Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stolica Mazur wiosną 1900 roku nie jest już najbardziej sielankowym miejscem w Cesarstwie Niemieckim. Znienacka zawisło nad nią widmo antyżydowskich pogromów, wielkiej zarazy i terrorystycznych ataków. Co łączy eleganckie damy uprawiające pokątnie hazard oraz radykałów z Klubu Dobrego Porządku? Co jest prawdziwsze: obrazy zabójców utrwalone w oczach ofiar, paschalne mordy rytualne, wróżby z kart, zwierciadła niszczących promieni czy zbrodnicze ciągoty poważanych mieszczan? To układanka trudniejsza niż wzór pruskiego muru. Czy doświadczony lekarz sądowy doktor Kilemann sobie z nią poradzi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ I:
CEGŁY
„Ełk. Choroba zołzów szerzy się między tutejszymi końmi ułańskimi coraz bardziej. Dużo z tych zwierząt trzeba już było ubić”.
„Pewien szesnastoletni chłopak z Baranów dostał podczas łowienia ryb kurcze i upadł tak nieszczęśliwie, że głowa zanurzyła się w przeręblu. Ponieważ ludzi dookoła nie było, musiał marnie zginąć”.
„Krowa pewnego chałupnika w Sordachach wybiła swymi rogami dziurę w suficie obory, a gdy następnie jej pani przyszła, aby ją doić, wspięła się w górę i chciała przez ową dziurę pójść na spacer”.
„Gazeta Ludowa”, Lyck[1], rok 1900
ROZDZIAŁ 1:
LONDYŃSKI SPISEK
Zimą 1889 roku pod monumentalnym, acz nieco przysadzistym gmachem Szpitala Londyńskiego można było dostrzec osobliwą postać. Był to stały pacjent, który wychodził na krótkie spacery po ulicach dzielnicy Whitechapel, a czasami korzystał nawet ze specjalnej dorożki. Usiłował zachować dyskrecję, by nie wzbudzać niezdrowej sensacji, jednakże rzucał się w oczy. Nosił wielki ciemny płaszcz, jakby kilka rozmiarów za duży. Na głowę naciągnięty miał szczelny kaptur, pozostawiający jedynie wąski prześwit do patrzenia. A i ten skryty był pod daszkiem czapki wciśniętej na czubek głowy. W oczy rzucały się także nadzwyczaj szerokie buty spacerowicza. Okoliczni mieszkańcy oraz czytelnicy brukowej prasy nie mieli wątpliwości, że w owym stroju zwykł urządzać sobie przechadzki niejaki Joseph Merrick, lepiej znany jako Człowiek-Słoń.
Urodził się tak niewiarygodnie zdeformowany, że jego widok napawał strachem. Stąd przebranie, które miało zapewnić mu pewien psychiczny i fizyczny komfort – zabezpieczyć przed nazbyt ciekawskimi spojrzeniami czy szyderstwami. Do tych ostatnich Merrick przywykł, gdyż przez wiele lat był cyrkową atrakcją. Łagodny i spokojny z natury, fizycznie niepełnosprawny Joseph nie potrafił sprzeciwić się wyzyskiwaczom, którzy zarabiali na jego chorobie. Nim trafił do szpitala, znajdował się pod „opieką” okrutnego impresario, który traktował go jak zwierzę, biciem i głodem zmuszając do występów przed spragnioną „dziwolągów” publicznością. Tej zaś nigdy nie brakło w cyrkowych namiotach i barakach, ani w Wielkiej Brytanii, ani na kontynencie. Wystarczył cień sylwetki Merricka na kurtynie – ze zdeformowanymi głową i kończynami – by doprowadzić publikę do szału. Gdy zasłona się rozsuwała, dzieci piszczały ze zgrozy, kobiety mdlały, skonsternowani mężczyźni z trudem silili się na niewybredne dowcipy. Ktoś mruczał, że nie każde dziecko powinno przychodzić na świat. Kto inny spluwał, jakby chciał odpędzić podobne nieszczęście od własnej rodziny. Pojawiali się i tacy, którzy nie dowierzali własnym oczom i uważali, że Człowiek-Słoń to w rzeczywistości tylko jakiś przebieraniec. Gotowi byli dopłacić, byle móc jeszcze dotknąć niewiarygodnego ciała Josepha Merricka. Co bardziej wnikliwi domagali się wytłumaczenia, jak narodził się taki dziw natury. Zwykle wystarczały im pseudonaukowe wywody impresaria, który utrzymywał, że doszło do tego „przez zapatrzenie”. Gdy matka Merricka nosiła w brzuchu płód, została ponoć zaatakowana i potrącona w cyrku przez agresywnego słonia. Widok rozszalałego zwierzęcia tak bardzo ją przeraził i tak zapadł jej w pamięć, że odbiło się to na wyglądzie dziecka. Naukowcom jednak takie wyjaśnienie, rodem ze średniowiecznych zabobonów i legend, nie wystarczało. Zwłaszcza gdy losem nieszczęśnika obwożonego po pokazach „dziwów natury” zainteresowały się damy z londyńskiej socjety. Zapewniły one mężczyźnie stosowną opiekę medyczną. Nie były to występy przed studentami medycyny – zafrapowanymi tym, do czego zdolna jest natura, i przejawiającymi czasami, jak tłuszcza w cyrkowych namiotach, niezdrową ciekawość – lecz profesjonalna pomoc ze strony lekarzy. Na stan Merricka nie było lekarstwa, jednak należało obserwować, czy się nie pogarsza. Ulżyć mu w przewlekłych cierpieniach i uczynić jego byt bardziej znośnym.
Nie trzeba geniusza, by zauważyć, że ten wrażliwy człowiek głęboko przeżywał upokorzenia, których doświadczał wcześniej. Humanitaryzm nakazywał zapewnić mu kontakt z ludźmi pozbawionymi przesądów, a w miarę możliwości także z kulturą i sztuką. Tak w jego pokoju – najpierw na poddaszu szpitala, a potem w łatwiej dostępnej zadbanej suterenie – zaczęli pojawiać się ludzie ustosunkowani. Zabierano go na przedstawienia teatralne, które robiły na nim ogromne wrażenie. W końcu to on był widzem, kto inny pojawiał się na scenie. Wreszcie to nie jego prawdziwe nieszczęście było wykorzystywane, ale on sam mógł zagłębić się w świat fikcji i fantazji stworzonych przez innych. Po latach przeżytych upokorzeń dwudziestosześcioletni Merrick cieszył się w Szpitalu Londyńskim względnym spokojem. Ba, mógł nawet poczuć dumę z tego, co udało mu się osiągnąć – odwiedzały go ważne osobistości z londyńskiej śmietanki towarzyskiej! W rewanżu Człowiek-Słoń wręczał swoim gościom upominki, na przykład spory kartonowy model romańskiej katedry w Moguncji. Powoli przywykał do zainteresowania elit. Był jednak oszołomiony, gdy odwiedził go sam następca tronu, książę Walii Edward z żoną Aleksandrą. Merrick dostał nawet od księżnej Walii kartkę z życzeniami świątecznymi. Stał się nie tylko sławny – jawił się także jako dowód humanitaryzmu wiktoriańskich elit. Nic to, że w Indiach z powodu brytyjskiej polityki marły miliony. Nic to, że w slumsach Whitechapel policja nie była w stanie złapać Kuby Rozpruwacza, masakrującego kobiety. Nic to, że British Museum zapełniało się skarbami wywiezionymi z podporządkowanych krajów. Wiktoriańskie imperium było wzorem współczucia i symbolem cnót.
Wydawało się, że finał może być tylko jeden: Człowiek-Słoń zaproszony zostanie na audiencję do samej królowej Wiktorii. Do posiwiałej już władczyni Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz cesarzowej Indii, pani jednej czwartej świata. Jakiż byłby to symbol cywilizacyjnego rozwoju i humanitaryzmu Brytyjczyków, gdyby sama Wiktoria zechciała pochylić się nad jednym z najbardziej nieszczęsnych swoich poddanych? Oczywiście „pochylenie się” należałoby potraktować tylko metaforycznie – wystarczającym gestem monarchini byłoby zezwolenie, aby Merrick stanął przed jej obliczem. Jakiż byłby to historyczny gest! Ona – władczyni największego imperium świata – udziela audiencji człowiekowi wytykanemu palcami. Absolutna perfekcja królowej spotyka niedoskonałość natury. Jakiż potężny miałoby to efekt propagandowy! Wiktoria nie dzieli ludzi na lepszych i gorszych, na Anglików i Irlandczyków, białych i czarnych, cywilizowanych i dzikich – skądże znowu! Imperium Brytyjskie to nie koszmar wysysający krew z czwartej części świata, lecz spełnienie marzeń o uniwersalnym i sprawiedliwym mocarstwie. Uczcie się, narody świata! Francuzi, Niemcy, Rosjanie, Amerykanie i inni, którzy podgryzacie Imperium Brytyjskie, zaślepieni chciwością i brakiem szacunku dla jego wielkości.
Plan był następujący. Człowiek-Słoń w swoim maskującym uniformie miał wyjść ze szpitala, wsiąść do karety i pojechać do Pałacu Buckingham. Tam zostałby wprowadzony do sali audiencyjnej, gdzie za parawanem zdjąłby swój dziwaczny chałat i pokazał się już w stroju godnym dżentelmena. Złożyłby pokłon królowej, o ile tylko pozwoli mu na to mu jego ciężka, o wiele za duża głowa. Klęknąłby przed nią – z Bożej Łaski Królową Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, Obrończynią Wiary, Cesarzową Indii – jak przed władczynią potężniejszą niż matka natura, bo to przecież ona zwraca mu poczucie człowieczeństwa. Plan ten dotarł jednak do uszu ludzi, którzy nigdy w życiu nie klęknęliby przed Wiktorią, za nic w świecie nie pokłoniliby się przed brytyjską monarchinią. Oni – anarchiści – gotowi byli ją gołymi rękami zadusić, w odwecie za bitych nędzarzy i robotników, za chłopców w mundurach ginących na wszystkich krańcach świata w imię jej pychy, za pasibrzuchów w Izbie Lordów. Od tych rewolucjonistów informacja trafiła do fenian – zbuntowanych Irlandczyków, gotowych umrzeć za swoją zniewoloną, zagłodzoną i skrwawioną zieloną wyspę. Ci radykałowie wierzyli, że jedynie siłą i strachem mogą wymóc na Londynie zmiany. Trwali w przekonaniu, że Irlandia może odzyskać niepodległość tylko wtedy, gdy zamanifestuje swoją determinację. A zamach na Wiktorię dobitnie uświadomiłby Anglikom, że nie zaznają spokoju, póki nie odpuszczą Irlandczykom. Znalazł się fenianin, który postanowił zrealizować pozornie szalony, wręcz nieprawdopodobny plan. Skoro nie pomogły Irlandczykom powstania i ataki na angielskie garnizony, pozostały działania nietypowe, jak z sensacyjnych powieści. Kiedy więc do uszu fenian dotarła informacja o terminie spotkania Merricka z królową, przystąpili z energią do akcji. To wydawało się dziecinnie proste. Wystarczyło się znaleźć w przebraniu Człowieka-Słonia podczas spotkania z królową! Przecież nikt w drodze nie będzie zerkał gościowi pod kaptur. Fenianin wzrostem zbliżony do Merricka, udając reportera popularnej gazety, skontaktował się z pacjentem Szpitala Londyńskiego pod pozorem napisania biografii. Podczas kilku spotkań nauczył się naśladować sposób poruszania się i mówienia Człowieka-Słonia. O audiencję u królowej Irlandczyk nie wypytywał. Zdawał sobie sprawę, że musi być utrzymywana w tajemnicy przed opinią publiczną. Odpowiedniego dnia zakradł się jednak do pokoju w suterenie i uśpił Merricka. Nie było to trudne, ponieważ ów właśnie uciął sobie poobiednią drzemkę. W swojej charakterystycznej, dziwacznej, aczkolwiek jedynej wygodnej dla niego pozie – na siedząco, z podciągniętymi nogami i opartą na nich wielką głową. Jakby nie przejmował się czekającą go audiencją. Irlandczykowi wystarczyło więc zapewnić mu jeszcze twardszy i dłuższy sen, przy pomocy gazy nasączonej środkiem usypiającym. Następnie fenianin przebrał się we frak, a na to narzucił wyjściowy uniform Człowieka-Słonia. Śpiącego zasłonił parawanem na wypadek, gdyby do pokoju nagle wszedł lekarz.
