Lustro Marii - Adam Węgłowski - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Lustro Marii ebook i audiobook

Adam Węgłowski

1,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Takiej Marii Skłodowskiej nie znaliście. Przyszła noblistka dorasta w czasach, gdy wielu naukowców wierzy jeszcze w hipnozę i spirytyzm. Ona sama też zostanie wystawiona na próbę.

Genialna dziewczyna chciałaby pokonać czas i zajrzeć w przeszłość, by spełnić swoje największe marzenie: znów zobaczyć matkę. To wplącze szesnastoletnią Marię w mroczną aferę związaną z tajemniczym wynalazcą badającym lustra... A wszystko to w pełnej kontrastów Warszawie z czasów "Lalki", gdzie widać obok siebie piękno i niesprawiedliwość, bogactwo i nędzę, carskie wojska i polskich patriotów, obłąkanych ezoteryków i zrewoltowanych studentów, bandytów i pięknoduchów.

Kiedy dorośnie, Skłodowska wprowadzi świat w nowoczesność. Kończąc gimnazjum, w 1883 roku, znalazłaby wspólny język z dzisiejszymi nastolatkami: zamknięta w sobie, nienawidząca szkolnego terroru, zmęczona oczekiwaniami rodziny, żyjąca pod ciągłą presją. Przecież jest genialna, więc zawsze powinna być najlepsza, pierwsza, wyjątkowa! Fotograficzna pamięć przydaje się w nauce, jednak szczęścia nie daje. Nie pomaga przezwyciężyć żałoby, zwalczyć kompleksy, znów wierzyć, szczerze kochać.

Genialne zdolności nie zapewnią Marii nawet studiów, ponieważ w tych czasach uniwersytety w Imperium Rosyjskim są przeznaczone tylko dla mężczyzn. Czasem Maria podłożyłaby pod ten świat bombę albo rozbiłaby go jak lustro...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 3 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Róża Cieślińska-Dziekiewicz

Oceny
1,0 (2 oceny)
0
0
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaAdam Pod­lew­ski
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Adam Wę­głow­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-814-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Pro­mie­nio­wa­nie ra­dio­ak­tywne. Czym było? Skąd się brało? No­bli­ści Ma­ria i Piotr tro­chę już po­znali ten fe­no­men. Piotr na wła­snej skó­rze zba­dał dzia­ła­nie radu, który od­kryli. Ce­lowo się nim opa­rzył, a po­tem ob­ser­wo­wał ranę i pro­ces go­je­nia. To na­tchnęło ba­da­czy do za­sto­so­wa­nia radu w le­cze­niu cho­rób skór­nych i walce z no­wo­two­rami. Tak ro­dziła się cu­rie­te­ra­pia, ra­dio­te­ra­pia.

Było w tym coś z ma­gii, z daw­nej wiary w cuda do­ko­ny­wane przez al­che­mi­ków. Dzien­ni­ka­rze roz­pi­sy­wali się, że rad le­czyć bę­dzie guzy, cho­roby krwi, ner­wice, efekty sta­rze­nia. Z mał­żeń­stwa na­ukow­ców-no­bli­stów zro­bili parę cu­do­twór­ców. Ko­lej­nych po Roe­ntge­nie, który dzięki pro­mie­niom X zaj­rzał w głąb ludz­kiego ciała i też do­stał No­bla, dwa lata wcze­śniej. Rad pań­stwa Cu­rie na­zwano „me­ta­lem mał­żeń­skim”. Dla „Ra­do­wej Ma­donny”, Ma­rii, był cen­niej­szy niż otrzy­mana na­groda. Ta ow­szem, dała pie­nią­dze i pre­stiż pa­rze, ży­ją­cej i pra­cu­ją­cej do­tąd skrom­nie, we wręcz sier­mięż­nych wa­run­kach. Jed­nak sam no­blow­ski me­dal trak­to­wała Ma­ria bar­dziej jak za­bawkę niż re­li­kwię. Za to kiedy z dziećmi oglą­dała świe­cące w ciem­no­ści związki radu, ta nie­mal ba­śniowa nie­bie­ska po­świata z pro­bó­wek przy­po­mi­nała, jak wiele jesz­cze za­ga­dek może kryć świat. W gło­wach Pio­tra i Ma­rii wciąż pul­so­wała myśl: ile in­nych pro­mie­nio­wań i od­dzia­ły­wań po­zo­staje nie­po­zna­nych? Co za cel! Po­dobno szczę­śliwy jest ten czło­wiek, który ma wiel­kie aspi­ra­cje...

Był rok 1905, gdy Piotr i Ma­ria za­częli po­ja­wiać się na se­an­sach spi­ry­ty­stycz­nych Eu­sa­pii Pa­la­dino – nie­wy­kształ­co­nej wło­skiej chłopki. Spi­ry­tystka miała smutną twarz, na któ­rej od­ci­snęły piętno bieda, prze­moc, sa­mot­ność i po­ważny wy­pa­dek z dzie­ciń­stwa, gdy pra­co­wała w cyrku. Pod­czas tych nie­sa­mo­wi­tych se­an­sów Pio­tra za­chwy­cały po­ru­sza­jące się na­czy­nia, uno­szące się stoły, świe­cące zjawy oraz flu­idy, które jak macki wy­do­by­wały się z rąk Włoszki. Pi­sał, że to nowe wy­zwa­nie dla na­uki: nie­po­znane jesz­cze stany fi­zyczne i psy­chiczne. Czy ener­gia spi­ry­tystki miała coś wspól­nego z ener­gią radu? Czy ist­niał ja­kiś wspólny mia­now­nik?

Ma­rii to nie po­cią­gało. Po pierw­sze miała wąt­pli­wo­ści. Gdy swoją spra­co­waną, po­draż­nioną che­mi­ka­liami dło­nią na­gle za­pa­liła świa­tło pod­czas se­ansu, Eu­sa­pia za­cho­wy­wała się jak kłam­czu­cha przy­ła­pana na oszu­stwie. Po dru­gie Ma­ria czuła się wy­czer­pana. Dziecko, praca, dom – mimo licz­nych obo­wiąz­ków ni­gdy nie pro­siła o ta­ryfę ulgową. Tym­cza­sem w sierp­niu 1903 roku po­ro­niła drugą ciążę. W grud­niu 1903 ode­brała No­bla. Rok póź­niej uro­dziła drugą córkę.

Tro­chę ode­tchnęła, gdy przy­je­chała sio­stra z ro­dziną. Wspól­nie obej­rzeli za­chód słońca nad wspa­nia­łym śre­dnio­wiecz­nym opac­twem na wy­spie Mont Sa­int-Mi­chel. Ob­ca­ło­wy­wali za­chwy­cone dzieci. Lecz sen z po­wiek spę­dzały jej cho­roby ma­łej Ireny. I myśl o edu­ka­cji ośmio­latki. Ma­ria z wła­snego do­świad­cze­nia pa­mię­tała, że wie­lo­go­dzinne ślę­cze­nie w słabo urzą­dzo­nych kla­sach, bez ru­chu i po­wie­trza, dzia­łało fa­tal­nie na dzieci. „Cza­sem mi się zdaje, że le­piej dzieci po­to­pić, ani­żeli uczyć je w obec­nych szko­łach” – ubo­le­wała. Matka i dziecko: to było nie­sa­mo­wite, nie­zde­fi­nio­wane do końca przez na­ukę po­łą­cze­nie. Czy ta ener­gia mat­czy­nej mi­ło­ści mo­gła mieć coś wspól­nego z ener­gią radu i z ener­gią uwal­nianą pod­czas spi­ry­ty­stycz­nych se­an­sów? Ko­lejna za­gadka.

I wtedy przy­szedł cios. Zmę­czony, na­rze­ka­jący na bóle krzyża Piotr, w desz­czowy kwiet­niowy dzień 1906 roku przez nie­uwagę wpadł pod koła do­rożki. Oto ko­lejna tra­ge­dia w ży­ciu Ma­rii. W dzie­ciń­stwie przed­wcze­śnie stra­ciła matkę i naj­star­szą sio­strę, jako do­ro­sła po­ro­niła dziecko, a te­raz przed­wcze­śnie po­że­gnała się z mę­żem.

Du­chy bli­skich zmar­łych – czy ist­niały w rze­czy­wi­sto­ści, czy tylko w gło­wie – przy­cią­gały Ma­rię do spi­ry­ty­zmu. Miał w tym udział Ju­lian Ocho­ro­wicz. Zna­jomy ba­dacz, który za­czął zgłę­biać pa­rap­sy­cho­lo­gię, gdy po­czuł, że na­uka nie daje mu od­po­wie­dzi na wszyst­kie drę­czące py­ta­nia. Mó­wią, że to on oca­lił wieżę Eif­fla przed roz­biórką: zna­lazł bo­wiem dla niej prak­tyczne za­sto­so­wa­nie – mię­dzy in­nymi dzięki niemu pa­ry­ska „że­la­zna dama” za­częła słu­żyć jako wielka an­tena, gdy za­in­sta­lo­wano na niej eks­pe­ry­men­talny bez­prze­wo­dowy te­le­graf. To rów­nież Ocho­ro­wicz ba­dał Eu­sa­pię Pa­la­dino, a po­tem wpro­wa­dził na sa­lony inne me­dium: Sta­ni­sławę Tom­czyk. Kilka lat po śmierci Pio­tra Cu­rie na pa­ry­skie se­anse tej nie­sa­mo­wi­tej ko­biety o eks­cen­trycz­nej fry­zu­rze przy­cho­dziła też owdo­wiała Ma­ria.

Czy za­uwa­żyła cie­niut­kie je­dwabne nitki, przy po­mocy któ­rych szar­la­tanka uno­siła w po­wie­trze no­życzki? A może sil­niej­sza była wiara, że da się po­łą­czyć z bli­skimi zmar­łymi? Nie przez re­li­gię: Ma­ria od lat uwa­żała, że to na­uka i po­zna­nie sił rzą­dzą­cych świa­tem mogą przy­nieść ulgę cier­pią­cym. Wy­cho­dziła z za­ło­że­nia, że ni­czego w ży­ciu nie na­leży się bać, trzeba to tylko zro­zu­mieć.

Nie za­wsze do­strze­gała przy tym nie­bez­pie­czeń­stwa. Czy umiała spoj­rzeć w lu­stro i to przy­znać? Za­ko­chana w ra­dzie, swoim na­uko­wym dziecku, długo od­rzu­cała myśl, że może być dla lu­dzi śmier­tel­nie groźny. Tym­cza­sem to był fakt, nie szar­la­ta­ne­ria. Po­winna była zro­zu­mieć wcze­śniej skalę za­gro­że­nia – zwłasz­cza gdy związki radu tra­fiły na­wet do cze­ko­lady i ubra­nek dla dzieci. Miała prze­cież tak kry­tyczny, ge­nialny umysł. Im­po­no­wała nim jesz­cze jako panna Skło­dow­ska. Pa­la­dino i Tom­czyk nie pierw­sze wy­sta­wiły ją na próbę. A jed­nak cza­sem Ma­ria do­zna­wała za­ćmie­nia. Jak w tran­sie, który trudno prze­rwać...

*

Gdy była na­sto­latką, War­szawę roz­grzały kon­tro­wer­syjne kil­ku­ty­go­dniowe po­kazy nie­ja­kiego mi­strza Do­nato. Na­wet taki czło­wiek na­uki jak Wła­dy­sław Skło­dow­ski, oj­ciec Ma­rii, nie mógł przejść obo­jęt­nie obok tego fe­no­menu. Mu­siały o tych fra­pu­ją­cych spek­ta­klach wie­dzieć także jego na­sto­let­nie dzieci – grun­tow­nie edu­ko­wane przez am­bit­nego i wszech­stron­nie uta­len­to­wa­nego ro­dzica. Skoń­czył stu­dia z fi­zyki i ma­te­ma­tyki, in­te­re­so­wał się bio­lo­gią, znał kilka ję­zy­ków, za­ra­biał jako na­uczy­ciel i tłu­macz. „An­tał”, jak prze­zy­wali go ucznio­wie z po­wodu kor­pu­lent­nej po­stury, po­woli ma­rzył już o eme­ry­tu­rze, jed­nak wciąż miał przed sobą naj­waż­niej­szą mi­sję: za­pew­nić dzie­ciom jak naj­lep­szy ży­ciowy start. Owdo­wiały i bli­ski ban­kruc­twa, nie mógł dać im ta­kiego ży­cia, ja­kie obie­cy­wał przed­wcze­śnie zmar­łej żo­nie. Dbał jed­nak o to, by jego syn i córki miały sze­ro­kie ho­ry­zonty – na miarę epoki pary, elek­trycz­no­ści i spi­ry­ty­zmu, w któ­rej się uro­dziły.

Mistrz Do­nato – a wła­ści­wie Al­fred d’Hont, ro­dem z Bel­gii – pre­zen­to­wał w War­sza­wie cały sze­reg zja­wisk hip­no­tycz­nych, jak je na­zy­wano. Wzbu­dzał nimi sen­sa­cję i go­rące dys­ku­sje w sa­lo­nach, przy ka­wiar­nia­nych sto­li­kach i na ła­mach prasy. Lu­dzie tło­czyli się na se­anse Do­nato ni­czym na wy­stępy fran­cu­skiej gwiazdy sce­nicz­nej Sary Bern­hardt, gdy na­pie­ra­jący na nią przed te­atrem tłum mu­siano roz­pra­szać pa­ro­wymi si­kaw­kami. Albo ni­czym przed sa­lo­nem sztuki Ungra, w któ­rym wy­sta­wiono ob­raz roz­ne­gli­żo­wa­nej kur­ty­zany, bę­dący ilu­stra­cją skan­da­li­zu­ją­cej po­wie­ści „Nana” Emila Zoli. Róż­nica była taka, że rzut oka na na­ma­lo­waną ob­na­żoną kró­lową nocy kosz­to­wał 30 ko­pie­jek, bi­let na wy­stęp gwiazdy te­atru – aż 15 ru­bli, na­to­miast za mi­strza Do­nato pła­ciło się nie tylko pie­niędzmi, lecz także wła­snym po­czu­ciem zdro­wego roz­sądku. To nie był po­kaz ja­sno­wi­dze­nia ani wró­że­nia z dłoni. To wy­glą­dało na coś znacz­nie bar­dziej za­sta­na­wia­ją­cego i nie­po­ko­ją­cego.

Sprzy­jała temu at­mos­fera spek­ta­klu. W sali pa­no­wał pół­mrok, scenę za­sła­niała kur­tyna z atłasu, sie­dzący w za­mszo­wych fo­te­lach wi­dzo­wie wy­mie­niali uwagi je­dy­nie szep­tem. Gdy za­słona się roz­su­nęła, uka­zały się za nią pło­myki świec. Za­pa­dła gro­bowa ci­sza, którą prze­rwało do­piero po­ja­wie­nie się mi­strza Do­nato. Nie­wy­soki, nieco przy­li­zany, z ele­ganc­kim wą­si­kiem, w cia­sno opię­tym fraku ujaw­nia­ją­cym nie­wielki brzu­szek. Przy­wi­taw­szy się la­ko­nicz­nie z wi­dow­nią, wpro­wa­dził na scenę pannę Lu­cyllę – obiekt swo­ich eks­pe­ry­men­tów.

Była to dwu­dzie­sto­kil­ku­latka, którą – jak po­wia­dano – przy­wiózł z Pa­ryża. Ja­sno­włosa, śred­niego wzro­stu, wy­glą­dała na zdrową, silną fi­zycz­nie i psy­chicz­nie. Wy­star­czyło jed­nak, że Do­nato wpa­try­wał się w nią nie­całą mi­nutę, a za­pa­dła w ro­dzaj głę­bo­kiego snu. W tym sta­nie wy­glą­dała jak kom­plet­nie znie­czu­lona. Nie re­ago­wała na po­sztur­chi­wa­nie i szczy­pa­nie. Na pu­blice po­cząt­kowo nie zro­biło to wra­że­nia. Jed­nak kiedy na­wet prze­kłu­cie ra­mie­nia na wy­lot wielką szpilką nie spo­wo­do­wało żad­nej re­ak­cji Lu­cylli, przez pu­blicz­ność prze­szedł szmer grozy.

Dziwna rzecz: za­hip­no­ty­zo­wana ko­bieta po­tra­fiła za­re­je­stro­wać coś tak dys­kret­nego jak szept mi­strza, a jed­no­cze­śnie na wszel­kie bodźce od­porny po­zo­sta­wał jej wzrok. Nie za­mru­gała na­wet, gdy tuż przed jej rzę­sami za­pa­lono za­pałkę. A jej głos? Za­czy­nała i koń­czyła śpie­wać na je­den gest Do­nato.

Wy­da­wała się cał­ko­wi­cie pod­dana woli mi­strza. Po­sa­dzona na krze­śle, nie była w sta­nie się pod­nieść. Gdy uklę­kła, nie da­wała rady wstać. Lecz to oka­zał się tylko wstęp do szo­ku­ją­cych eks­pe­ry­men­tów z tę­że­niem jej mię­śni. Po kilku ru­chach rąk hip­no­ty­zera nad jej cia­łem panna Lu­cylla za­mie­niła się w twardą, nie­czułą bryłę. Ręce i nogi miała sztywne, pię­ści za­ci­śnięte, oczy kur­czowo za­mknięte. Od­dy­chała przy tym tak płytko, że nie­mal nie­zau­wa­żal­nie. W tym sta­nie po­ło­żono ją na krze­słach w kar­ko­łom­nej po­zy­cji – głowa ko­biety opie­rała się na jed­nym, a nogi spo­czy­wały na dru­gim. Do­nato mógł na nich usiąść, i nic.

„To wszystko usta­wione” – mru­czeli nie­któ­rzy wi­dzo­wie. Mistrz Do­nato był świa­dom ta­kich re­ak­cji. Dla­tego wy­brał z pu­blicz­no­ści chęt­nych, go­to­wych na wła­snej skó­rze od­czuć jego moc. I zgła­szali się, głów­nie męż­czyźni, zwy­kle silne i zdrowe chłopy. Nie jed­nego, lecz całą ich grupę Do­nato za­hip­no­ty­zo­wał w ten spo­sób, że wpa­try­wali się w mi­strza i po­wta­rzali za nim wszystko, co ro­bił. Ska­kali, zdej­mo­wali ka­mi­zelki, śmiali się, marsz­czyli czoło, smu­cili się, śpie­wali. Po­wta­rzali za nim słowa w nie­zna­nym dla nich ję­zyku, imi­tu­jąc do­kład­nie ton mi­strza. Do­nato spra­wił, że nie tylko nie pa­mię­tali wła­snych imion, ale zu­peł­nie tra­cili po­czu­cie toż­sa­mo­ści. Pew­nemu ofi­ce­rowi hip­no­ty­zer wmó­wił, że jest panną Le­on­tyną. Za­hip­no­ty­zo­wany za­czął wtedy cho­dzić po sce­nie, na­śla­du­jąc ko­biece ru­chy. Na głowę wło­żył dam­ski ka­pe­lusz, po­tem z upodo­ba­niem prze­glą­dał się w lu­strze. Ana­lo­gicz­nie pe­wien młody czło­wiek po­ko­chał su­ro­wego ziem­niaka: za­ja­dał się nim pod wpły­wem hip­no­ty­zera, bo ów wmó­wił mu, że ma w ręku świeżą mo­relę.

Prasa była po­dzie­lona w oce­nie wy­stę­pów mi­strza Do­nato. Jedni pi­sali, że „wie­dza przy­ro­do­znaw­cza po­winna go ce­nić jako czło­wieka do­star­cza­ją­cego jej nad­zwy­czaj ob­fi­tego ma­te­riału do waż­nych i zu­peł­nie no­wych spo­strze­żeń”. Wśród na­ukow­ców trwał spór: czy fak­tycz­nie ma ja­kieś szcze­gólne umie­jęt­no­ści, czy też to obiekty jego eks­pe­ry­men­tów miały spe­cjalne pre­dys­po­zy­cje? Może jego me­tody dzia­łają tylko na hi­ste­ry­ków, neu­ro­ty­ków? Jesz­cze inni uwa­żali hip­no­ty­zera za bla­giera i po­są­dzali go, że przed­sta­wie­nia są wy­re­ży­se­ro­wane, lu­dzie pod­sta­wieni, a wszel­kie „cuda” na sce­nie sy­mu­lo­wane.

Po­pu­larny wśród war­sza­wian Bo­le­sław Prus szy­dził w pra­so­wych fe­lie­to­nach, że Do­nato „ma żywe czarne oczy, czarne włosy, bu­zię jak krew z mle­kiem, by­stre spoj­rze­nie i obie­cu­jące wą­siki. Z tego po­wodu wiele peł­no­let­nich dam chęt­nie pod­da­łoby się jego mi­stycz­nym dzia­ła­niom, ale – in­co­gnito”. Fe­lie­to­ni­sta za­zna­czał, że do­póki hip­no­ty­zer ma­ni­pu­lo­wał wy­łącz­nie panną Lu­cyllą, uwa­żano go za szar­la­tana, a ją za wy­gim­na­sty­ko­waną hi­ste­ryczkę. Jed­nak eks­pe­ry­menty na miesz­kań­cach War­szawy zmie­niały sprawę: Prus z iro­nią wy­ra­ził na­dzieję, że mistrz Do­nato „zmusi na­szą ary­sto­kra­cję do tego, ażeby nie roz­ma­wiała mię­dzy sobą ani po fran­cu­sku, ani po an­giel­sku, ani po ży­dow­sku, ale – po pol­sku”. Jak też wy­per­swa­duje owej ary­sto­kra­cji, „że nie składa się ona ani z pół­krwi Fran­cu­zów, ani z pół­krwi An­gli­ków, ale z ro­do­wi­tych Po­la­ków”.

Przy­ja­ciel Prusa Ju­lian Ocho­ro­wicz – wów­czas obie­cu­jący młody na­uko­wiec – nie był tak sar­ka­styczny. A wie­dział prze­cież, jak wiele w świe­cie szal­bier­stwa, na­iw­no­ści, pod­stępu i złu­dzeń, skoro nie­dawno na­pi­sał książkę „Mi­łość, zbrod­nia, wiara i mo­ral­ność. Kilka stu­diów z psy­cho­lo­gii kry­mi­nal­nej”. Wy­kształ­cony na wy­dzia­łach fi­lo­zo­ficz­nym i fi­zyko-ma­te­ma­tycz­nym, Ocho­ro­wicz pi­sał prace psy­cho­lo­giczne o ba­da­niu du­szy i świa­do­mo­ści, w któ­rych za­ha­czał o hip­nozę i prze­ka­zy­wa­nie my­śli na od­le­głość. Nie wy­śmie­wał więc Do­nato. Tak jak nie lu­bił, gdy wy­śmie­wano jego ar­ty­kuł „O moż­li­wo­ściach prze­sy­ła­nia ob­ra­zów optycz­nych na do­wolną od­le­głość” i pod­ję­cie prac nad pro­to­ty­pem te­le­fo­tonu. Urzą­dze­nia, w któ­rym prze­ka­zy­wany ob­raz wy­świe­tlałby się na ekra­nie zło­żo­nym z roz­bły­sku­ją­cych lub ga­sną­cych ża­ró­wek. Wy­na­lazca Ocho­ro­wicz nie od­niósł jed­nak ta­kiego suk­cesu jak hip­no­ty­zer Do­nato. Ani w War­sza­wie, ani we Lwo­wie, ani w Pa­ryżu. Zna­lazł się na roz­drożu: zgłę­biać taj­niki „zja­wisk hip­no­tycz­nych” czy po­świę­cić się wy­na­laz­kom. Po­kazy Do­nato skło­niły go do wi­zyty w War­sza­wie i po­now­nego za­ję­cia się hip­no­ty­zmem.

Nie bra­kło ba­da­czy wielce za­nie­po­ko­jo­nych umie­jęt­no­ściami Do­nato. Wska­zy­wali, że osoby wpro­wa­dzone przez hip­no­ty­zera w trans mogą zo­stać wy­ko­rzy­stane, po­peł­niać prze­stęp­stwa, pod­pi­sy­wać fał­szywe zo­bo­wią­za­nia. „Hip­noza wy­daje się mieć więk­szą moc niż opium i al­ko­hol. Lecz czy jest bez­pieczna?” – za­sta­na­wiał się młody po­eta Ar­tur. „A gdyby tak pod­da­wać hip­no­zie dzieci, by stały się ule­glej­sze, bar­dziej po­datne na na­uczy­ciel­skie per­swa­zje?” – po­my­ślał oglą­da­jący mi­strza Do­nato pan Kon­stan­tin, tajny radca władz car­skich w War­sza­wie. „Hip­noza to tylko ko­lejna od­słona ma­gii, o któ­rej czy­tamy od wie­ków, wbrew za­ka­zom Ko­ścioła. Ma­gii, która po­trafi dać nam wła­dzę nie tylko nad po­je­dyn­czymi ludźmi, lecz ca­łymi ma­sami” – mam­ro­tał były za­kon­nik, brat Je­rzy.

Lecz młoda Ma­ria Skło­dow­ska, naj­młod­sza córka Wła­dy­sława, po­tra­fiła od dzie­ciń­stwa wy­glą­dać na za­hip­no­ty­zo­waną i bez in­ter­wen­cji pana Do­nato. Jak? Wy­glą­dała na za­hip­no­ty­zo­waną nad książ­kami, które po­chła­niała tak na­mięt­nie i za­pa­mię­tale, że tra­ciła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Czy to było nor­malne? Nie­zwy­kłe – na pewno. Jed­nak rze­czy­wi­stość bo­le­śnie się od­gry­zała. Zbu­do­wany z ksią­żek świat dziecka ru­nął z hu­kiem tak do­no­śnym, jak aplauz, któ­rym koń­czyły się se­anse mi­strza Do­nato.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki