Pruski mur - Adam Węgłowski - ebook + audiobook + książka

Pruski mur ebook i audiobook

Adam Węgłowski

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Stolica Mazur wiosną 1900 roku nie jest już najbardziej sielankowym miejscem w Cesarstwie Niemieckim. Znienacka zawisło nad nią widmo antyżydowskich pogromów, wielkiej zarazy i terrorystycznych ataków. Co łączy eleganckie damy uprawiające pokątnie hazard oraz radykałów z Klubu Dobrego Porządku? Co jest prawdziwsze: obrazy zabójców utrwalone w oczach ofiar, paschalne mordy rytualne, wróżby z kart, zwierciadła niszczących promieni czy zbrodnicze ciągoty poważanych mieszczan? To układanka trudniejsza niż wzór pruskiego muru. Czy doświadczony lekarz sądowy doktor Kilemann sobie z nią poradzi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 312

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Lektor: Krzysztof Grębski
Oceny
3,8 (12 ocen)
4
3
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Czy lubicie powieści historyczne, w których intrygujące zagadki kryminalne splatają się z fascynującą historią? Mnie właśnie to przyciągnęło do lektury "Pruskiego muru", który okazał się niezwykłym wehikułem czasu. Adam Węgłowski przenosi nas w tej powieści do roku 1900, kiedy Polska podlegała zaborem pruskim i stanowiła część Cesarstwa Niemieckiego. Stolica Mazur, Lyck, przestaje być sielankowym miejscem, gdy nad nią zawisają cienie antyżydowskich pogromów, epidemii i aktów terrorystycznych. W tym trudnym czasie, nikt nie czuje się bezpieczny, a ludzie stają się podatni na sugestie, co może prowadzić do zamieszek, zwłaszcza tych o charakterze antyżydowskim. Powieść ta ukazuje zaskakujące powiązania między różnymi postaciami, które na pierwszy rzut oka wydają się być ze sobą niepowiązane. Eleganckie damy uprawiające hazard ukrywają tajemnice, podczas gdy radykałowie z Klubu Dobrego Porządku układają swoje niecne plany. W środku tego zamieszania stoi doktor Kilemann, doświadczony lekar...
00
zakrecona8

Nie oderwiesz się od lektury

Tajemnicza
00
alenajpierwksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Lubicie powieści historyczne? A takie z kryminalnymi zagadkami? Mnie trudno będzie określić...jak bardzo 😉 📚RECENZJA📚 Przenosimy się na Mazury, wiosną 1900 roku, kiedy to idylliczne niegdyś Lyck, zwane przez jego mieszkańców stolicą Mazur. Staje się miejscem pogromów antyżydowskich, zarazy i zamachów. W bajkowy wręcz sposób autor ukazuje stateczne Panie uprawiające hazard oraz męskich przedstawicieli miasteczka, z radykalizmem na najwyższym poziomie, należących na dodatek do Klubu Dobrego Porządku, którzy nie stronią od zbrodniczych ciągot. 😲 W tym z pozoru tylko idyllicznym miasteczku szerzy się pożoga i nienawiść. A atmosfera tajemnicy, intryg i wszechobecnego zakłamania, z każdą kolejną stroną zdaje się tylko gęstnieć. Kryminalna intryga utkana w mistrzowski sposób przez Pana Węgłowskiego, oddaje klimat panujący w tym małym miasteczku, gdzie każdy może być podejrzanym. Mieszkańcy wciąż żyjący w wierze starych porzekadeł i legend, uprawiających mordy rytualne, pełni uprzedz...
00
Recenzent

Całkiem niezła

Trochę przegadana, ale można posłuchać.
00

Popularność




Re­dak­cjaAdam Pod­lew­ski
Ko­rektaMał­go­rzata Pod­lew­ska
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Adam Wę­głow­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-54-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

CZĘŚĆ I:

CE­GŁY

„Ełk. Cho­roba zoł­zów sze­rzy się mię­dzy tu­tej­szymi końmi ułań­skimi co­raz bar­dziej. Dużo z tych zwie­rząt trzeba już było ubić”.

„Pe­wien szes­na­sto­letni chło­pak z Ba­ra­nów do­stał pod­czas ło­wie­nia ryb kur­cze i upadł tak nie­szczę­śli­wie, że głowa za­nu­rzyła się w prze­rę­blu. Po­nie­waż lu­dzi do­okoła nie było, mu­siał mar­nie zgi­nąć”.

„Krowa pew­nego cha­łup­nika w Sor­da­chach wy­biła swymi ro­gami dziurę w su­fi­cie obory, a gdy na­stęp­nie jej pani przy­szła, aby ją doić, wspięła się w górę i chciała przez ową dziurę pójść na spa­cer”.

„Ga­zeta Lu­dowa”, Lyck[1], rok 1900

ROZ­DZIAŁ 1:

LON­DYŃ­SKI SPI­SEK

Zimą 1889 roku pod mo­nu­men­tal­nym, acz nieco przy­sa­dzi­stym gma­chem Szpi­tala Lon­dyń­skiego można było do­strzec oso­bliwą po­stać. Był to stały pa­cjent, który wy­cho­dził na krót­kie spa­cery po uli­cach dziel­nicy Whi­te­cha­pel, a cza­sami ko­rzy­stał na­wet ze spe­cjal­nej do­rożki. Usi­ło­wał za­cho­wać dys­kre­cję, by nie wzbu­dzać nie­zdro­wej sen­sa­cji, jed­nakże rzu­cał się w oczy. No­sił wielki ciemny płaszcz, jakby kilka roz­mia­rów za duży. Na głowę na­cią­gnięty miał szczelny kap­tur, po­zo­sta­wia­jący je­dy­nie wą­ski prze­świt do pa­trze­nia. A i ten skryty był pod dasz­kiem czapki wci­śnię­tej na czu­bek głowy. W oczy rzu­cały się także nad­zwy­czaj sze­ro­kie buty spa­ce­ro­wi­cza. Oko­liczni miesz­kańcy oraz czy­tel­nicy bru­ko­wej prasy nie mieli wąt­pli­wo­ści, że w owym stroju zwykł urzą­dzać so­bie prze­chadzki nie­jaki Jo­seph Mer­rick, le­piej znany jako Czło­wiek-Słoń.

Uro­dził się tak nie­wia­ry­god­nie zde­for­mo­wany, że jego wi­dok na­pa­wał stra­chem. Stąd prze­bra­nie, które miało za­pew­nić mu pe­wien psy­chiczny i fi­zyczny kom­fort – za­bez­pie­czyć przed na­zbyt cie­kaw­skimi spoj­rze­niami czy szy­der­stwami. Do tych ostat­nich Mer­rick przy­wykł, gdyż przez wiele lat był cyr­kową atrak­cją. Ła­godny i spo­kojny z na­tury, fi­zycz­nie nie­peł­no­sprawny Jo­seph nie po­tra­fił sprze­ci­wić się wy­zy­ski­wa­czom, któ­rzy za­ra­biali na jego cho­ro­bie. Nim tra­fił do szpi­tala, znaj­do­wał się pod „opieką” okrut­nego im­pre­sa­rio, który trak­to­wał go jak zwie­rzę, bi­ciem i gło­dem zmu­sza­jąc do wy­stę­pów przed spra­gnioną „dzi­wo­lą­gów” pu­blicz­no­ścią. Tej zaś ni­gdy nie bra­kło w cyr­ko­wych na­mio­tach i ba­ra­kach, ani w Wiel­kiej Bry­ta­nii, ani na kon­ty­nen­cie. Wy­star­czył cień syl­wetki Mer­ricka na kur­ty­nie – ze zde­for­mo­wa­nymi głową i koń­czy­nami – by do­pro­wa­dzić pu­blikę do szału. Gdy za­słona się roz­su­wała, dzieci pisz­czały ze zgrozy, ko­biety mdlały, skon­ster­no­wani męż­czyźni z tru­dem si­lili się na nie­wy­bredne dow­cipy. Ktoś mru­czał, że nie każde dziecko po­winno przy­cho­dzić na świat. Kto inny splu­wał, jakby chciał od­pę­dzić po­dobne nie­szczę­ście od wła­snej ro­dziny. Po­ja­wiali się i tacy, któ­rzy nie do­wie­rzali wła­snym oczom i uwa­żali, że Czło­wiek-Słoń to w rze­czy­wi­sto­ści tylko ja­kiś prze­bie­ra­niec. Go­towi byli do­pła­cić, byle móc jesz­cze do­tknąć nie­wia­ry­god­nego ciała Jo­se­pha Mer­ricka. Co bar­dziej wni­kliwi do­ma­gali się wy­tłu­ma­cze­nia, jak na­ro­dził się taki dziw na­tury. Zwy­kle wy­star­czały im pseu­do­nau­kowe wy­wody im­pre­sa­ria, który utrzy­my­wał, że do­szło do tego „przez za­pa­trze­nie”. Gdy matka Mer­ricka no­siła w brzu­chu płód, zo­stała po­noć za­ata­ko­wana i po­trą­cona w cyrku przez agre­syw­nego sło­nia. Wi­dok roz­sza­la­łego zwie­rzę­cia tak bar­dzo ją prze­ra­ził i tak za­padł jej w pa­mięć, że od­biło się to na wy­glą­dzie dziecka. Na­ukow­com jed­nak ta­kie wy­ja­śnie­nie, ro­dem ze śre­dnio­wiecz­nych za­bo­bo­nów i le­gend, nie wy­star­czało. Zwłasz­cza gdy lo­sem nie­szczę­śnika ob­wo­żo­nego po po­ka­zach „dzi­wów na­tury” za­in­te­re­so­wały się damy z lon­dyń­skiej so­cjety. Za­pew­niły one męż­czyź­nie sto­sowną opiekę me­dyczną. Nie były to wy­stępy przed stu­den­tami me­dy­cyny – za­fra­po­wa­nymi tym, do czego zdolna jest na­tura, i prze­ja­wia­ją­cymi cza­sami, jak tłusz­cza w cyr­ko­wych na­mio­tach, nie­zdrową cie­ka­wość – lecz pro­fe­sjo­nalna po­moc ze strony le­ka­rzy. Na stan Mer­ricka nie było le­kar­stwa, jed­nak na­le­żało ob­ser­wo­wać, czy się nie po­gar­sza. Ulżyć mu w prze­wle­kłych cier­pie­niach i uczy­nić jego byt bar­dziej zno­śnym.

Nie trzeba ge­niu­sza, by za­uwa­żyć, że ten wraż­liwy czło­wiek głę­boko prze­ży­wał upo­ko­rze­nia, któ­rych do­świad­czał wcze­śniej. Hu­ma­ni­ta­ryzm na­ka­zy­wał za­pew­nić mu kon­takt z ludźmi po­zba­wio­nymi prze­są­dów, a w miarę moż­li­wo­ści także z kul­turą i sztuką. Tak w jego po­koju – naj­pierw na pod­da­szu szpi­tala, a po­tem w ła­twiej do­stęp­nej za­dba­nej su­te­re­nie – za­częli po­ja­wiać się lu­dzie usto­sun­ko­wani. Za­bie­rano go na przed­sta­wie­nia te­atralne, które ro­biły na nim ogromne wra­że­nie. W końcu to on był wi­dzem, kto inny po­ja­wiał się na sce­nie. Wresz­cie to nie jego praw­dziwe nie­szczę­ście było wy­ko­rzy­sty­wane, ale on sam mógł za­głę­bić się w świat fik­cji i fan­ta­zji stwo­rzo­nych przez in­nych. Po la­tach prze­ży­tych upo­ko­rzeń dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni Mer­rick cie­szył się w Szpi­talu Lon­dyń­skim względ­nym spo­ko­jem. Ba, mógł na­wet po­czuć dumę z tego, co udało mu się osią­gnąć – od­wie­dzały go ważne oso­bi­sto­ści z lon­dyń­skiej śmie­tanki to­wa­rzy­skiej! W re­wanżu Czło­wiek-Słoń wrę­czał swoim go­ściom upo­minki, na przy­kład spory kar­to­nowy mo­del ro­mań­skiej ka­te­dry w Mo­gun­cji. Po­woli przy­wy­kał do za­in­te­re­so­wa­nia elit. Był jed­nak oszo­ło­miony, gdy od­wie­dził go sam na­stępca tronu, książę Wa­lii Edward z żoną Alek­san­drą. Mer­rick do­stał na­wet od księż­nej Wa­lii kartkę z ży­cze­niami świą­tecz­nymi. Stał się nie tylko sławny – ja­wił się także jako do­wód hu­ma­ni­ta­ry­zmu wik­to­riań­skich elit. Nic to, że w In­diach z po­wodu bry­tyj­skiej po­li­tyki marły mi­liony. Nic to, że w slum­sach Whi­te­cha­pel po­li­cja nie była w sta­nie zła­pać Kuby Roz­pru­wa­cza, ma­sa­kru­ją­cego ko­biety. Nic to, że Bri­tish Mu­seum za­peł­niało się skar­bami wy­wie­zio­nymi z pod­po­rząd­ko­wa­nych kra­jów. Wik­to­riań­skie im­pe­rium było wzo­rem współ­czu­cia i sym­bo­lem cnót.

