Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Wiedeń spłynie krwią Habsburgów?
Wiedeń, rok 1889. W młodym arcyksięciu burzy się krew Habsburgów. Chce zmienić świat, nie zważając na konsekwencje! Kto inny krwi Habsburgów łaknie – dla własnej zemsty. W rezultacie Austro-Węgry czeka kryzys, z którego mogą nie wyjść cało! W środek tej afery wpada Kamil Kord – niespełniony dziennikarz z Polski, tropiący kryminalne zagadki. Kiedyś szukał Kuby Rozpruwacza, teraz weźmie na cel tajemniczego wiedeńskiego podpalacza, a przypadkiem trafi na ślad kogoś znacznie groźniejszego!
Powieść ta to sensacja, romans, wielka polityka i ponura zemsta. Epoka Franciszka Józefa i cesarzowej Sissi, czasy zamachowców, spirytystów, intryg oraz zbrodni w Mayerlingu, która wstrząśnie całą Europą.
„Krew Habsburgów” to drugi tom stylowej serii retro, której głównym bohaterem jest Kamil Kord, dociekliwy detektyw-amator mierzący się z najbardziej wstrząsającymi zagadkami kryminalnymi swoich czasów.
Adam Węgłowski – dziennikarz miesięcznika „Focus Historia”, publikował także w „Tygodniku Powszechnym”, „Śledczym”, „Zwierciadle” i „W Podróży”. Autor powieści „Przypadek Ritterów”, "Noc sztyletników" oraz „Czas mocy”. Miłośnik tajemnic historii, zagadek kryminalnych i powieści detektywistycznych w stylu retro.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta tragedia wyglądała jak wyreżyserowana. Był ósmy grudnia tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego roku, godzina osiemnasta czterdzieści pięć, a w wiedeńskim Ringtheater za kwadrans miały rozpocząć się Opowieści Hoffmanna. Tę operę wystawiano w stolicy dopiero po raz drugi, więc teatr wypełnił się po brzegi. I to raczej lepszą klientelą: bogatymi i średniozamożnymi wiedeńczykami, mieszczańską elitą, damami w wytwornych sukniach, finansistami, parlamentarzystami, lekarzami. Na parterze zasiadło ponad czterystu widzów. W lożach na pierwszym i drugim piętrze – pięciuset pięćdziesięciu. Na galerii trzeciej i czwartej pomieściło się ponad siedmiuset melomanów i lwów salonowych. A choć byli blisko dwadzieścia metrów nad sceną, to oni mieli mieć najlepsze widoki – na śmierć, niestety.
Kilkanaście minut przed siódmą wieczorem ktoś otworzył wrota na tyłach wielkiej sceny Ringtheater, wychodzące na ulicę Marii Teresy. Na moment w wypełnionym i dusznym budynku zrobił się przeciąg. Powiewy wiatru unosiły w górę poły dekoracyjnych kurtyn. I jeszcze coś innego: coś zabójczo niebezpiecznego.
Nad sceną znajdował się system lamp gazowych, zapalanych automatycznie. Jednak tym razem, choć kurki z gazem otwarto, płomienie się nie pojawiały. Po kilku próbach sprawę musiał wziąć we własne ręce maszynista sceny. Wyszedł zza kulis z tlącą się zapalarką na długim trzonku. Gdy ją podniósł, jedna z lamp w końcu rozbłysła – ale zaraz potem buchnęły płomienie pod sufit i za kurtynę! To eksplodowała chmura gazu ulatniającego się od dłuższego czasu z lamp, którą wiatr przegonił pod sufitem aż za scenę!
Przez widownię przeszedł dreszcz przerażenia. Tkaniny oraz dekoracje z papier-mâché i z drewna momentalnie się zajęły. Ludzie z wrzaskiem zerwali się z miejsc. Zatarabaniły instrumenty, rzucone przez muzyków. Trzeba było uciekać!
Świadkiem tego wszystkiego był siedzący w jednym z pierwszych rzędów na parterze Ernest Ochorowicz. Ten elegancki, szpakowaty historyk ze zdumieniem obserwował jak wiedeńczycy wokół niego w okamgnieniu zapomnieli o manierach, zasadach i dobrych obyczajach, których przed chwilą wydawali się ostoją. Ludzie zamienili się w zwierzęta, przepychając i przewracając. Ernest spokojnie zacisnął dłonie na fotelu i trwał tak w miejscu, choć trącały go łokcie dżentelmenów, chłostały strusie pióra dam, a ktoś nawet zdzielił go w plecy laską. Nie po to przez całe dorosłe życie Ernest postępował wbrew temu, jak rozumuje tłum, by teraz iść bezmyślnie jego śladem!
Ochorowicz patrzył na scenę ze spokojem, ponieważ wierzył, że po niedawnym pożarze w teatrze w Nicei operatorzy Ringtheater są przygotowani na przypadkowe zaprószenie ognia. Powinni natychmiast oddzielić płonącą scenę od publiczności, spuszczając drucianą kurtynę przeciwpożarową. W tym samym czasie należało otworzyć umieszczone w górze rezerwuary z wodą. I sprawa byłaby rozwiązana.
Jednak nic takiego nie nastąpiło. Na dodatek w całym audytorium zgasło światło. Wypełniony prawie dwoma tysiącami ludzi kompleks oświetlały odtąd tylko płomienie. Wtedy Ochorowicz zrozumiał, że popełnił błąd. Jak wiele razy w swoim ponadpięćdziesięcioletnim życiu, uwierzył w to, że wykształceni ludzie potrafią być zapobiegliwi i przestrzegają przepisów. W efekcie stał teraz sam jak palec naprzeciw burzy ognia, z którą nikt nie walczył. A wrzaski dochodzące zza jego pleców świadczyły, że wśród uciekających działy się już dantejskie sceny. Wówczas podziałał wreszcie instynkt samozachowawczy Ochorowicza. Nie był przecież samobójcą! Odwrócił się, by dołączyć do uciekających i wtedy… zauważył, że wcale nie został sam.
Kilka metrów od niego patrzył na scenę buchającą płomieniami i dymiącą jak piec jeszcze jeden mężczyzna. Był niski, łysy, a na nosie osadzone miał ciemne okulary. Stosunkowo nieduże, lecz i tak można było zauważyć odbijające się w nich języki ognia. Mężczyzna stał w miejscu i wykonywał rękami dziwne gesty, jakby grał na jakimś instrumencie. A może po prostu nie wiedział, co począć. Ochorowicz pomyślał, że to jakiś ociemniały meloman oszalał z przerażenia. Rzucił się przez rzędy krzeseł do nieszczęśnika.
– Człowieku, uciekaj! – wykrzyknął do niego po niemiecku.
Wtedy mężczyzna jakby się ocknął. Zerknął na Ochorowicza zaskoczony, a potem zaczął pospiesznie się cofać. Jednak nie w stronę wyjść z sali, do których rzucili się wszyscy spanikowani widzowie. Mężczyzna w ciemnych okularach wycofał się głęboko w cień, a potem zniknął, jakby znalazł się w niewidocznym korytarzu.
Ochorowicz osłupiał. Przyszło mu do głowy, żeby iść za mężczyzną. Może nieszczęśnik całkiem tam pobłądził w ciemnościach? Chyba że znał wyjście, o którym nie wiedział Ernest. Ochorowicz nie zaryzykował pójścia jego śladem. I bez tego znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Spojrzał na ludzi tłoczących się przy wyjściach z parteru po przeciwnej stronie sali. Jakiś mężczyzna usiłował wspiąć się na wyższy balkon. Z drugiej strony jakiś desperat skakał z najwyższego piętra – trawionego już płomieniami ognia – nie bacząc, że sam może się zabić i przygnieść jeszcze kogoś na dole.
