Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Julia i Roman żyją z gier. Wymyślają rozrywki dla innych. Bawią, manipulują i straszą. Na mazurskim uroczysku znajdują prawie idealne miejsce do pracy. Bez hałasu, bez telefonów, bez ludzi. Tylko co będzie, gdy nagle pojawi się nieproszony gość? Można stracić głowę... Czy ktoś inny bawi się losem Julii i Romana, manipuluje nimi i ich straszy? Co naprawdę robi na uroczysku "Alex przez iks" z plotkarskiego portalu? Co ukrywają sąsiedzi z mazurskiej wioski? Jakie duchy przeszłości krążą nad zapomnianym niemieckim grobowcem nad jeziorem? Goście nad uroczyskiem jeszcze nie wiedzą, że wyobraźnia to wspaniała rzecz - dopóki w ciemnościach nie zgaśnie ci latarka...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 30 min
PROLOG
Jej dzień wydawał się długi i trzymał w napięciu. Noc przyszła zaś nagle, cicha i ciemna. W leśnej głuszy ciężko się poruszać i trudno liczyć na pomoc. Jej telefon nie ma zasięgu. Jej krzyku nikt by nie usłyszał. Nikt w tym mikrokosmosie nie zwróciłby uwagi na wrzask, dźwięk nie znaczyłby więcej niż pohukiwanie puszczyka albo rechot żab w okolicy moczarów przy jeziorze.
Uruchamia latarkę w telefonie komórkowym, by chociaż na moment objąć snopem światła ciemną ścieżkę wśród pięknie pachnących, ale ponuro wyglądających lip. Wydaje się, że ich konary poruszają się nad nią jak nogi wielkiego pająka. Gałązki krzewów chwytają jej ubranie, smagają po udach. Światło z gwiazd i księżyca nie wystarcza, by iść pewnym krokiem i nie wejść w bagno. Nie jest kotem, potrzebuje latarki. Na moment, bo komórka może paść w każdej chwili. Ile tam baterii zostało? Cztery, pięć procent? Pasek wskaźnika jest tak wątły, że niemal niedostrzegalny.
Myśli, że polana jest tuż, tuż. Tak zapamiętała z poprzedniej wizyty, gdy już zaczęła rozumieć, co się wokół dzieje. Dzięki kolejnemu błyskowi światła z latarki dostrzega wypatrywaną łąkę. Zza wysokiej trawy widać zarys ponurej, tajemniczej budowli, wyglądającej jak piramida ze ściętym czubkiem.
„No, to jestem prawie na miejscu. Oby tylko w tej trawie nie siedziały żmije” – myśli kobieta i wyciąga zza pasa siekierę o szerokim ostrzu. Podchodzi do żelaznej kraty zamontowanej na zawiasach pośrodku frontowej ściany. Skrzydła bramy wcześniej spinała kłódka, lecz teraz nie stanowi już problemu. Kobieta wkłada siekierę z powrotem za pas, chwyta kraty i rozwiera wejście do grobowca.
Znów potrzebuje więcej światła. Podnosi komórkę i rusza, bardziej na pamięć, niż posługując się zmysłami. Wie, co jest w środku tego mauzoleum. Stoi tam niski katafalk, a na nim licha, rozlatująca się trumna z naruszonym wiekiem. Przez jej uszkodzone, częściowo powyrywane deski, widać ludzką głowę, a właściwie niewiele więcej niż czaszkę, opiętą zmumifikowaną, prawie przezroczystą skórą. Na jej szczycie pozostało siwe kłębowisko włosów, niżej pomarszczone czoło, a u dołu rozwarta szczęka z rzadkim uzębieniem.
W baterii zostało już tylko trzy procent energii, ale kobieta musi choć na chwilę oświetlić pomieszczenie, żeby zsunąć wieko.
Teraz nastąpi najtrudniejszy moment. Wcale nie dlatego, że kobieta ma odegrać spektakl, w który nie wierzy. I nie dlatego, że brzydzi ją myśl o tym, co ma zrobić. Po prostu niezmiernie trudno jest przymierzyć siekierą i uciąć głowę człekowi wciśniętemu w ciasną, zabytkową trumnę. Potrzebuje jednego dobrego cięcia. Do tego zaś niezbędne jest światło z padającej komórki.
Nastawia latarkę.
Uderza siekierą.
Udaje się za pierwszym razem, aż sama się dziwi.
Wzdycha. Potem chwyta czerep za włosy i przenosi w nogi trupa, obute w jakieś rozpadające się kamasze pozbawione już podeszew. Następnie wyjmuje ciążący jej przez całą drogę kawał cegły i wciska między zęby truposza. Ma dwa procent energii i dwie ostatnie czynności do wykonania.
Wbija długi nóż kuchenny w klatkę piersiową trupa. Ostrze wchodzi gładko, jakby to nie było prawdziwe ciało, a tylko jakiś styropianowy fantom, kukła z papier mâché. Dociska ostrze tak, żeby przeszywa umarlaka na wylot i wbija się w spód trumny. To może mieć znaczenie.
I na koniec najprostsza rzecz. Kobieta wyjmuje foliową torebkę wypełnioną ziarnkami maku. Rozsypuje je wokół katafalku. Również to trzeba zrobić starannie. Jeden procent energii. Komórka zaczyna wydawać ostrzegawcze dźwięki.
Kobieta zastanawia się, co pomyśleliby ludzie, którzy zobaczyliby ją przy odprawianiu tego pradawnego rytuału? Czy zapytaliby, jak dała się owładnąć temu szaleństwu? Może wzięliby za obłąkaną? Lecz przecież wcale nie uważa, że ten rytuał ma sens. Wierzy tylko, że musi go odprawić, by koszmar wreszcie się skończył.
– Widzicie, zrobiłam to – szepcze, zadowolona z siebie. – Widzicie?
GODZINA 8:01
Mija minuta po tym, jak zadzwonił budzik. Nie w komórce, a taki prawdziwy, jeszcze z czasów PRL, z Bolkiem i Lolkiem na cyferblacie. Po tej minucie lekko zaspana Julia jest już na nogach. Biegnie truchtem do łazienki. Cicho zamyka za sobą drzwi.
Zrobiła tam sobie schowek, w którym trzyma testy. Jej mąż Roman o niczym nie wie, nie musi wiedzieć. Zresztą i tak jeszcze śpi. Zwykł chować się pod poduszką przed upiornie terkoczącym dzwonkiem budzika, całkiem jak w dzieciństwie. „To nie postacie z kreskówki powinni na nim narysować, tylko Hitlera” – powtarzał gniewnie, jeszcze głębiej wtulając się w miękką puchową poduchę, pachnącą proszkiem do prania. Na wakacjach postanowił nie wstawać przed dziewiątą. Wczasy to wczasy, nawet jeśli trochę udawane, i jakaś taryfa ulgowa musi być, bo inaczej człowiek zwariuje. Dlatego Roman nie zerwie się wcześniej, nawet jeśli się zanosi na to, że będą mieli w swojej mazurskiej chacie ważnego gościa.
Na razie dla Julii co innego jest istotne. Plastikowy prostokąt z literkami C i T przy miarce na kilka kropli płynu. Niezguła Roman kiedyś pomylił to, jak w dowcipie, z testem na covid. Julia nie wyprowadzała męża z błędu. Nie tłumaczyła, że tym razem chodzi o to, czy zapłodnione jajeczko zagnieździło się w endometrium macicy. I dbała, żeby Roman nie widział jej przy robieniu testu – jeszcze pomyśli sobie, że przez kwarantannę pomieszało się żonie w głowie i dlatego bada się codziennie na obecność koronawirusa, nieważne, czy trzeba czy nie.
To jest jej sprawa. Skoro sam Roman nigdy nie wypowiedział się jednoznacznie i nie umiał zdecydować się na dziecko, to Julia zdecyduje za niego. Ma już trzydzieści pięć lat, więc to praktycznie ostatni dzwonek. Akurat mocno odbili się finansowo. Pomimo narastającego kryzysu mają w swojej branży perspektywy. Prawdopodobnie nie będzie już w ich życiu i karierze lepszego momentu. Owszem, generalnie wokół nie dzieje się dobrze, świat jest na krawędzi wojny, jednak nigdy nie było, nie ma i nie będzie tego nieomal mitycznego idealnego momentu na dziecko.
Przez pierwsze dni tutaj, na Mazurach, kochali się bardzo często. W dodatku z entuzjazmem i nie tylko dlatego, że Julia myśli o dziecku. To odosobnienie na mazurskim uroczysku po prostu dobrze na nich działało. Przynajmniej na początku. Odprężyli się, oczyścili umysły. Wprawdzie po tygodniu wróciły stare nerwy i piętrzące się obowiązki związane z nowym projektem, ale dobre i to. „Trzeba widzieć szklankę do połowy pełną, a nie w połowie pustą” – powtarza Julia.
Teraz chciałaby zobaczyć na plastikowym prostokącie jedną kreskę przy literce C i drugą przy T. Kręci się niespokojnie, skulona na porcelanowym tronie w łazience. Minęło dziesięć dni od ich pierwszego razu tutaj, więc może już...?
Niestety. Test uparcie pokazuje tylko krechę przy C. To zaś oznacza kres marzeń o maluchu, przynajmniej dzisiaj. „Jeśli nie teraz, to może jutro lub pojutrze – pociesza się Julia. – To dziecko w końcu do nas przyjdzie, na pewno”.
ROZDZIAŁ 1
STRZELBA NA PAJĄKI
Roman Falk z zadowoleniem wciąga zapach rozchodzący się po strychu z cynamonowych kadzidełek i rozgląda się dookoła. Lekko pochyla przy tym głowę, żeby nie uderzyć się w sufit. Sto lat temu nie budowano domów z myślą o dwumetrowcach, a już na pewno strychy nie były przystosowane do takich wielkoludów jak Roman. Nawet bawełniana czapeczka nie ochroniła mężczyzny przed kilkoma guzami. „Ciężko jest chodzić w pozycji człowieka niosącego na plecach chrust” – narzeka w myślach. Pociesza się jednak, starannie obmacując głowę, że nawet jeśli zadrapał się do krwi, to na szczęście czapeczka jest czerwona i dość gruba. Plama nie będzie się mocno odznaczać. A dzięki temu żona nie zacznie mu wytykać, że znowu był nieostrożny i kawał z niego łamagi. Nie lubi tego. Zresztą komu takie zrzędzenie by się podobało?
Falk siada w bezpiecznym miejscu: na dużej drewnianej skrzyni przy ceglanym kominie, z dala od nisko umieszczonych grubych, ciężko ciosanych drewnianych płatwi i kleszczy dachu. Z zadowoleniem stwierdza, że całe pomieszczenie wygląda na wysprzątane i czyste, jak obiecano. Co mogło stać na półkach, zmieściło się na półkach, a rzeczy uszkodzone i te o większych gabarytach trafiły do pudeł. Chata, chociaż przebudowywana, była jednak czyimś domem przez pokolenia, więc nawet wysprzątany strych tak naprawdę wygląda na składowisko rupieci, zapomnianych pamiątek i zgoła niepotrzebnych akcesoriów. Bo komu dziś przyda się poniemiecka maszyna do robienia kiełbasy, aparat do otwierania konserw lub zardzewiała wyciskarka do owoców? Oczywiście, o ile nie zamierzasz otworzyć muzeum. Roman nie miał takich planów. Był tu gościem. Kimś specjalnym.
Ściany zostały niedawno wybielone. Nie wypatrzył śladu brudu nawet za malowaną skrzynią (służącą chyba dawno temu do przechowywania panieńskiego posagu), na której przysiadł. Najważniejsze jednak, że nie zauważył śladu pajęczyn. Gdyby spasione kosmate paskudztwa biegały wokół tego badziewia poupychanego na półkach i w kartonach, byłoby tutaj nie do wytrzymania. Roman jest w stanie znieść widok krwi, nieraz był świadkiem usypiania chorych zwierząt, bez mrugnięcia okiem zabijał wigilijnego karpia, jednakże pająki od dzieciństwa budzą jego obrzydzenie. Potrafi znieść tylko malutkie egzemplarze oraz długonogie kosarze. Tyle że te drugie w zasadzie nie są pająkami. Śmieszą Romana, bo wydają się strasznie niezgrabne („Całkiem jak ty” – powiedziałaby pewnie Julia). Gdzie im do takich paskudztw jak kątnik, krzyżak, sidlisz piwniczny czy zyzuś tłuścioch. Tych „koleżków” na szczęście tutaj nie ma. Na dodatek jest jasno. Przynajmniej dopóki przez wymyte okno schludnego poddasza chaty wpada odpowiednio dużo słońca.
Krótko mówiąc: pełna kulturka. Zadbany stryszek. Składzik, z którego z chęcią się korzysta. Lecz skrywa on również pewną tajemnicę. Zamknięta jest w malowanej skrzyni, na której przysiadł Roman. To analogowy telefon. Aczkolwiek nie z tarczą z numerami, bo taki zabytek w ogóle już nie znalazłby zastosowania i nie zadziałał. To telefon na przyciski, odrobinę nowocześniejszy. Na tyle jednak sfatygowany i stary, że sprawia wrażenie rówieśnika Romana. Wygląda jednak na sprawny. Ma kabel z odpowiednią wejściówką na końcu. Wystarczy znaleźć w domu kontakt, podłączyć aparat, i już można dzwonić. To o tyle ważne, że chata leży na uroczysku, poza zasięgiem telefonii komórkowej.
– Niebywałe, że są jeszcze takie miejsca w Polsce – mruczy Roman.
Aparat jest czerwony. Ponoć różowy lepiej odstraszałby pająki – tak jak zapach cynamonowy – ale trudno. Kolor jest przypadkowy. W sumie jednak pasuje, ponieważ to z założenia telefon alarmowy. Na wypadek jakiegoś (odpukać) nieszczęścia. Roman nie zamierza brać takiej ewentualności pod uwagę, bo jeszcze nigdy na wakacjach nie przytrafiła im się żadna sytuacja awaryjna. Ba, Julia nawet nie wie o istnieniu tego czerwonego aparatu. „Chyba wybaczy mi taką małą tajemnicę? – pociesza się Falk. – Nie wywali mnie na tydzień z sypialni za spiskowanie za jej plecami”.
Dopóki nic się nie dzieje, aparat leży spokojnie, zamknięty w skrzyni jak w trumnie. Roman natomiast zatrzymuje wzrok na innym przedmiocie. Ten zaś wisi nad półkami pełnymi boćków, krów i innych zwierzątek wykonanych z kasztanów i żołędzi, na lewo od dość obrzydliwego wypchanego rysia, wyglądającego, jakby się kulił ze strachu. Ów przedmiot to dubeltówka.
Roman zastanawia się już od paru dni, czy jest prawdziwa. Trochę dziwne, żeby ktoś zostawiał w domku letniskowym broń palną. Przecież na takie rzeczy trzeba mieć pozwolenie. Więc może jednak to tylko replika? Tyle że dubeltówka daje się otworzyć, lufy nie są zaczopowane. Roman nie ma pojęcia o strzelbach, jednak po swoich amatorskich oględzinach broni nie wyklucza, że jest autentyczna i sprawna. A jeśli tak faktycznie jest, to czy na strychu są też schowane naboje? „Może pozostały gdzieś w tych pudłach? – rozmyśla mężczyzna. – Na pewno są w którymś kartonie. Na bank”.
Większość ludzi nieobeznanych z bronią pewnie poczułaby się nieswojo, wiedząc, że pod ich dachem znajduje się strzelba z ostrą amunicją. Jednak Roman nie wygląda na przestraszonego. Wręcz przeciwnie. Wydaje się dziwnie podekscytowany, jakby owej broni rzeczywiście potrzebował.
Dochodzą go głosy z parteru domu. Podniesione, szybkie, wręcz natarczywe. To jego żona Julia i ich gość. „Alex przez iks” – jak usłyszał przy powitaniu Roman. Ta ekscentryczna postać przyjechała tutaj w imieniu opiniotwórczego portalu plotkarskiego – z którym menedżerka małżeństwa Falków, Agnieszka, ma dobre układy. Cel: przeprowadzić rozmowę z Julią. Głównie z nią, chociaż kilka słów będzie miał do dodania także Roman. Lecz to żona jest teraz najważniejsza, ona jest twarzą projektu, ona stawia kolejne kroki na drodze do wielkiej kariery. A jeszcze niedawno... Kto by pomyślał? Państwo Falkowie wydawali się wszystkim dookoła parą dziwaków, a tutaj takie zaskoczenie.
Lecz tego, co osiągnęli, trzeba za wszelką cenę bronić. Dlatego Roman potrzebuje strzelby i nabojów. Jest podminowany.
– Alex przez iks. Szkoda, że nie Asteriks – mruczy pod nosem. – Skąd też Agnieszka wytrzasnęła tę dziwną postać? Z liceum? A może z zoo?
Ich gość jest szczupły, ma długie pofarbowane na granat włosy i jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu. Ubrany jest w szeroką czarną koszulkę bez żadnego widocznego logo i wytarte granatowe dżinsy, z grubym łańcuszkiem na klucze zwisającym ze szlufki aż do kieszeni. Na nogach ma ciężkie glany o grubych podeszwach, dodające mu centymetrów. Na dobrą sprawę trudno powiedzieć, jakiej płci jest Alex przez iks. Roman bierze komórkę i wyświetla sobie serię zdjęć, jakie zrobili przed domem z ich gościem.
– Faktycznie, nie zgadniesz – mamrocze pod nosem z zafrasowaną miną. – Takie czasy. – Jednak Roman nie ma z tym problemu. Uważa, że daleki jest od uprzedzeń – w przeciwieństwie do wielu swoich starszych kolegów. Nigdy nie był samcem alfa, w pracy nie czynił koleżankom niestosownych uwag i propozycji, a nad współpracownikami nie starał się dominować.
Od broni, a nawet od paintballa, trzymał się z daleka. Aż do teraz. „Takie czasy”. Bo od lutego, od ataku Rosji na Ukrainę, wszystko się zmieniło. Jedni – określający się jako umiarkowani optymiści – mówili, że grozi nam tylko nowa Jałta. Inni – uchodzący za umiarkowanych pesymistów – że to powtórka z Hitlera. Czas zweryfikował te obawy i nastawienia. Dziś optymiści i pesymiści mówią już o zupełnie innych perspektywach. Nikt jednak nie jest wolny od niepokoju.
„Albo sprzedajemy wszystko i uciekamy do Nowej Zelandii, albo przyzwyczajamy się, że żyjemy tutaj na beczce prochu” – powiedział Romanowi dwa miesiące temu pewien kolega stojący w kolejce przed urzędem, by wymienić paszport, tracący niebawem ważność. „Demokratyzacji Rosji chyba nie dożyjemy, tam łykają propagandę jak pelikany”.
Począwszy od końca lutego, czterdzieści milionów ludzi nad Wisłą nagle skupiło się na polityce międzynarodowej. Polacy zaczęli śledzić doniesienia z frontu, informacje o kolejnych sankcjach, plotki o spiskach na Kremlu, przemówienia Zełeńskiego, słowa Bidena, telefony Macrona, dreptanie w miejscu Niemców, milczenie Merkel, kłamstwa Ławrowa, obstrukcję ze strony Węgier, manewrowanie Turków i kalkulacje Chińczyków... A zarazem okazali się raptem skłonni do takich wyrzeczeń, jakich nikt wcześniej nie brał pod uwagę. Naraz przypomnieli sobie język rosyjski, nazwy miast i rzek na wschodzie, geografię Ukrainy. Stali się fachowcami od energetyki, a nawet od broni: samolotów, dronów, czołgów, artylerii, broni przeciwlotniczej i przeciwpancernej. „Tak jak za Małysza wszyscy znali się na skokach narciarskich, a za Świątek – na tenisie – utyskiwał Roman. – Po Smoleńsku na lotnictwie, a podczas pandemii na szczepionkach”. Falk narzekał na rodaków, jednakże on również się zmienił. Obrazki z frontu sprawiły, że dopuścił do siebie myśl o wzięciu w ręce broni. Tak działał strach.
Sam nie mógł w to uwierzyć, ale widok spanikowanej żony, przeglądającej Internet ze wszelkimi objawami FOMO[1], był dla niego szokujący. „Dziwnie zaczęłam funkcjonować. Do późna śledzę newsy, w nocy nie potrafię normalnie spać – przez ten cholerny ból gardła, co godzinę muszę je przepłukać, coś wypić albo wziąć tabletkę. Późnym rankiem półprzytomna wchodzę do Internetu, żeby sprawdzić, czy Charków broni się nadal. Zaczynam popadać w pesymizm” – napisała podczas kolejnej kwarantanny w cholernie długim SMS-ie do siostry. Julia, niczym masochistka, przypominała sobie dzień w dzień nagranie z YouTube z Putinem z 2010 roku, gdy na imprezie charytatywnej śpiewał „Blueberry Hill” dla zachodnich gwiazd. Były tam Sharon Stone, Goldie Hawn i Monica Bellucci. Byli Kevin Costner, Alain Delon, Gerard Depardieu, Kurt Russell i Vincent Cassel. Brakowało tylko Stevena Seagala.
Na kwarantannie Julia czuła bezradność, a wraz z nią także Roman. Mogli tylko słać pieniądze na akcje charytatywne, podczas gdy tylu ludzi wokół angażowało się w bezpośrednią pomoc. „To było nie tylko szlachetne, ale także dawało tym aktywnym osobom większy psychiczny komfort, nie ma co ukrywać. Czuli, że zachowali, jak to mówią nastolatki, RiGCz[2]” – powtarzał Roman (chociaż nie był pewien, czy użył slangowego młodzieżowego określenia poprawnie i czy w ogóle można je stosować na poważnie, bez cienia ironii). Dlatego, gdy tylko kwarantanna się skończyła, sami Falkowie również zaangażowali się w pomoc. A w głowie Romana jeszcze intensywniej zaczęły krążyć myśli o broni. O tym, by chronić siebie, Julię i innych. Nie zdradził tego przed żoną, chyba za bardzo się wstydził. I obawiał się jej reakcji. No bo jak to? On, zawsze śmiejący się z małolatów biegających po lasach z imitacjami karabinów, miałby teraz się do nich upodobnić? Roman odpychał więc od siebie tę uporczywą myśl. Jednak wróciła teraz, w domku na Mazurach.
Nabita strzelba przydałaby mu się nie na „Asteriksa”, lecz na innych gości – nieproszonych, wprowadzających zamęt w sielskie życie w chacie na uroczysku. „Pytanie tylko, gdzie mogą być te cholerne naboje?” Nie, Roman nie ma żadnych morderczych zamiarów: po prostu do odstraszenia wspomnianych niechcianych gości na podwórzu najbardziej przydatny jest huk wystrzału. Co to za goście? Tacy, którzy nie noszą butów. A jest ktoś taki? Owszem, dziki. O ile uznamy, że to właśnie one podczas nocnego żerowania są w stanie tak uszkodzić rowery, że te nie nadają się do użytku. Roman nie jest tego pewny, ale ze strzelbą poczułby się znacznie pewniej.
Falk powtarza sobie, że zdąży jeszcze spokojnie poszukać nabojów, bo do zmierzchu zostało mnóstwo czasu. Trzeba tylko sprawnie uporać się z wizytą „Asteriksa”. I zachować zimną krew. Alex przez iks nie może nabrać podejrzeń, że cokolwiek zakłóca ich sielskie wakacje. Jeszcze wyszłoby z tego nie wiadomo co w artykule. „Wiadomo, jak działają plotkarskie portale. Tylko czekają, żeby podchwycić jakąś pierdołę, zrobić z igły widły i puścić w eter. A ty potem musisz się tłumaczyć z jakichś rozdmuchanych banialuk – duma Falk. – Wszystko musi wyglądać tak, jak sobie wcześniej zaplanowaliśmy z Agnieszką. Nie można zmarnować naszego wysiłku włożonego w cały ten biznes”.
A jaki jest plan? Najpierw Alex przez iks zada kilkanaście pytań z tak zwanego kwestionariusza Prousta (Roman zastanawia się, ilu z internautów zaglądających na strony o celebrytach w ogóle wie, kto zacz ów Proust). Potem obejrzy, jak w praktyce wygląda ich „cudowne” życie na wakacjach w mazurskim domku nad wodą. Tu, gdzie telefony komórkowe nie mają zasięgu, o Internecie można tylko pomarzyć, lecz nikt się tym nie przejmuje, bo – przynajmniej w teorii – można cały dzień pływać w jeziorze i uprawiać seks na trawie, pod lipami i płaczącymi wierzbami. Falkowie opowiedzą, jakie to dla nich inspirujące i magiczne, a później... Później zapadnie zmierzch.
Roman przysiada na schodkach na strych i słucha odpowiedzi na pytania z kwestionariusza Prousta, jakby miał się z nich dowiedzieć czegoś nowego o własnej żonie. W międzyczasie połyka wielkie kęsy pachnącego rogalika, obficie posmarowanego masłem i przykrytego grubym plastrem żółtego sera.
GODZINA 12:21
Kobieta w kościelnej ławie spogląda na swój staromodny zegarek o tarczy przypominającej kształtem serce. Lecz przecież i bez tego wie, która jest godzina: w kościele właśnie skończyła odmawiać modlitwę na Anioł Pański. Marylka bardziej więc spogląda na cienki, pozłacany łańcuszkowy pasek zegarka, wpijający się jej w przegub. To coraz częstsze, zwłaszcza gdy ręce spuchną jej po robocie. A narobiła się dzisiaj przy wypiekach. „Chyba muszę iść z tym do lekarza – myśli, oglądając rękę. – Czy to nie jaka choroba? A może tylko metryka, jak to mówią? Starość nie radość”.
Czasomierz ma jeszcze po mamie. Drugiego takiego paska nie dostanie, nie chce nic zmieniać. Czuje się z nim jak dama. W istocie Marylka mogłaby uchodzić za sobowtóra królowej Elżbiety II, tylko jest od niej prawie czterdzieści lat młodsza. Czyli wygląda jak brytyjska władczyni w dniu ślubu księżnej Diany z księciem Karolem. Nawet ma podobne zamiłowanie do kolorowych kapeluszy. To częsty temat w rozmowach Marylki z koleżankami. Takie porównania bardzo jej schlebiają. „Tylko ciekawe, czy królowa kiedykolwiek ugniatała ciasto? – zastanawia się Marylka. – Czy czuła się kiedyś zajechana jak koń po westernie?” Z tym westernem to oczywiście przesada, kobieta prędzej porównałaby siebie do konia uwiecznionego przed pokoleniami na ścianie jej kościoła – z podpisem po niemiecku, znaczącym podobno: „Ja, koń Jakub, przyciągnąłem większość kamieni na budowę tej świątyni”.
Podobno, bo Marylka niemieckiego nie zna. Kto by tam w jej dzieciństwie uczył się języka wroga! Na saksy też nie wyjeżdżała za Odrę, więc taki argument, by uczyć się języka, też odpadł. A z tymi nielicznymi turystami z Niemiec, którzy się tu zapuszczają, zawsze idzie się dogadać – nawet na migi. Żadni już dziś z nich wrogowie. Marylka bardziej obawia się armii Putina z obwodu kaliningradzkiego. Wojna, rosnące koszty życia, niepewna zima, pogarszające się zdrowie i coraz większe zmęczenie – Marylka nie ma zbyt wielu powodów do radości, nie ma wielkich nadziei i marzeń.
„Dobrze, że chociaż kościół mamy piękny” – myśli sobie. Rozgląda się z dumą po zabytkowym wnętrzu, jak niemal codziennie. Drewniany sufit, kolumny i balkony naokoło są prześlicznie zdobione: wyrzeźbione, z wymalowanymi roślinnymi motywami. Na panelach widać sceny z życia Jezusa. Nawet żyrandole, przypominające koła od wozu, są prawdziwymi dziełami sztuki.
„Szczęściarze z was, że macie taki kościół. To prawdziwa Kaplica Sykstyńska Mazur. Wspaniale, że ją tak pieczołowicie odnowiono” – powiedziała Marylce para turystów, którym od prawie dwóch tygodni wozi swoje wypieki. Kobieta uśmiechnęła się wtedy z dumą, chociaż korciło już ją, żeby odpowiedzieć, że tym pięknem jeszcze nikt się nie najadł. Ot, choćby Boguszowa, która siedzi w kościelnej ławie razem z Marylką, a swój stary dom oddała na turystów. Minęło parę lat i z pieniędzy nic nie zostało. Dlatego Marylka piecze też co nieco dla jej dzieciaków, za darmo. I modli się codziennie, żeby turystów – pomimo kryzysu – nie zabrakło.
PRZYPISY