Wy­da­wało się, że fi­nał może być tylko je­den: Czło­wiek-Słoń za­pro­szony zo­sta­nie na au­dien­cję do sa­mej kró­lo­wej Wik­to­rii. Do po­si­wia­łej już wład­czyni Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii oraz ce­sa­rzo­wej In­dii, pani jed­nej czwar­tej świata. Ja­kiż byłby to sym­bol cy­wi­li­za­cyj­nego roz­woju i hu­ma­ni­ta­ry­zmu Bry­tyj­czy­ków, gdyby sama Wik­to­ria ze­chciała po­chy­lić się nad jed­nym z naj­bar­dziej nie­szczę­snych swo­ich pod­da­nych? Oczy­wi­ście „po­chy­le­nie się” na­le­ża­łoby po­trak­to­wać tylko me­ta­fo­rycz­nie – wy­star­cza­ją­cym ge­stem mo­nar­chini by­łoby ze­zwo­le­nie, aby Mer­rick sta­nął przed jej ob­li­czem. Ja­kiż byłby to hi­sto­ryczny gest! Ona – wład­czyni naj­więk­szego im­pe­rium świata – udziela au­dien­cji czło­wie­kowi wy­ty­ka­nemu pal­cami. Ab­so­lutna per­fek­cja kró­lo­wej spo­tyka nie­do­sko­na­łość na­tury. Ja­kiż po­tężny mia­łoby to efekt pro­pa­gan­dowy! Wik­to­ria nie dzieli lu­dzi na lep­szych i gor­szych, na An­gli­ków i Ir­land­czy­ków, bia­łych i czar­nych, cy­wi­li­zo­wa­nych i dzi­kich – skądże znowu! Im­pe­rium Bry­tyj­skie to nie kosz­mar wy­sy­sa­jący krew z czwar­tej czę­ści świata, lecz speł­nie­nie ma­rzeń o uni­wer­sal­nym i spra­wie­dli­wym mo­car­stwie. Uczcie się, na­rody świata! Fran­cuzi, Niemcy, Ro­sja­nie, Ame­ry­ka­nie i inni, któ­rzy pod­gry­za­cie Im­pe­rium Bry­tyj­skie, za­śle­pieni chci­wo­ścią i bra­kiem sza­cunku dla jego wiel­ko­ści.

Plan był na­stę­pu­jący. Czło­wiek-Słoń w swoim ma­sku­ją­cym uni­for­mie miał wyjść ze szpi­tala, wsiąść do ka­rety i po­je­chać do Pa­łacu Buc­kin­gham. Tam zo­stałby wpro­wa­dzony do sali au­dien­cyj­nej, gdzie za pa­ra­wa­nem zdjąłby swój dzi­waczny cha­łat i po­ka­zał się już w stroju god­nym dżen­tel­mena. Zło­żyłby po­kłon kró­lo­wej, o ile tylko po­zwoli mu na to mu jego ciężka, o wiele za duża głowa. Klęk­nąłby przed nią – z Bo­żej Ła­ski Kró­lową Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii, Obroń­czy­nią Wiary, Ce­sa­rzową In­dii – jak przed wład­czy­nią po­tęż­niej­szą niż matka na­tura, bo to prze­cież ona zwraca mu po­czu­cie czło­wie­czeń­stwa. Plan ten do­tarł jed­nak do uszu lu­dzi, któ­rzy ni­gdy w ży­ciu nie klęk­nę­liby przed Wik­to­rią, za nic w świe­cie nie po­kło­ni­liby się przed bry­tyj­ską mo­nar­chi­nią. Oni – anar­chi­ści – go­towi byli ją go­łymi rę­kami za­du­sić, w od­we­cie za bi­tych nę­dza­rzy i ro­bot­ni­ków, za chłop­ców w mun­du­rach gi­ną­cych na wszyst­kich krań­cach świata w imię jej py­chy, za pa­si­brzu­chów w Izbie Lor­dów. Od tych re­wo­lu­cjo­ni­stów in­for­ma­cja tra­fiła do fe­nian – zbun­to­wa­nych Ir­land­czy­ków, go­to­wych umrzeć za swoją znie­wo­loną, za­gło­dzoną i skrwa­wioną zie­loną wy­spę. Ci ra­dy­ka­ło­wie wie­rzyli, że je­dy­nie siłą i stra­chem mogą wy­móc na Lon­dy­nie zmiany. Trwali w prze­ko­na­niu, że Ir­lan­dia może od­zy­skać nie­pod­le­głość tylko wtedy, gdy za­ma­ni­fe­stuje swoją de­ter­mi­na­cję. A za­mach na Wik­to­rię do­bit­nie uświa­do­miłby An­gli­kom, że nie za­znają spo­koju, póki nie od­pusz­czą Ir­land­czy­kom. Zna­lazł się fe­nia­nin, który po­sta­no­wił zre­ali­zo­wać po­zor­nie sza­lony, wręcz nie­praw­do­po­dobny plan. Skoro nie po­mo­gły Ir­land­czy­kom po­wsta­nia i ataki na an­giel­skie gar­ni­zony, po­zo­stały dzia­ła­nia nie­ty­powe, jak z sen­sa­cyj­nych po­wie­ści. Kiedy więc do uszu fe­nian do­tarła in­for­ma­cja o ter­mi­nie spo­tka­nia Mer­ricka z kró­lową, przy­stą­pili z ener­gią do ak­cji. To wy­da­wało się dzie­cin­nie pro­ste. Wy­star­czyło się zna­leźć w prze­bra­niu Czło­wieka-Sło­nia pod­czas spo­tka­nia z kró­lową! Prze­cież nikt w dro­dze nie bę­dzie zer­kał go­ściowi pod kap­tur. Fe­nia­nin wzro­stem zbli­żony do Mer­ricka, uda­jąc re­por­tera po­pu­lar­nej ga­zety, skon­tak­to­wał się z pa­cjen­tem Szpi­tala Lon­dyń­skiego pod po­zo­rem na­pi­sa­nia bio­gra­fii. Pod­czas kilku spo­tkań na­uczył się na­śla­do­wać spo­sób po­ru­sza­nia się i mó­wie­nia Czło­wieka-Sło­nia. O au­dien­cję u kró­lo­wej Ir­land­czyk nie wy­py­ty­wał. Zda­wał so­bie sprawę, że musi być utrzy­my­wana w ta­jem­nicy przed opi­nią pu­bliczną. Od­po­wied­niego dnia za­kradł się jed­nak do po­koju w su­te­re­nie i uśpił Mer­ricka. Nie było to trudne, po­nie­waż ów wła­śnie uciął so­bie po­obied­nią drzemkę. W swo­jej cha­rak­te­ry­stycz­nej, dzi­wacz­nej, acz­kol­wiek je­dy­nej wy­god­nej dla niego po­zie – na sie­dząco, z pod­cią­gnię­tymi no­gami i opartą na nich wielką głową. Jakby nie przej­mo­wał się cze­ka­jącą go au­dien­cją. Ir­land­czy­kowi wy­star­czyło więc za­pew­nić mu jesz­cze tward­szy i dłuż­szy sen, przy po­mocy gazy na­są­czo­nej środ­kiem usy­pia­ją­cym. Na­stęp­nie fe­nia­nin prze­brał się we frak, a na to na­rzu­cił wyj­ściowy uni­form Czło­wieka-Sło­nia. Śpią­cego za­sło­nił pa­ra­wa­nem na wy­pa­dek, gdyby do po­koju na­gle wszedł le­karz.

