Upierz - Adam Węgłowski - ebook + audiobook + książka

Upierz ebook i audiobook

Adam Węgłowski

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Julia i Roman żyją z gier. Wymyślają rozrywki dla innych. Bawią, manipulują i straszą. Na mazurskim uroczysku znajdują prawie idealne miejsce do pracy. Bez hałasu, bez telefonów, bez ludzi. Tylko co będzie, gdy nagle pojawi się nieproszony gość? Można stracić głowę... Czy ktoś inny bawi się losem Julii i Romana, manipuluje nimi i ich straszy? Co naprawdę robi na uroczysku "Alex przez iks" z plotkarskiego portalu? Co ukrywają sąsiedzi z mazurskiej wioski? Jakie duchy przeszłości krążą nad zapomnianym niemieckim grobowcem nad jeziorem? Goście nad uroczyskiem jeszcze nie wiedzą, że wyobraźnia to wspaniała rzecz - dopóki w ciemnościach nie zgaśnie ci latarka...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 30 min

Oceny
3,4 (68 ocen)
9
24
19
14
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karkry

Z braku laku…

z nudów można przeczytać, gdy nie ma nic innego
00
jolantasucharska

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra pozycja 🤓
00
Hanle

Dobrze spędzony czas

"Upierz" Adama Węgłowskiego to moim zdaniem dobry thriller psychologiczny z elementami grozy. Nie zaliczyłabym tej książki pod kategorie kryminału. Autor bardzo starał się by w tej książce można było, poznać wszystkich bohaterów. Opisywał ich szczegółowe zachowanie, lęki, to co nimi kierowało oraz ich ukryte motywy. Więc dlatego zaliczam tę książkę do kategorii thrillera. Owszem jest tu pewna zagadka, którą bohaterowie próbują rozwiązać. Tylko uważam, że trafili na nią całkowicie przypadkiem. Od kiedy, Julia i Roman zamieszali tymczasowo w pewnym domku, na odludzi niedaleko jeziora, zaczęły przytrafiać im się ciężkie do wyjaśnienia rzeczy. A pojawienie się pewnej postaci, jeszcze bardziej spotęgowało te dziwne zjawiska. Ta para zajmuje się wymyślaniem gier kryminalnych. Tylko co jeśli w takowej sami wezmą udział? Było to moje pierwsze spotkanie z piórem autora i myślę, że bardzo udane. Opis książki ogromnie mnie zaintrygował. Tylko że ta powieść tak nie do końca wpasowała się w m...
00
mwojcik3

Dobrze spędzony czas

super
00
Zaczytana_Anex

Dobrze spędzony czas

Otrzymując tę książkę od wydawnictwa, nie widziałam do końca, czego się spodziewać. Bardzo mocno zaintrygował mnie opis wydawcy, po którym postanowiłam chwycić się za tę lekturę. Jak zawsze mówię, że z każdym kolejnym rozdziałem w innych książkach powoli dochodzę do rozwiązania, tak w tej cały czas zastanawiałam się jak to się zakończy. Przy ostatnich 20 stronach byłam przerażona, bo nie wiedziałam, jaki będzie finał! Mimo iż zakończenie i rozwiązanie całej historii miało miejsce na ostatnich stronach, nie czułam, że było niedopracowane czy zaniedbane. Dowiedziałam się tego, czego miałam się dowiedzieć i szczerze? Dobrze sobie to autor wymyślił, bo obstawiałam zupełnie co innego 🙈 Książkę mogę polecić każdemu, kto lubi tajemnicze historie. Historie, które przez całą książkę trzymają w napięciu i tylko dokładają kolejnych zagwozdek w trakcie czytania! 🔷️🔷️🔷️🔷️🔷️🔷️🔷️🔷️🔷️ Warte uwagi : 🔵 W książce na początku trudno było mi się połapać, gdyż historia prowadzona jest z róż...
00

Popularność




Re­dak­cjaAdam Pod­lew­ski
Ko­rektaMał­go­rzata Pod­lew­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce © At­tila/Pe­xels
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Adam Wę­głow­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83290-67-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Jej dzień wy­da­wał się długi i trzy­mał w na­pię­ciu. Noc przy­szła zaś na­gle, ci­cha i ciemna. W le­śnej głu­szy ciężko się po­ru­szać i trudno li­czyć na po­moc. Jej te­le­fon nie ma za­sięgu. Jej krzyku nikt by nie usły­szał. Nikt w tym mi­kro­ko­smo­sie nie zwró­ciłby uwagi na wrzask, dźwięk nie zna­czyłby wię­cej niż po­hu­ki­wa­nie pusz­czyka albo re­chot żab w oko­licy mo­cza­rów przy je­zio­rze.

Uru­cha­mia la­tarkę w te­le­fo­nie ko­mór­ko­wym, by cho­ciaż na mo­ment ob­jąć sno­pem świa­tła ciemną ścieżkę wśród pięk­nie pach­ną­cych, ale po­nuro wy­glą­da­ją­cych lip. Wy­daje się, że ich ko­nary po­ru­szają się nad nią jak nogi wiel­kiego pa­jąka. Ga­łązki krze­wów chwy­tają jej ubra­nie, sma­gają po udach. Świa­tło z gwiazd i księ­życa nie wy­star­cza, by iść pew­nym kro­kiem i nie wejść w ba­gno. Nie jest ko­tem, po­trze­buje la­tarki. Na mo­ment, bo ko­mórka może paść w każ­dej chwili. Ile tam ba­te­rii zo­stało? Cztery, pięć pro­cent? Pa­sek wskaź­nika jest tak wą­tły, że nie­mal nie­do­strze­galny.

My­śli, że po­lana jest tuż, tuż. Tak za­pa­mię­tała z po­przed­niej wi­zyty, gdy już za­częła ro­zu­mieć, co się wo­kół dzieje. Dzięki ko­lej­nemu bły­skowi świa­tła z la­tarki do­strzega wy­pa­try­waną łąkę. Zza wy­so­kiej trawy wi­dać za­rys po­nu­rej, ta­jem­ni­czej bu­dowli, wy­glą­da­ją­cej jak pi­ra­mida ze ścię­tym czub­kiem.

„No, to je­stem pra­wie na miej­scu. Oby tylko w tej tra­wie nie sie­działy żmije” – my­śli ko­bieta i wy­ciąga zza pasa sie­kierę o sze­ro­kim ostrzu. Pod­cho­dzi do że­la­znej kraty za­mon­to­wa­nej na za­wia­sach po­środku fron­to­wej ściany. Skrzy­dła bramy wcze­śniej spi­nała kłódka, lecz te­raz nie sta­nowi już pro­blemu. Ko­bieta wkłada sie­kierę z po­wro­tem za pas, chwyta kraty i roz­wiera wej­ście do gro­bowca.

Znów po­trze­buje wię­cej świa­tła. Pod­nosi ko­mórkę i ru­sza, bar­dziej na pa­mięć, niż po­słu­gu­jąc się zmy­słami. Wie, co jest w środku tego mau­zo­leum. Stoi tam ni­ski ka­ta­falk, a na nim li­cha, roz­la­tu­jąca się trumna z na­ru­szo­nym wie­kiem. Przez jej uszko­dzone, czę­ściowo po­wy­ry­wane de­ski, wi­dać ludzką głowę, a wła­ści­wie nie­wiele wię­cej niż czaszkę, opiętą zmu­mi­fi­ko­waną, pra­wie prze­zro­czy­stą skórą. Na jej szczy­cie po­zo­stało siwe kłę­bo­wi­sko wło­sów, ni­żej po­marsz­czone czoło, a u dołu roz­warta szczęka z rzad­kim uzę­bie­niem.

W ba­te­rii zo­stało już tylko trzy pro­cent ener­gii, ale ko­bieta musi choć na chwilę oświe­tlić po­miesz­cze­nie, żeby zsu­nąć wieko.

Te­raz na­stąpi naj­trud­niej­szy mo­ment. Wcale nie dla­tego, że ko­bieta ma ode­grać spek­takl, w który nie wie­rzy. I nie dla­tego, że brzy­dzi ją myśl o tym, co ma zro­bić. Po pro­stu nie­zmier­nie trudno jest przy­mie­rzyć sie­kierą i uciąć głowę człe­kowi wci­śnię­temu w cia­sną, za­byt­kową trumnę. Po­trze­buje jed­nego do­brego cię­cia. Do tego zaś nie­zbędne jest świa­tło z pa­da­ją­cej ko­mórki.

Na­sta­wia la­tarkę.

Ude­rza sie­kierą.

Udaje się za pierw­szym ra­zem, aż sama się dziwi.

Wzdy­cha. Po­tem chwyta cze­rep za włosy i prze­nosi w nogi trupa, obute w ja­kieś roz­pa­da­jące się ka­ma­sze po­zba­wione już po­de­szew. Na­stęp­nie wyj­muje cią­żący jej przez całą drogę ka­wał ce­gły i wci­ska mię­dzy zęby tru­po­sza. Ma dwa pro­cent ener­gii i dwie ostat­nie czyn­no­ści do wy­ko­na­nia.

Wbija długi nóż ku­chenny w klatkę pier­siową trupa. Ostrze wcho­dzi gładko, jakby to nie było praw­dziwe ciało, a tylko ja­kiś sty­ro­pia­nowy fan­tom, ku­kła z pa­pier mâché. Do­ci­ska ostrze tak, żeby prze­szywa umar­laka na wy­lot i wbija się w spód trumny. To może mieć zna­cze­nie.

I na ko­niec naj­prost­sza rzecz. Ko­bieta wyj­muje fo­liową to­rebkę wy­peł­nioną ziarn­kami maku. Roz­sy­puje je wo­kół ka­ta­falku. Rów­nież to trzeba zro­bić sta­ran­nie. Je­den pro­cent ener­gii. Ko­mórka za­czyna wy­da­wać ostrze­gaw­cze dźwięki.

Ko­bieta za­sta­na­wia się, co po­my­śle­liby lu­dzie, któ­rzy zo­ba­czy­liby ją przy od­pra­wia­niu tego pra­daw­nego ry­tu­ału? Czy za­py­ta­liby, jak dała się owład­nąć temu sza­leń­stwu? Może wzię­liby za obłą­kaną? Lecz prze­cież wcale nie uważa, że ten ry­tuał ma sens. Wie­rzy tylko, że musi go od­pra­wić, by kosz­mar wresz­cie się skoń­czył.

– Wi­dzi­cie, zro­bi­łam to – szep­cze, za­do­wo­lona z sie­bie. – Wi­dzi­cie?

GO­DZINA 8:01

Mija mi­nuta po tym, jak za­dzwo­nił bu­dzik. Nie w ko­mórce, a taki praw­dziwy, jesz­cze z cza­sów PRL, z Bol­kiem i Lol­kiem na cy­fer­bla­cie. Po tej mi­nu­cie lekko za­spana Ju­lia jest już na no­gach. Bie­gnie truch­tem do ła­zienki. Ci­cho za­myka za sobą drzwi.

Zro­biła tam so­bie scho­wek, w któ­rym trzyma te­sty. Jej mąż Ro­man o ni­czym nie wie, nie musi wie­dzieć. Zresztą i tak jesz­cze śpi. Zwykł cho­wać się pod po­duszką przed upior­nie ter­ko­czą­cym dzwon­kiem bu­dzika, cał­kiem jak w dzie­ciń­stwie. „To nie po­sta­cie z kre­skówki po­winni na nim na­ry­so­wać, tylko Hi­tlera” – po­wta­rzał gniew­nie, jesz­cze głę­biej wtu­la­jąc się w miękką pu­chową po­du­chę, pach­nącą prosz­kiem do pra­nia. Na wa­ka­cjach po­sta­no­wił nie wsta­wać przed dzie­wiątą. Wczasy to wczasy, na­wet je­śli tro­chę uda­wane, i ja­kaś ta­ryfa ulgowa musi być, bo ina­czej czło­wiek zwa­riuje. Dla­tego Ro­man nie ze­rwie się wcze­śniej, na­wet je­śli się za­nosi na to, że będą mieli w swo­jej ma­zur­skiej cha­cie waż­nego go­ścia.

Na ra­zie dla Ju­lii co in­nego jest istotne. Pla­sti­kowy pro­sto­kąt z li­ter­kami C i T przy miarce na kilka kro­pli płynu. Nie­zguła Ro­man kie­dyś po­my­lił to, jak w dow­ci­pie, z te­stem na co­vid. Ju­lia nie wy­pro­wa­dzała męża z błędu. Nie tłu­ma­czyła, że tym ra­zem cho­dzi o to, czy za­płod­nione ja­jeczko za­gnieź­dziło się w en­do­me­trium ma­cicy. I dbała, żeby Ro­man nie wi­dział jej przy ro­bie­niu te­stu – jesz­cze po­my­śli so­bie, że przez kwa­ran­tannę po­mie­szało się żo­nie w gło­wie i dla­tego bada się co­dzien­nie na obec­ność ko­ro­na­wi­rusa, nie­ważne, czy trzeba czy nie.

To jest jej sprawa. Skoro sam Ro­man ni­gdy nie wy­po­wie­dział się jed­no­znacz­nie i nie umiał zde­cy­do­wać się na dziecko, to Ju­lia zde­cy­duje za niego. Ma już trzy­dzie­ści pięć lat, więc to prak­tycz­nie ostatni dzwo­nek. Aku­rat mocno od­bili się fi­nan­sowo. Po­mimo na­ra­sta­ją­cego kry­zysu mają w swo­jej branży per­spek­tywy. Praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie już w ich ży­ciu i ka­rie­rze lep­szego mo­mentu. Ow­szem, ge­ne­ral­nie wo­kół nie dzieje się do­brze, świat jest na kra­wę­dzi wojny, jed­nak ni­gdy nie było, nie ma i nie bę­dzie tego nie­omal mi­tycz­nego ide­al­nego mo­mentu na dziecko.

Przez pierw­sze dni tu­taj, na Ma­zu­rach, ko­chali się bar­dzo czę­sto. W do­datku z en­tu­zja­zmem i nie tylko dla­tego, że Ju­lia my­śli o dziecku. To od­osob­nie­nie na ma­zur­skim uro­czy­sku po pro­stu do­brze na nich dzia­łało. Przy­naj­mniej na po­czątku. Od­prę­żyli się, oczy­ścili umy­sły. Wpraw­dzie po ty­go­dniu wró­ciły stare nerwy i pię­trzące się obo­wiązki zwią­zane z no­wym pro­jek­tem, ale do­bre i to. „Trzeba wi­dzieć szklankę do po­łowy pełną, a nie w po­ło­wie pu­stą” – po­wta­rza Ju­lia.

Te­raz chcia­łaby zo­ba­czyć na pla­sti­ko­wym pro­sto­ką­cie jedną kre­skę przy li­terce C i drugą przy T. Kręci się nie­spo­koj­nie, sku­lona na por­ce­la­no­wym tro­nie w ła­zience. Mi­nęło dzie­sięć dni od ich pierw­szego razu tu­taj, więc może już...?

Nie­stety. Test upar­cie po­ka­zuje tylko kre­chę przy C. To zaś ozna­cza kres ma­rzeń o ma­lu­chu, przy­naj­mniej dzi­siaj. „Je­śli nie te­raz, to może ju­tro lub po­ju­trze – po­cie­sza się Ju­lia. – To dziecko w końcu do nas przyj­dzie, na pewno”.

ROZ­DZIAŁ 1

STRZELBA NA PA­JĄKI

Ro­man Falk z za­do­wo­le­niem wciąga za­pach roz­cho­dzący się po stry­chu z cy­na­mo­no­wych ka­dzi­de­łek i roz­gląda się do­okoła. Lekko po­chyla przy tym głowę, żeby nie ude­rzyć się w su­fit. Sto lat temu nie bu­do­wano do­mów z my­ślą o dwu­me­trow­cach, a już na pewno stry­chy nie były przy­sto­so­wane do ta­kich wiel­ko­lu­dów jak Ro­man. Na­wet ba­weł­niana cza­peczka nie ochro­niła męż­czy­zny przed kil­koma gu­zami. „Ciężko jest cho­dzić w po­zy­cji czło­wieka nio­są­cego na ple­cach chrust” – na­rzeka w my­ślach. Po­cie­sza się jed­nak, sta­ran­nie ob­ma­cu­jąc głowę, że na­wet je­śli za­dra­pał się do krwi, to na szczę­ście cza­peczka jest czer­wona i dość gruba. Plama nie bę­dzie się mocno od­zna­czać. A dzięki temu żona nie za­cznie mu wy­ty­kać, że znowu był nie­ostrożny i ka­wał z niego ła­magi. Nie lubi tego. Zresztą komu ta­kie zrzę­dze­nie by się po­do­bało?

Falk siada w bez­piecz­nym miej­scu: na du­żej drew­nia­nej skrzyni przy ce­gla­nym ko­mi­nie, z dala od ni­sko umiesz­czo­nych gru­bych, ciężko cio­sa­nych drew­nia­nych pła­twi i klesz­czy da­chu. Z za­do­wo­le­niem stwier­dza, że całe po­miesz­cze­nie wy­gląda na wy­sprzą­tane i czy­ste, jak obie­cano. Co mo­gło stać na pół­kach, zmie­ściło się na pół­kach, a rze­czy uszko­dzone i te o więk­szych ga­ba­ry­tach tra­fiły do pu­deł. Chata, cho­ciaż prze­bu­do­wy­wana, była jed­nak czy­imś do­mem przez po­ko­le­nia, więc na­wet wy­sprzą­tany strych tak na­prawdę wy­gląda na skła­do­wi­sko ru­pieci, za­po­mnia­nych pa­mią­tek i zgoła nie­po­trzeb­nych ak­ce­so­riów. Bo komu dziś przyda się po­nie­miecka ma­szyna do ro­bie­nia kieł­basy, apa­rat do otwie­ra­nia kon­serw lub za­rdze­wiała wy­ci­skarka do owo­ców? Oczy­wi­ście, o ile nie za­mie­rzasz otwo­rzyć mu­zeum. Ro­man nie miał ta­kich pla­nów. Był tu go­ściem. Kimś spe­cjal­nym.

Ściany zo­stały nie­dawno wy­bie­lone. Nie wy­pa­trzył śladu brudu na­wet za ma­lo­waną skrzy­nią (słu­żącą chyba dawno temu do prze­cho­wy­wa­nia pa­nień­skiego po­sagu), na któ­rej przy­siadł. Naj­waż­niej­sze jed­nak, że nie za­uwa­żył śladu pa­ję­czyn. Gdyby spa­sione ko­smate pa­skudz­twa bie­gały wo­kół tego ba­dzie­wia po­upy­cha­nego na pół­kach i w kar­to­nach, by­łoby tu­taj nie do wy­trzy­ma­nia. Ro­man jest w sta­nie znieść wi­dok krwi, nie­raz był świad­kiem usy­pia­nia cho­rych zwie­rząt, bez mru­gnię­cia okiem za­bi­jał wi­gi­lij­nego kar­pia, jed­nakże pa­jąki od dzie­ciń­stwa bu­dzą jego obrzy­dze­nie. Po­trafi znieść tylko ma­lut­kie eg­zem­pla­rze oraz dłu­go­no­gie ko­sa­rze. Tyle że te dru­gie w za­sa­dzie nie są pa­ją­kami. Śmie­szą Ro­mana, bo wy­dają się strasz­nie nie­zgrabne („Cał­kiem jak ty” – po­wie­dzia­łaby pew­nie Ju­lia). Gdzie im do ta­kich pa­skudztw jak kąt­nik, krzy­żak, si­dlisz piw­niczny czy zy­zuś tłu­ścioch. Tych „ko­leż­ków” na szczę­ście tu­taj nie ma. Na do­da­tek jest ja­sno. Przy­naj­mniej do­póki przez wy­myte okno schlud­nego pod­da­sza chaty wpada od­po­wied­nio dużo słońca.

Krótko mó­wiąc: pełna kul­turka. Za­dbany stry­szek. Skła­dzik, z któ­rego z chę­cią się ko­rzy­sta. Lecz skrywa on rów­nież pewną ta­jem­nicę. Za­mknięta jest w ma­lo­wa­nej skrzyni, na któ­rej przy­siadł Ro­man. To ana­lo­gowy te­le­fon. Acz­kol­wiek nie z tar­czą z nu­me­rami, bo taki za­by­tek w ogóle już nie zna­la­złby za­sto­so­wa­nia i nie za­dzia­łał. To te­le­fon na przy­ci­ski, odro­binę no­wo­cze­śniej­szy. Na tyle jed­nak sfa­ty­go­wany i stary, że spra­wia wra­że­nie ró­wie­śnika Ro­mana. Wy­gląda jed­nak na sprawny. Ma ka­bel z od­po­wied­nią wej­ściówką na końcu. Wy­star­czy zna­leźć w domu kon­takt, pod­łą­czyć apa­rat, i już można dzwo­nić. To o tyle ważne, że chata leży na uro­czy­sku, poza za­się­giem te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej.

– Nie­by­wałe, że są jesz­cze ta­kie miej­sca w Pol­sce – mru­czy Ro­man.

Apa­rat jest czer­wony. Po­noć ró­żowy le­piej od­stra­szałby pa­jąki – tak jak za­pach cy­na­mo­nowy – ale trudno. Ko­lor jest przy­pad­kowy. W su­mie jed­nak pa­suje, po­nie­waż to z za­ło­że­nia te­le­fon alar­mowy. Na wy­pa­dek ja­kie­goś (od­pu­kać) nie­szczę­ścia. Ro­man nie za­mie­rza brać ta­kiej ewen­tu­al­no­ści pod uwagę, bo jesz­cze ni­gdy na wa­ka­cjach nie przy­tra­fiła im się żadna sy­tu­acja awa­ryjna. Ba, Ju­lia na­wet nie wie o ist­nie­niu tego czer­wo­nego apa­ratu. „Chyba wy­ba­czy mi taką małą ta­jem­nicę? – po­cie­sza się Falk. – Nie wy­wali mnie na ty­dzień z sy­pialni za spi­sko­wa­nie za jej ple­cami”.

Do­póki nic się nie dzieje, apa­rat leży spo­koj­nie, za­mknięty w skrzyni jak w trum­nie. Ro­man na­to­miast za­trzy­muje wzrok na in­nym przed­mio­cie. Ten zaś wisi nad pół­kami peł­nymi boć­ków, krów i in­nych zwie­rzą­tek wy­ko­na­nych z kasz­ta­nów i żo­łę­dzi, na lewo od dość obrzy­dli­wego wy­pcha­nego ry­sia, wy­glą­da­ją­cego, jakby się ku­lił ze stra­chu. Ów przed­miot to du­bel­tówka.

Ro­man za­sta­na­wia się już od paru dni, czy jest praw­dziwa. Tro­chę dziwne, żeby ktoś zo­sta­wiał w domku let­ni­sko­wym broń palną. Prze­cież na ta­kie rze­czy trzeba mieć po­zwo­le­nie. Więc może jed­nak to tylko re­plika? Tyle że du­bel­tówka daje się otwo­rzyć, lufy nie są za­czo­po­wane. Ro­man nie ma po­ję­cia o strzel­bach, jed­nak po swo­ich ama­tor­skich oglę­dzi­nach broni nie wy­klu­cza, że jest au­ten­tyczna i sprawna. A je­śli tak fak­tycz­nie jest, to czy na stry­chu są też scho­wane na­boje? „Może po­zo­stały gdzieś w tych pu­dłach? – roz­my­śla męż­czy­zna. – Na pewno są w któ­rymś kar­to­nie. Na bank”.

Więk­szość lu­dzi nie­obe­zna­nych z bro­nią pew­nie po­czu­łaby się nie­swojo, wie­dząc, że pod ich da­chem znaj­duje się strzelba z ostrą amu­ni­cją. Jed­nak Ro­man nie wy­gląda na prze­stra­szo­nego. Wręcz prze­ciw­nie. Wy­daje się dziw­nie pod­eks­cy­to­wany, jakby owej broni rze­czy­wi­ście po­trze­bo­wał.

Do­cho­dzą go głosy z par­teru domu. Pod­nie­sione, szyb­kie, wręcz na­tar­czywe. To jego żona Ju­lia i ich gość. „Alex przez iks” – jak usły­szał przy po­wi­ta­niu Ro­man. Ta eks­cen­tryczna po­stać przy­je­chała tu­taj w imie­niu opi­nio­twór­czego por­talu plot­kar­skiego – z któ­rym me­ne­dżerka mał­żeń­stwa Fal­ków, Agnieszka, ma do­bre układy. Cel: prze­pro­wa­dzić roz­mowę z Ju­lią. Głów­nie z nią, cho­ciaż kilka słów bę­dzie miał do do­da­nia także Ro­man. Lecz to żona jest te­raz naj­waż­niej­sza, ona jest twa­rzą pro­jektu, ona sta­wia ko­lejne kroki na dro­dze do wiel­kiej ka­riery. A jesz­cze nie­dawno... Kto by po­my­ślał? Pań­stwo Fal­ko­wie wy­da­wali się wszyst­kim do­okoła parą dzi­wa­ków, a tu­taj ta­kie za­sko­cze­nie.

Lecz tego, co osią­gnęli, trzeba za wszelką cenę bro­nić. Dla­tego Ro­man po­trze­buje strzelby i na­bo­jów. Jest pod­mi­no­wany.

– Alex przez iks. Szkoda, że nie Aste­riks – mru­czy pod no­sem. – Skąd też Agnieszka wy­trza­snęła tę dziwną po­stać? Z li­ceum? A może z zoo?

Ich gość jest szczu­pły, ma dłu­gie po­far­bo­wane na gra­nat włosy i ja­kieś metr osiem­dzie­siąt wzro­stu. Ubrany jest w sze­roką czarną ko­szulkę bez żad­nego wi­docz­nego logo i wy­tarte gra­na­towe dżinsy, z gru­bym łań­cusz­kiem na klu­cze zwi­sa­ją­cym ze szlufki aż do kie­szeni. Na no­gach ma cięż­kie glany o gru­bych po­de­szwach, do­da­jące mu cen­ty­me­trów. Na do­brą sprawę trudno po­wie­dzieć, ja­kiej płci jest Alex przez iks. Ro­man bie­rze ko­mórkę i wy­świe­tla so­bie se­rię zdjęć, ja­kie zro­bili przed do­mem z ich go­ściem.

– Fak­tycz­nie, nie zgad­niesz – mam­ro­cze pod no­sem z za­fra­so­waną miną. – Ta­kie czasy. – Jed­nak Ro­man nie ma z tym pro­blemu. Uważa, że da­leki jest od uprze­dzeń – w prze­ci­wień­stwie do wielu swo­ich star­szych ko­le­gów. Ni­gdy nie był sam­cem alfa, w pracy nie czy­nił ko­le­żan­kom nie­sto­sow­nych uwag i pro­po­zy­cji, a nad współ­pra­cow­ni­kami nie sta­rał się do­mi­no­wać.

Od broni, a na­wet od pa­int­balla, trzy­mał się z da­leka. Aż do te­raz. „Ta­kie czasy”. Bo od lu­tego, od ataku Ro­sji na Ukra­inę, wszystko się zmie­niło. Jedni – okre­śla­jący się jako umiar­ko­wani opty­mi­ści – mó­wili, że grozi nam tylko nowa Jałta. Inni – ucho­dzący za umiar­ko­wa­nych pe­sy­mi­stów – że to po­wtórka z Hi­tlera. Czas zwe­ry­fi­ko­wał te obawy i na­sta­wie­nia. Dziś opty­mi­ści i pe­sy­mi­ści mó­wią już o zu­peł­nie in­nych per­spek­ty­wach. Nikt jed­nak nie jest wolny od nie­po­koju.

„Albo sprze­da­jemy wszystko i ucie­kamy do No­wej Ze­lan­dii, albo przy­zwy­cza­jamy się, że ży­jemy tu­taj na beczce pro­chu” – po­wie­dział Ro­ma­nowi dwa mie­siące temu pe­wien ko­lega sto­jący w ko­lejce przed urzę­dem, by wy­mie­nić pasz­port, tra­cący nie­ba­wem waż­ność. „De­mo­kra­ty­za­cji Ro­sji chyba nie do­ży­jemy, tam ły­kają pro­pa­gandę jak pe­li­kany”.

Po­cząw­szy od końca lu­tego, czter­dzie­ści mi­lio­nów lu­dzi nad Wi­słą na­gle sku­piło się na po­li­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej. Po­lacy za­częli śle­dzić do­nie­sie­nia z frontu, in­for­ma­cje o ko­lej­nych sank­cjach, plotki o spi­skach na Kremlu, prze­mó­wie­nia Ze­łeń­skiego, słowa Bi­dena, te­le­fony Ma­crona, drep­ta­nie w miej­scu Niem­ców, mil­cze­nie Mer­kel, kłam­stwa Ław­rowa, ob­struk­cję ze strony Wę­gier, ma­new­ro­wa­nie Tur­ków i kal­ku­la­cje Chiń­czy­ków... A za­ra­zem oka­zali się rap­tem skłonni do ta­kich wy­rze­czeń, ja­kich nikt wcze­śniej nie brał pod uwagę. Na­raz przy­po­mnieli so­bie ję­zyk ro­syj­ski, na­zwy miast i rzek na wscho­dzie, geo­gra­fię Ukra­iny. Stali się fa­chow­cami od ener­ge­tyki, a na­wet od broni: sa­mo­lo­tów, dro­nów, czoł­gów, ar­ty­le­rii, broni prze­ciw­lot­ni­czej i prze­ciw­pan­cer­nej. „Tak jak za Ma­ły­sza wszy­scy znali się na sko­kach nar­ciar­skich, a za Świą­tek – na te­ni­sie – uty­ski­wał Ro­man. – Po Smo­leń­sku na lot­nic­twie, a pod­czas pan­de­mii na szcze­pion­kach”. Falk na­rze­kał na ro­da­ków, jed­nakże on rów­nież się zmie­nił. Ob­razki z frontu spra­wiły, że do­pu­ścił do sie­bie myśl o wzię­ciu w ręce broni. Tak dzia­łał strach.

Sam nie mógł w to uwie­rzyć, ale wi­dok spa­ni­ko­wa­nej żony, prze­glą­da­ją­cej In­ter­net ze wszel­kimi ob­ja­wami FOMO[1], był dla niego szo­ku­jący. „Dziw­nie za­czę­łam funk­cjo­no­wać. Do późna śle­dzę newsy, w nocy nie po­tra­fię nor­mal­nie spać – przez ten cho­lerny ból gar­dła, co go­dzinę mu­szę je prze­płu­kać, coś wy­pić albo wziąć ta­bletkę. Póź­nym ran­kiem pół­przy­tomna wcho­dzę do In­ter­netu, żeby spraw­dzić, czy Char­ków broni się na­dal. Za­czy­nam po­pa­dać w pe­sy­mizm” – na­pi­sała pod­czas ko­lej­nej kwa­ran­tanny w cho­ler­nie dłu­gim SMS-ie do sio­stry. Ju­lia, ni­czym ma­so­chistka, przy­po­mi­nała so­bie dzień w dzień na­gra­nie z YouTube z Pu­ti­nem z 2010 roku, gdy na im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej śpie­wał „Blu­eberry Hill” dla za­chod­nich gwiazd. Były tam Sha­ron Stone, Gol­die Hawn i Mo­nica Bel­lucci. Byli Ke­vin Cost­ner, Alain De­lon, Ge­rard De­par­dieu, Kurt Rus­sell i Vin­cent Cas­sel. Bra­ko­wało tylko Ste­vena Se­agala.

Na kwa­ran­tan­nie Ju­lia czuła bez­rad­ność, a wraz z nią także Ro­man. Mo­gli tylko słać pie­nią­dze na ak­cje cha­ry­ta­tywne, pod­czas gdy tylu lu­dzi wo­kół an­ga­żo­wało się w bez­po­śred­nią po­moc. „To było nie tylko szla­chetne, ale także da­wało tym ak­tyw­nym oso­bom więk­szy psy­chiczny kom­fort, nie ma co ukry­wać. Czuli, że za­cho­wali, jak to mó­wią na­sto­latki, RiGCz[2]” – po­wta­rzał Ro­man (cho­ciaż nie był pe­wien, czy użył slan­go­wego mło­dzie­żo­wego okre­śle­nia po­praw­nie i czy w ogóle można je sto­so­wać na po­waż­nie, bez cie­nia iro­nii). Dla­tego, gdy tylko kwa­ran­tanna się skoń­czyła, sami Fal­ko­wie rów­nież za­an­ga­żo­wali się w po­moc. A w gło­wie Ro­mana jesz­cze in­ten­syw­niej za­częły krą­żyć my­śli o broni. O tym, by chro­nić sie­bie, Ju­lię i in­nych. Nie zdra­dził tego przed żoną, chyba za bar­dzo się wsty­dził. I oba­wiał się jej re­ak­cji. No bo jak to? On, za­wsze śmie­jący się z ma­ło­la­tów bie­ga­ją­cych po la­sach z imi­ta­cjami ka­ra­bi­nów, miałby te­raz się do nich upodob­nić? Ro­man od­py­chał więc od sie­bie tę upo­rczywą myśl. Jed­nak wró­ciła te­raz, w domku na Ma­zu­rach.

Na­bita strzelba przy­da­łaby mu się nie na „Aste­riksa”, lecz na in­nych go­ści – nie­pro­szo­nych, wpro­wa­dza­ją­cych za­męt w siel­skie ży­cie w cha­cie na uro­czy­sku. „Py­ta­nie tylko, gdzie mogą być te cho­lerne na­boje?” Nie, Ro­man nie ma żad­nych mor­der­czych za­mia­rów: po pro­stu do od­stra­sze­nia wspo­mnia­nych nie­chcia­nych go­ści na po­dwó­rzu naj­bar­dziej przy­datny jest huk wy­strzału. Co to za go­ście? Tacy, któ­rzy nie no­szą bu­tów. A jest ktoś taki? Ow­szem, dziki. O ile uznamy, że to wła­śnie one pod­czas noc­nego że­ro­wa­nia są w sta­nie tak uszko­dzić ro­wery, że te nie na­dają się do użytku. Ro­man nie jest tego pewny, ale ze strzelbą po­czułby się znacz­nie pew­niej.

Falk po­wta­rza so­bie, że zdąży jesz­cze spo­koj­nie po­szu­kać na­bo­jów, bo do zmierz­chu zo­stało mnó­stwo czasu. Trzeba tylko spraw­nie upo­rać się z wi­zytą „Aste­riksa”. I za­cho­wać zimną krew. Alex przez iks nie może na­brać po­dej­rzeń, że co­kol­wiek za­kłóca ich siel­skie wa­ka­cje. Jesz­cze wy­szłoby z tego nie wia­domo co w ar­ty­kule. „Wia­domo, jak dzia­łają plot­kar­skie por­tale. Tylko cze­kają, żeby pod­chwy­cić ja­kąś pier­dołę, zro­bić z igły wi­dły i pu­ścić w eter. A ty po­tem mu­sisz się tłu­ma­czyć z ja­kichś roz­dmu­cha­nych ba­nia­luk – duma Falk. – Wszystko musi wy­glą­dać tak, jak so­bie wcze­śniej za­pla­no­wa­li­śmy z Agnieszką. Nie można zmar­no­wać na­szego wy­siłku wło­żo­nego w cały ten biz­nes”.

A jaki jest plan? Naj­pierw Alex przez iks zada kil­ka­na­ście py­tań z tak zwa­nego kwe­stio­na­riu­sza Pro­usta (Ro­man za­sta­na­wia się, ilu z in­ter­nau­tów za­glą­da­ją­cych na strony o ce­le­bry­tach w ogóle wie, kto zacz ów Pro­ust). Po­tem obej­rzy, jak w prak­tyce wy­gląda ich „cu­downe” ży­cie na wa­ka­cjach w ma­zur­skim domku nad wodą. Tu, gdzie te­le­fony ko­mór­kowe nie mają za­sięgu, o In­ter­ne­cie można tylko po­ma­rzyć, lecz nikt się tym nie przej­muje, bo – przy­naj­mniej w teo­rii – można cały dzień pły­wać w je­zio­rze i upra­wiać seks na tra­wie, pod li­pami i pła­czą­cymi wierz­bami. Fal­ko­wie opo­wie­dzą, ja­kie to dla nich in­spi­ru­jące i ma­giczne, a póź­niej... Póź­niej za­pad­nie zmierzch.

Ro­man przy­siada na schod­kach na strych i słu­cha od­po­wie­dzi na py­ta­nia z kwe­stio­na­riu­sza Pro­usta, jakby miał się z nich do­wie­dzieć cze­goś no­wego o wła­snej żo­nie. W mię­dzy­cza­sie po­łyka wiel­kie kęsy pach­ną­cego ro­ga­lika, ob­fi­cie po­sma­ro­wa­nego ma­słem i przy­kry­tego gru­bym pla­strem żół­tego sera.

GO­DZINA 12:21

Ko­bieta w ko­ściel­nej ła­wie spo­gląda na swój sta­ro­modny ze­ga­rek o tar­czy przy­po­mi­na­ją­cej kształ­tem serce. Lecz prze­cież i bez tego wie, która jest go­dzina: w ko­ściele wła­śnie skoń­czyła od­ma­wiać mo­dli­twę na Anioł Pań­ski. Ma­rylka bar­dziej więc spo­gląda na cienki, po­zła­cany łań­cusz­kowy pa­sek ze­garka, wpi­ja­jący się jej w prze­gub. To co­raz częst­sze, zwłasz­cza gdy ręce spuchną jej po ro­bo­cie. A na­ro­biła się dzi­siaj przy wy­pie­kach. „Chyba mu­szę iść z tym do le­ka­rza – my­śli, oglą­da­jąc rękę. – Czy to nie jaka cho­roba? A może tylko me­tryka, jak to mó­wią? Sta­rość nie ra­dość”.

Cza­so­mierz ma jesz­cze po ma­mie. Dru­giego ta­kiego pa­ska nie do­sta­nie, nie chce nic zmie­niać. Czuje się z nim jak dama. W isto­cie Ma­rylka mo­głaby ucho­dzić za so­bo­wtóra kró­lo­wej Elż­biety II, tylko jest od niej pra­wie czter­dzie­ści lat młod­sza. Czyli wy­gląda jak bry­tyj­ska wład­czyni w dniu ślubu księż­nej Diany z księ­ciem Ka­ro­lem. Na­wet ma po­dobne za­mi­ło­wa­nie do ko­lo­ro­wych ka­pe­lu­szy. To czę­sty te­mat w roz­mo­wach Ma­rylki z ko­le­żan­kami. Ta­kie po­rów­na­nia bar­dzo jej schle­biają. „Tylko cie­kawe, czy kró­lowa kie­dy­kol­wiek ugnia­tała cia­sto? – za­sta­na­wia się Ma­rylka. – Czy czuła się kie­dyś za­je­chana jak koń po we­ster­nie?” Z tym we­ster­nem to oczy­wi­ście prze­sada, ko­bieta prę­dzej po­rów­na­łaby sie­bie do ko­nia uwiecz­nio­nego przed po­ko­le­niami na ścia­nie jej ko­ścioła – z pod­pi­sem po nie­miecku, zna­czą­cym po­dobno: „Ja, koń Ja­kub, przy­cią­gną­łem więk­szość ka­mieni na bu­dowę tej świą­tyni”.

Po­dobno, bo Ma­rylka nie­miec­kiego nie zna. Kto by tam w jej dzie­ciń­stwie uczył się ję­zyka wroga! Na saksy też nie wy­jeż­dżała za Odrę, więc taki ar­gu­ment, by uczyć się ję­zyka, też od­padł. A z tymi nie­licz­nymi tu­ry­stami z Nie­miec, któ­rzy się tu za­pusz­czają, za­wsze idzie się do­ga­dać – na­wet na migi. Żadni już dziś z nich wro­go­wie. Ma­rylka bar­dziej oba­wia się ar­mii Pu­tina z ob­wodu ka­li­nin­gradz­kiego. Wojna, ro­snące koszty ży­cia, nie­pewna zima, po­gar­sza­jące się zdro­wie i co­raz więk­sze zmę­cze­nie – Ma­rylka nie ma zbyt wielu po­wo­dów do ra­do­ści, nie ma wiel­kich na­dziei i ma­rzeń.

„Do­brze, że cho­ciaż ko­ściół mamy piękny” – my­śli so­bie. Roz­gląda się z dumą po za­byt­ko­wym wnę­trzu, jak nie­mal co­dzien­nie. Drew­niany su­fit, ko­lumny i bal­kony na­około są prze­ślicz­nie zdo­bione: wy­rzeź­bione, z wy­ma­lo­wa­nymi ro­ślin­nymi mo­ty­wami. Na pa­ne­lach wi­dać sceny z ży­cia Je­zusa. Na­wet ży­ran­dole, przy­po­mi­na­jące koła od wozu, są praw­dzi­wymi dzie­łami sztuki.

„Szczę­ścia­rze z was, że ma­cie taki ko­ściół. To praw­dziwa Ka­plica Syk­styń­ska Ma­zur. Wspa­niale, że ją tak pie­czo­ło­wi­cie od­no­wiono” – po­wie­działa Ma­rylce para tu­ry­stów, któ­rym od pra­wie dwóch ty­go­dni wozi swoje wy­pieki. Ko­bieta uśmiech­nęła się wtedy z dumą, cho­ciaż kor­ciło już ją, żeby od­po­wie­dzieć, że tym pięk­nem jesz­cze nikt się nie najadł. Ot, choćby Bo­gu­szowa, która sie­dzi w ko­ściel­nej ła­wie ra­zem z Ma­rylką, a swój stary dom od­dała na tu­ry­stów. Mi­nęło parę lat i z pie­nię­dzy nic nie zo­stało. Dla­tego Ma­rylka pie­cze też co nieco dla jej dzie­cia­ków, za darmo. I mo­dli się co­dzien­nie, żeby tu­ry­stów – po­mimo kry­zysu – nie za­bra­kło.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Z ang. fear of mis­sing out – strach przed tym, że coś waż­nego nas omi­nie, że wy­pad­niemy z obiegu in­for­ma­cji.
[2] W slangu mło­dzie­żo­wym „Ro­zum i God­ność Czło­wieka”.