Oczywiście płaszcz i kaptur leżały zupełnie inaczej na Irlandczyku niż na nieszczęsnym pacjencie ze Szpitala Londyńskiego. Rozwiązanie tego problemu było genialnie proste. Fenianie skonstruowali rodzaj garbu z uprzężą, który zamachowiec mógł łatwo przymocować sobie do szyi. Wypełnili go materiałem wybuchowym. Zamachowiec miał dotrzeć w uniformie Człowieka-Słonia do sali audiencyjnej i tam zrzucić ładunek. Istniała oczywiście groźba, że wtedy zostałby natychmiast obezwładniony przez świtę władczyni. Dlatego musiał zdetonować swój bagaż chwilę wcześniej. Zdesperowany Irlandczyk – żywa bomba, zamachowiec samobójca – chciał zabrać ze sobą Wiktorię do, jak powiadano, lepszego świata. Alternatywą było umieszczenie ładunku w prezencie od Merricka dla brytyjskiej królowej. Wszak Człowiek-Słoń zwykł dawać dostojnym rozmówcom kartonowe modele. Wystarczyło taki prezent dla Wiktorii uzupełnić w środku niewielkim ładunkiem wybuchowym, który nie zwiększyłby przesadnie ciężaru całości. Fenianie nie chcieli jednak ryzykować. Co się stanie, jeśli w Pałacu Buckingham nie pozwolą przekazać prezentu w ręce władczyni, tylko gdzieś go odłożą? Ładunek w garbie był znacznie pewniejszym rozwiązaniem.
Irlandczyk był gotowy, gdy do drzwi sutereny zapukali lekarze.
– Pan już przebrany? – zdziwili się, widząc w progu Człowieka-Słonia w płaszczu i kapturze.
– Tak. Pod spodem mam frak – odparł Irlandczyk, naśladując Merricka, po czym palcami w grubych rękawicach rozpiął płaszcz i pokazał nieskazitelnie wyprasowany strój. Lekarze wyglądali na usatysfakcjonowanych.
– I sam pan sobie poradził? Nieustannie robi pan postępy, Josephie.
– Miło mi to słyszeć.
Schodząc do powozu, Irlandczyk nie zaniedbał niczego. Udawał powolnego i ostrożnego, niby niezgrabnego, z uporem starającego się pokonywać strome schody o własnych siłach. Mówił mało i niewyraźnie.
– Dziś pana wielki dzień – usłyszał, gdy wsiadał do eleganckiej, choć pozbawionej emblematów królewskich, karety. Stangret trzasnął biczem i konie ruszyły do Pałacu Buckingham. Przez londyńską mgłę, przez wieczorny deszcz, ze stukiem podkutych kopyt rozbryzgujących kałuże na brukowanych ulicach. To była długa godzinna droga.
Wydawało się, że przejeżdżającej karecie przygląda się co jakiś czas któryś z przechodniów. A to ktoś za nią podbiegł, a to ktoś intensywnie się przypatrywał, po czym wykonywał jakiś gwałtowny gest. Gdyby zajrzeć pod czapki i kapelusze tych przechodniów, niejeden miałby rude włosy. Gdyby do nich zagadać, niejeden mówiłby z irlandzkim akcentem. Kareta większość czasu poruszała się wzdłuż Tamizy. Tylko raz wykręciła w bramę budynku spowitą mgłą niczym jakieś baśniowe wrota do piekieł. Wyjechała po chwili, nazbyt szybko, z drugiego końca gmachu i kierowała się w stronę królewskiego pałacu. Konie dalej rozbryzgiwały kałuże i płoszyły rzeczne szczury. Zaś fenianie niezmordowanie śledzili trasę przejazdu. Gdy powóz przejechał bogato zdobioną masywną bramę Pałacu Buckingham, nie mogli już obserwować dalszych wydarzeń, nawet z pomocą polowych lornet. Fenianom towarzyszącym całej akcji pozostawało już tylko czekać na odgłos wybuchu i dźwięk szyb wylatujących z okien rezydencji – miały być dowodem, że zamach się udał. Musiał się udać. Nie tak jak poprzednio, gdy zamachowców stojących oko w oko z królową zawodziła broń lub nerwy.
Co robili w tym czasie rządowi agenci i policjanci? Nie rzucali się w oczy. Dyskretna była nawet dziwaczna para tajniaków, którzy przyglądali się nie Pałacowi Buckingham, lecz zamglonej bramie, w jaką wjechał powóz z Człowiekiem-Słoniem po drodze do królewskiej rezydencji.
– I co dalej? – spytał elegancki jegomość z wąsami fantazyjnie zakręcającymi się pod orlim nosem. Mówił po angielsku z twardym, obcym akcentem. Powoli i wyraźnie. Gdy otwierał usta, w jego szczęce błyskało kilka złotych zębów.
– Jeszcze chwila i się przekonamy – odparł jego rozmówca, wychudzony i niski. Nosił melonik, co w zestawieniu z wysokim kapeluszem obcokrajowca czyniło go jeszcze niższym. Wyglądali jak dwa kominy sąsiednich, ale zupełnie innych fabryk.
– Wie pan, inspektorze, że przyjechałem do Londynu z powodu Kuby Rozpruwacza. Nie sądziłem, że mój pobyt przybierze taki obrót – odezwał się znów wysoki cudzoziemiec.
– Trudno być czegokolwiek pewnym w dzisiejszych czasach – zbył go niski londyńczyk. – Życie zaskakuje nas na każdym kroku i stawia nowe wyzwania. Pędzi jak pociąg, aż czasem chciałoby się z niego wyskoczyć. Lecz służba nie drużba, nieprawdaż?
Patrzyli wspólnie w kamienną bramę w budynku rządowym, w którą wjechał powóz z Człowiekiem-Słoniem, potem zadziwiająco szybko wyłonił się po drugiej stronie gmachu. W istocie rzeczy były to dwie różne karety. Ta, która wyruszyła spod Szpitala Londyńskiego, zatrzymała się w bramie. Z drugiej strony wyruszył pod Pałac Buckingham inny, bliźniaczo podobny pojazd.
– Panie inspektorze, zidentyfikowaliśmy po drodze kilku fenian śledzących przejazd. W tym Irlandczyka pod Pałacem Buckingham. Zapewne to członkowie tej samej szajki. Trwa pościg – służbiście zameldował mężczyźnie w meloniku młody człowiek.
– A co z zamachowcem? – rzucił pod nosem obcokrajowiec.
Gdy inspektor powtórzył jego pytanie, służbista odparł bardzo lakonicznie:
– Trwają negocjacje.
Fenianin w powozie zdarł z głowy kaptur Człowieka-Słonia i czujnie rozejrzał się przez szyby. Stał na rozległym dziedzińcu, otoczony ścianami budynku wyglądającego jak opuszczone więzienie. Stangret dawno zeskoczył z kozła i uciekł. To wtedy Irlandczyk domyślił się, że coś jest nie tak.
„Jeśli nie zabiorę ze sobą królowej, to przynajmniej ukatrupię paru z was, dranie” – pomyślał i mściwie zagryzł usta. Jednak wokół nie pojawiali się żadni chętni, by zginąć. Było pusto i cicho, jakby miejsce wymarło. Tylko konie dreptały niecierpliwie i drżały, jak gdyby wyczuwały wiszące w powietrzu napięcie. Po dwudziestu minutach Irlandczyk otworzył znienacka drzwi powozu i ledwie dotknąwszy stopami ziemi, wskoczył na kozła. Zaciął konie batem i ruszył przed siebie. Był gotów popędzić byle gdzie, byle szybciej. Gdzie oczy poniosą. Nawet prosto w tłum londyńczyków, byle zabić siebie i innych w sercu miasta, na oczach brytyjskich władz. Lecz wszystkie bramy dziedzińca były zamknięte.
Zamachowiec mógł zabić tylko siebie i konie. Tajniacy dokładnie to zaplanowali.
– Wszyscy dziś tak pędzą, a ja uważam, że w powiedzeniu „spiesz się powoli” jest dużo racji – odezwał się inspektor do swego gościa o złotych zębach. – Cierpliwość popłaca.
Po godzinie fenianin się poddał. Negocjacje prowadził inspektor Scotland Yardu czuwający za jednym z okien. Kazał Irlandczykowi zdjąć uprząż z bombą i pozostawić koło powozu, a następnie odejść dziesięć kroków dalej i położyć się na brzuchu na bruku. Zrezygnowany zamachowiec posłuchał. „Miałem być bohaterem, a zostałem nikim” – łkał bezsilnie. Łudził się, że kiedy wypuszczą go z więzienia albo kiedy wróci ze zsyłki, zemści się. Zaatakuje jeszcze raz, tym razem skutecznie. Takie złudzenia pozwalają przeżyć długie lata wyroku i nie oszaleć.
W tym samym czasie Joseph Merrick jak gdyby nigdy nic obudził się w swoim szpitalnym mieszkaniu. Nie był rozżalony, bo nic nie wiedział o planowanej audiencji u królowej tego dnia. Od początku do końca była to mistyfikacja brytyjskich służb, by wyłapać fenian, a ci chwycili ten haczyk. O operacji nie została poinformowana nawet sama władczyni. Wciąż była zmęczona po długotrwałych obchodach Złotego Jubileuszu, czyli pięćdziesięciolecia swoich rządów. I wciąż nie mogła pogodzić się z samotnością. Dawno temu zmarł jej ukochany mąż, a kilka lat temu odszedł z tego świata oddany szkocki koniuszy Brown. Tak bliski sercu imperatorowej, że niektórzy podejrzewali nawet ich oboje o wzięcie potajemnego ślubu.
– Gratuluję Scotland Yardowi udanej akcji! – Jegomość z fantazyjnie zakręconymi wąsami uścisnął dłoń inspektorowi w meloniku.
– A ja dziękuję za sygnał od pana. – Anglik ukłonił się. – Dziękuję, kolego z Prus... a właściwie z Niemiec... że pan go nie zlekceważył.
– Jak pan wie, chciałem przyjrzeć się pracy londyńskiej policji w sprawie mordercy z Whitechapel, gdy pewien reporter, też cudzoziemiec, opowiedział mi żartem o tym pomyśle na zamach. Ot, usłyszał to gdzieś i zlekceważył, biorąc za absurdalne mrzonki – odparł Niemiec. – Ja nie zajmowałem się nigdy radykałami, rewolucjonistami, lecz co nieco słyszałem o polskich, rosyjskich czy włoskich zamachowcach. Poza tym mam wpojony szacunek do władzy i porządku. Dlatego postanowiłem dać znać Scotland Yardowi, chociaż obawiałem się, prawdę mówiąc, że narażę się tylko na śmieszność.
– Niepotrzebnie – przerwał mu inspektor. – Szekspir mówił, że więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się śniło naszym filozofom. Nie można lekceważyć żadnej przesłanki. I nie lekceważymy. To nasza recepta na sukces.
– Więc pewnie i Kubę Rozpruwacza państwo złapiecie? Już bez mojej pomocy?
– Bez wątpienia – zapewnił inspektor z uśmiechem.
„Gówno prawda” – pomyślał Niemiec. „Nie udało się wam i nigdy nie uda. Szukacie obcego, monstrum, cudzoziemca. Nie dopuszczacie myśli, że to jeden z was. A potwór czai się w każdym”.
Mijały lata, a ta myśl go nie opuszczała. Nie pomagały zaszczyty, ordery, pieniądze. Rosła liczba zbrodni, z którymi miał do czynienia, a proporcjonalnie do nich spadała wiara w ludzi. Miał jednak na to lekarstwo. Wierzył w naukę. Gdyby miał się wyspowiadać, to powiedziałby, że ufał w rozwój techniki, który pozwoli kiedyś zbudować nowe, lepsze społeczeństwo – bez niesprawiedliwości i bez zbrodni. Bez plag, których ludzkość doświadczała od wieków. Tyle że w jego świecie nie było miejsca na konfesjonał.
PRZYPISY