Oczy­wi­ście płaszcz i kap­tur le­żały zu­peł­nie ina­czej na Ir­land­czyku niż na nie­szczę­snym pa­cjen­cie ze Szpi­tala Lon­dyń­skiego. Roz­wią­za­nie tego pro­blemu było ge­nial­nie pro­ste. Fe­nia­nie skon­stru­owali ro­dzaj garbu z uprzężą, który za­ma­cho­wiec mógł ła­two przy­mo­co­wać so­bie do szyi. Wy­peł­nili go ma­te­ria­łem wy­bu­cho­wym. Za­ma­cho­wiec miał do­trzeć w uni­for­mie Czło­wieka-Sło­nia do sali au­dien­cyj­nej i tam zrzu­cić ła­du­nek. Ist­niała oczy­wi­ście groźba, że wtedy zo­stałby na­tych­miast obez­wład­niony przez świtę wład­czyni. Dla­tego mu­siał zde­to­no­wać swój ba­gaż chwilę wcze­śniej. Zde­spe­ro­wany Ir­land­czyk – żywa bomba, za­ma­cho­wiec sa­mo­bójca – chciał za­brać ze sobą Wik­to­rię do, jak po­wia­dano, lep­szego świata. Al­ter­na­tywą było umiesz­cze­nie ła­dunku w pre­zen­cie od Mer­ricka dla bry­tyj­skiej kró­lo­wej. Wszak Czło­wiek-Słoń zwykł da­wać do­stoj­nym roz­mów­com kar­to­nowe mo­dele. Wy­star­czyło taki pre­zent dla Wik­to­rii uzu­peł­nić w środku nie­wiel­kim ła­dun­kiem wy­bu­cho­wym, który nie zwięk­szyłby prze­sad­nie cię­żaru ca­ło­ści. Fe­nia­nie nie chcieli jed­nak ry­zy­ko­wać. Co się sta­nie, je­śli w Pa­łacu Buc­kin­gham nie po­zwolą prze­ka­zać pre­zentu w ręce wład­czyni, tylko gdzieś go odłożą? Ła­du­nek w gar­bie był znacz­nie pew­niej­szym roz­wią­za­niem.

Ir­land­czyk był go­towy, gdy do drzwi su­te­reny za­pu­kali le­ka­rze.

– Pan już prze­brany? – zdzi­wili się, wi­dząc w progu Czło­wieka-Sło­nia w płasz­czu i kap­tu­rze.

– Tak. Pod spodem mam frak – od­parł Ir­land­czyk, na­śla­du­jąc Mer­ricka, po czym pal­cami w gru­bych rę­ka­wi­cach roz­piął płaszcz i po­ka­zał nie­ska­zi­tel­nie wy­pra­so­wany strój. Le­ka­rze wy­glą­dali na usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych.

