Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
Takiej Marii Skłodowskiej nie znaliście. Przyszła noblistka dorasta w czasach, gdy wielu naukowców wierzy jeszcze w hipnozę i spirytyzm. Ona sama też zostanie wystawiona na próbę.
Genialna dziewczyna chciałaby pokonać czas i zajrzeć w przeszłość, by spełnić swoje największe marzenie: znów zobaczyć matkę. To wplącze szesnastoletnią Marię w mroczną aferę związaną z tajemniczym wynalazcą badającym lustra... A wszystko to w pełnej kontrastów Warszawie z czasów "Lalki", gdzie widać obok siebie piękno i niesprawiedliwość, bogactwo i nędzę, carskie wojska i polskich patriotów, obłąkanych ezoteryków i zrewoltowanych studentów, bandytów i pięknoduchów.
Kiedy dorośnie, Skłodowska wprowadzi świat w nowoczesność. Kończąc gimnazjum, w 1883 roku, znalazłaby wspólny język z dzisiejszymi nastolatkami: zamknięta w sobie, nienawidząca szkolnego terroru, zmęczona oczekiwaniami rodziny, żyjąca pod ciągłą presją. Przecież jest genialna, więc zawsze powinna być najlepsza, pierwsza, wyjątkowa! Fotograficzna pamięć przydaje się w nauce, jednak szczęścia nie daje. Nie pomaga przezwyciężyć żałoby, zwalczyć kompleksy, znów wierzyć, szczerze kochać.
Genialne zdolności nie zapewnią Marii nawet studiów, ponieważ w tych czasach uniwersytety w Imperium Rosyjskim są przeznaczone tylko dla mężczyzn. Czasem Maria podłożyłaby pod ten świat bombę albo rozbiłaby go jak lustro...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Promieniowanie radioaktywne. Czym było? Skąd się brało? Nobliści Maria i Piotr trochę już poznali ten fenomen. Piotr na własnej skórze zbadał działanie radu, który odkryli. Celowo się nim oparzył, a potem obserwował ranę i proces gojenia. To natchnęło badaczy do zastosowania radu w leczeniu chorób skórnych i walce z nowotworami. Tak rodziła się curieterapia, radioterapia.
Było w tym coś z magii, z dawnej wiary w cuda dokonywane przez alchemików. Dziennikarze rozpisywali się, że rad leczyć będzie guzy, choroby krwi, nerwice, efekty starzenia. Z małżeństwa naukowców-noblistów zrobili parę cudotwórców. Kolejnych po Roentgenie, który dzięki promieniom X zajrzał w głąb ludzkiego ciała i też dostał Nobla, dwa lata wcześniej. Rad państwa Curie nazwano „metalem małżeńskim”. Dla „Radowej Madonny”, Marii, był cenniejszy niż otrzymana nagroda. Ta owszem, dała pieniądze i prestiż parze, żyjącej i pracującej dotąd skromnie, we wręcz siermiężnych warunkach. Jednak sam noblowski medal traktowała Maria bardziej jak zabawkę niż relikwię. Za to kiedy z dziećmi oglądała świecące w ciemności związki radu, ta niemal baśniowa niebieska poświata z probówek przypominała, jak wiele jeszcze zagadek może kryć świat. W głowach Piotra i Marii wciąż pulsowała myśl: ile innych promieniowań i oddziaływań pozostaje niepoznanych? Co za cel! Podobno szczęśliwy jest ten człowiek, który ma wielkie aspiracje...
Był rok 1905, gdy Piotr i Maria zaczęli pojawiać się na seansach spirytystycznych Eusapii Paladino – niewykształconej włoskiej chłopki. Spirytystka miała smutną twarz, na której odcisnęły piętno bieda, przemoc, samotność i poważny wypadek z dzieciństwa, gdy pracowała w cyrku. Podczas tych niesamowitych seansów Piotra zachwycały poruszające się naczynia, unoszące się stoły, świecące zjawy oraz fluidy, które jak macki wydobywały się z rąk Włoszki. Pisał, że to nowe wyzwanie dla nauki: niepoznane jeszcze stany fizyczne i psychiczne. Czy energia spirytystki miała coś wspólnego z energią radu? Czy istniał jakiś wspólny mianownik?
Marii to nie pociągało. Po pierwsze miała wątpliwości. Gdy swoją spracowaną, podrażnioną chemikaliami dłonią nagle zapaliła światło podczas seansu, Eusapia zachowywała się jak kłamczucha przyłapana na oszustwie. Po drugie Maria czuła się wyczerpana. Dziecko, praca, dom – mimo licznych obowiązków nigdy nie prosiła o taryfę ulgową. Tymczasem w sierpniu 1903 roku poroniła drugą ciążę. W grudniu 1903 odebrała Nobla. Rok później urodziła drugą córkę.
Trochę odetchnęła, gdy przyjechała siostra z rodziną. Wspólnie obejrzeli zachód słońca nad wspaniałym średniowiecznym opactwem na wyspie Mont Saint-Michel. Obcałowywali zachwycone dzieci. Lecz sen z powiek spędzały jej choroby małej Ireny. I myśl o edukacji ośmiolatki. Maria z własnego doświadczenia pamiętała, że wielogodzinne ślęczenie w słabo urządzonych klasach, bez ruchu i powietrza, działało fatalnie na dzieci. „Czasem mi się zdaje, że lepiej dzieci potopić, aniżeli uczyć je w obecnych szkołach” – ubolewała. Matka i dziecko: to było niesamowite, niezdefiniowane do końca przez naukę połączenie. Czy ta energia matczynej miłości mogła mieć coś wspólnego z energią radu i z energią uwalnianą podczas spirytystycznych seansów? Kolejna zagadka.
I wtedy przyszedł cios. Zmęczony, narzekający na bóle krzyża Piotr, w deszczowy kwietniowy dzień 1906 roku przez nieuwagę wpadł pod koła dorożki. Oto kolejna tragedia w życiu Marii. W dzieciństwie przedwcześnie straciła matkę i najstarszą siostrę, jako dorosła poroniła dziecko, a teraz przedwcześnie pożegnała się z mężem.
Duchy bliskich zmarłych – czy istniały w rzeczywistości, czy tylko w głowie – przyciągały Marię do spirytyzmu. Miał w tym udział Julian Ochorowicz. Znajomy badacz, który zaczął zgłębiać parapsychologię, gdy poczuł, że nauka nie daje mu odpowiedzi na wszystkie dręczące pytania. Mówią, że to on ocalił wieżę Eiffla przed rozbiórką: znalazł bowiem dla niej praktyczne zastosowanie – między innymi dzięki niemu paryska „żelazna dama” zaczęła służyć jako wielka antena, gdy zainstalowano na niej eksperymentalny bezprzewodowy telegraf. To również Ochorowicz badał Eusapię Paladino, a potem wprowadził na salony inne medium: Stanisławę Tomczyk. Kilka lat po śmierci Piotra Curie na paryskie seanse tej niesamowitej kobiety o ekscentrycznej fryzurze przychodziła też owdowiała Maria.
Czy zauważyła cieniutkie jedwabne nitki, przy pomocy których szarlatanka unosiła w powietrze nożyczki? A może silniejsza była wiara, że da się połączyć z bliskimi zmarłymi? Nie przez religię: Maria od lat uważała, że to nauka i poznanie sił rządzących światem mogą przynieść ulgę cierpiącym. Wychodziła z założenia, że niczego w życiu nie należy się bać, trzeba to tylko zrozumieć.
Nie zawsze dostrzegała przy tym niebezpieczeństwa. Czy umiała spojrzeć w lustro i to przyznać? Zakochana w radzie, swoim naukowym dziecku, długo odrzucała myśl, że może być dla ludzi śmiertelnie groźny. Tymczasem to był fakt, nie szarlataneria. Powinna była zrozumieć wcześniej skalę zagrożenia – zwłaszcza gdy związki radu trafiły nawet do czekolady i ubranek dla dzieci. Miała przecież tak krytyczny, genialny umysł. Imponowała nim jeszcze jako panna Skłodowska. Paladino i Tomczyk nie pierwsze wystawiły ją na próbę. A jednak czasem Maria doznawała zaćmienia. Jak w transie, który trudno przerwać...
Gdy była nastolatką, Warszawę rozgrzały kontrowersyjne kilkutygodniowe pokazy niejakiego mistrza Donato. Nawet taki człowiek nauki jak Władysław Skłodowski, ojciec Marii, nie mógł przejść obojętnie obok tego fenomenu. Musiały o tych frapujących spektaklach wiedzieć także jego nastoletnie dzieci – gruntownie edukowane przez ambitnego i wszechstronnie utalentowanego rodzica. Skończył studia z fizyki i matematyki, interesował się biologią, znał kilka języków, zarabiał jako nauczyciel i tłumacz. „Antał”, jak przezywali go uczniowie z powodu korpulentnej postury, powoli marzył już o emeryturze, jednak wciąż miał przed sobą najważniejszą misję: zapewnić dzieciom jak najlepszy życiowy start. Owdowiały i bliski bankructwa, nie mógł dać im takiego życia, jakie obiecywał przedwcześnie zmarłej żonie. Dbał jednak o to, by jego syn i córki miały szerokie horyzonty – na miarę epoki pary, elektryczności i spirytyzmu, w której się urodziły.
Mistrz Donato – a właściwie Alfred d’Hont, rodem z Belgii – prezentował w Warszawie cały szereg zjawisk hipnotycznych, jak je nazywano. Wzbudzał nimi sensację i gorące dyskusje w salonach, przy kawiarnianych stolikach i na łamach prasy. Ludzie tłoczyli się na seanse Donato niczym na występy francuskiej gwiazdy scenicznej Sary Bernhardt, gdy napierający na nią przed teatrem tłum musiano rozpraszać parowymi sikawkami. Albo niczym przed salonem sztuki Ungra, w którym wystawiono obraz roznegliżowanej kurtyzany, będący ilustracją skandalizującej powieści „Nana” Emila Zoli. Różnica była taka, że rzut oka na namalowaną obnażoną królową nocy kosztował 30 kopiejek, bilet na występ gwiazdy teatru – aż 15 rubli, natomiast za mistrza Donato płaciło się nie tylko pieniędzmi, lecz także własnym poczuciem zdrowego rozsądku. To nie był pokaz jasnowidzenia ani wróżenia z dłoni. To wyglądało na coś znacznie bardziej zastanawiającego i niepokojącego.
Sprzyjała temu atmosfera spektaklu. W sali panował półmrok, scenę zasłaniała kurtyna z atłasu, siedzący w zamszowych fotelach widzowie wymieniali uwagi jedynie szeptem. Gdy zasłona się rozsunęła, ukazały się za nią płomyki świec. Zapadła grobowa cisza, którą przerwało dopiero pojawienie się mistrza Donato. Niewysoki, nieco przylizany, z eleganckim wąsikiem, w ciasno opiętym fraku ujawniającym niewielki brzuszek. Przywitawszy się lakonicznie z widownią, wprowadził na scenę pannę Lucyllę – obiekt swoich eksperymentów.
Była to dwudziestokilkulatka, którą – jak powiadano – przywiózł z Paryża. Jasnowłosa, średniego wzrostu, wyglądała na zdrową, silną fizycznie i psychicznie. Wystarczyło jednak, że Donato wpatrywał się w nią niecałą minutę, a zapadła w rodzaj głębokiego snu. W tym stanie wyglądała jak kompletnie znieczulona. Nie reagowała na poszturchiwanie i szczypanie. Na publice początkowo nie zrobiło to wrażenia. Jednak kiedy nawet przekłucie ramienia na wylot wielką szpilką nie spowodowało żadnej reakcji Lucylli, przez publiczność przeszedł szmer grozy.
Dziwna rzecz: zahipnotyzowana kobieta potrafiła zarejestrować coś tak dyskretnego jak szept mistrza, a jednocześnie na wszelkie bodźce odporny pozostawał jej wzrok. Nie zamrugała nawet, gdy tuż przed jej rzęsami zapalono zapałkę. A jej głos? Zaczynała i kończyła śpiewać na jeden gest Donato.
Wydawała się całkowicie poddana woli mistrza. Posadzona na krześle, nie była w stanie się podnieść. Gdy uklękła, nie dawała rady wstać. Lecz to okazał się tylko wstęp do szokujących eksperymentów z tężeniem jej mięśni. Po kilku ruchach rąk hipnotyzera nad jej ciałem panna Lucylla zamieniła się w twardą, nieczułą bryłę. Ręce i nogi miała sztywne, pięści zaciśnięte, oczy kurczowo zamknięte. Oddychała przy tym tak płytko, że niemal niezauważalnie. W tym stanie położono ją na krzesłach w karkołomnej pozycji – głowa kobiety opierała się na jednym, a nogi spoczywały na drugim. Donato mógł na nich usiąść, i nic.
„To wszystko ustawione” – mruczeli niektórzy widzowie. Mistrz Donato był świadom takich reakcji. Dlatego wybrał z publiczności chętnych, gotowych na własnej skórze odczuć jego moc. I zgłaszali się, głównie mężczyźni, zwykle silne i zdrowe chłopy. Nie jednego, lecz całą ich grupę Donato zahipnotyzował w ten sposób, że wpatrywali się w mistrza i powtarzali za nim wszystko, co robił. Skakali, zdejmowali kamizelki, śmiali się, marszczyli czoło, smucili się, śpiewali. Powtarzali za nim słowa w nieznanym dla nich języku, imitując dokładnie ton mistrza. Donato sprawił, że nie tylko nie pamiętali własnych imion, ale zupełnie tracili poczucie tożsamości. Pewnemu oficerowi hipnotyzer wmówił, że jest panną Leontyną. Zahipnotyzowany zaczął wtedy chodzić po scenie, naśladując kobiece ruchy. Na głowę włożył damski kapelusz, potem z upodobaniem przeglądał się w lustrze. Analogicznie pewien młody człowiek pokochał surowego ziemniaka: zajadał się nim pod wpływem hipnotyzera, bo ów wmówił mu, że ma w ręku świeżą morelę.
Prasa była podzielona w ocenie występów mistrza Donato. Jedni pisali, że „wiedza przyrodoznawcza powinna go cenić jako człowieka dostarczającego jej nadzwyczaj obfitego materiału do ważnych i zupełnie nowych spostrzeżeń”. Wśród naukowców trwał spór: czy faktycznie ma jakieś szczególne umiejętności, czy też to obiekty jego eksperymentów miały specjalne predyspozycje? Może jego metody działają tylko na histeryków, neurotyków? Jeszcze inni uważali hipnotyzera za blagiera i posądzali go, że przedstawienia są wyreżyserowane, ludzie podstawieni, a wszelkie „cuda” na scenie symulowane.
Popularny wśród warszawian Bolesław Prus szydził w prasowych felietonach, że Donato „ma żywe czarne oczy, czarne włosy, buzię jak krew z mlekiem, bystre spojrzenie i obiecujące wąsiki. Z tego powodu wiele pełnoletnich dam chętnie poddałoby się jego mistycznym działaniom, ale – incognito”. Felietonista zaznaczał, że dopóki hipnotyzer manipulował wyłącznie panną Lucyllą, uważano go za szarlatana, a ją za wygimnastykowaną histeryczkę. Jednak eksperymenty na mieszkańcach Warszawy zmieniały sprawę: Prus z ironią wyraził nadzieję, że mistrz Donato „zmusi naszą arystokrację do tego, ażeby nie rozmawiała między sobą ani po francusku, ani po angielsku, ani po żydowsku, ale – po polsku”. Jak też wyperswaduje owej arystokracji, „że nie składa się ona ani z półkrwi Francuzów, ani z półkrwi Anglików, ale z rodowitych Polaków”.
Przyjaciel Prusa Julian Ochorowicz – wówczas obiecujący młody naukowiec – nie był tak sarkastyczny. A wiedział przecież, jak wiele w świecie szalbierstwa, naiwności, podstępu i złudzeń, skoro niedawno napisał książkę „Miłość, zbrodnia, wiara i moralność. Kilka studiów z psychologii kryminalnej”. Wykształcony na wydziałach filozoficznym i fizyko-matematycznym, Ochorowicz pisał prace psychologiczne o badaniu duszy i świadomości, w których zahaczał o hipnozę i przekazywanie myśli na odległość. Nie wyśmiewał więc Donato. Tak jak nie lubił, gdy wyśmiewano jego artykuł „O możliwościach przesyłania obrazów optycznych na dowolną odległość” i podjęcie prac nad prototypem telefotonu. Urządzenia, w którym przekazywany obraz wyświetlałby się na ekranie złożonym z rozbłyskujących lub gasnących żarówek. Wynalazca Ochorowicz nie odniósł jednak takiego sukcesu jak hipnotyzer Donato. Ani w Warszawie, ani we Lwowie, ani w Paryżu. Znalazł się na rozdrożu: zgłębiać tajniki „zjawisk hipnotycznych” czy poświęcić się wynalazkom. Pokazy Donato skłoniły go do wizyty w Warszawie i ponownego zajęcia się hipnotyzmem.
Nie brakło badaczy wielce zaniepokojonych umiejętnościami Donato. Wskazywali, że osoby wprowadzone przez hipnotyzera w trans mogą zostać wykorzystane, popełniać przestępstwa, podpisywać fałszywe zobowiązania. „Hipnoza wydaje się mieć większą moc niż opium i alkohol. Lecz czy jest bezpieczna?” – zastanawiał się młody poeta Artur. „A gdyby tak poddawać hipnozie dzieci, by stały się uleglejsze, bardziej podatne na nauczycielskie perswazje?” – pomyślał oglądający mistrza Donato pan Konstantin, tajny radca władz carskich w Warszawie. „Hipnoza to tylko kolejna odsłona magii, o której czytamy od wieków, wbrew zakazom Kościoła. Magii, która potrafi dać nam władzę nie tylko nad pojedynczymi ludźmi, lecz całymi masami” – mamrotał były zakonnik, brat Jerzy.
Lecz młoda Maria Skłodowska, najmłodsza córka Władysława, potrafiła od dzieciństwa wyglądać na zahipnotyzowaną i bez interwencji pana Donato. Jak? Wyglądała na zahipnotyzowaną nad książkami, które pochłaniała tak namiętnie i zapamiętale, że traciła kontakt z rzeczywistością. Czy to było normalne? Niezwykłe – na pewno. Jednak rzeczywistość boleśnie się odgryzała. Zbudowany z książek świat dziecka runął z hukiem tak donośnym, jak aplauz, którym kończyły się seanse mistrza Donato.