub Taylor
Korekta Anna Smutkiewicz, Katarzyna Juszyńska
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-304-1
Dziadkom
Chwyć mnie za rękę i chodź
Biegnij ze mną w dzikie ostępy
Wszyscy się spotkajmy
Porozmawiać o nowych marzeniach
Sin Jung-hyeon, fragment utworu Piękne rzeki i góry
Korea Południowa jest modna. Dziś właściwie każdy potrafi odróżnić Koreę „złą” od tej „dobrej”. K-pop jest słuchany w całej Polsce, ogląda się południowokoreańskie seriale, a nawet kuchnia koreańska ze swoim słynnym kimchi coraz częściej pojawia się na polskich stołach. Kosmetyki z wyspy Czedżu cieszą się ogromnym zainteresowaniem, a taekwondo wciąż znajduje nowych adeptów. Korea Południowa to również atrakcyjny cel wakacyjnych wycieczek. Nie tak egzotyczna, by onieśmielić, lecz wystarczająco orientalna, by zostawić emocje i wspomnienia na lata. Popularność nie oznacza jednak, że Korea Południowa jest nam znana. Wydawałoby się, że to Korea Północna kryje tajemnice. Tymczasem liczne opisy Korei Południowej najczęściej zamykają się w podobnej liczbie stereotypów i uproszczeń.
Przyczyniają się do tego sami Koreańczycy, zazwyczaj wrażliwi na opinie zewnętrznego świata. Potrzeba zachowania twarzy prowadzi do licznych sprzeczności. Weźmy za przykład choćby czebole, wielkie ekonomiczne konglomeraty, które przed obcokrajowcami stają się dowodem na sukces koreańskiej gospodarki, choć ciężko usłyszeć o nich dobre słowo, gdy Koreańczycy rozmawiają we własnym gronie. Podobnie Parasite w reżyserii Bong Joon-ho, pierwszy zagraniczny film w historii oscarowej gali, który zgarnął nagrodę główną. Jest powodem do dumy, choć to, że pokazuje koreańskie problemy światu, wywołało falę niezadowolenia w samym kraju. „Pewne sprawy powinny zostać wśród nas” – pisali rozgoryczeni publicyści i internauci przy różnych okazjach. Z tego typu dysonansem osoba próbująca badać współczesną Koreę spotyka się stale. Co więcej, kilkakrotnie, gdy wspominałem, że zajmuję się dziennikarstwem, Koreańczycy stawali się wyjątkowo życzliwi, zapraszali na obiad lub fundowali kawę, dodając: „Tylko pisz o nas dobrze”.
Joseon, nazwa koreańskiego królestwa, które istniało w latach 1392–1897, zazwyczaj jest tłumaczona w luźny sposób jako „Kraina Spokojnego Poranka”. Nazwa pochodzi z relacji chińskiego podróżnika zachwyconego miejscem, które odwiedzał w II wieku przed naszą erą. Kto wie, może w tamtym okresie Korea rzeczywiście była oazą spokoju? W XX wieku z pewnością nie. W swoich ostatnich latach królestwo było dewastowane chorobami, głodem, rebeliami i zagrożone imperialną polityką mocarstw. Próba stworzenia cesarstwa (1897–1910) zakończyła się fiaskiem i uzależniła Koreę od Japonii. Ostatecznie Kraj Wschodzącego Słońca zaanektował Koreę w 1910 roku; rządy kolonialne były brutalne i trwały do przegranej Japonii w II wojnie światowej w 1945 roku. Wyzwolenie nie przyniosło ukojenia. Korea po raz kolejny padła ofiarą polityki mocarstwowej: na północy, od trzydziestego ósmego równoleżnika powstała satelita ZSRR (Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna), a na południu – równie marionetkowa Republika Korei. Balans sił nie trwał długo. Trzyletnia wojna, rozpoczęta północnokoreańską inwazją, zostawiła Półwysep w ruinie. Skończyła się niemalże w punkcie wyjścia, a zmiany w układzie granicy były kosmetyczne. Wbrew demokratycznej konstytucji Koreą Południową długo twardą ręką rządzili autokraci: najpierw Rhee Syng-man (do 1960 roku), a później generałowie Park Chung-hee (1960–1979) i Chun Doo-hwan (1980–1988). Pierwsze demokratyczne wybory odbyły się w 1987 roku, jednak wygrał je Roh Tae-woo, kolejny generał związany z wojskowym establishmentem. Dlatego niektórzy badacze wolą mówić, że demokracja rozpoczęła się w Korei w 1993 roku – wraz z wyborem na prezydenta niezwiązanego z armijnymi elitami Kim Young-sama.
Również dziś Korea kojarzy mi się ze wszystkim, tylko nie ze spokojem. Jest to kraj niezwykle dynamiczny, pełen zaskakujących kontrastów, w którym bogactwo spotyka się z ubóstwem, religie przypominają konkurujące ze sobą firmy, a wojny toczą ze sobą nie tylko partie, lecz także regiony, pokolenia oraz płcie.
W tej książce nie piszę o k-popie, k-beauty, k-dramach czy innych produktach eksportowych Korei Południowej. Przedstawiam dziewięć rozdziałów reportaży, w których za każdym razem badam troszeczkę inny fenomen. Już w tradycji neokonfucjańskiej intelektualiści mieli prawo wystąpić przeciwko władcy, gdy ten zachowywał się niemoralnie. Współcześnie w społeczeństwie koreańskim mało zostało z konfucjanizmu, a w XX wieku na szczycie hierarchii znaleźli się przedstawiciele dwóch pogardzanych przez neokonfucjańskich uczonych profesji – wojskowi i kupcy. Pomimo to uliczny protest jest w Korei tak wszechobecny jak kimchi w restauracjach.
Znaczna część książki traktuje o meandrach polityki koreańskiej – temacie, który badacz Brian R. Myers uznał za najpowierzchowniej traktowany w całej koreanistyce. Choć system polityczny Korei Północnej jest fascynujący, nie zajmuję się w tej książce programem nuklearnym. Czytelnik nie znajdzie tu słowa o prywatnym życiu Kim Dzong Una. To, że w naszym kraju właściwie wszystkie poświęcone mu biografie przedstawiają jego karykaturę na okładce, mówi samo za siebie. Ignorowanie Korei Północnej przez część współczesnych dziennikarzy zajmujących się Koreą Południową jest jednak błędem. Tragiczny podział i wojna odcisnęły piętno na obu stronach i miały wpływ na kształtowanie się wzorców i strategii politycznych. Są powodem wciąż tkwiącej w Koreańczykach wojskowej mentalności i kryzysu tożsamościowego uciekinierów z KRLD. Wreszcie można się zastanawiać, w jakim stopniu zimna wojna pomiędzy obiema stronami się skończyła, zwłaszcza obserwując wysiłki propagandy Korei Północnej. Pytanie o poszukiwanie tożsamości w podzielonym kraju pojawia się wielokrotnie. Historyk religii Don Baker pisał, że Koreańczycy są religijnie podzieleni, ale niemalże wszystkich łączy wspólna duchowość. Przekonanie, że nad człowiekiem górują niewidzialne siły dalece go przekraczające, z którymi jednak istnieje możliwość wejścia w interakcję w celu samorozwoju lub poprawy warunków bytowych (łącznie z emocjonalnymi). Duchowość i religie instytucjonalne to kolejne tematy książki.