– I sam pan so­bie po­ra­dził? Nie­ustan­nie robi pan po­stępy, Jo­se­phie.

– Miło mi to sły­szeć.

Scho­dząc do po­wozu, Ir­land­czyk nie za­nie­dbał ni­czego. Uda­wał po­wol­nego i ostroż­nego, niby nie­zgrab­nego, z upo­rem sta­ra­ją­cego się po­ko­ny­wać strome schody o wła­snych si­łach. Mó­wił mało i nie­wy­raź­nie.

– Dziś pana wielki dzień – usły­szał, gdy wsia­dał do ele­ganc­kiej, choć po­zba­wio­nej em­ble­ma­tów kró­lew­skich, ka­rety. Stan­gret trza­snął bi­czem i ko­nie ru­szyły do Pa­łacu Buc­kin­gham. Przez lon­dyń­ską mgłę, przez wie­czorny deszcz, ze stu­kiem pod­ku­tych ko­pyt roz­bry­zgu­ją­cych ka­łuże na bru­ko­wa­nych uli­cach. To była długa go­dzinna droga.

Wy­da­wało się, że prze­jeż­dża­ją­cej ka­re­cie przy­gląda się co ja­kiś czas któ­ryś z prze­chod­niów. A to ktoś za nią pod­biegł, a to ktoś in­ten­syw­nie się przy­pa­try­wał, po czym wy­ko­ny­wał ja­kiś gwał­towny gest. Gdyby zaj­rzeć pod czapki i ka­pe­lu­sze tych prze­chod­niów, nie­je­den miałby rude włosy. Gdyby do nich za­ga­dać, nie­je­den mó­wiłby z ir­landz­kim ak­cen­tem. Ka­reta więk­szość czasu po­ru­szała się wzdłuż Ta­mizy. Tylko raz wy­krę­ciła w bramę bu­dynku spo­witą mgłą ni­czym ja­kieś ba­śniowe wrota do pie­kieł. Wy­je­chała po chwili, na­zbyt szybko, z dru­giego końca gma­chu i kie­ro­wała się w stronę kró­lew­skiego pa­łacu. Ko­nie da­lej roz­bry­zgi­wały ka­łuże i pło­szyły rzeczne szczury. Zaś fe­nia­nie nie­zmor­do­wa­nie śle­dzili trasę prze­jazdu. Gdy po­wóz prze­je­chał bo­gato zdo­bioną ma­sywną bramę Pa­łacu Buc­kin­gham, nie mo­gli już ob­ser­wo­wać dal­szych wy­da­rzeń, na­wet z po­mocą po­lo­wych lor­net. Fe­nia­nom to­wa­rzy­szą­cym ca­łej ak­cji po­zo­sta­wało już tylko cze­kać na od­głos wy­bu­chu i dźwięk szyb wy­la­tu­ją­cych z okien re­zy­den­cji – miały być do­wo­dem, że za­mach się udał. Mu­siał się udać. Nie tak jak po­przed­nio, gdy za­ma­chow­ców sto­ją­cych oko w oko z kró­lową za­wo­dziła broń lub nerwy.

Co ro­bili w tym cza­sie rzą­dowi agenci i po­li­cjanci? Nie rzu­cali się w oczy. Dys­kretna była na­wet dzi­waczna para taj­nia­ków, któ­rzy przy­glą­dali się nie Pa­ła­cowi Buc­kin­gham, lecz za­mglo­nej bra­mie, w jaką wje­chał po­wóz z Czło­wie­kiem-Sło­niem po dro­dze do kró­lew­skiej re­zy­den­cji.

– I co da­lej? – spy­tał ele­gancki je­go­mość z wą­sami fan­ta­zyj­nie za­krę­ca­ją­cymi się pod or­lim no­sem. Mó­wił po an­giel­sku z twar­dym, ob­cym ak­cen­tem. Po­woli i wy­raź­nie. Gdy otwie­rał usta, w jego szczęce bły­skało kilka zło­tych zę­bów.

– Jesz­cze chwila i się prze­ko­namy – od­parł jego roz­mówca, wy­chu­dzony i ni­ski. No­sił me­lo­nik, co w ze­sta­wie­niu z wy­so­kim ka­pe­lu­szem ob­co­kra­jowca czy­niło go jesz­cze niż­szym. Wy­glą­dali jak dwa ko­miny są­sied­nich, ale zu­peł­nie in­nych fa­bryk.

– Wie pan, in­spek­to­rze, że przy­je­cha­łem do Lon­dynu z po­wodu Kuby Roz­pru­wa­cza. Nie są­dzi­łem, że mój po­byt przy­bie­rze taki ob­rót – ode­zwał się znów wy­soki cu­dzo­zie­miec.

– Trudno być cze­go­kol­wiek pew­nym w dzi­siej­szych cza­sach – zbył go ni­ski lon­dyń­czyk. – Ży­cie za­ska­kuje nas na każ­dym kroku i sta­wia nowe wy­zwa­nia. Pę­dzi jak po­ciąg, aż cza­sem chcia­łoby się z niego wy­sko­czyć. Lecz służba nie drużba, nie­praw­daż?

Pa­trzyli wspól­nie w ka­mienną bramę w bu­dynku rzą­do­wym, w którą wje­chał po­wóz z Czło­wie­kiem-Sło­niem, po­tem za­dzi­wia­jąco szybko wy­ło­nił się po dru­giej stro­nie gma­chu. W isto­cie rze­czy były to dwie różne ka­rety. Ta, która wy­ru­szyła spod Szpi­tala Lon­dyń­skiego, za­trzy­mała się w bra­mie. Z dru­giej strony wy­ru­szył pod Pa­łac Buc­kin­gham inny, bliź­nia­czo po­dobny po­jazd.

– Pa­nie in­spek­to­rze, zi­den­ty­fi­ko­wa­li­śmy po dro­dze kilku fe­nian śle­dzą­cych prze­jazd. W tym Ir­land­czyka pod Pa­ła­cem Buc­kin­gham. Za­pewne to człon­ko­wie tej sa­mej szajki. Trwa po­ścig – służ­bi­ście za­mel­do­wał męż­czyź­nie w me­lo­niku młody czło­wiek.

– A co z za­ma­chow­cem? – rzu­cił pod no­sem ob­co­kra­jo­wiec.

Gdy in­spek­tor po­wtó­rzył jego py­ta­nie, służ­bi­sta od­parł bar­dzo la­ko­nicz­nie:

– Trwają ne­go­cja­cje.

Fe­nia­nin w po­wo­zie zdarł z głowy kap­tur Czło­wieka-Sło­nia i czuj­nie ro­zej­rzał się przez szyby. Stał na roz­le­głym dzie­dzińcu, oto­czony ścia­nami bu­dynku wy­glą­da­ją­cego jak opusz­czone wię­zie­nie. Stan­gret dawno ze­sko­czył z ko­zła i uciekł. To wtedy Ir­land­czyk do­my­ślił się, że coś jest nie tak.

„Je­śli nie za­biorę ze sobą kró­lo­wej, to przy­naj­mniej uka­tru­pię paru z was, dra­nie” – po­my­ślał i mści­wie za­gryzł usta. Jed­nak wo­kół nie po­ja­wiali się żadni chętni, by zgi­nąć. Było pu­sto i ci­cho, jakby miej­sce wy­marło. Tylko ko­nie drep­tały nie­cier­pli­wie i drżały, jak gdyby wy­czu­wały wi­szące w po­wie­trzu na­pię­cie. Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach Ir­land­czyk otwo­rzył znie­nacka drzwi po­wozu i le­d­wie do­tknąw­szy sto­pami ziemi, wsko­czył na ko­zła. Za­ciął ko­nie ba­tem i ru­szył przed sie­bie. Był go­tów po­pę­dzić byle gdzie, byle szyb­ciej. Gdzie oczy po­niosą. Na­wet pro­sto w tłum lon­dyń­czy­ków, byle za­bić sie­bie i in­nych w sercu mia­sta, na oczach bry­tyj­skich władz. Lecz wszyst­kie bramy dzie­dzińca były za­mknięte.

Za­ma­cho­wiec mógł za­bić tylko sie­bie i ko­nie. Taj­niacy do­kład­nie to za­pla­no­wali.

– Wszy­scy dziś tak pę­dzą, a ja uwa­żam, że w po­wie­dze­niu „spiesz się po­woli” jest dużo ra­cji – ode­zwał się in­spek­tor do swego go­ścia o zło­tych zę­bach. – Cier­pli­wość po­płaca.

Po go­dzi­nie fe­nia­nin się pod­dał. Ne­go­cja­cje pro­wa­dził in­spek­tor Sco­tland Yardu czu­wa­jący za jed­nym z okien. Ka­zał Ir­land­czy­kowi zdjąć uprząż z bombą i po­zo­sta­wić koło po­wozu, a na­stęp­nie odejść dzie­sięć kro­ków da­lej i po­ło­żyć się na brzu­chu na bruku. Zre­zy­gno­wany za­ma­cho­wiec po­słu­chał. „Mia­łem być bo­ha­te­rem, a zo­sta­łem ni­kim” – łkał bez­sil­nie. Łu­dził się, że kiedy wy­pusz­czą go z wię­zie­nia albo kiedy wróci ze zsyłki, ze­mści się. Za­ata­kuje jesz­cze raz, tym ra­zem sku­tecz­nie. Ta­kie złu­dze­nia po­zwa­lają prze­żyć dłu­gie lata wy­roku i nie osza­leć.

W tym sa­mym cza­sie Jo­seph Mer­rick jak gdyby ni­gdy nic obu­dził się w swoim szpi­tal­nym miesz­ka­niu. Nie był roz­ża­lony, bo nic nie wie­dział o pla­no­wa­nej au­dien­cji u kró­lo­wej tego dnia. Od po­czątku do końca była to mi­sty­fi­ka­cja bry­tyj­skich służb, by wy­ła­pać fe­nian, a ci chwy­cili ten ha­czyk. O ope­ra­cji nie zo­stała po­in­for­mo­wana na­wet sama wład­czyni. Wciąż była zmę­czona po dłu­go­trwa­łych ob­cho­dach Zło­tego Ju­bi­le­uszu, czyli pięć­dzie­się­cio­le­cia swo­ich rzą­dów. I wciąż nie mo­gła po­go­dzić się z sa­mot­no­ścią. Dawno temu zmarł jej uko­chany mąż, a kilka lat temu od­szedł z tego świata od­dany szkocki ko­niu­szy Brown. Tak bli­ski sercu im­pe­ra­to­ro­wej, że nie­któ­rzy po­dej­rze­wali na­wet ich oboje o wzię­cie po­ta­jem­nego ślubu.

– Gra­tu­luję Sco­tland Yar­dowi uda­nej ak­cji! – Je­go­mość z fan­ta­zyj­nie za­krę­co­nymi wą­sami uści­snął dłoń in­spek­to­rowi w me­lo­niku.

– A ja dzię­kuję za sy­gnał od pana. – An­glik ukło­nił się. – Dzię­kuję, ko­lego z Prus... a wła­ści­wie z Nie­miec... że pan go nie zlek­ce­wa­żył.

– Jak pan wie, chcia­łem przyj­rzeć się pracy lon­dyń­skiej po­li­cji w spra­wie mor­dercy z Whi­te­cha­pel, gdy pe­wien re­por­ter, też cu­dzo­zie­miec, opo­wie­dział mi żar­tem o tym po­my­śle na za­mach. Ot, usły­szał to gdzieś i zlek­ce­wa­żył, bio­rąc za ab­sur­dalne mrzonki – od­parł Nie­miec. – Ja nie zaj­mo­wa­łem się ni­gdy ra­dy­ka­łami, re­wo­lu­cjo­ni­stami, lecz co nieco sły­sza­łem o pol­skich, ro­syj­skich czy wło­skich za­ma­chow­cach. Poza tym mam wpo­jony sza­cu­nek do wła­dzy i po­rządku. Dla­tego po­sta­no­wi­łem dać znać Sco­tland Yar­dowi, cho­ciaż oba­wia­łem się, prawdę mó­wiąc, że na­rażę się tylko na śmiesz­ność.

– Nie­po­trzeb­nie – prze­rwał mu in­spek­tor. – Szek­spir mó­wił, że wię­cej jest rze­czy na ziemi i w nie­bie, niż się śniło na­szym fi­lo­zo­fom. Nie można lek­ce­wa­żyć żad­nej prze­słanki. I nie lek­ce­wa­żymy. To na­sza re­cepta na suk­ces.

– Więc pew­nie i Kubę Roz­pru­wa­cza pań­stwo zła­pie­cie? Już bez mo­jej po­mocy?

– Bez wąt­pie­nia – za­pew­nił in­spek­tor z uśmie­chem.

„Gówno prawda” – po­my­ślał Nie­miec. „Nie udało się wam i ni­gdy nie uda. Szu­ka­cie ob­cego, mon­strum, cu­dzo­ziemca. Nie do­pusz­cza­cie my­śli, że to je­den z was. A po­twór czai się w każ­dym”.

Mi­jały lata, a ta myśl go nie opusz­czała. Nie po­ma­gały za­szczyty, or­dery, pie­nią­dze. Ro­sła liczba zbrodni, z któ­rymi miał do czy­nie­nia, a pro­por­cjo­nal­nie do nich spa­dała wiara w lu­dzi. Miał jed­nak na to le­kar­stwo. Wie­rzył w na­ukę. Gdyby miał się wy­spo­wia­dać, to po­wie­działby, że ufał w roz­wój tech­niki, który po­zwoli kie­dyś zbu­do­wać nowe, lep­sze spo­łe­czeń­stwo – bez nie­spra­wie­dli­wo­ści i bez zbrodni. Bez plag, któ­rych ludz­kość do­świad­czała od wie­ków. Tyle że w jego świe­cie nie było miej­sca na kon­fe­sjo­nał.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Ełk