– Człowieku, gdzie się podziewasz? Uciekaj! – krzyknął Ernest w stronę mroku, w którym zniknął mężczyzna w okularach, a potem zaniósł się kaszlem od gęstniejącego, krztuszącego dymu. Jeśli chciał się uratować, nie miał już czasu do stracenia na płonne poszukiwania! Tym bardziej że kątem oka dostrzegł chwiejącą się, omdlewającą kobietę przy wyjściu z prawej strony sceny, które nieomal zajął już ogień. Ochorowicz wziął głęboki oddech i zasłaniając usta rękawem, podbiegł tam wielkimi susami. Wepchnął kobietę do korytarza. Miał wrażenie, że ścigają ich kłęby dymu i zygzaki ognia. Było gorąco, duszno i ciemno. Przerażone szefostwo teatru wyłączyło bowiem całe oświetlenie – również w korytarzach – obawiając się jeszcze większego wybuchu gazu. Ernest mógł się kierować tylko głosami ludzi dobiegającymi z korytarza przed nimi. By nie zabłądzić, nawoływali się w mroku. Uciekali przed pożarem, a tonęli w ciemnościach. Co za ironia.
– Tutaj! Chodźcie tutaj! – usłyszał z oddali i właśnie w tamtym kierunku pociągnął za sobą zdezorientowaną, oszołomioną i bezwolną kobietę.
– Ktoś tu leży! – krzyknęła nagle, potknąwszy się.
Ochorowicz nawet nie chciał myśleć, jak wielu musi być na podłodze półprzytomnych, stratowanych i pozostawionych samym sobie, którym należałoby pomóc.
– Niech pani idzie dalej – powiedział stanowczym tonem. – Kiedy straż pożarna ugasi pożar, na pewno wróci tu po rannych – skłamał, by uspokoić jej sumienie. Dobrze wiedział, że stąpają już oboje po trupach, nawet jeśli jeszcze oddychających.
Z coraz większym trudem ciągnął za sobą osłabioną kobietę. Czasem musiał odepchnąć kogoś nieznajomego, kto wybiegł na nich wprost z ciemności, pędząc w przeciwnym kierunku jak oszalały. Szedł za głosami z oddali, jęki mijających ignorował.
– Za mną! Już niedaleko! – rzucił tylko dla pokrzepienia swojej towarzyszki, a może mając też nadzieję, że ktoś z zagubionych w mroku pójdzie ich śladem i też znajdzie ocalenie od tego piekła.
W całym Ringtheater działy się rozdzierające sceny. Gdyby nie wąskie i ciemne korytarze, gdyby nie pozamykane wyjścia ewakuacyjne, gdyby nie otwierające się do wewnątrz (i przez to łatwo się blokujące) drzwi, gmach powinien opustoszeć w ciągu zaledwie pięciu minut, a nikomu nie spadłby włos z głowy. Mało komu udało się jednak opuścić płonący budynek tak szybko. Opowieści o cudem ocalonych i nieszczęśliwych ofiarach tragedii relacjonowała potem prasa. Oto dwie siostry tuż przed pożarem dostały się do swoich miejsc na trzeciej galerii, jednak nie wydawały się im wystarczająco komfortowe, więc jedna z pań została, a druga zeszła do kasy wymienić bilety. Gdy jej się udało, usłyszała okrzyk „Pali się!”, a potem tłum wypchnął ją na zewnątrz gmachu. Ona była bezpieczna, ale jej siostra na trzeciej galerii dusiła się już wśród dymu.
Pewna matka straciła szesnastoletnią córkę, gdy przez napierający tłum puściła jej rękę. Wątła dziewczyna została rozdeptana… Inna zagubiona w ciemnościach przypomniała sobie słowa katechety, by w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa wypowiedzieć na głos akt skruchy. Czy niebiosa się nad nią zlitowały, czy też modlitwa ją zmobilizowała, w każdym razie namacała za plecami klamkę od zatrzaśniętych, niewidocznych drzwi. Wydostała się nimi do pokoju, z którego okien wraz z innymi uciekinierami zaczęła krzyczeć i machać do ludzi na ulicy, wzywając pomocy.
Z kolei do garderoby dwóch aktorek – które parę minut przed dziewiętnastą szykowały się za kulisami do przedstawienia i właśnie różowiły sobie policzki – wtargnął nagle obcy mężczyzna. Zaatakował je, wrzeszcząc „Gdzie jest wyjście?!”. Chwycił jedną z kobiet za gardło i zagroził, że zaraz ją udusi, jeśli natychmiast mu nie odpowiedzą. Przerażone kobiety wskazały na drzwi. Dopiero parę minut później doszły do siebie. Po czym zorientowały się, co się dzieje w teatrze, i same też uciekły. Kto wie, czy bez szokującego ataku brutala dostrzegłyby w porę, co im grozi?
Pewien wiedeński aptekarz wybrał się na Opowieści Hoffmanna z całą rodziną. Pożar zastał ich w szatni. Pogasły światła, tłum rozdzielił rodzinę. Ostatecznie aptekarz i jego syn zginęli, próbując zapewne odnaleźć i uratować resztę. Tymczasem dwie córki tłum od razu zepchnął na schody wyjściowe. Potłukły się, ale przeżyły. Żonę aptekarza napierający tłum wyrzucił zaś przez rozbite szyby na balkon teatru. Tam półprzytomna kobieta czekała z innymi nieszczęśnikami w gryzącym dymie, uczepiona balustrady, aż wreszcie ktoś zrzucił ją na płachtę rozłożoną przez przybyłych pod teatr strażaków. Ci przyjechali z opóźnieniem, bo w panice nikt z kierujących Ringtheater nie pomyślał, by wezwać straż telegraficznie. A kiedy już przybyli, to okazało się, że ich drabiny są zbyt krótkie, by sięgnąć wyższych partii gmachu.
Na jednym z balkonów wylądował również pewien człowiek, który przebył w ciemnościach drogę podobną do Ochorowicza. „Miałem właśnie zamiar udać się na moje miejsce w pierwszym rzędzie krzeseł na czwartej galerii, kiedy buchnął na mnie kłąb dymu. Cofnąłem się ku drzwiom, za mną pospieszył cały tłum widzów” – opisywał w gazecie. „Wtem gasną światła w sali i na schodach. Okropny krzyk rozdziera powietrze, w ciemności słychać tylko lamentujące głosy rozpaczy, dławione gryzącym oczy i płuca dymem. Nie wiemy, którędy uciekać, po omacku posuwamy się naprzód. Ten i ów potyka się po drodze i upada pod nogi cudze. Tratujemy ciała ludzkie, a ciśniemy się ku wyjściu. Wrzask piekielny nie do opisania. Dostajemy się wreszcie na schody. Dym coraz nieznośniejszy. Można oszaleć z rozpaczy i przestrachu. Siły nikną, kolana się uginają, dreszcz przebiega całe ciało. Ze wszech stron cisną i potrącają. Bóg jeden wie tylko, ilu w tłumie zostało zduszonych, pogruchotanych, stratowanych na śmierć. Nagle owiewa nas inny prąd powietrza – oddychamy wolniej – dostajemy się do jakichś drzwi, wybijamy je w okamgnieniu, światło się ukazuje i jesteśmy Bogu dzięki na dużym balkonie – uratowani”.
Strażakom ściągającym ludzi z balkonów, wzruszonym ocalonym i lamentującym rodzinom ofiar przyglądał się na zewnątrz pewien chłopiec. Sam jeszcze zszokowany, oglądał, jak rodziny szukają zaginionych bliskich. Widział ludzi mdlejących, rannych, połamanych, poparzonych. Aktorów z rozmazanym makijażem, w popalonych barwnych kostiumach. Damy świecące nagą skórą przez postrzępione suknie. Duchownych starających się pokrzepić poszkodowanych lub przynajmniej wskazać zrozpaczonym, że „taka widać była wola nieba”. Chłopiec wyszedł z pożaru cało, jednak zamiast wrócić czym prędzej do domu, by rodzice się niepotrzebnie nie martwili, został pod teatrem i do późnej nocy przypatrywał się akcji ratowniczej. Wystarczająco długo, by w tym czasie jego matka… postradała w domu zmysły z niepokoju o swoje dziecko.
Wśród ocalonych na zewnątrz teatru był już także Ochorowicz. Wyprowadził kobietę, którą zajął się człowiek w uniformie. Półprzytomny Ernest nie zauważył nawet, czy był to strażak, lekarz czy jeszcze ktoś inny. Nigdy nie dowiedział się, kogo uratował, a kobieta nie poznała jego imienia i nazwiska.
Ochorowicz tak jak nieszczęsny chłopiec jeszcze przez wiele godzin obserwował akcję ratowniczą. On, tysiące wiedeńczyków zebranych dookoła budowli oraz pół stolicy z daleka obserwujących łunę i dym nad Ringtheater. Ernest widział jak po akcji ratunkowej do wnętrza budynku wszedł prokurator z kilkoma strażakami – przekonany, że najgorsze już za ratownikami. Tymczasem w gmachu napotkali oni, jak pisała prasa, okropne sceny: „Stąpali po trupach stoczonych na pół płomieniami, po pojedynczych częściach ciała ludzkiego. Fatalna woń spalenizny, żar i dym mąciły im zmysły”. Wreszcie pod drzwiami czwartej galerii zobaczyli potworny obraz: wielki stos kłębiących się ciał. „Zwłoki mężczyzn tak silnie, nierozerwalnie prawie były z sobą splecione, iż przypuszczać potrzeba, że te nieszczęśliwe ofiary staczały między sobą zaciętą walkę, usiłując przebojem wydostać się z natłoku. Widziano tu młode pary martwe jak w objęciu, matki, które jeszcze po śmierci tuliły do łona swoje dzieci. Jakież sceny poprzedziły ich zgon?”.
Nigdy nie udało się ustalić dokładnej liczby ofiar. Czy w pożarze zginęło około czterystu osób, czy może dwa razy więcej – bo nie wszystkie szczątki wydobyto, a poza tym władze z przyczyn propagandowych starały się minimalizować straty?
Ochorowicz widział wracających zszokowanych strażaków i spodziewał się, co mogli zastać w budynku. Pomyślał o koszmarze rozpoznawania przez wiedeńczyków spopielonych bliskich. Pomyślał o ofiarach tak zmasakrowanych, że rozpoznać ich nie sposób, chociaż (jak pokaże czas) wiedeńscy medycy będą próbowali je zidentyfikować na podstawie uzębienia oraz szczególnych cech szkieletów, co było wówczas bardzo nowatorskim podejściem.
Ochorowicz zdążył również zobaczyć, jak o drugiej nad ranem z łomotem zawalił się sufit budowli, grzebiąc pod roztopionym żelazem i blachą wypalone eleganckie wnętrza.
Potem był świadkiem jak nad ofiarami płakał dwudziestotrzyletni Rudolf Habsburg, syn i następca tronu cesarza Franciszka Józefa. Coś musiało się zmienić w nazbyt z siebie zadowolonych Austro-Węgrzech, by więcej nie doszło do takich tragedii.
Podobnej żałoby nie było w stolicy od czasu fatalnej klęski z Prusakami pod Sadową w tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym roku. Wyrazy współczucia napływały też z zagranicy. Aczkolwiek nie wszyscy jej się poddali. Słynny niemiecki kompozytor Richard Wagner na wieść o pożarze w Ringtheater zwrócił uwagę przede wszystkim na to, że wśród ofiar wielu było wiedeńskich Żydów. I wcale im nie współczuł. Ten geniusz i antysemita stwierdził z przekąsem, że wszyscy przedstawiciele tej nacji powinni spłonąć – najlepiej podczas popularnej sztuki Natan mędrzec, dziejącej się w Jerozolimie i mającej żydowskich bohaterów.
Tymczasem Rudolf Habsburg – kiedy już otarł łzy – patrzył na pogorzelisko i miał przed oczami inny widok: tego, jak kilka miesięcy wcześniej na Ringstrasse wzniesiono łuk triumfalny z niezliczonych gazowych lampek. W ten sposób uczczono jego ślub z belgijską księżniczką. Jednak ten związek dziedzica cesarskiego tronu był już w zgliszczach. Ba, już dzień po nocy poślubnej Rudolf wiedział, że przyniesie obojgu tylko rozczarowanie i cierpienie. Zastanawiał się, jak zaradzić fali ognia, który trawi i cesarstwo, i jego życie. Jak wziąć sprawy w swoje ręce i wszystko zmienić?
Skromny poddany Habsburgów Ernest Ochorowicz, Polak z Krakowa, nie spoglądał tak daleko w przyszłość. Po prostu cieszył się, że żyje. Czasami tylko zastanawiał się, co stało się z dziwnym człowieczkiem w ciemnych okularach i czy nie pozostawił go tam na pewną śmierć. Przez lata słyszał też w głowie głosy obolałych ofiar konających w ciemnościach. Nikomu jednak o tym nie mówił, a sam pocieszał się, że przecież udało mu się wyprowadzić z pożaru bezbronną kobietę. Bywa w życiu, że człowiekowi musi wystarczyć taki parszywy kompromis, chociaż nie przestaje go gryźć sumienie.
Pokój był zadbany, aczkolwiek ledwie oświetlony, nieduży, z minimalną liczbą mebli. Zostawiono w nim tylko fortepian, stół, kilka krzeseł oraz fotel, umieszczony w honorowym centralnym miejscu. Na ścianie za nim wisiała czarna kotara, zasłaniająca drzwi oddzielająca pomieszczenie od przylegającego doń mniejszego gabinetu. Na podłodze pod fotelem położono zaś gitarę i niewielki zegar grający. Obie te rzeczy przyniósł ze sobą mistrz Bastian – gwiazda tego zimowego wieczoru.
Ubrany elegancko w czarny frak i biały krawat, dokładnie z uderzeniem zegara zasiadł na honorowym miejscu. Rozpoczął spotkanie z punktualnością godną angielskiego lorda, bo i towarzyszyły mu osobistości niezwykłe. Gospodarzem wieczoru był właściciel pałacu arcyksiążę Jan Salwator, kuzyn i przyjaciel cesarzewicza Rudolfa Habsburga. Sam następca tronu oczywiście też się pojawił, bo Harry Bastian – słynne medium z Bostonu, które przed Wiedniem oczarowało już swoimi nadnaturalnymi zdolnościami Londyn – niezwykle go interesował.
W gabinecie zasiadł przy stole również arcyksiążę Rajner, bratanek cesarza i wysoki dowódca armii, oraz jeszcze kilku innych dygnitarzy i osób z wyższych sfer. W tym hrabia von Boythor (przybyły z Przeszburga znajomy Rudolfa i Jana Salwatora), baronowie Hellenbach (filozof i autor broszur poświęconych spirytyzmowi) oraz Mensshengen (podpułkownik austro-węgierskiego wojska i ochmistrz Jana Salwatora). Wszyscy czekali, co tym razem pokaże mistrz z Ameryki. W ostatnim czasie widzieli go już dwukrotnie, a ten wieczór miał być przełomowy.
Na znak dany przez Bastiana uczestnicy spotkania skupili się wokół niego. Najbliżej mistrza usiedli cesarzewicz Rudolf oraz arcyksiążę Jan Salwator, za nimi rozmieścili się kolejni goście. Lecz to nie był zwykły wianuszek widzów. Uczestnicy seansu utworzyli spirytystyczne koło. Każdy z nich trzymał się z sąsiadem za ręce. Ich skupienie i napięcie rosło.
Mistrz zaczął leciutko klaskać w dłonie. Raz za razem, raz za razem, w hipnotycznym rytmie.
– Baronie, proszę zgasić światło – poprosił Hellenbacha po kilku minutach, nie przerywając klaskania. Uczestnicy seansu nie widzieli już nic, słyszeli tylko rytm wybijany przez mistrza. Klaskał do taktu, bez przerwy, jak metronom, jak wahadło zegara odmierzające upływający czas.
Jan Salwator poczuł, jak twarz muska mu coś chłodnego, wilgotnego, obcego. Baron Mensshengen zauważył zaś, że gitara – leżąca wcześniej pod fotelem medium – znalazła się teraz na jego kolanach. Chwilę później zaczęły się z niej wydobywać dźwięki. Odezwał się także zegar, odgrywając nastrojową melodię. A tymczasem mistrz Bastian nie przestawał klaskać w dłonie. Raz za razem, raz za razem. Zapanowała atmosfera niczym z gotyckiej powieści. Gęstniała, stawała się coraz bardziej niepokojąca, niewytłumaczalna, nierealna, nierzeczywista, nie z tego świata. Coś wisiało w powietrzu.
Dosłownie.
To gitara i zegar zdawały się fruwać po pokoju, bo ich dźwięki dochodziły to z jednego, to z drugiego rogu gabinetu. Mieszały się z klaskaniem i z narastającymi szmerami niewiadomego pochodzenia, rozlegającymi się w ciemnościach.
I nagle klaskanie ucichło.
Gotycka atmosfera zgasła.
Po chwili mistrz Bastian polecił baronowi Hellenbachowi, by z powrotem zapalił światło. Gdy rozbłysło, wszystko w pokoju wyglądało, jak poprzednio, zanim zapadły ciemności. To było zadziwiające, ale zegar i gitara leżały pod fotelem Bastiana. Sam mistrz siedział zaś spokojny, wyprostowany, bez śladów zmęczenia czy napięcia na twarzy. Bo też właściwy seans miał się dopiero zacząć!
W czasie krótkiej przerwy Bastian stanął z boku, zamyślony, jakby koncentrował się nad tym, co ma za chwilę nastąpić. Nikt nawet nie próbował go zagadywać. W towarzystwie prym zaś wiódł węgierski baron Hellenbach, a właściwie Lazar De Baczolay Hellenbach. Jakże gratulował sobie, że sprowadził do Wiednia tego geniusza Bastiana. Jakże był zadowolony, że zaprosił go na mistyczny wieczór arcyksiążę Jan Salwator, a wśród gości znalazł się następca tronu. Może następnym razem uda się ściągnąć cesarzową Sisi – znaną z zainteresowania spirytyzmem?
Baron, prawie sześćdziesięcioletni, zajmował się tą tematyką od trzydziestu lat. Badał tajniki psychologii. Eksperymentował z mesmeryzmem, „zwierzęcym magnetyzmem”, hipnozą. Zjeździł pół świata, poznał niezliczone media, na seansach spirytystycznych komunikował się z filozofem Arthurem Schopenhauerem. Pod wpływem tych przeżyć zaczął sądzić, że w momencie naszych narodzin i śmierci nie zachodzi właściwie żadna zmiana, zmienia się tylko nasza metoda percepcji świata. Dzielił się tym wszystkim w książkach i broszurach. Szukał potężnych mecenasów, którzy ułatwiliby mu dalsze badania. Może właśnie Bastian, ten geniusz zza Atlantyku, mu w tym pomoże?
Mistrz dał znać, że czas na dalszą część spektaklu. Zniknął na moment za czarną kotarą i otworzył drzwi do sąsiedniego gabinetu, całkowicie tonącego w mroku. – Zechciejcie zobaczyć, panowie, że nie mam tam nic ukrytego – zachęcił uczestników do zajrzenia do środka.
– Dobrze już, dobrze, nie ma potrzeby – żachnął się arcyksiążę Rudolf. – Widzimy przecież, że nic pan nie masz przy sobie.
Krzesła dla widzów przesunięto o kilka kroków od kotary i rozstawiono w formie półkola. Lampy gazowe w pokoju ponownie zgaszono. Tym razem ciemność nie była jednak pełna – rozpraszał ją daleki blask świec zapalonych w pałacowym korytarzu, do którego drzwi pozostawiono półotwarte. Nikt z zewnątrz, żaden służący, nie miał jednak prawa wejść do pokoju. Następnie Bastian dał znać Hellenbachowi, by zajął miejsce przy fortepianie – baron miał akompaniować przy jego seansie spirytystycznym. Po czym, gdy Węgier zasiadł przy instrumencie, mistrz zniknął za czarna zasłoną. Skoncentrowany na swoim fotelu miał przywołać postać z zaświatów.
Przy cichych, melodyjnych dźwiękach muzyki w półmroku znów narastała niepokojąca atmosfera. Wszyscy uczestnicy seansu skoncentrowani byli na czarnej kotarze. Wtem częściowo się rozsunęła i w niewielkiej szparze między jej połami ukazała się głowa.
W niczym nie przypominała mistrza Bastiana. A w zasadzie nie przypominała nikogo. Rysy twarzy były trudne do uchwycenia, opisania i zapamiętania. Wydawały się zamglone. Wydobyte nie z tego świata. To była nocna mara, zjawa, widziadło. Nie minęło kilkanaście sekund, a znikło wszystkim z oczu. Zebrani spojrzeli po sobie bez słowa, nikt nawet nie śmiał się ruszyć. Z napięciem oczekiwali na ciąg dalszy.
Wydawało się, że baron Hellenbach uderzył mocniej w klawisze – a może tak tylko wszystkim się zdało – gdy kotara rozsunęła się ponownie, acz nieco szerzej. Widziadło ukazało się w większej postaci, można już było dostrzec jego tułów. Jednak cały kształt zjawy wciąż trudny był do oszacowania, niewyraźny, eteryczny. Nawet gdy postać wychyliła się na chwilę w stronę uczestników seansu, w niczym nie ułatwiło to jej identyfikacji.
Zebrani wstrzymali oddech. Czy w końcu dowiedzą się, czyjego ducha zmaterializował mistrz Bastian? Czy zjawa pojawi się raz jeszcze, w pełniejszej postaci? Baron Hellenbach nastrojowo przebiegał palcami po klawiszach, gdy czarna zasłona rozsunęła się całkowicie. Duch objawił się im na moment w pełnej postaci i wydobył z mroku, przesuwając się bliżej w stronę widzów.
Ten moment wystarczył arcyksięciu Janowi Salwatorowi. Na ten krok zjawy właśnie czekał. Celowo usiadł na skraju widowni, by w odpowiednim momencie pociągnąć za wiszący przy ścianie sznur. Prowadził on do drzwi gabinetu za zasłoną, przed która prezentowało się wszystkim dziwaczne widziadło. Kiedy arcyksiążę szarpnął za sznur, drzwi te zostały zatrzaśnięte. Duch miał odciętą drogę ucieczki. Nagle stracił swój eteryczny urok. Z całej siły gruchnął w drzwi, próbując się przez nie przebić. Nie miał szans, bo Jan Salwator swego czasu kazał wzmocnić odrzwia i umieścić dodatkowy sprężynowy zamek, po którego zatrzaśnięciu sam diabeł nie dostałby się do gabinetu.
Kiedy duch jeszcze podejmował żałosne próby ucieczki, dopadli go obaj młodzi Habsburgowie. Cesarzewicz Rudolf chwycił go z jednej strony, a Jan Salwator z drugiej.
– Mamy cię! Jesteś pan zdemaskowany! – wykrzyknął triumfalnie.
Faktycznie, maska opadła. Bastian, mistrz oszustwa, jakimś zręcznym ruchem pozbył się owijającego go eterycznego woalu. Znów stał przed wszystkimi w czarnym fraku i białym krawacie. Brakowało mu tylko butów, które z jakiegoś powodu zdjął.
Jan Salwator wypchnął go na środek pokoju. Ktoś zapalił światło. Klęska hochsztaplera była zupełna. Był blady i cały się trząsł, w końcu opadł bezwładnie na stojące nieopodal krzesło. Pewnie udawał omdlenie, jednak cesarzewicz Rudolf nie zamierzał się mścić na tej żałosnej postaci.
– No już, uspokój się pan. Przecież nic się panu nie stanie, nic nie grozi – stwierdził litościwie.
Wtedy Amerykanin, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, momentalnie ozdrowiał. Zerwał się na równe nogi i pędem wybiegł z salonu, nawet nie zakładając butów. W samych skarpetkach pognał w stronę korytarza, a stamtąd schodami w stronę wyjścia z niegościnnego pałacu.
– Przeklinam ciebie i twoją litość, Rudolfie. Przeklinam ciebie i twoje życiowe plany Janie Salwatorze. Przeklinam was wszystkich, Habsburgowie, po trzykroć przeklinam – wymamrotał mistrz Bastian, lecz nikt przecież go nie słyszał. Całe towarzystwo w tym czasie zanosiło się bowiem od histerycznego śmiechu.
– Brawo, bravissimo! – wiwatowali na cześć Jana Salwatora i Rudolfa. Okazało się, że niemal wszyscy wciągnięci byli w zdemaskowanie hochsztaplera przez młodych Habsburgów – nie wiedzieli tylko, jak przygotowana zostanie pułapka. Śledzili jednak dokładnie zachowanie mistrza Bastiana i teraz wyciągali wnioski. Stwierdzili na przykład, że zapewne dlatego zdjął buty i pozostał w samych skarpetkach, by bezszelestnie przebierać się za widmo. Możliwe, że zdejmował buty także w pierwszej części wieczoru, by – nie przestając klaskać dłońmi – sprawnie manipulować stopami przy gitarze i zegarze.
– No proszę, w gabinecie zostały po „mistrzu” tylko buty! – oznajmił rozbawiony Jan Salwator.
– Ejże, wyślijmy je naszemu jankesowi do hotelu. Nie uchodzi przecież, żeby wyjeżdżał z Wiednia w samych skarpetkach. Bo kariery wielkiej już tu nie zrobi! – dodał Rudolf. Długo czekał na ten triumf, który w jego mniemaniu miał wbić gwóźdź w trumnę spirytyzmowi. Śledził karierę Bastiana, a także cierpliwie obserwował jak inni hochsztaplerzy mediumiści robią karierę w Wiedniu, na przekór logice i zdrowemu rozsądkowi.
Nawet jeśli uważał, że Amerykanin jest pozbawiony nadnaturalnych umiejętności, przyznać musiał, że nie brakowało mu śmiałości. Bo zgodził się wystąpić w rezydencji Jana Salwatora, wiedząc zapewne, że i on, i będący wśród zaproszonych Rudolf uważają spirytystów za szalbierzy. Odmienne zdanie miało jednak wielu innych arystokratów i mieszczan, nie wspominając o zabobonnych wieśniakach, na których wrażenie robiło nawet „złowróżbne” pohukiwanie sowy w nocy, a co dopiero poruszające się stoliki czy złowieszcze pukania. Miłośnicy „seansów z duchami” podważali prawa nauki i rozumu, a jednak często mieli posłuch większy od ludzi wszechstronnie wykształconych. Bastian podejrzewał być może, że uda mu się tak przeprowadzić spotkanie w pałacu arcyksięcia Salwatora, że jego renoma nie tylko nie ucierpi, ale wręcz niebotycznie wzrośnie po przedstawieniu z sukcesem odegranym w takim szacownym gronie. Mylił się.
Habsburscy arcyksiążęta byli zadowoleni ze swojego małego sukcesu w walce z modą na spirytyzm zmieszaną ze zwyczajnym ciemnogrodem. Inni uczestniczy wieczorku ich wspierali, nieszczęśliwy był tylko baron Hellenbach. Wszak wypisywał w Austro-Węgrzech liczne broszury o spirytystycznych cudach. I to dzięki niemu doszło do tego seansu Bastiana wśród wyższych sfer imperium Habsburgów. To on sprokurował seans u Jana Salwatora. Przekonał Bastiana, by przyjął „gościnę” arcyksięcia, tym samym oddając Amerykaninowi niedźwiedzią przysługę. Nie zamierzał rwać szat z powodu bostończyka, choć uważał, że potraktowany został nazbyt ostro, z widoczną chęcią upokorzenia. Bardziej martwił się baron o swoją pozycję. Czy uczestnicy seansu nie uznają, że był w zmowie z Bastianem? Całe szczęście nikt takich sugestii tego feralnego wieczora nie czynił.
W kilka dni informacja o zdemaskowaniu hochsztaplera obiegła prasę w kraju i za granicą. Gazety w większości popierały zastawienie pułapki na „mistrza Bastiana”. „Owoż nie pozostawało chyba nic innego, jak schwycić na gorącym uczynku któregokolwiek z tych przebiegłych hultajów, zdemaskować i rzucić na pastwę ośmieszenia i ogólnej pogardy” – pisali na przykład dziennikarze „Kuriera Lwowskiego”. Podkreślali, że w końcu „przyszła kryska na Matyska”, chociaż – jak ironicznie zaznaczali – byli pod wrażeniem pewnych umiejętności Amerykanina: „Mianowicie w niezrównany sposób umie on manewrować nogami. To właśnie nam objaśnia owo latanie w powietrzu zegara i gitary, jakkolwiek Bastian obie ręce miał klaskaniem zajęte”.
Media miały nadzieję, że ten przykład pomoże lepiej radzić sobie z podobnymi oszustami i stanie się ostrzeżenie dla naiwnych. Trudno było jednak się spodziewać, że hochsztaplerzy znikną. Wielu cyników wciąż działać będzie zgodnie z łacińską sentencją mundus vult decipi, ergo decipiatur – świat chce być oszukiwany, niechże więc będzie!
Arcyksiążę Rudolf łudził się, że wbił gwóźdź w trumnę spirytyzmowi, nawet wbrew sympatiom i wierze własnej matki – cesarzowej Sisi. Liczył też, że kolejny gwóźdź wbije jego pamflet o spirytystach. A następny – Kościół, potępiający przecież podobne seanse. Jednak kler nie kwapił się do ataku zbyt frontalnego, by nie podważać zarazem wiary w życie pozagrobowe.
Rudolf musiał się jeszcze wiele nauczyć.
Naga kobieta leżała na łóżku w bezruchu niczym rzeźba, a właściwie niczym żywy obraz. Miała jędrne, harmonijne kształty. Jej skóra wydawała się perłowa. Tak bardzo, że aż lśniła pośród ciężkich ciemnych zasłon i draperii łoża. Wyróżniała się nawet na tle śnieżnobiałej pościeli, na której leżała – poduszki i prześcieradła były pomięte, natomiast ona gładka, nieskazitelna, nieomal boska.
Nagle prawa ręka piękności, przyozdobiona fantazyjną bransoletką, drgnęła, jakby prysł rzucony na nią czar. Najpierw kobieta zaczęła bawić się rąbkiem długiego, kolorowego kaszmirowego szala, rozrzuconego niedbale pod jej pośladkami i nogami. Potem lewą dłonią zaczęła niecierpliwie bębnić palcami o swoje perłowe udo. Zwisający z jej stopy pantofelek zsunął się na pościel, a potem zrobił fikołka i rąbnął o podłogę. Na koniec piękność nerwowo poprawiła kwiaty wpięte w płomienne włosy i poluzowała aksamitną czarną wstążkę zawiązaną wokół szyi – jakby to one sprawiały jej jakiś dyskomfort, a nie na przykład odsłonięte w całej okazałości piersi czy obnażone łono, przykryte tylko naturalnymi kędziorkami rudawych włosków.
– Czy mogę liczyć także na czarną służącą z bukietem kwiatów i miauczącego kotka? – spytała rozdrażniona kokota, sypiąc z oczu iskrami. Przeszywała nimi młodego mężczyznę, który nagi rozparł się w fotelu po drugiej stronie pokoju.
– Nie lubisz być dziełem sztuki, Louise? – odparł pytaniem na pytanie.
– Ależ jestem nim – zaśmiała się głośno, przeciągając się w pościeli. – Masz wątpliwości?
– Nie – odparł bez namysłu.
– To po co upodabniasz mnie do obrazu? Wybacz, ale to nie wydaje się rozumne. Jak chcesz Olimpii, to znajdź tamtą modelkę, niech ona poświeci przed tobą tyłkiem – Louise spojrzała na klienta wyzywająco.
– Obawiam się, że ona jest już w wieku mojej matki.
– Och, jeszcze tego brakowało – żachnęła się Louise. – Nie mieszajmy do tego matek.
– Słusznie – mężczyzna podszedł do kobiety i delikatnie złapał ją za podbródek. – To łóżko jest zbyt małe, bo pomieścić tu jeszcze kogoś.
– Też tak uważam – Louise zerwała z szyi aksamitkę, jakby miał tym gestem pozbyć się narzuconej jej roli muzy Maneta.
– To może wróćmy do wczorajszych ćwiczeń – zaproponował jej klient i sponsor. Chciał dodać coś jeszcze, ale kobieta zaraz przyssała się do jego sutka, znacząc wokół nieowłosioną pierś młodego mężczyzny swoimi lśniącymi paznokciami. Najpierw zrobiła jeden mocny i zakrzywiony ślad, który w ich „książce do ćwiczeń” nazywano „tygrysim pazurem”. Potem, jakby dla ukojenia, pozostawiła pięć drobnych – zwanych „pawią nóżką”. Sponsor nie protestował, więc Louise zabrała się za pięć drobnych nakłuć wokół drugiej brodawki, nazywanych przez Hindusów „zajęczym śladem”, a każdy z nich zwilżyła ustami.
Mężczyzna westchnął, chwycił kochankę za płomienne włosy i odciągnął, a potem mocno pocałował w usta. Czując, że klient zdecydowanie gotów już jest na więcej, Louise przesunęła się w głąb łoża i pociągnęła mężczyznę za dłonie – niewiele mniej delikatne od jej własnych. Nagle jęknęła z bólu. Chwilę później z grymasem wściekłości wyjęła spod swojej perłowej pupy kanciastą i szorstką książkę.
– Nawet spać musisz z tomiskami, Kamilu? – cisnęła w mężczyznę nieszczęsnym egzemplarzem. Nagus ledwo się uchylił.
– Uważaj, to cenny egzemplarz! – zgromił ją.
– Cenny? – warknęła rozjuszona kokota. – Cenny egzemplarz to ja mam tutaj – kurtyzana wskazała na swój pośladek. – To moje…
– Przestań, Louise – przerwał jej Kamil. – Stajesz się zbyt trywialna.
– Trywialna? – kobieta założyła ręce na piersiach. – A jakie to mądrości miałeś w tym tomiszczu? Znowu te arabskie bajdy o księżniczkach sypiających z duchami z butelek? Czy ciąg dalszy twoich ulubionych sprośności z Indii? Ile ty tego wszystkiego masz? – wskazała na stertę książek piętrzącą się pod oknem.
– To akurat było coś zupełnie innego. Pierwsze wydanie Wenus w futrze – odparł mężczyzna, jakby uznał, że Louise faktycznie jest tym zainteresowana, po czym przykucnął, żeby odnaleźć tom między ubraniami walającymi się po dywanie.
Naga dama pokładała się ze śmiechu. Ten mol książkowy naprawdę był nieznośny! Wenus w futrze! – Ale tę lekturę już chyba przerabialiśmy? – spytała, owinąwszy się kaszmirowym szalem i opierając wyciągniętą stópkę na ramieniu pochylonego mężczyzny.
– Tylko trochę – odparł Kamil, odwracając głowę w jej stronie. Znów oślepiła go uroda kobiety. Przygryzł wargę. – Jednak widzę, że sporo z tej lektury zapamiętałaś, Louise. A nawet swobodnie improwizujesz, udając gniew…
– Och, przestań już gadać – zarzuciła mu na głowę szal i wciągnęła na łóżko. Błyskawicznie oplotła go nogami.
Przerobili ukąszenia korali i klejnotu, pozycję rozszczepionego bambusu, pozycję kraba i pozycję bogini Indrani. Bawili się w huśtawkę i kołyskę. Kiedy on ćwiczył „uderzenia dzika” i „igraszki wróbla”, Louise zagrzewała go cichym pojękiwaniem. A chociaż skupiona na profesjonalnych tajnikach swojego fachu i nowo nabytej – na życzenie klienta – wiedzy z egzotycznych krain, wpadła na chwilę w zaskakująco refleksyjny nastrój. Z jednej strony podobał jej się ten klient. Młody, przystojny, miły, światowy. Lecz z drugiej strony pan Kamilek był nieodparcie śmieszny. Te jego książki, od których samej liczby mogło pomieszać się w głowie! Dwa i pół tygodnia codziennych spotkań zaowocowało tym, że Louise stała się chyba jedyną w Paryżu damą do towarzystwa, z którą można było porozmawiać o cielesnych aspektach arabskich Opowieści tysiąca i jednej nocy czy hinduskiej Kamasutry, a także o niezwykłym znaczeniu Wenus w futrze – powieści grafomańskiej, ale rewolucyjnej. Takich słów użył Kamil. „Re-wo-lu-cyj-nej!”. Długo się śmiała, gdy poznała z jego ust treść zachwalanej książki.
Jednak Louise zaakceptowała to wszystko – jak wiele innych potrzeb swoich bogatych klientów. Pomyślała tylko, że jej Kamilek wyglądał jakby sam wypadł z jakiejś powieści. Satyrycznej. Młody człowiek z tęgą głową, jednakże wypełnioną mydlanymi bańkami. Widziała takie na angielskiej reklamie z bawiącym się dzieckiem. Jej zamożny polski klient wydawał się właśnie dużym chłopcem, który znalazł sobie nową zabawkę. Nowy temat, który będzie zgłębiać, nie zastanawiając się nad tym, do czego właściwie w życiu zmierza. Wiedziała, czym bezskutecznie interesował się kiedyś, i nie miała złudzeń, że w przyszłości wcale nie zajmie się czymś sensowniejszym. Ona była mądrzejsza – miała plan: uzbierać i zainwestować tyle pieniędzy, by stać się niezależną albo wyjść za jakiegoś podstarzałego gamonia, by odziedziczyć po nim pieniądze, które zapewnią jej bezpieczną starość.
Jednak może, gdyby pochodziła z tak bogatej rodziny jak Kamil Kord, nie musiałaby martwić się o przyszłość i też żyłaby w mydlanej bańce?
Jej rozmyślania przerwał gwałtowny spazm szczytującego kochanka. Aby mu to uprzyjemnić, Louise jęknęła przeciągle. Potem oboje opadli na łóżko.
– Lubię, gdy to robisz. Wyjesz jak wilczyca – wysapał.
– Wilczyca? – zdziwiła się. Wolała nie wnikać, co miał na myśli. Bała się kolejnego wykładu z literatury albo historii. Ten klient nawet wypowiedź o główce od szpilki był w stanie okrasić jakąś „ciekawą” dłuższą gawędą.
Tymczasem Kamil zwlókł się po chwili i sięgnął po butelkę Marianiego. Istny eliksir bogów: wino Bordeaux z ekstraktem z liści koki. Ten napój rozpropagowany przez Korsykanina Marianiego należał do ulubionych trunków papieża Leon XIII, wynalazcy Thomasa Edisona, pisarzy Juliusza Verne’a i Roberta Louisa Stevensona, prezydenta USA Ulyssesa Granta, brytyjskiej królowej Wiktorii… Może paryska bohema artystyczna wolała absynt, jednakże Kamil preferował „Vin Mariani”.
– To najlepsze, co Korsyka dała światu, zaraz po Napoleonie! – mówił, chociaż wcale nie był bonapartystą. Ot, po prostu dobrze to brzmiało. Napełnił kieliszek Louise.
– Wspominałeś, że twoja matka też lubi ten smak – zachichotała, przewracając się na spoconych poduszkach.
– Znowu wchodzisz na niebezpieczny temat – obruszył się Kamil, pociągając łyk Marianiego. – Pamiętaj, że jestem twoim klientem i mogę się obrazić.
– Biedaku, z kim wtedy byś ćwiczył tę swoją katas… kamasutrę? – prychnęła oschle, jakby znów miała wejść w rolę dominującej kochanki.
– Powinnaś przeczytać jej więcej. Dowiedziałabyś się na przykład, jak pomnożyć dochody. – Kamil opróżnił swój kieliszek i napełnił go ponownie.
– O, to interesujące. Mów dalej, mów dalej!
– Są tam również rady, jak odnieść towarzyski sukces.
– A ładna buzia nie wystarczy? – Louise uśmiechnęła się, błyskając ząbkami.
– Kamasutra radzi, by opanować też sztukę budowania ukwieconych powozów czy szykowania papug z nici…
– Pycha! – przerwała mu. Znów miała za dużo jego mądrzenia się, pseudoerudycji, jak powiedziałby jeden z jej dawnych klientów, profesor literatury. – Ech, mój Polaku, kto miałby do ciebie tyle cierpliwości, co ja? Co ty byś zrobił beze mnie?
– Jak to co? Przesiadłbym się na inne kurtyzany, cudze żony…
– Może nawet na własną? – Louise zmrużyła swoje kocie oczy.
– Nie, ona nie wchodzi w grę – mężczyzna zerwał się z łóżka.
– No tak, to byłaby desperacja. – Louise wysączyła swój kieliszek i przechyliła do góry dnem, patrząc jak na białe prześcieradło spływa jedna krwistoczerwona kropla. – Aż tak była brzydka? – zapytała bezczelnie.
– Nie, ona… – mężczyzna zawahał się. – Miałaś o niej nie wspominać. Osoba w twojej pozycji nie powinna tego robić, nie uważasz?
– A co ty sobie myślisz, że jestem jakąś pierwszą lepszą? – tym razem to Louise puściły nerwy. Wyskoczyła z pościeli, zerwała z włosów wymiętolony kwiat i rzuciła prosto w twarz „swojego Polaka”. – Masz, to kamelie. Specjalnie dla ciebie.
– Kamelie?
– Dama kameliowa. Nie czytałeś? Kto by pomyślał? – ironizowała, rozglądając się za swoją bielizną. Była interesowna, była manipulatorką, ale miała swoją godność!
– Chyba za bardzo weszłaś w rolę, Louise. – Kamil chwycił ją za ręce i starał się zatrzymać. – Tylko już nie wiem, w którą…
– Akurat w tej chwili jestem sobą – wyrwała się i wciągnęła pantalony. Potem spojrzała na niego smutno. – Wiesz co? Więcej już się nie spotkamy.
– Jak to? – zdębiał.
– Mnie nie wystarcza płacić, mój panie.
– Nie to miałem na myśli, Louise.
– Siedź z tymi książkami i baw się sam – mruknęła, zbierając z dywanu suknię.
– Słucham? – Kamil nie wierzył własnym uszom.
– Nieważne – Louise machnęła ręką i wróciła do mocowania się z szeroką suknią, wciąż niewygodną, chociaż moda nie nakazywała już nosić krynoliny. Kamil, wciąż nagi, zaczął skakać dookoła i jej pomagać. Wyglądało to tak komicznie, że Louise zaczęła się śmiać. Jej biedny mol książkowy był taki nieporadny. Kto by pomyślał, biorąc pod uwagę, czym zajmował się parę miesięcy temu?
– Zanim stąd wyjdę… – westchnęła, a potem naraz spoważniała. – Masz okazję zapytać o to, o co od początku chciałeś.
– To znaczy? – zapytał Kamil, pomagając jej z wiązaniem gorsetu.
– Dobrze wiesz, nie udawaj.
– Nie mam pojęcia – odparł, szarpiąc sznurki.
– A ja wiem, że szukałeś w Londynie tego nieuchwytnego zabójcy, o którym pisali w gazetach. A potem przyjechałeś tutaj i razem z tym swoim znajomym, z tym przemądrzałym starcem, rozpytywałeś o potrójne morderstwo w Paryżu półtora roku temu. – Louise odwróciła się i spojrzała Kordowi w oczy. – Przecież wybrałeś mnie tylko dlatego, że znałam tamte zabite kobiety z rue Montaigne.
– Nieprawda. Wybrałem cię, bo byłaś piękna. Pożądałem cię.
Louise nie przestawała patrzeć mu w oczy, jakby potrzebowała upewnić się, że mężczyzna nie kłamie. Potem z nieoczekiwaną czułością pogłaskała go po policzku. – Proś, póki możesz.
– Wygląda na to, że… to już nieaktualne – pocałował ją w wewnętrzną stronę dłoni.
Zapadło długie milczenie, podczas którego ona kończyła się ubierać, zakładając kolejne warstwy strojów, a on kończył butelkę wina, patrząc przez okno na zatłoczony bulwar mokry od topniejącego śniegu.
– Żegnaj zatem – Louise zarzuciła na głowę kapelusz i zawiązała pod szyją fantazyjną kokardę. – I wygrzeb spod łóżka ten nieotwarty list, zanim zjedzą go myszy i pająki. Założę się, że jest od tego nieznośnego dziadygi, który szukał Kuby Rozpruwacza razem z tobą.
***
Faktycznie, zagubiony list napisał „nieznośny dziadyga”, czyli Ernest Ochorowicz, przyjaciela Korda. Chociaż było między nimi ponad trzydzieści lat różnicy, obu mężczyzn łączyły wspólne zainteresowania. Nauka, sztuka, książki, a przede wszystkim – rozwikływanie niewyjaśnionych zbrodni.
Swego czasu Ochorowicz wiele zrobił również dla połączenia Kamila z jego żoną Marią, co teraz – w styczniu tysiąc osiemset osiemdziesiątego dziewiątego roku, po paru latach nieudanego związku – również wydawało się Kordowi przestępstwem. Popełnionym na zdrowym rozsądku, ponieważ pod względem temperamentu para zupełnie do siebie nie pasowała. Nie mogło więc im się udać. Ochorowicz uparcie jednak ich „wspierał” i uważał za dobraną parę, dlatego Kamil obracał w dłoniach jego list z pewną obawą. Bał się, że wylewny przyjaciel będzie wiercił mu dziurę w brzuchu, by natychmiast wsiadał w pociąg, jechał do Warszawy, odszukał żonę i próbował ratować małżeństwo.
Kiedy jednak Kord w końcu otworzył list Ernesta, okazało się, że wcale nie miał racji. Nie znalazło się w nim ani słowo o Marii. Było za to echo pewnej tragedii sprzed lat, może nawet zbrodni…
Kord podszedł do sterty książek. Oprócz dziesięciu tomów nieocenzurowanych Opowieści tysiąca i jednej nocy oraz wieloczęściowej Kamasutry – książek na tyle obrazoburczych, że rozprowadzanych poza głównym obiegiem – były tam też wycofane z rynku skandalizujące pamiętniki dawnego niemieckiego cesarza, parę roczników naukowych oraz gruby notatnik. W środku tego ostatniego znajdowały się wycinki prasowe. Tego szukał. To były materiały zgromadzone w czasach, gdy myślał, że zostanie wziętym żurnalistą, a dziennikarskie śledztwa zapewnią mu satysfakcję i poważanie. Bardzo się mylił, lecz mniejsza o to…
Spora część zgromadzonych w notatniku materiałów stanowiły doniesienia o londyńskich zbrodniach Kuby Rozpruwacza. Lecz były tam także wycinki na temat zbrodni w Lutczy w Galicji. No i artykuł o morderstwie na trzech paryżankach przy rue Montaigne – opatrzony makabrycznymi grawiurami kobiet w różnym wieku, z niemal oderżniętymi głowami. Kord zatrzymał się przy nim na chwilę, jakby nad czymś się zastanawiał, a potem przerzucił strony.
W końcu dotarł do czterech poszukiwanych wycinków. Pierwszy dotyczył pożaru w teatrze w Nicei w marcu 1881 roku. Drugi: tragedii w wiedeńskim Ringtheater w grudniu tego samego roku. Kolejny – pożaru w paryskiej Opera Comique w maju 1887. Ostatni natomiast omawiał podobne wydarzenie w Theatre Royal w angielskim Exeter kilka miesięcy później.
„Podczas gdy my szukaliśmy mordercy z Londynu, ktoś nieporównywalnie groźniejszy może krążyć po świecie. Ktoś, kto zabił nie kilka, lecz kilkaset osób. Przyjeżdżaj pan czym prędzej do Wiednia i pomóż mi rozwiązać tę zagadkę, która nie daje mi po nocach spać” – przypomniał sobie Kord końcówkę listu Ochorowicza.
– Jeszcze czego! – mruknął Kamil i ruszył na ulice Montmartre’u, by jakoś poradzić sobie z chandrą. Może pomoże mu przechadzka wśród wszystkich miejscowych dziwaków? Albo da zapomnienie jakaś sceniczna rozrywka, typowa dla tej dzielnicy?
Dziś Kord miał do wyboru dwie dosyć specyficzne. Oto w dzielnicy pojawił się gościnnie pewien Katalończyk, który robił już karierę w Marsylii… wydając zadziwiające dźwięki przez odbyt. Nosił sceniczny pseudonim Pierdziel, ale jego sztuka była bardziej subtelna: potrafił odtworzyć wystrzał armatni, ale i „odegrać” melodię Marsylianki czy O Sole Mio. Umiał, przystawiwszy swoje cztery litery do wielkiej tuby, naśladować grzmoty. Jednak nie stanowiło też dla niego problemu zdmuchnąć z kilku metrów świeczkę. Publika była zachwycona. Okazało się, że specjalizacja sceniczna Pierdziela ma nawet swoją fachową nazwę: wyszło na to, że jest „flatulistą”. Kord widział, jak jakiś impresario długo namawiał niezwykłego wykonawcę, by przyjechał do Paryża na dłużej, a zacznie zarabiać więcej od Heleny Modrzejewskiej i Sary Bernhardt. Szkoda, że nie słyszała tego żona Kamila, zakochana w obu tych wielkich aktorkach. Chyba z wrażenia by zaniemówiła. To było po prostu nie do wiary…
Drugą szczególną rozrywką tego wieczora było przedstawienie w Théâtre Libre. Naturalistyczne jednoaktówki z życia społecznego marginesu. Oto rodzinny wieczorek w świecie paryskiego półświatka. Przy kolacji zbierają się: stary paser alkoholik, jego córka ulicznica i syn alfons. Ten ostatni szczegółowo opisuje egzekucję swojego przyjaciela, ściętego tego dnia na gilotynie. Ojciec i siostra słuchają tej opowieści bez emocji, kończą spokojnie kolację i oddalają się do swoich codziennych obowiązków. Takie życie!
Druga jednoaktówka była jeszcze bardziej szokująca. Oto w wieczór wigilijny wiejska dziewczyna w zaawansowanej ciąży bezskutecznie szuka miejsca, w którym mogłaby urodzić. Nikt jej nie chce przyjąć. Zrozpaczona, morduje narodzone dziecko i wrzuca do koryta z resztkami dla świń. W tle słychać chłopów śpiewających kolędy podczas pasterki. Takie życie…
Kiedy zmęczony Kamil wrócił do mieszkania, znów sięgnął po list Ochorowicza. Długo obracał go w dłoniach. Może ten wyjazd to wcale nie był zły pomysł? Może nie capną go na Austro-Węgrzech za dawne grzeszki: za niegdysiejsze uchylanie się od służby wojskowej czy za skandaliczną kryminalną aferę z Lutczy? A przy Ochorowiczu nudzić się nie będzie! Sprawdzi, czy stolica imperium Habsburgów jeszcze nie spróchniała. A potem wróci do Paryża – w sam raz na otwarcie Wieży Eiffla, tego żelaznego dziwotworu mającego stanowić ozdobę Wystawy Światowej.
To nie był zły plan. A najlepsze, że po drodze do Wiednia Kord zajechałby do rodziny do Krakowa, żeby sprawdzić, dlaczego przy Nowym Roku dostał od matki mniejszą pensję. Czyżby został w ten sposób ukarany za rozstanie się z Marią? Lecz przecież matka nigdy jej nie lubiła! Powinna więc raczej dać synowi podwyżkę. A może rodzinna firma źle prosperowała? Jak tak dalej pójdzie, Kamil musiałby podjąć pracę! Bo utrzymanie Louise i szlajanie się po Montmartre były kosztownymi rozrywkami.