„Prawdziwy historyk stoi zawsze ponad zamieszkami politycznymi swojej epoki” – mówił Klaudiusz w słynnej powieści Roberta Gravesa. Próba przedstawienia trawiących Koreę konfliktów, tak by oddać sprawiedliwość każdej ze stron, była wielkim wyzwaniem i obawiam się, że mimo usiłowania, by pozostać bezstronnym, wykonanie w pełni tego zadania jest niemożliwe. Pomimo homogeniczności narodu koreańskiego i zamiłowania do opisywania rzeczywistości w liczbie mnogiej koreańskie społeczeństwo jest skłócone i wewnętrznie skonfliktowane. Zachodni dziennikarze często pogłębiają tę przepaść, opisując koreańską politykę bez świadomości jej specyfiki i przez pryzmat własnych pojęć oraz wartości. Jak mówi koreańskie przysłowie: „Przód nie zgadza się z tyłem”.
Jednym z powodów niskiego poziomu dziennikarskiego w przypadku Korei jest to, że większość dziennikarzy, ba! naukowców, nie posługuje się biegle językiem koreańskim. Dotyczy to nawet osób mieszkających w Seulu, które jednak nie wychodzą poza świat swojego anglojęzycznego iPoda. Mojemu koreańskiemu daleko do idealnego i przede mną wciąż wiele lat intensywnej i żmudnej nauki. Jednak na potrzeby tej pracy korzystałem z prasy, artykułów naukowych, ankiet, licznych statystyk oraz kilkunastu książek w języku koreańskim. Po raz kolejny dostrzegłem problem kwestii wizerunkowej. Media zupełnie inaczej opisują te same problemy w swoich anglojęzycznych wersjach. Przynajmniej połowa wywiadów, które tu czytelnik odnajdzie, została przeprowadzona w ojczystym języku Korei. Koreańczycy nie są najbardziej otwartym narodem i zawieranie przyjaźni wymaga czasu. Najciekawsze opinie usłyszałem dopiero po miesiącach znajomości. W opisywanej tematyce wykorzystałem również gromadzoną od dziesięciu lat literaturę na temat Korei, głównie anglojęzyczną, choć pojawiły się w niej pozycje w językach polskim, francuskim, no i koreańskim. Spis tych wszystkich lektur, jak również stron czy blogów eksperckich czytelnik znajdzie w załączonej bibliografii.
Po raz pierwszy Koreą zacząłem się interesować w 2009 roku, podczas wakacyjnego kursu języka angielskiego w San Francisco. Los chciał, że poznałem tam pewną Koreankę, która wprowadziła mnie w świat koreańskiej kultury. Wakacyjna miłość przerodziła się w fascynację na całe życie. W 2012 roku udałem się w pierwszą autostopową podróż dookoła Korei. W 2014 roku wziąłem udział w XIV Festiwalu Filmowym w Pjongjangu w Korei Północnej. W roku akademickim 2016/2017 uczyłem się języka koreańskiego na Uniwersytecie Hankuk (Hanguk Daehakkyo). Jako doktorant Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego realizowałem grant w Korei w 2018 roku, a w 2019/2020 pojechałem na kolejną roczną wymianę, tym razem na Uniwersytet Chonbuk (Jeonbuk Daehakkyo) znajdujący się w przepojonym koreańskimi tradycjami mieście Jeonju. To podczas tego pobytu zrozumiałem, że jednym z kluczy do uzyskania pełniejszego obrazu Korei jest opuszczenie Seulu. W dodatku jako doktorant miałem już wtedy większą stabilizację finansową, co pozwoliło mi na weekendowe wypady krajoznawcze, zazwyczaj w towarzystwie żony Agaty i koreańskich znajomych. Dały mi one nieznany do tej pory wgląd w rzeczywistość tego fascynującego kraju.
Równocześnie zdaję sobie sprawę, że każdy z tych tematów ma nieporównywalnie więcej odcieni i obliczy. Z zasady starałem się zawsze naświetlić wszystkie najważniejsze strony w konflikcie, bo taka jest według mnie rola dziennikarza. Niemniej jednak z pewnością wiele mi umknęło. W gruncie rzeczy każdego dnia odkrywam coś nowego o Korei. Bez wątpienia na sposób, w jaki piszę i widzę świat, wpłynęło moje wykształcenie; obie prace licencjackie i magisterskie, napisane w Instytucie Bilskiego i Dalekiego Wschodu UJ i Instytucie Filmoznawstwa UJ, poświęciłem Korei. Wszystkie oscylowały wokół kina, religii i polityki, więc nic dziwnego, że i w tym zbiorze czytelnik znajdzie wiele wątków związanych ze wspomnianymi dziedzinami. Obecnie moją koreańską pasję rozwijam, pisząc pracę doktorską poświęconą mitom w kinie Korei Północnej w Instytucie Religioznawstwa UJ.
Mając świadomość, z jak delikatną materią czasami się mierzę, imiona kilku osób występujących w tej książce zastąpiłem pseudonimami. Posługujący się koreańskim bez trudu odgadną, co to za osoby. Niektóre komentarze, zwłaszcza na temat polityki, usłyszałem w prywatnych rozmowach – ich autorzy niekoniecznie chcieliby wypowiadać je publicznie. Mając na względzie zaufanie, jakim mnie obdarzyli, czasami pozostaję przy lakonicznym „mój przyjaciel” lub „mój znajomy”. Wszystkie wypowiedzi są jednak autentyczne. Swoją drogą wiele pojawiających się w książce osób, ekspertów, a także miejsc nie będzie zaskoczeniem dla czytelników mojego bloga czy obserwujących moją działalność w mediach społecznościowych.
Stykający się z głębokimi problemami Korei Południowej dziennikarze, zazwyczaj amerykańscy, lubią pisać o „młodej demokracji”. Bierze się to z optymistycznego spojrzenia na historię systemów w ewolucyjny sposób. Ten w gruncie rzeczy paternalistyczny ogląd sprawy jest mało prawdziwy. Do tego stopnia, że w Democracy Index na lata 2012, 2017, 2018 i 2019 Korea Południowa znalazła się wyżej od Stanów Zjednoczonych. Podtrzymywanie demokracji i jej wartości jest zawsze aktualnym wyzwaniem. Pojawiające się w tym zbiorze krytyczne spojrzenie należy odczytywać właśnie w owym duchu. Wiem, że Koreańczycy sami zdają sobie sprawę z licznych problemów targających Półwyspem. Bardzo im kibicuję. Hwaiting!
Brak uniwersalnej transkrypcji języka koreańskiego powoduje niemały chaos w nazewnictwie. To samo słowo w alfabecie łacińskim może funkcjonować nawet w kilku zapisach. Starałem się konsekwentnie używać zaproponowanej przez Ministerstwo Kultury i Turystyki Republiki Korei w 2000 roku zmodyfikowanej transkrypcji McCune’a–Reischauera. Nie jest to najpowszechniejszy sposób zapisu wśród badaczy, ale uważam, że będzie on znacznie pomocniejszy dla czytelnika w jego potencjalnych dalszych poszukiwaniach. Większość nazw turystycznych, haseł encyklopedycznych online czy nawet znaków drogowych w Korei jest zapisywana transkrypcją z 2000 roku. W Korei w dziewięćdziesięciu pięciu procentach przypadków będziemy mieli do czynienia właśnie z tą formą zapisu. Dlatego na przykład największą szkołę buddyzmu koreańskiego zapisuję jako „Jogye”, a nie tak jak widnieje w polskiej Wikipedii, czyli „Chogye”. Wyjątek stanowią dla mnie powszechnie używane i utrwalone w języku polskim imiona i nazwy, takie jak „Kim Ir Sen”, „Kim Dzong Un”, „Kim Jo Dzong” czy „dżucze”, „czebol”, „kimchi” i tak dalej. Zapis części spopularyzowanych imion wynika z transkrypcji dla języka angielskiego, dlatego zdecydowałem się nie zmieniać nazwisk takich jak Park Chung-hee (na Park Jeong-hui), Chun Doo-hwan (na Jeon Du-hwan) czy Bong Joon-ho (na Bong Jun-ho). Decyzja ta jest spowodowana troską o czytelnika nieznającego meandrów języka koreańskiego, a nie mniej interesującego się Koreą. W przypadku nazw geograficznych zasadniczo opieram się na ustaleniach Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczypospolitej Polskiej – dlatego „Pjongjang”, a nie „Phenian”, choć nie wiem, czemu komisja uparła się na „san” w „Pektu-san”. „San” znaczy po koreańsku po prostu „góra”.
Co do zapisu imion w Korei, najpierw przedstawia się nazwisko rodowe (np. „Kim” lub „Park”), a później imię, czyli dokładnie odwrotnie do tego, jak jest na Filmwebie, gdzie Park Chan-wook widnieje jako „Chan-wook Park”. W anglojęzycznej literaturze imię, które składa się z dwóch sylab, jest połączone myślnikiem. Początkowo nie widziałem w tym sensu, jednak po kilku latach obserwowania różnych dyskusji i zapisów koreańskich imion, pojawiających się we wszelkich możliwych kombinacjach, postanowiłem trzymać się tej konwencji. Na koniec mam nadzieję, że czytelnik nie dostanie zawrotu głowy od liczby Kimów, Parków, Lee i Choiów w tej książce. Te cztery nazwiska stanowią prawie pięćdziesiąt procent wszystkich w Korei. Pod koniec dynastii Joseon przedstawiciele niższych klas mogli zmienić swoje rodowe imię, by ukryć niechlubne pochodzenie. Arystokratyczne nazwiska miały wielkie wzięcie! Nie istnieje jednak ich uregulowany zapis i spotyka się je w różnych formach. W zapisie imion zawsze wybieram taką wersję romanizacji, jakiej używa sam właściciel. Gdy nie jest to możliwe, staram się wybierać najpopularniejszy sposób tłumaczenia – wbrew transkrypcji z 2000 roku żadnego „Parka” nie przedstawiam jako „Baka”.
KCIA
Południowokoreańska Centralna Agencja Wywiadowcza (Korea Central Intelligence Agency)
KCNA
Północnokoreańska Centralna Agencja Prasowa (Korean Central News Agency)
KFA
Korean Friendship Association
KRLD
Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna
NSWKP
Narodowa Służba Wywiadu Korei Południowej
OECD
Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organisation for Economic Cooperation and Development)
PCP
Partia Czarnych Panter
PPK
Partia Pracy Korei
YPT
Young Pioneer Tours
Głupcy, pytacie, czym jest Bóg
Zapytajcie lepiej, czym jest życie
Znajdźcie port, gdzie rosną drzewa cytrynowe
Zapytajcie o coś do picia
Zapytajcie o pijących
Zapytajcie o drzewa cytrynowe
Pytajcie, pytajcie, aż nie będzie o co pytać
Ko Un, Pytanie o drogę
Ostre „ppalli, ppalli” rozbrzmiewa wśród krzyków mew, gdy rybacy wyciągają sieci z zimnego Morza Żółtego. Ponaglające „ppalli, ppalli” słyszy pracownik jednej z międzynarodowych firm z siedzibą w ekskluzywnej dzielnicy Seulu Gangnam. Aż w końcu łagodne „ppalli, ppalli” rozbrzmiewa w poniedziałkowy poranek, gdy Koreańczycy odprowadzają swoje pociechy do charakterystycznych school busów, które zawiozą je wprost pod bramę szkoły.
„Ppalli, ppalli”, czyli „szybko, szybko”, to jeden z pierwszych zwrotów, jaki poznaje uczący się koreańskiego. Według Yonhap News fraza ta jest na tyle często używana, że we Włoszech w niektórych popularnych miejscach błędnie odczytuje się ją jako koreańskie pozdrowienie. Łatwo wyobrazić sobie minę koreańskich turystów, gdy recepcjonista wita ich w ten sposób. „Ppalli, ppalli” słyszy się w Korei niemal na co dzień. Dla wielu myślących o Koreańczykach przez pryzmat konfucjanizmu czy buddyzmu zen jest to niemały szok. Ppalli, ppalli jest jednak również swego rodzaju filozofią.
„Co nagle, to po diable” – mówimy. Pośpiech ma dla nas jednoznacznie negatywny wydźwięk. W Korei Południowej jest odwrotnie. Wydaje się raczej czymś pozytywnym i pożądanym. „W tym zwrocie kryje się pewien entuzjazm i optymizm” – tłumaczono mi. Jest on na tyle zakorzeniony w języku koreańskim, że nawet matki wesoło pouczają swoje dzieci, mówiąc „zrób to szybko” lub „szybko tu przyjdź”. Fenomen można dostrzec w koreańskim sposobie pracy, we wszelakich kursach czy w popularnych speed dating. Jednym z moich ulubionych przejawów kultury ppalli, ppalli jest świat koreańskiej drobnej przedsiębiorczości. Zawsze byłem pełen podziwu, gdy zanosiłem rower do lokalnego serwisu w Jeonju. Uszkodzony pedał? Dziura w oponie? Dla majstra to robota na kilka minut. Gdy chodzi o usługi, Koreańczycy nie lubią czekać. Paczka zamówiona przez popularny sklep internetowy Coupang przychodzi właściwie zawsze na drugi dzień, w Seulu zdarza się, że i tego samego dnia. W zakupach pomaga najszybszy na świecie internet. Z szybkości znani są koreańscy dostawcy jedzenia, którzy często pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę i dowożą zamówienie nawet do najdziwniejszych lokalizacji – byłem w niemałym szoku, widząc charakterystyczną motorynkę podjeżdżającą z popularnym makaronem jjajangmyeon pod park narodowy!
Jest i druga strona medalu. Przyzwyczajeni do szybkości Koreańczycy źle znoszą brak obecności kultury ppalli, ppalli w innych częściach świata. Gościłem wielu Koreańczyków w Polsce. Do stałych uwag po podróży po Europie należy narzekanie na czas oczekiwania w restauracjach. To, co jest u nas normą, w Korei byłoby nie do zaakceptowania. Bywa, że czas oczekiwania dłuższy niż pięć minut skutkuje negatywną recenzją w internecie!
– Szkoda, że w Europie jest tak mało sklepów i restauracji działających non stop – uskarżała się So-yeon, której ekspresowy, dwutygodniowy eurotrip obejmował również Polskę.
Niektórzy badacze doszukują się korzeni koreańskiego pośpiechu już w średniowieczu. Popularne wytłumaczenie mówi, że Koreańczycy z powodu regularnych najazdów musieli się nauczyć szybko podejmować decyzje. Powtarzany jest mit, że Korea została najechana w swojej historii aż dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy razy[1]. Nigdy nie dopytywałem o metodologię stojącą za tą liczbą, ale mogę się zgodzić, że w obliczu bezlitosnych piratów łupiących wioskę pośpiech jest zrozumiały.
Dla innych kultura ppalli, ppalli to dwudziestowieczny fenomen. Jego popularyzacja wiąże się z okresem powszechnej mobilizacji społecznej, sterowanej przez generała Park Chung-hee i potężne konglomeraty ekonomiczne zwane czebolami. Konkurencja z Koreą Północną oraz marzenie dogonienia w standardach Japonii sprawiły, że działania te były zarówno odgórne, jak i oddolne. Aparatura państwowa oczywiście poganiała z plakatów propagandowych społeczeństwo, ale atmosfera przenosiła się do zakładów pracy, fabryk, a nawet kościołów. Wkrótce popędzali się wszyscy. Sam generał Park słynął z niecierpliwości. Projekt budowy autostrady Gyeongbu pomiędzy Seulem a Pusanem, wynoszącej czterysta dwadzieścia osiem kilometrów, był jego oczkiem w głowie. Wykonawcy skończyli całość w zaledwie dwa i pół roku, niemalże rok przed wyznaczonym terminem. Nic dziwnego, że antropolodzy, a wśród nich Kim Choong-soon, analizując sukces ekonomiczny Korei Południowej, nie zapominają o ppalli, ppalli. Teorię o współczesnych korzeniach tego fenomenu wspiera również fakt, że to pojęcie kulturowe nie istnieje po drugiej stronie granicy, w KRLD. Przynajmniej jeszcze, ponieważ uciekinierzy zaświadczają, że wraz z południowokoreańską popkulturą ppalli, ppalli zaczyna wywierać wpływ również na północy.
Kultura pośpiechu przekłada się na pracę i dziś. Często byłem zdumiony, jak szybko powstają w Korei nowe budowle. Koreańscy robotnicy są znani na świecie z realizowania projektów w terminie. „Szybko” nie zawsze znaczy jednak „lepiej”, pośpiech i zysk ekonomiczny przysłaniają menadżerom oczy. Dlatego część badaczy dostrzega w kulturze ppalli, ppalli również poważne zagrożenia. Niemało w niedawnej historii Korei katastrof, których przyczyn trzeba szukać w różnego rodzaju zaniedbaniach. Wymienić można eksplozję dynamitu na stacji Iri w 1977 roku (dzisiejsze Ikssan, pięćdziesiąt sześć ofiar śmiertelnych), załamanie się mostu Seongsu w 1994 roku (trzydzieści cztery ofiary), zawalenie się domu handlowego Sampung w 1995 roku (pięćset jeden ofiar śmiertelnych), pożar metra w Daegu w 2003 roku (pociągi nie były wyposażone w gaśnice, a na stacjach brakowało zarówno zraszaczy, jak i oświetlenia awaryjnego, zginęły sto dziewięćdziesiąt dwie osoby) i najgłośniejsze w ostatnich latach zatonięcie promu Sewol w 2014 roku (ponad trzysta ofiar). W tym przypadku paradoksalnie ówczesne władze były krytykowane przede wszystkim za zbyt wolną reakcję. To, że Park Geun-hye udzieliła publicznych przeprosin dopiero trzynaście dni po katastrofie, powszechnie uznano za skandaliczne.
Pośpiech jest szczególnie niebezpieczny na drogach. Wiele razy śmialiśmy się nerwowo z żoną, przemieszczając się komunikacją publiczną, gdy kierowca próbował pobić swój rekord trasy. Przestawało nam być do śmiechu, kiedy ledwie udawało nam się wyjść z autobusu, zanim zamknęły się drzwi! Taksówkarzy z kolei zdarzało mi się uspokajać: „Nie spieszy nam się, nie musi pan przejeżdżać na każdym czerwonym świetle bez zatrzymywania”. Niestety na niewiele to się zdawało, ponieważ nie brakuje narwanych kierowców wymagających pośpiechu od innych. Do moich najgorszych wspomnień, gdy zwiedzałem Koreę z perspektywy kierowcy, należą te, kiedy ktoś wymijał mnie, trąbiąc, gdy czekałem na zielone światło. W ostatnich latach rząd zainstalował mnóstwo kamer na skrzyżowaniach, ale niech tylko znajdzie się takie niezabezpieczone… Nic dziwnego, że liczba śmiertelnych wypadków na drogach wciąż jest stosunkowo wysoka: w 2019 roku wynosiła około dziesięciu osób na sto tysięcy – dla porównania w sąsiedniej Japonii były to zaledwie cztery ofiary śmiertelne. Czasami kultura ppalli, ppalli stawia sobie zadania niemożliwe do wykonania. Mój znajomy tłumacz zdradził, że zwykł dostawać dwustustronicowe raporty lub prace doktorskie w języku koreańskim z prośbą o przetłumaczenie „na jutro”.
Pośpiech bywa też po prostu męczący, zwłaszcza że często towarzyszy mu bezlitosna koreańska konkurencja. Mam koreańskich przyjaciół, którzy właśnie z tego powodu nie chcą wracać do Korei. Coraz więcej Koreańczyków mówi: „Mam dosyć takiego stylu życia”. Zaczyna się szukanie alternatywy. Pośpiech i konkurencja związane z pracą w koreańskiej firmie zostają odłożone na bok. Jednak zrezygnowani wcale nie muszą szukać szczęścia poza Koreą – wyspy takie jak Czedżu czy Ulleung dla wielu stały się nowym domem. Niektórzy, by choć na chwilę oderwać się od wyścigu, ucieczki szukają w powrocie do idyllicznego wyobrażenia tego, co pierwotnie koreańskie. Czy jest lepsze miejsce do poszukiwań niż w Jeonju, mieście, które reklamuje się jako „najbardziej koreańskie” i oficjalnie jest uznane przez Movement of Cittaslow za „slow city”?
– Zawsze, gdy tu przyjeżdżałem, miałem wrażenie, że to miasto jest wyjątkowe. Ludzie inaczej się do ciebie zwracają. Nie ma tu takiej presji jak gdzie indziej. Poczułem, że to coś dla mnie – mówi mi Kim Nag-ta, czterdziestodwuletni tłumacz z języka japońskiego, który przeprowadził się do Jeonju z Seulu kilkanaście lat temu. Ma wiele do powiedzenia na temat wyjątkowości Jeonju. Szczególnie wychwala dzielnicę hanoków (hanok village).
„Hanok” dosłownie oznacza „koreański dom”. To stosunkowo nowa nazwa. Pojawiła się dopiero w XX wieku jako antynomia „zachodniego domu”. Jako termin pojawia się po raz pierwszy w słowniku wydanym w 1975 roku.
Dla większości turystów hanok niewiele się różni od tradycyjnych domów w Japonii czy w Chinach. Wzór rzeczywiście dotarł do Korei z Państwa Środka. Jednak na Półwyspie nabrał własnej specyfiki. Dwa jego najbardziej charakterystyczne elementy, wyjątkowe dla Korei, to ondol, sposób na ogrzanie mieszkania, i drewniana weranda numaru. Koreańczycy są dumni zwłaszcza z tradycyjnego systemu ogrzewania podpodłogowego ondol (dosł. „gorący kamień”), który narodził się na mroźniejszej północy. Niektórzy uważają, że jego korzenie wykraczają poza Koreę i znajdują się w dzisiejszej Mandżurii. W Chinach nie był jednak powszechny, a w Japonii próżno szukać podobnej technologii. Ondol przypomina trochę rzymski sposób na centralne ogrzewanie, hypocaustum. Dym i gorące powietrze z paleniska po jednej stronie domu przechodzą przez wiele kanałów pod podłogą i ulatują kominem znajdującym się po drugiej stronie. Tak nagrzewa się dom. Z kolei numaru umożliwia przewietrzenie domu. Tradycyjny hanok ma więc chłodzić w upalne lato i ogrzewać zimą.
Hanok, taki jaki znamy, narodził się pod koniec dynastii Goryeo. Na jego ostateczny wygląd wpływały tradycje regionalne, klimat i zasoby finansowe gospodarza. Hanok tradycyjnie budowano z drewna, kamienia i gliny, a jakość tych surowców różniła się w zależności od zamożności właściciela. Domy rządzącej klasy yangban były bardzo estetyczne i dostosowane do surowych norm konfucjańskich, z podziałem na przestrzenie kobiecą i męską. Ubożsi często nie mogli sobie na taki zbytek pozwolić, cała rodzina mieszkała więc w jednym pomieszczeniu. Dachy yangban, które były kryte dachówką, dumnie nazywano giwajip. Wszyscy mniej zamożni musieli żyć w chogajip, domu pokrytym słomą ryżową. Na takim dachu często rosła bujna roślinność, nawet dynie. Jednak z powodu szybko postępującej w wilgotnej Korei zgnilizny trzeba go było zmieniać co sezon. Całość uzupełniano drzwiami i oknami z papieru hanji (kolejny koreański wynalazek), które jednak również należało regularnie wymieniać. Zamożny hanok zazwyczaj układał się w literę L i miał socjalny dziedziniec z wysokim murem. W górach, by chronić się przed lodowatym wiatrem, budowano hanoki na planie kwadratu. Co ciekawe, prywatne domy nie miały wielu zdobień, zarezerwowanych jedynie dla świątyń i pałaców. Dancheong, pięć uświęconych i symbolicznych kolorów wykorzystywanych do zdobienia wspomnianych przybytków, był absolutnie niedozwolony w przestrzeni świeckiej[2]. W historii hanoku zaskakuje, w jak niewielkim stopniu wzór ten zmienił się przez ostatnich tysiąc lat. Zwłaszcza w porównaniu z bujnym rozwojem architektury w Europie koreańska wygląda na bardzo statyczną.
Kim Nag-ta wskazuje mi kilka powodów, dla których wioska hanoków w Jeonju jest absolutnie wyjątkowa[3]. Przede wszystkim to największy tego typu skansen w kraju. Liczy ponad osiemset domów i znajduje się tu więcej tradycyjnych budynków niż w seulskiej dzielnicy Bukchon. Jeonju, wtedy zwane Wansan, było znaczącym ośrodkiem handlowym w królestwie Baekjje. To w tym mieście w XIV wieku narodziła się dynastia Joseon. Przetrwała pięćset osiemnaście lat. Przez wieki Jeonju zamieszkiwały bogate arystokratyczne (łącznie z królewskim) rody, dlatego budowano tu duże domy z lepszych materiałów niż w innych regionach kraju. Mój rozmówca potrafi przystanąć przy poszczególnych kolumnach i zachwycać się ich jakością. Podkreśla również świetne położenie miasteczka, które zgadza się z idealnymi założeniami orientalnej geomancji. Hanoki w Jeonju spełniają starożytną zasadę baesanimsu, są ustawione w kierunku rzeki, a z tyłu wznoszą się góry. Do dziś specjaliści od feng shui – lub jak chcą Koreańczycy, pungsu – zarabiają niemałe pieniądze na „pozycjonowaniu” domów pod dobre energie. Pokrzyżowali niejedne plany architektoniczne, powołując się na niekorzystny przepływ gi! Zawód geomanty ma się we współczesnej Korei zadziwiająco dobrze. Kim Nag-ta nie mieszka jednak w hanoku. Za drogo. I niekoniecznie wygodnie.
Kim Ji-myeong jest trzydziestotrzyletnim absolwentem prawa, przygotowującym się do państwowego egzaminu, by objąć prestiżową w Korei posadę urzędnika. Wychował się w samym centrum tradycyjnej dzielnicy. Rozmowa z nim pozbawia mnie wielu złudzeń.
– Mieszkanie w hanoku kojarzy się z czymś romantycznym. Jest marzeniem instagramerów. Jednak w tradycyjnym domu ciągle coś się psuje, przecieka, zalęgają się termity. Papierowe okna właściwie wymieniało się co sezon. Wszelkie naprawy są bardzo drogie. Wiele domów hanok do dziś nie ma kanalizacji, a kiedyś jej brak był normą. Gdy byłem dzieciakiem, dzisiejsze centrum turystyczne wyglądało jak zapuszczone slumsy. Nie czułem przywiązania do swojego domu i z przyjemnością wybrałem studia w Seulu.
Zaczynam rozumieć, dlaczego Koreańczycy tak łatwo porzucali hanoki dla wygodnych blokowisk. Przez lata wiele tradycyjnych domów zostało zrównanych z ziemią, a w ich miejsce stawiano kamienice. Daniel Tändler, wychowany w Niemczech pół Koreańczyk, pół Niemiec, badacz architektury Korei, pisze wręcz, że przez długi czas hanok budził odrazę. Kojarzył się z czymś wstecznym, z niepożądanym reliktem przeszłości przypominającym o wstydliwym zacofaniu.
Prawdę mówiąc, XX wiek nie był łaskawy dla koreańskiej architektury. Część zabytków została zburzona podczas japońskiej okupacji, a dalszego dzieła zniszczenia dokonała wojna koreańska. Jednak największym ciosem dla hanoków był gwałtowny rozwój ekonomiczny w latach siedemdziesiątych. Na pierwszy ogień szła architektura postkolonialna, ale hanoki również były masowo rozjeżdżane przez buldożery. Koreańskie prawo obejmowało ochroną jedynie pałace i buddyjskie świątynie, lecz nie prywatne domy, niezależnie od tego, jak stare. Do dziś w większości miejsc w Korei prawo budowlane jest bardzo swobodne. Tändler widzi w tych praktykach dziedzictwo sojuszu generałów z wielkimi firmami, które dostawały wolną rękę na robienie… właściwie wszystkiego. Niemniej takie podejście pozwoliło na szybkie przeprowadzenie projektów zapewne niemożliwych do zrealizowania w większości europejskich krajów, a zapotrzebowanie na mieszkania było gigantyczne. Rezultat jest jednak dyskusyjny i wielu zwiedzających ma wrażenie, że koreańskie miasta są dość chaotyczne.
Prowincja Jeolla, którą bogate projekty rozwojowe w dużym stopniu ominęły, zachowała stosunkowo wiele z tradycyjnego dziedzictwa. Najlepsze przykłady architektury japońskiej w Korei można znaleźć właśnie na zachodnim wybrzeżu, w miastach Mokpo i Gunsan. W Jeonju niszczenie hanoków nie zdążyło się rozkręcić na dobre z powodu kryzysu ekonomicznego w 1997 roku. Na początku XXI wieku wprowadzono dość rewolucyjne przepisy dotyczące ochrony architektury tradycyjnej, w dodatku wbrew protestom mieszkańców, dziś jednak stawia się im ołtarze. Przyniosły niemały zysk. W tym samym czasie w Seulu postępowała eliminacja hanoków z pejzażu. W 2005 roku w stolicy było około dwudziestu tysięcy domów, które można by określić jako tradycyjne, dziś ostało się mniej niż pięć tysięcy. W końcu rząd zaczął subsydiować tradycyjną architekturę. Dochodziło jednak do sytuacji, gdy burzono ponad stuletni hanok i na jego miejscu stawiano… hanok całkiem nowy.
Pytam Kim Ji-myonga, jak bardzo zmieniła się przez lata jego ocena hanoków.
– Nie wiedziałem, że hanok może być cool. – Mój rozmówca się śmieje. – Koreańczycy chyba zaczęli dostrzegać, że coś tracą. Zwłaszcza że obcokrajowcy zachwycali się naszymi domami, a my nie wiedzieliśmy, o co im chodzi. Trzeba było jednak przedefiniować zasady, wiele tradycyjnych rozwiązań zazwyczaj nie wchodzi już w grę. Tradycyjny ondol nie spełnia przepisów bezpieczeństwa w miastach, które i tak są wystarczająco zanieczyszczone. Nadal jednak wolimy siedzieć i spać na podłodze! Używamy ondol elektrycznego lub na wodę. Papier hanji często zastępuje się szkłem izolacyjnym. Buduje się hanoki nowoczesne, z porządną kuchnią, łazienką i kanalizacją. Ściany tradycyjnego hanoku są dosyć cienkie. Swoją drogą dalej chętniej używa się czerwonej gliny niż betonu, ponieważ lepiej chłonie wilgoć i ładniej wygląda.
Moda na hanoki zrewolucjonizowała rynek. Zaczęły się rekonstrukcje i nowe inwestycje. Miasto w ciągu dekady zmieniło się nie do poznania – po „smutnej dziurze”, jak mówi Kim Ji-myong, nie został nawet ślad. Przekonuje mnie też, że większość budowli, które teraz widzę w dzielnicy, nie ma więcej niż dziesięć lat. To o tyle zabawne, że gdy kiedyś w grupie obcokrajowców studiujących w Chonbuk-dae zgadywaliśmy, jak stare są domy, ktoś sugerował nawet pięćset lat! Choć w Jeonju wciąż można znaleźć kilka przykładów hanoków z lat dwudziestych, a najstarszy w mieście ukończono w 1908 roku, żaden z nich nie pamięta dynastii Joseon. Boom na hanoki oznaczał jednak boom dla biznesu. Hanok przestał być domem mieszkalnym – w tradycyjnej oprawie otwierają się kawiarnie, restauracje, pensjonaty, sklepiki, muzea czy galerie sztuki. Oczywiście pensjonaty i Airbnb. Target to zarówno koreańscy turyści, jak i obcokrajowcy. Koreańska architektura fascynuje szczególnie Japończyków, którzy tłumnie odwiedzają hanoki.
Przedsiębiorczość Koreańczyków i jej skala słusznie wzbudzają podziw. Gdy mówi się o koreańskiej ekonomii, zazwyczaj myśli się o wielkich firmach i czebolach takich jak Samsung czy LG, zupełnie pomijając kipiącą tu mikroekonomię. Tymczasem według Banku Światowego Korea Południowa jest jednym z krajów, w których najłatwiej na świecie założyć prywatny biznes. Wystarczy przejść się po którymkolwiek mieście w Korei, by szybko zrozumieć, dlaczego to prawda. W Korei właściwie nie ma pustych ulic. Wielki skok ekonomiczny, jakiego dokonała Korea, to nie tylko polityk planujący kolejną wielką inwestycję z biznesmenem z bogatej rodziny, lecz także ajumeoni, czyli „kobieta w średnim wieku”, zamieniająca swój dom w małą restaurację i serwująca makaron gryczany memil kukssu! Nawet decyzja o tym, gdzie wypić kawę w Jeonju, może być wyzwaniem. Muszę przyznać, że po roku eksplorowania miasta w poszukiwaniu oryginalnych restauracji i kawiarni stale odkrywałem coś nowego. Jednocześnie w wiosce hanoków można zauważyć trend powszechny w turystycznych miastach na całym świecie – dzielnicę zaczęli opuszczać mieszkańcy.
– To bardzo proste: otwierasz w odnowionym hanoku tak zwane homestay. Gdy odłożysz pewną część pieniędzy, kupujesz sobie mieszkanie w Seulu. Zatrudniasz tylko kogoś do obsługi gości i wszystko nadzorujesz zdalnie. Wiesz, bardzo źle się mieszka pomiędzy tłumem turystów; moja rodzina również rozważała przeprowadzkę. Mieszkańcy narzekają na za dużą komercjalizację, hałas, no i ceny poszły w górę… – tłumaczy mój koreański rozmówca.
Pytam go, czy było warto.
– Są tego plusy. Przede wszystkim nasza dzielnica budzi podziw. Chodzi o to, by cieszyła oko! – przyznaje Kim Ji-myong.
Stosunek do hanoków dobrze pokazuje dzisiejsze podejście Koreańczyków do historii, wbrew stereotypom tak niekonfucjańskiej, jak to tylko możliwe. Większość architektury, którą uważamy za starożytną, to nowoczesna renowacja; i Koreańczykom zupełnie to nie przeszkadza. Przepiękny pałac Gyeongbok w centrum Seulu właściwie w całości został odbudowany. Prace trwają od 1989 roku. Ważną i kontrowersyjną decyzją było wyburzenie potężnego japońskiego „seulskiego kapitolu” w 1995 roku, celowo postawionego przed pałacem, by przyćmić jego majestat. Do tego dochodził wątek związany z geomancją, pungsu. Powszechna była wiara, że budynek przeszkadza w swobodnym przepływie energii przez miasto. Z pewnością obecnie pałac jest wyeksponowany; prace zajmą jeszcze co najmniej kolejnych dziesięć lat. Innym charakterystycznym punktem stolicy jest Brama Południowa (Namdaemun), skądinąd koreański skarb narodowy numer jeden. Pochodzi z XIV wieku, jednak niemalże w całości została zniszczona w trakcie wojny koreańskiej. Nie miała szczęścia – na początku XXI wieku pewien desperat podłożył pod nią ogień. Rekonstrukcję zakończono dopiero w 2013 roku.
To zakotwiczenie w teraźniejszości widać zresztą nie tylko na polu architektury. Dla moich koreańskich rówieśników filmy z 2010 roku to prehistoryczna staroć. Gdy ktoś w Polsce mówi, że interesuje się kinem, to przecież kojarzy kino Wajdy, Kieślowskiego czy Holland. W Korei to tak nie działa. Liczą się same nowości i to, kto aktualnie jest na fali. Podobnie w muzyce: gdy wymieniam swoje ulubione koreańskie zespoły, psychodeliczny rock z lat siedemdziesiątych, wzbudzam powszechne niedowierzanie. Młode osoby często nie kojarzą tych muzyków. Nawet jeśli chodzi o rynek wydawniczy to poza absolutną klasyką próżno szukać w koreańskich księgarniach książek starszych niż wydane pięć lat wcześniej. Czy to skutek ciągłej pogoni za nowoczesnością? Według Daniela Tändlera winna jest europejska obsesja konserwowania i szukania oryginalności. Dla Koreańczyków bardziej liczą się walory estetyczne i kunszt. Tu i teraz.
Dziś hanok to znak rozpoznawczy sam w sobie. Rząd koreański robi dużo w celu jego promocji. Widać to szczególnie w branży turystycznej: w biuletynach w duchu promocji hallyu, koreańskiej fali, obejmującej muzykę, kino czy kosmetyki, mówi się o „k-domu”. Z kolei na lokalnym rynku reklamuje się hanok jako budynek ekologiczny, dopasowany do koreańskiej duszy i dający więcej wolności niż życie na wielkim blokowisku. Popularność tradycyjnego koreańskiego domu wiąże się z potrzebą silnej tożsamości kulturowej i dumą. Będziemy widzieć coraz więcej pięknych przykładów architektury drewnianej w Korei. Tylko nie zakładajmy, proszę, z góry, że jest starożytna.
Spacery po dzielnicy hanoków są wyjątkowe nie tylko z powodu piękna znajdujących się tu budynków i wielkiej liczby atrakcji turystycznych. Wrażenie przeniesienia się w czasie wspiera zabawa w swego rodzaju cosplay – wiele osób zwiedza dzielnicę w tradycyjnym koreańskim stroju, hanboku. Etymologia tego słowa jest podobna do „hanok” i znaczy dosłownie „koreański strój”. Słowo jest również antynomią „yangbok” – stroju zachodniego. Koreański strój tradycyjny składa się zazwyczaj z dwóch części – z bluzki (jeogori) i spódnicy (chima) lub spodni (baji). Moda rozpoczęła się zaledwie kilkanaście lat temu i szybko stała się kolejną formą rozrywki dla turystów. Władze Korei wspierają ten trend. Organizowane są dni hanboku, parady, wystawy i pokazy mody, na których prezentuje się tradycyjne stroje i ich nowoczesne warianty. Ubrani w hanbok mogą liczyć na zniżki, a takie miejsca jak pałac Gyeongbok zwiedzają za darmo.
W dzielnicach hanoków zawsze znajdziemy wypożyczalnie hanboków. Za mniej więcej pięćdziesiąt złotych na kilka godzin można się przemienić w gisaeng – kurtyzanę, seonbi – uczonego konfucjańskiego czy nawet króla! By było weselej, młodzi ludzie często bawią się strojem, zakładając te dedykowane płci przeciwnej. Wszyscy co pięć kroków robią sobie zdjęcia, które potem lądują na Instagramie, dziś obowiązkowym wyposażeniu każdego młodego Koreańczyka. Wiele osób mówi, że można się poczuć jak w innej epoce. Tylko nie ma ubóstwa, niewolnictwa, chorób i pozostałych problemów okrutnie hierarchicznej dynastii Joseon. W rzeczywistości kolorowy strój był zarezerwowany jedynie dla wybranych, a na ulicach królowała biel. Co ciekawe, w ostatnim czasie popularność zyskały też kreacje wykraczające poza epokę Joseon. Jedną z nich jest gyeongseong uibok, czyli „seulski strój”, który rekonstruuje inspirowany zachodem ubiór z przełomu XIX i XX wieku. Zabawa w retro trwa w najlepsze!
Nie wszyscy są jednak usatysfakcjonowani. Znana projektantka z Jeonju Leesle Hwang, autorka książki Naneun hanbok ipkko Hongdae ganda [Poszłam w hanboku do Hongdae], wskazuje mi ograniczenia ostatniej mody.
– W porównaniu z tym, co było kiedyś, hanbok rzeczywiście stał się na swój sposób popularny. Niestety, ta moda jest dość mocno zawężona. Właściwie kończy się na tradycyjnych dzielnicach typu hanok. Ludzie mówią, że to „doświadczenie”, forma zabawy. Mnie jednak nie chodzi o to, by hanbok był częścią przeszłości. Chcę, by ponownie stał się elementem dnia codziennego. W dodatku popatrz, co się nosi w dzielnicach hanoków. Mało oryginalne te stroje…
Z Leesle Hwang spotykam się w jej sklepie. Jest ubrana w gustowny błękitny hanbok, trochę przypominający szaty czarodziejki. Jej butiku nie sposób przeoczyć. Znajduje się dokładnie naprzeciwko przypominającego hanok dworca głównego Jeonju – jednego z najpiękniejszych, jakie widziałem w Korei. Na kamienicy, w której mieści się sklep, wywieszono wielki plakat z dwiema kobietami w hanbokach. Wyjątkowość polega na tym, że jedna z modelek jest czarnoskóra. Leesle Hwang w swoich mediach społecznościowych również pokazuje, że w „koreańskim stroju” dobrze każdemu, niezależnie od wieku, płci czy koloru skóry. W rozmowie przyznaje, że cieszą ją inspiracje i obecność hanboku w świecie międzynarodowego modelingu.
– Są tacy, którzy uważają, że hanbok jest wyłącznie koreańskim kostiumem i obcokrajowcy nie powinni się go tykać. Ja tak nie myślę. Jakie to ma znaczenie, że strój narodził się w jakimś kraju? My też zakładamy zachodnie ubrania, robimy pizzę… Zresztą gdy obcokrajowcy inspirują się hanbokiem, zwracają uwagę na inne rzeczy niż Koreańczycy. Dzięki temu powstaje dużo interesujących projektów. To bardzo pozytywne. Siłę hanboku stanowi to, że jest piękny. Każdy się w nim odnajdzie.
Leesle Hwang chodzi w hanboku na co dzień. Jednak Koreańczycy zazwyczaj zakładają go jedynie na specjalne okazje. Być może z tego powodu wiele osób uważa hanbok za odzienie konserwatywne. Kiedy się go zakłada? Przede wszystkim na tradycyjny ślub, ale też na doljanchi – pierwsze urodziny dziecka, hwangapjjanchi – sześćdziesiąte urodziny, a także na pogrzeb. Kiedyś na pożegnanie najbliższych przyodziewano się w biel, ale dziś przeważa czerń. Wpływy Zachodu odczarowały powszechne w Joseon tabu. Przy tym podczas tych świąt w hanboku zdecydowanie częściej widzi się kobiety. W świecie polityki taki strój również pojawia się bardzo rzadko, właściwie wyłącznie u żon prezydentów. Tradycyjny ubiór stale nosiły między innymi Yuk Young-soo – żona generała Park Chung-hee, i Lee Soon-ja – żona generała Chun Doo-hwana. Dziś nosi go Kim Jung-sook – żona Mun Jae-ina. Przełamać ten schemat próbowała eksprezydent Park Geun-hye, ale i ona czasem zakładała hanbok i wypowiadała się o kostiumie pozytywnie. Leesle Hwang podkreśla jednak, że próbuje zmienić wizerunek hanboku jako stroju wyłącznie kobiecego.
– Zawsze pytam: dlaczego tylko kobiety? – Wzdycha.
Chcę się dowiedzieć, kiedy zrodziło się u niej marzenie, by uwspółcześnić hanbok.
– W pewnym sensie było to naturalne, ponieważ moja mama pracowała jako krawcowa. Wiele nauczyłam się w domu. Hanbok fascynował mnie od wczesnych lat młodości. Gdy miałam dwadzieścia lat, na festiwal studencki ubrałam się w nowoczesny hanbok własnej roboty. Mój strój wywołał furorę! Wiele osób podchodziło i prosiło o zdjęcie. Usłyszałam wtedy same komplementy. Gdy fotografie trafiły do sieci, zaczęłam otrzymywać pytania, gdzie kupiłam hanbok i ile kosztuje. Wtedy postanowiłam założyć własny biznes. Nie skończyłam żadnej szkoły krawieckiej ani projektowania. Moja specjalizacja to zarządzanie lasami. – Śmieje się. – W ramach hobby dokształcałam się z hanboku, chodziłam do biblioteki i czytałam specjalistyczne książki. Słuchałam wykładów i brałam udział w warsztatach. Przede wszystkim eksperymentowałam z materiałem.
Gdy ogląda się kolekcję w sklepie przy jej pracowni, widać, że było warto. Może problem z upowszechnieniem hanboku leży w jego cenie – to wciąż bardzo drogie ubranie. Jeżeli zamawiamy hanbok na miarę, to musimy się liczyć z wydatkiem kilku tysięcy złotych. Oczywiście gotowe propozycje w sklepach są znacznie tańsze, ale również nie na każdą kieszeń.
Rozmowę z Leesle Hwang kończę, pytając o kontrowersje wokół jej prac.
– Nie tworzę tradycyjnych hanboków, więc zdarza się, że niektórzy mówią: „To nie jest hanbok”, „Nie można zmieniać hanboku”, „Jak możesz używać nowoczesnego materiału do cheollik[4]?” i tak dalej. Otrzymuję bardzo dużo negatywnych komentarzy tego typu. Jednak gdy przyjrzymy się zmianom, jakie zaszły w stroju w ciągu wieków, czy nie możemy mówić o hanboku XXI wieku? Zwłaszcza że nasz styl życia dramatycznie się zmienił. Hanbok z okresu dynastii Joseon nie będzie dziś wygodny. Nie można go nawet włożyć do pralki, nie możesz w nim prowadzić samochodu… Jedno jest pewne: hanbok przetrwa!
Jeonju ma królewskie tradycje, stąd pochodził Taejo (1335–1408), założyciel dynastii Yi. Rytuał ku czci przodków był w neokonfucjańskim państwie duchowym i ideologicznym fundamentem. Dlatego miasto odwiedzały osoby z królewskiego rodu, które chciały oddać hołd swoim zmarłym krewnym. Przez cały okres królestwa Joseon Jeonju cieszyło się wsparciem stolicy. Miasto podupadło dopiero w okresie kolonialnym – Japończykom zależało na zdyskredytowaniu ważnych dla poprzedniego systemu miejsc. Cudem częściowo ocalały Joseonwangjosillok [Roczniki dynastii Joseon], które do dziś są przechowywane w konfucjańskiej szkole w Jeonju. W mieście znajdują się również korzenie innej… dynastii. U stóp wznoszącej się w pobliżu miasta góry Moak mieści się rodzinny grobowiec Kim Dzong Una. Żyjący członkowie klanu Kimów z Jeonju kilkakrotnie wysyłali liderowi KRLD zaproszenia, by odwiedził przodków podczas swojej wizyty w Korei Południowej, ale niestety oficjalna propaganda Korei Północnej wymazała wiedzę o pochodzeniu rządzących i listy nie doczekały się odpowiedzi. Miejsce to trudno znaleźć i gdyby nie pomoc znajomego mieszkańca Jeonju, z pewnością nie dałbym rady; ot, taki kamień upamiętniający rodzinny grobowiec jak wiele innych w okolicy. Obawiam się, że dla Kim Dzong Una przodkowie, oprócz Kim Ir Sena, nie mają wielkiego znaczenia.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Historycy, tacy jak David C. Kang, podważają jednak przekonanie o stale plądrowanej Korei, przypominając o długich okresach pokoju i skutecznej izolacji.
[2] Wyjątkiem od tej reguły jest Dosan Seowon, prywatna uczelnia konfucjańska mistrza Yi Hwanga (1501–1570), która otrzymała specjalne pozwolenie na wykorzystanie dancheong. Akademia znajduje się pod Andong i jest jedną z najpiękniejszych, jakie widziałem w Korei.
[3] Koreańczycy skansen hanok nazywają po prostu wioską (maeul).
[4]Cheollik to koreańska adaptacja mongolskiej tuniki, która pojawiła się po raz pierwszy w okresie późnej dynastii Goryeo i upowszechniła się w królestwie Joseon.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie I