Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Może tożsamości Kuby Rozpruwacza nigdy nie poznamy? Może Londyn ma już taką naturę, że generuje postaci z mgły i mroku, nieuchwytne i straszne, obrastające legendami?
Listopad 1888 roku. Kamil Kord przyjeżdża do Londynu z wizytą do dawno niewidzianego przyjaciela Nikodema Ponara. W tym czasie Kuba Rozpruwacz dokonuje coraz brutalniejszych ataków. W Whitechapel wybucha panika, policja miota się w poszukiwaniu mordercy, a wzajemnym oskarżeniom nie ma końca.
„Noc sztyletników” to pierwszy tom stylowej serii retro, której głównym bohaterem jest Kamil Kord, dociekliwy detektyw-amator mierzący się z najbardziej wstrząsającymi zagadkami kryminalnymi swoich czasów.
Adam Węgłowski – dziennikarz miesięcznika „Focus Historia”, publikował także w „Tygodniku Powszechnym”, „Śledczym”, „Zwierciadle” i „W Podróży”. Autor powieści „Przypadek Ritterów”, której kilku bohaterów pojawia się także w „Nocy sztyletników” oraz powieści „Czas mocy”. Miłośnik tajemnic historii, zagadek kryminalnych i powieści detektywistycznych w stylu retro.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 332
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rządowe gazety pisały, że urodził się jako potwór, bo zamiast prawego ramienia miał tylko jego szczątek, długości kilku cali. Jednak radził sobie. Do kikuta dorobił sztuczną skórzaną rękę. Włożywszy na nią rękawiczkę i wsadziwszy w palce laskę, spokojnie spacerował po mieście, nie ściągając na siebie podejrzeń policji.
Chwalił się, że dokonanie zabójstwa nie kosztowało go żadnego wysiłku. Ale w styczniu schwytano i jego. On, który kierował tak wieloma zabójstwami, strasznie się przeląkł, kiedy sam usłyszał wyrok śmierci. Rozpaczliwie się bronił i zapewniał o swej niewinności. Przed egzekucją siły go zupełnie opuściły. Na szafot trzeba było go wnieść.
Miał dwadzieścia cztery lata. Była dziesiąta rano. W tłumie pod szafotem zemdlała młoda kobieta. Ledwo podtrzymało ją stojących obok dwóch mężczyzn. A gdy ściągano zwłoki, oderwana skórzana ręka wisielca potoczyła się w tłum. Gapie się rozstąpili. Długo nikt nie miał odwagi podnieść upiornej pamiątki. Tego żadna gazeta już nie opisała.
Pozwoli pan, że skomentuję sukces mordercy z Whitechapel w zwróceniu uwagi opinii publicznej na kwestie społeczne? […] Prywatna inicjatywa zwyciężyła tam, gdzie zawiódł socjalizm. My, typowi socjaldemokraci, traciliśmy czas na edukację, agitację i organizację. Tymczasem pewien samoistny geniusz wziął sprawy we własne ręce. Kiedy po prostu zamordował i wybebeszył cztery kobiety, przeobraził komercyjną prasę w nieomal komunistyczną. Morał jest właściwie jeden, a wszelcy przewrotowcy, zamachowcy, irlandzcy ekstremiści czy skrajni anarchiści szybko go pojmą. „Humanizm, nauki polityczne, ekonomia i religia”, powiedzą, „wszystko to zgniło. Jedynym argumentem, który trafia do serc waszych dam i dżentelmenów, jest nóż”.
George Bernard Shaw,komentujący okoliczności zbrodni Kuby Rozpruwaczaw liście opublikowanym w „The Star” 24 września 1888 roku
Londyn, Whitechapel, 5 listopada 1888 roku
Przez nieszczelne, brudne okna pokoju numer dziewiętnaście wdzierał się hałas z ulicy, która z powodzeniem mogła uchodzić za ściek wszechświata. Za dnia dominował tu pisk pozostawionych samopas dzieci ubranych w łachmany, krzykliwe rozmowy bezrobotnych ojców rozglądających się bardziej za tanimi używkami niż za pracą i pochlipywanie matek z posiniaczonymi twarzami, marzących beznadziejnie o jakimś zarobku.
Było tu bez liku śniących o lepszym życiu imigrantów. Jak też miejscowej biedoty, narzekającej na obcokrajowców, że zabierają jej pracę. Nieliczni tu lepiej sytuowani mieszkańcy ubolewali, że świat schodzi na psy, i bali się, co będzie z nimi dalej, jeśli nie wyprowadzą się z tego rynsztoka.
Podobnie jak oni myślało wielu poddanych królowej Wiktorii. Irlandczyków uważali oni za potencjalnych terrorystów, którzy tylko czekają, żeby znów spróbować wysadzić parlament, kolumnę Nelsona albo jakiś most. Każdy skośnooki wydawał im się Chińczykiem, tak jak człowiek w turbanie – Hindusem. Obcych z Europy Wschodniej też nie odróżniali. Polak papista, Rosjanin ortodoks, polski Żyd, rosyjski Żyd – to było dla nich jedno tałatajstwo.
Istny cyrk, można by powiedzieć. Jednak Whitechapel nie było rewią osobliwości. Tu nie trwała zabawa, lecz toczyło się normalne życie. Chociaż „normalne” to za dużo powiedziane. Zbyt wiele było lewych interesów, przestępców i ich ofiar, by mówić o normalności. Lepiej powiedzieć: tu toczyło się tanie życie. Pozbawione perspektyw, a w najlepszym razie nieznośnie banalne i przede wszystkim mało kosztowne. Tani alkohol, tanie usługi, bardzo tanie ludzkie życie.
Gdy zapadał zmierzch, brud nie znikał: część mętów dopiero wtedy wychodziła, a księżyc, latarnie i policyjne latarenki podkreślały groteskowość, wręcz nierzeczywistość tego świata.
Oto prostytutka, która zgubiła już połowę zębów, raz dwa zarabiała na łóżko w noclegowni, po czym przepijała zdobyte pieniądze i cuchnąca tanim alkoholem szła szukać na ulicy kolejnego klienta.
Fryzjer, który przyjechał tu z Europy Wschodniej – gdzie kształcił się na lekarza – przeliczał zarobione liche pieniądze i stwierdzał, że trzeba będzie ruszyć jeszcze dalej. Najlepiej do Ameryki! Byle tylko jakiś niedobity Indianin nie zdjął skalpu z jego zatraconej głowy.
Rzeźnik, który w swoim sztetlu od czasu do czasu ubijał zwierzęta i wiedział, jak robić to zgodnie z wymogami religii mojżeszowej, po przyjeździe do Londynu zarzynał zwierzęta taśmowo. Odpinając zakrwawiony fartuch, zastanawiał się potem, czy aby na pewno Jahwe o to chodziło.
Dżentelmen z West Endu obłapiał w zaułku młodą dziewczynę. Wprawdzie wybrał się do tej dzielnicy nędzy jako filantrop, ale skończył jako stały klient.
Oczywiście wszyscy oni mieli swoje marzenia i szlachetne strony. Prostytutka nie przestawała snuć planów, że kiedyś wróci do męża i dzieci – jak tylko odbije się od dna, a oni z tęsknoty nauczą się ją szanować. Fryzjer pilnie uczył się angielskiego, pożyczał nieaktualne londyńskie gazety i w przyszłości widział się w roli człowieka światowego. Rzeźnik liczył, że królowa Wiktoria zapewni mu spokojne życie bez szykan – w końcu brytyjskim premierem był niedawno Disraeli, a wielu Żydów dorobiło się tu majątku. Dżentelmen zaś święcie wierzył, że tylko on i jemu podobni mogą zbawić świat – jeśli nie pieniędzmi, to elektrycznością, szybkostrzelnymi karabinami i innymi wynalazkami, które czyniły Anglosasów lepszymi od „dzikusów”.
To wszystko kotłowało się w głowie lokatora pokoju numer dziewiętnaście. Choć był tu nowy, szybko zorientował się, jak wygląda życie w Whitechapel. Uchodził za bystrego obserwatora – zawsze mu to powtarzano. Może nawet aż za dobrego. Czasem lepiej nie wiedzieć, nie widzieć i nie słyszeć. To bardzo ułatwia życie. Ale nie wziął sobie tego do serca, nie potrafił. Poza tym musiał zachować ostrożność. Tropili go, bez wątpienia.
Zatrzymał się w Whitechapel, bo tu mógł wtopić się w tłum. I dlatego, że życie było tu tanie. A kiedy wypełni, co zaplanował, ruszy dalej. Chyba że wcześniej go złapią… Przeżyje.
Według dokumentów miał pięćdziesiąt trzy lata. Wysoki, szczupły, wciąż miał sprężysty krok, gęste brązowe włosy i bystre spojrzenie. Jednak poorana zmarszczkami twarz, podkrążone oczy i niezbyt zadbana, krótka i szczecinowata broda dodawały mu lat. Gdyby chociaż się uśmiechnął… Lecz uśmiech od dawna nie gościł już na jego ustach.
Za to pojawił się na twarzy mężczyzny jakiś trudny do zidentyfikowania grymas, gdy przeczytał w „Pall Mall Gazette” o pokłosiu kolejowej katastrofy w Rosji dwudziestego dziewiątego października. Car tylko cudem wyszedł z niej cało. Czy to był zamach, nie wiadomo. Za to doszło już do pierwszych aresztowań – wśród rewolucyjnie nastawionych studentów.
Przed oczami czytającego przemknęło wspomnienie pociągu pędzącego przez Rosję na Zachód. Przecinającego ośnieżone bezdroża jak nóż.
Londyn, Whitechapel, 5–6 listopada 1888 roku
Za szykanowanie katolików chciał wysadzić parlament i zabić króla. Pod gmachem zgromadził trzydzieści sześć beczek z prochem. Wystarczyło poczekać na odpowiedni moment i zapalić lont.
Jednak Guyowi Fawkesowi i jego kompanom się nie powiodło. Ich spisek z tysiąc sześćset piątego roku został wykryty piątego listopada owego roku. Konspiratorzy skończyli w męczarniach, a londyńczycy każdego piątego listopada przy sztucznych ogniach, zamiast beczek z prochem, i w barwnych korowodach, zamiast przebrania kata, świętowali rocznicę niezwykłego wydarzenia. Tak samo było w tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym roku.
Choć może nie do końca. Piątego listopada tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku dziennikarz z Galicji Kamil Kord zobaczył na ulicach londyńskiego East Endu wielu ludzi, którzy – gdyby spisek prochowy się powtórzył – nie tylko nie przeszkodziliby zamachowcom, ale jeszcze im pomogli. Dzieci z kukiełkowymi Guyami Fawkesami dopraszały się od dorosłych przechodniów drobniaków i słodyczy, z kolei dorośli nieśli już kukły całkiem inne. Na przykład szefa londyńskiej policji sir Charlesa Warrena. Szykowali się nawet, żeby jego podobiznę podpalić, ale żandarmi na to nie pozwolili. Skąd nienawiść manifestujących do Warrena? Obwiniali go o brutalne tłumienie protestów biedoty, a jednocześnie o nieudolność w śledztwie dotyczącym przerażających mordów Kuby Rozpruwacza.
Zresztą piątego listopada nie brakowało na ulicach również kukieł przedstawiających nieuchwytnego mordercę. Kilka z nich jasno precyzowało, kogo podejrzewa ulica: Żyda w skórzanym, zakrwawionym fartuchu. A londyńska prasa, szukając potencjalnych tropów w sprawie Rozpruwacza, wspomniała o „podobnym” do londyńskich rzekomym „mordzie rytualnym” w galicyjskiej miejscowości Lutcza, parę lat wcześniej. Czyli o tak zwanej sprawie Ritterów, której – w rzeczy samej – nikt nie znał tak dobrze jak wspomniany Kamil Kord.
Przyjechał do Londynu dosłownie kilka dni wcześniej na zaproszenie swego znajomego Nikodema Ponara. Co by nie mówić, to było całkiem wzruszające: spotkanie na obczyźnie dwójki mężczyzn złączonych kiedyś swoistym braterstwem broni, a potem rozdzielonych przez politykę, zbrodnię i najzwyklejszą ludzką podłość.
Ponar i Kord byli Polakami z Austro-Węgier. Poznali się właśnie przy okazji sprawy rodziny Ritterów. Obaj zaangażowali się w dotarcie do prawdy – ryzykując swoje dobre imię, a nawet życie. Jednak łamiąc paragrafy i zasady, narobili sobie kłopotów. Dlatego Ponar trafił do Londynu i zmienił nazwisko, a Kamil preferował nad gorzkie Austro-Węgry słodką Francję.
Niegdysiejszy galicyjski stróż prawa Nikodem Ponar nazywał się teraz Mark Penniodo i pod tym anagramem wtopił się w tłum tysięcy imigrantów zaludniających dzielnicę Whitechapel. Ale łatwiej było przestawić litery w imieniu i nazwisku niż zmienić swoje życie. Próbował zarabiać jako ochroniarz i tłumacz. Jednak widząc kwitnącą naokoło przestępczość, został nieformalnym, dobrowolnym informatorem londyńskiej policji. Choć przez ostatnią swoją sprawę kryminalną w ojczystym kraju stracił pół zdrowia i całkiem osiwiał, wciąż dobrze się trzymał. Ten nadal przystojny, pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna, w skromnym, acz zadbanym stroju, swoim wyglądem i zachowaniem budził respekt, nawet jeśli żył w okolicy nędznej i przeżartej przestępczością.
Sporo zmieniło się także w życiu jego bogatego, młodego gościa: Kamila Korda. Przez jakiś czas on mieszkał z żoną w Wiedniu. Potem wyjechali wspólnie do Paryża, a Kord jak ognia unikał Austro-Węgier. Nie tylko dlatego, że wciąż wisiało nad nim widmo służby wojskowej w cesarsko-królewskiej armii, od której się uchylał. Chodziło też o jego rodzinę w Galicji. Familia oczekiwała, że Kamil wreszcie przyłoży się do rozwoju rodzinnej firmy i zostanie naftowym potentatem, jak oczekiwali. Biznes wprawdzie wciąż dopiero nabierał rozpędu, ale nikt nie wątpił, że przyniesie fortunę. Dwudziestosześcioletni Kord marzył jednak, żeby zostać człowiekiem pióra. Mógł sobie pozwolić na takie fanaberie, mając rodzinny kapitał, córkę innego nafciarza za żonę i bogatą matkę. Choć ta ostatnia beztrosko traciła czas na paryskich balach i na sączeniu wina Marianiego – bordeaux z kokainą, reklamowanego przez samego papieża Leona XIII, to zagrożenia dla finansowego bezpieczeństwa rodziny nie stanowiła.
Wprawdzie Kord i Ponar raczej uznawali się za znajomych niż za przyjaciół, jednak po wyjeździe z Austro-Węgier nie stracili ze sobą kontaktu. Ponar-Penniodo listownie namówił Kamila, aby go odwiedził w Londynie. Kord nigdy wcześniej w brytyjskiej stolicy nie był. Jakże cieszyło go odnajdywanie śladów po historycznych wydarzeniach i postaciach! Jakże zachwyciła kolej podziemna! Jak uradowała National Gallery. A British Museum? A Crystal Palace? A muzeum historii naturalnej? A gmach parlamentu? A gabinet figur woskowych madame Tussaud? – mógłby wymieniać i wymieniać w rytm kolejnych uderzeń Big Bena.
Kamil darował sobie tylko blichtr balów i bywania w gronie miejscowej socjety. Z racji swego szlachetnego urodzenia i majątku mógłby pojawić się w tak zwanym towarzystwie. Ale nie chciał, nie aspirował do tego. O tym, że miałby spać w eleganckim hotelu w centrum lub wynajmować jakąś willę, nie chciał nawet słyszeć.
Warunki mieszkaniowe, jakie mógł mu zaproponować Ponar u siebie na East Endzie, były wprawdzie spartańskie, ale przecież nie mogło to przerażać człowieka pióra! Wręcz przeciwnie: East End miał być dla niego inspirującym doświadczeniem.
Jedyny warunek postawiony przez Kamila brzmiał, że w żaden sposób nie będzie na utrzymaniu swego gospodarza. Bogacz na garnuszku ledwo wiążącego koniec z końcem imigranta – to byłby absurd, nawet jeśli święte zasady gościnności mówiły co innego.
Kamil przybył trzeciego listopada, czyli w momencie, gdy Londyn nieco odetchnął od morderstw Kuby Rozpruwacza. Wpływowa prasa rozpisywała się raczej o katastrofie pociągu rosyjskiego cara Aleksandra III niż o mordercy z Whitechapel.
Z Whitechapel, czyli z najgorszej chyba części londyńskiego East Endu. Jednak zachodziła obawa, że potwór zacznie atakować nie tylko kobiety lekkich obyczajów i nie tylko w tej dzielnicy biedy. W końcu pewnej nocy zaszlachtował aż dwie kobiety, w tym jedną już bliżej centrum Londynu1. A że między morderstwami następowały przerwy, powstawało pytanie, co i gdzie porabiał wtedy ów Kuba Rozpruwacz, jak nazwał się zbrodniarz w liście do prasy. Może szykował się do ataków w innych częściach Londynu?
Kiedy więc Kamil obejrzał już z grubsza cuda brytyjskiej stolicy, przyswoił sobie jej rytm i nieprzerwany zgiełk, wypuścił się dalej w głąb dzielnicy Whitechapel, na której obrzeżach mieszkali. Kiedy zajrzał w otchłań nędzy tam panującej, oniemiał.
Czy upokorzenie i bieda, w jakiej muszą żyć ludzie, mogą robić większe wrażenie niż dzieła sztuki i cuda architektury? Tak. Bo Kord w żadnym innym europejskim mieście i nawet w najbardziej zacofanych rejonach Galicji nie widział takiego nagromadzenia ludzi zgnębionych, bezradnie wołających o sprawiedliwość i iskrę nadziei – bezdomnych albo żyjących w nieludzkich warunkach, zmuszonych do niewolniczej pracy, przytłoczonych wszechobecnym brudem, znieczulicą, drobną przestępczością, strachem o przyszłość.
Ale Ponar nie widział Korda w roli publicysty opisującego tę ponurą rzeczywistość. Chciał raczej skontaktować swego gościa z kimś prowadzącym śledztwo w Whitechapel. A konkretnie: z inspektorem Frederickiem Abberlinem ze Scotland Yardu. Znał go jako policyjny informator i członek Straży Obywatelskiej w Whitechapel. Z jednej strony Ponar wsłuchiwał się na jego polecenie, co powiadają na ulicach imigranci, i przekazywał to policji (mającej nie lada kłopot ze zinfiltrowaniem obcojęzycznego środowiska niechcianych przybyszów z Europy Wschodniej). Z drugiej sam mógł liczyć na pewne przecieki ze śledztwa.
– Abberline to swój chłop, spodoba ci się – zapowiedział Kamilowi.
– Sprawa Rozpruwacza jest nadzwyczajnej wagi, sądząc po tutejszych nastrojach, ale nie wiem, czy powinienem się angażować – wahał się Kord. – Raz już narobiłem kłopotów sobie i innym – spojrzał znacząco na znajomego, który stał się już niemal jego przyjacielem.
Kord nie lubił jednak nadużywać tego słowa.
– Zrobiłeś wtedy, co należało – odparł Ponar. – I teraz też warto to zrobić, żeby nie powiesili jakiegoś Bogu ducha winnego żydowskiego kramikarza.
Brzmiało to sensownie dla Kamila. Była jednak między oboma rozmawiającymi mężczyznami zasadnicza różnica. Ponar znał już realia Londynu i śledztwa prowadzonego przez Scotland Yard. Miał też doświadczenie policyjne z czasów galicyjskich. Kord zaś był w nowym dla siebie miejscu, z bagażem doświadczeń ze sprawy Ritterów, ale bez pogłębionej wiedzy o Whitechapel. Potrzebował kogoś, kto go w to wprowadzi: mentora, przewodnika.
Ale – po prawdzie – jeszcze bardziej Kamil potrzebował... zajęcia, które miałoby jakiś sens. U boku żony w Paryżu czuł, że czas przecieka mu między palcami. Bo nawet miłość nie wypełni sama całego ludzkiego życia. Szczególnie jeśli w głębi serca człowiek czuje niepokój, że jest przypadkiem, pyłem, ziarenkiem w trybach historii. W okowach społecznych nastrojów, ekonomicznych uwarunkowań, towarzyskich układów. Ba, nawet jeśli je przezwycięży, pozostaje więźniem własnych ograniczeń, namiętności i często nierealnych ambicji. Na przykład pisarskich, jak w przypadku Korda. Kiedyś zamierzał szczegółowo zrelacjonować sprawę lutczańską – bez rezultatu, zbyt już był nią zmęczony. Próbował zbeletryzować pamiętniki swego nieżyjącego ojca – połamał na tym zęby. Wziął się za zaangażowaną, współczesną powieść, ale po paru tygodniach uświadomił sobie, że nie wierzy w ideały, którymi obdarzył swego głównego bohatera. No i śmieszna byłaby powieść o społecznych dołach napisana przez bogatego próżniaka, buntownika za pieniądze rodziców – jak powiadali złośliwcy.
A Whitechapel? Przedsionek piekła potrafi być inspirujący – odpowiadał sobie w duchu na pytanie, czy ten brudny ochłap Londynu może pobudzić jego wyobraźnię. Całe szczęście Kamil nie poświęcał całego czasu tylko na takie filozoficzne dywagacje. Kiedy czuł sprawę, zabierał się do działania. Sprawdzał fakty, szukał między nimi związku, budował i obalał hipotezy. Taką sprawą dla reportera było poszukiwanie mordercy z Whitechapel.
– À propos antyżydowskiej nagonki – zwrócił się do Ponara. – Czytałem, że tuż po jednym z mordów w Whitechapel ktoś krzyknął za odchodzącym z miejsca zbrodni podejrzanym mężczyzną „Lipski!”. Czyli tak, jak nazywał się polski Żyd skazany w Londynie rok temu za trucicielstwo2.
– Nikt nie wie dokładnie, kto za kim i po co to krzyknął – odparł Ponar z miną znawcy. – Ale ludzie to podchwycili, jakby właśnie ten Lipski, teraz już nieszczęsny nieboszczyk, miał zabijać. Tymczasem jego nazwisko po prostu stało się popularną obelgą na East Endzie. Weź też pod uwagę, że krzyczano „Lipski” niedaleko klubu dla Żydów-socjalistów, a politykierzy i rewolucjoniści lubią gardłować.
– A inna sprawa: tej samej nocy, o której mówimy, Rozpruwacz zaatakował jeszcze raz, a potem nabazgrał na ścianie nieopodal miejsca zbrodni dwuznaczne zdanie „Żydzi nie będą niczemu winni”3 i zostawił zakrwawioną szmatę.
– Drogi Kamilu, to było nieco dalej niż „nieopodal”. Dobrych kilka ulic. Nie ma też najmniejszych dowodów, że to Rozpruwacz napisał. I nigdy nie będzie. Policja kazała wszystko zmyć. Chyba nawet zdjęcia nie zrobili. A z tą szmatą to naciągana interpretacja pismaków. Sam dobrze wiesz, że gazetom nie można ufać.
– To komu wierzyć?
– Ja wierzę Abberline’owi, choć lubię brać go pod włos – stwierdził Ponar, jakby to on był szefem inspektora, a nie jego informatorem. – Myślę, że i on skorzysta na rozmowie z tobą, i ty możesz się od niego dowiedzieć czegoś ciekawego.
Niestety, umówić się z zabieganym Abberlinem nie było tak łatwo. Póki co Kord studiował więc dostępne materiały. Czy wiadomo, aby ofiary były ze sobą związane? Czy morderca nie dobierał starannie dat, miejsc albo nawet faz księżyca?
Jedyne, czego Kamil mógł być pewien, to fakt, że morderca atakował – przynajmniej w czterech ostatnich przypadkach – w weekendowe noce. Przerwy miedzy zbrodniami były nieregularne. Marynarz lub turysta, sporadycznie wpadający do Londynu? Dżentelmen, mający psychiczne ataki, pod których wpływem zamieniał się w mister Hyde’a? – rozważał Kord. To była łamigłówka, choć podszyta tragedią kobiet, o które za ich życia nikt nie chciał walczyć.
* * *
Zakradł się do mieszkania ofiary. Była zupełnie bezbronna. Niczego się nie spodziewała – zaspana, w koszuli nocnej. Pierwszy cios trafił w szyję. Drugi koło serca. Przy trzecim, w klatkę piersiową, zabójca złamał ostrze. Ciało ofiary broczyło krwią, gdy on spokojnie wyszedł z mieszkania i zbiegł schodami do wyjścia z budynku. W bramie zaczepił jeszcze policjanta i powiedział, że na górze ktoś zasłabł.
Tak mężczyzna z pokoju numer dziewiętnaście hoteliku na Batty Street wspominał, jak łatwo mu to kiedyś przychodziło. Teraz od kilku dni nie mógł spać. Kolejnego dnia wyszedł więc z nadzieją, by raz na zawsze skończyć to, co zaczął. O ile wreszcie znajdzie odpowiednią osobę.
1 Tak zwane podwójne zdarzenie z 30 września 1888 roku: mord na prostytutkach Elizabeth Stride i Catherine Eddowes.
2 Israel Lipski, oskarżony o zabójstwo swojej ciężarnej przyjaciółki Miriam Angel, po kontrowersyjnym procesie został powieszony w sierpniu 1887 roku.
3 Tak zwane graffiti na Goulston Street: Juwes [zapewne błąd piszącego, poprawnie powinno być „Jews”] are not the men that will be blamed for nothing.
Londyn, Whitechapel, 6 listopada 1888 roku
Czekając na spotkanie z inspektorem, Kord przypomniał sobie o listownej prośbie od Ernesta Ochorowicza – przyjaciela jeszcze jego przedwcześnie zmarłego ojca. Ów z wykształcenia historyk sztuki, będący jednak kopalnią wiedzy (i plotek) na wszelkie tematy, pisał w liście z Paryża:
Nie wiem czy wiesz, ale mój kuzyn-wynalazca Julian Ochorowicz pojawia się epizodycznie w powieści pisarza z Warszawy Bolesława Prusa. Autor postanowił zmienić jego nazwisko4 dla niepoznaki, ale i tak to bardzo miłe, nie uważasz? Poznali się jakiś czas temu, mieli wspólne zainteresowania: psychologia, hipnoza, technika… Mam nadzieję, że gdy ty zaczniesz pisać, też znajdziesz jakiś zaciszny kącik, żeby unieśmiertelnić swojego przyjaciela starego Ochorowicza!
Wróćmy jednak do mojego kuzyna. Otóż wspomniany pisarz Prus snuje też plany napisania powieści rozgrywającej się w Egipcie faraonów. Jak dla mnie pachnie to trochę kartagińską „Salambo” Flauberta, ale może ów warszawski autor ma coś więcej do powiedzenia. Tak czy owak, przy tej książce mój Julian ma zostać konsultantem Prusa. Bardzo się bowiem interesuje mitologią, tajemnicami kapłanów i cudami Egiptu. Wie dosłownie wszystko – począwszy od tego, jak Egipcjanie uśmierzali ból za pomocą opium i siły sugestii, a skończywszy na tym, co wiedzieli o ciałach niebieskich.
I tu dochodzę do sedna. Julian zapoznał mnie z jednym z kierowników Luwru, nazwiskiem Florian Trawiński. Co za postać! To syn powstańca styczniowego, wychowany i wyedukowany na emigracji, uczestnik rewolucyjnych wydarzeń Komuny Paryskiej w roku 1871. Jako że przed nią pracował w ministerstwie oświaty w departamencie sztuk pięknych, komunardzi zaproponowali mu kierowanie resortem kultury i sztuki w swoich władzach. Jak wiesz, darzyli Polaków wielkim zaufaniem i w najwyższym dowództwie byli nasi bohaterowie z powstania styczniowego – jak Dąbrowski czy Wróblewski – więc wybór ten niespecjalnie dziwi. Ale co działo się potem, posłuchaj tylko!
Kiedy Komuna padała pod ciosami wojsk konserwatystów-Wersalczyków, robotnicy paryscy postanowili uczynić ostatni mur obrony z podpalonych znienawidzonych pałaców i urzędów. Na tej liście znalazł się także Luwr. W muzealnych salach komunardzi rozstawili beczki wypełnione naftą. Czekali tylko na sygnał, aby puścić z dymem skarby ludzkości, które im kojarzyły się jedynie z wyzyskiwaczami, władcami i bogaczami.
Mnie, jako historykowi sztuki, rzecz ta wydaje się barbarzyństwem. Jestem jednakowoż w stanie pojąć, że niewyedukowani i zdesperowani proletariusze mogli uważać swój plan za słuszny. Całe szczęście Trawiński był człowiekiem bardziej świadomym znaczenia zbiorów Luwru. Wraz z kilkoma wspólnikami pozamieniał beczki z naftą na inne – z wodą. I tak, kiedy wokół buchały płomienie, Luwr ocalał, a bratobójcze walki się skończyły.
Nawet bezwzględni Wersalczycy, którzy nie patyczkowali się z komunardami i rozstrzeliwali ich na lewo i prawo, docenili gest Trawińskiego. Nie tylko darowali mu życie, ale jeszcze mianowali jednym z kierowników muzeum5. Chociaż tyle zrobili dobrego.
I tak miałem teraz okazję owego bohatera poznać…
Kamil przerwał na chwilę czytanie. Historia wydała mu się ciekawa, i owszem, ale gdzie tu wspomniane sedno sprawy? Ernest Ochorowicz zmierzał do niego zawsze naokoło!
Podczas rozmowy wspomniałem Trawińskiemu, że pewien mój młody przyjaciel jest właśnie w Londynie i podziwia British Museum, wielkiego konkurenta Luwru.
Wtedy on przedstawił mi pewną prośbę. Otóż dowiedział się, że w brytyjskiej stolicy znajduje się niezwykły starożytny eksponat. Skarb ten trafi pewnie do British Museum, chyba że Luwr okaże się szybszy i sprytnie przekona oferenta, żeby ów przedmiot sprzedał stronie francuskiej.
A jest to rzecz niezwykła: wieko od sarkofagu mumii ze starożytnych Teb. Pewnie zaczniesz sarkać, że artefaktów takich są setki, ale zapewniam cię, że jesteś w błędzie. Nie chodzi o to, że wieko jest pięknie zachowane i przedstawia intrygującą kobietę o niejasnej tożsamości, zapewne kapłankę. Przede wszystkim jest ono wyzwaniem dla nauki! Wyzwaniem, bo – jak mówi kuzyn Julian – przekracza znane jej dotychczas horyzonty. Jak bowiem wytłumaczyć następujące fakty, które łączy się z tym znaleziskiem?
Mianowicie odkryte zostało przez czterech Brytyjczyków, którzy potem źle skończyli. Pierwszy z nich został przypadkowo postrzelony, co zakończyło się amputacją ramienia. Drugi poszedł na pustynię i zginął bez wieści. Trzeci rozchorował się, stracił pracę i popadł w nędzę. Ostatni zaś splajtował i zmarł na ulicy.
Mało tego. Przejdźmy do konkretniejszych informacji. Pechowy zabytek odkupił i sprowadził do Anglii pewien bogaty dżentelmen. Podczas transportu jeden z tragarzy złamał nogę, a drugi zginął w niejasnych okolicznościach. W domu, gdzie ulokowano wieko sarkofagu, zaczęło straszyć. Potem doszło tam do groźnego pożaru, a rodzina właściciela omal nie zginęła w wypadku. Pewne znane medium poradziło owemu dżentelmenowi, aby lepiej natychmiast pozbył się pechowego artefaktu, bo bije od niego zła siła. Nie przyjął tego do wiadomości. Mimo to zaczął rozglądać się za muzeum, do którego mógłby przekazać cenny eksponat. Zainteresowanie wyraziło British Museum. Wysłało fotografa, aby wykonał dokumentację zdjęciową zabytku. Ten zaś dzień później strzelił sobie w głowę. Na fotografii wieka, którą po sobie zostawił, widać było twarz egipskiej kapłanki, żywą i złowieszczą!
Ciekawe? Oczywiście ja, stary lis Ochorowicz, nie wierzę w ani jedno słowo z tych bzdur. Chętnie sam pojechałbym do Londynu i zaśmiał się tej kapłance w twarz. Lecz plotki robią swoje, eksponat jest piękny, może będzie kiedyś o nim głośno? Takie rzeczy, przyciągające tłumy, liczą się dla muzealników nie mniej niż dzieła naprawdę wyjątkowe.
Prośba do ciebie, drogi Kamilu, jest taka, abyś skontaktował się ze znanym i wpływowym londyńskim dziennikarzem, panem Williamem Thomasem Steadem, redaktorem naczelnym „Pall Mall Gazette”. Zna on właściciela owej „przeklętej mumii” czy raczej „przeklętego wieka”. Poproś Steada o jego adres i następnie wysonduj, czy jest sens, aby Luwr wysłał rzeczonemu dżentelmenowi oficjalną propozycję finansową. Jeśli byłby zainteresowany, Trawiński zapewne nie omieszka tego uczynić i przekona odpowiednich ludzi, aby rozpoczęli negocjacje.
Kamil uśmiechnął się. A już bał się, że Ochorowicz porzucił swój racjonalny, zdroworozsądkowy sposób myślenia! Pisał w taki sposób, że Kordowi wydawało się, jakby Ernesta przekonywał ten egipski hokus-pokus. Całe szczęście stary lis miał w nosie duchy, klątwy i inne gusła.
Kord wspomniał o prośbie Ochorowicza Ponarowi. Ten zaś obiecał, że sprawdzi dojścia do osławionego redaktora. Myśl, że mógłby po prostu czatować na niego pod siedzibą „Pall Mall Gazette”, Kord odrzucił. Uznał bowiem, że takich petentów z różnymi sprawami ma Stead bez liku.
Jak się okazało, opłacało się zdać na Ponara. Znał kogoś, kto wiedział, w które drzwi zapukać.
* * *
Wierni chcieli mięsa. „Kozła bez rogów!” – skandowali. – „Więcej niż zwykłego kozła. I zaszlachtujemy go!”. Z boku egzotyczna piękność czule głaskała i pieściła smagłego mężczyznę. Wtem wyszarpnęła zza stanika pętlę z łyka i zacisnęła na gardle ofiary. Zaraz potem dwaj wierni złapali mężczyznę za nogi. Inni sięgnęli po żelazne szczypce i zbliżyli się do ognia. Rozsypując węgle, wyciągnęli z paleniska rozżarzony do czerwoności garnek. Zbliżali się z nim do półżywej ze strachu, wierzgającej ofiary. Zbliżali się… by założyć mu rozpalone naczynie na głowę!
Tak wyglądała scena, przy której pacjent w London Hospital odłożył książkę, okrzykniętą nad Tamizą bestsellerem. Pomyślał, że musi napisać na jej temat krytyczny artykuł. Ponieważ Ona Henry’ego Ridera Haggarda tylko bujała publiczność, że opowiada o czarnej magii z Czarnej Afryki. Pacjent wiedział o tym dużo więcej. O czarownicach z Kamerunu, o wywoływaniu deszczu, o ofiarach z ludzi i tak dalej.
Uważał, że Afryka zachowała w sobie grozę, którą Europa dopiero na nowo odkryje. Znał relacje brytyjskich żołnierzy, roztrzęsionych okrucieństwami wojen z Zulusami. Anglicy zakłuwali rannych tubylców bagnetami. Natomiast Zulusi rozpruwali swym wrogom brzuchy, aby wysyłać ich duchy do innego świata, skąd nie mogli już krzywdzić żywych.
To było na porządku dziennym. Jednak zdarzały się też opowieści gorsze. Bywało, że znajdowano martwych Brytyjczyków wiszących na hakach. Albo z obciętymi genitaliami, tudzież odrąbanymi głowami i kończynami, które „pobrano” do przerobienia na leki i magiczne amulety. Pacjent znał takie praktyki. Sam miał świecę z ludzkiego tłuszczu.
Zulusi mówili, że kiedy zadali Brytyjczykom klęskę pod Isandlwaną, zielona trawa zrobiła się czerwona od krwi i śliska od rozbryzganych mózgów i wnętrzności6. Dziewięć lat później ulice miejskiej dżungli londyńskiego Whitechapel też stały się krwawe. Ktoś zabijał kobiety i wycinał im narządy. Potrzebował tego. Mało kto jednak skojarzył to z przerażającymi magicznymi praktykami z Afryki.
Pacjent ZNAŁ mroki Czarnego Kontynentu – od Kamerunu przez Kongo po Zululand. WIDZIAŁ tamtejszych szamanów i wyznawców obeah. Śmiał się więc z tych, których zafascynowała Ona, ta próżna pisarska dziecinada. I śmiał się również z tych, którzy widzieli w nim samym tylko ofiarę cygańskiego trybu życia, pogrążonego w depresji pijaka, męża opłakującego zaginioną żonę. Pacjenta. Robiło się ciemno. Sięgnął po świecę.
4 W Lalce pojawia się Julian Ochocki.
5 Ten fascynujący epizod opisany został tylko w zarysie, wspomina o nim między innymi zbiór Polska – Francja: więzi odległe i bliskieU. Kozierowskiej i S. Kocika.
6 O okrucieństwach wojny wspominali brytyjscy żołnierze w listach, a w ocenzurowanej formie – prasa. Więcej o przebiegu walk można przeczytać między innymi w książkach historyka Iana Kinga, w tym w dostępnym w języku polskim opracowaniu Bitwa z Zulusami pod Isandlwaną (1879).
OFICYNKA ZAPRASZA WSZYSTKICH
MIŁOŚNIKÓW DOBREJ LITERATURY!
Znajdziecie Państwo u nas książki interesujące, wciągające, służące wybornej zabawie intelektualnej, poszerzające wiedzę i zaspokajające ciekawość świata, książki, których lektura stanie się dla Państwa przyjemnością i które sprawią, że zawsze będziecie chcieli do nas wracać, by w dobrej atmosferze z jednej strony delektować się warsztatem znakomitych pisarzy, poznawać siłę ich wyobraźni i pasję twórczą, a z drugiej korzystać z wiedzy autorów literatury humanistycznej.
POLECAMY
Księgarnia Oficynki www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
tel. 510 043 387