Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nad stadionem zachodzi abchaskie słońce, niebo miało kolejno barwy: mandarynek, malin, buraków, jagód, teraz jest czarne. Za chwilę rozpoczną się mistrzostwa świata drużyn niezrzeszonych w FIFA: są tu reprezentacje mniejszości narodowych, są reprezentacje krajów nieuznanych. To świat na opak. Świat, w którym sędziów przysłała Doniecka Republika Ludowa, Kurdystan jest faworytem, a spiker komentuje mecze po abchasku. Część zawodników na co dzień występuje w czołowych europejskich ligach, część to zwykli faceci, którzy wzięli kilka dni wolnego. A tu – przez parę dni rozdają autografy abchaskim dzieciom, które nie wiedzą, kogo proszą o autograf, ale robią to, bo w Abchazji nie ma wiele osób, których poproszenie o autograf ma jakikolwiek sens.
„Królowie strzelców” to reporterska opowieść o Europie Wschodniej ostatniego stulecia pokazanej przez pryzmat sportu i polityki. Dlaczego pojedynek węgierskich i radzieckich piłkarzy wodnych z 1956 roku Quentin Tarantino miał nazwać „najlepszą nieopowiedzianą historią wszech czasów”? Czemu UEFA zgodziła się na powstanie niezależnej ligi piłkarskiej na Krymie i dlaczego Zenit Petersburg nazywany jest najbardziej rasistowskim klubem na świecie? Dlaczego założycieli Spartaka Moskwa ścigał Beria i czemu Ernest Wilimowski, śląski piłkarz, w czasie II wojny zgodził się reprezentować Niemcy? W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania i wiele innych Zbigniew Rokita przemierza region: od Budapesztu i Górnego Śląska przez Abchazję i Górski Karabach po Charków, Petersburg i Kowno.
„„Królowie strzelców” to książka pouczająca. Można się z niej dowiedzieć, którego piłkarza osobiście nienawidził Beria, a kochał syn Stalina, jaki związek mają lekko upaleni muzycy Grateful Dead z koszykarską drużyną Żalgirisu, dla jakiego piłkarza trener Górski jako młodzieniec jeździł ze Lwowa do Chorzowa i w końcu, w której miejscowości gra najgorsza drużyna Abchazji. To jest książka o sporcie. To jest książka o polityce i historii. I o namiętności, która bywa większa od tamtych dwu. Udało się Rokicie napisać rzecz, która wciągnęła mnie bardziej niż jakikolwiek kryminał w ostatnich latach.” Paweł Sołtys
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
W serii ukazały się ostatnio:
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej (wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
W serii ukażą się m. in.:
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt układu typograficznego i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Tim Dirven / Panos / Forum
Copyright © by Zbigniew Rokita, 2018
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Anna Zygmanowska / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-035-7
Dla Ojca
Piętnaście kopiejek za miejsce przy barierkach, dziesięć rubli za miejsce w loży. Niemało, ale tor kolarski w Petersburgu pęka dziś w szwach, a jeszcze za płotem stoją, nie przegonisz.
Jest wrzesień 1893 roku. Co bogatsi wrócili z dacz, kurortów i szukają rozrywki w mieście. Po opuszczeniu stadionu część z nich uda się na otwarcie sezonu teatralnego, część na występ trupy czarnoskórych tancerzy, którzy akurat zajechali do miasta. Tymczasem petersburżanie siedzą na stadionie, trwa belle époque, czas mija im spokojnie, wydaje się, że tak już będzie zawsze. Rosja jest nieco zacofanym, ale za to wielkim imperium – ciągnie się od Suwałk po granicę z Japonią czy Afganistanem, a jeszcze niedawno była w stanie pomieścić jednocześnie Kielce i Alaskę. Nic nie wskazuje, że już niebawem ta potęga rozsypie się jak domek z kart.
Gawiedź na stadionie nie może jednak znać przyszłości. Gawiedź na stadionie jest rozentuzjazmowana, bo czego tu dziś nie będzie: przeciąganie liny, biegi, skok o tyczce. Punktem kulminacyjnym programu ma być wyścig, w którym światowej sławy francuski rowerzysta Charles Terront będzie rywalizować z trójkonnym zaprzęgiem. Rosjanie ostatnio wprost przepadają za welocypedami. Jeszcze dekadę temu w całym Imperium było z pięćdziesiąt rowerów, już niebawem w samej stolicy będzie ich dziesięć tysięcy, nawet hrabia Lew Tołstoj nie potrafi sobie odmówić rannej przejażdżki. Rowerowe wyścigi to pierwsze masowe imprezy sportowe w dziejach tego kraju. Zebrani dziś na stadionie mogą nie bez podstaw twierdzić, że to kolarstwo zostanie najpopularniejszym sportem w Rosji.
Czas zacząć. Kolarz Charles wychodzi w końcu na bieżnię, jest elegancki i wystrojony, macha do publiczności. Zapowiada, że po zawodach wróci na rowerze do Paryża. Dostaje owacje. Obok Terronta zaprzęg: konie są kare, dzwonią dzwoneczkami. Ale co to – Charles się przestraszył pogody i po chwili już nie ma go na torze. Publika jest rozczarowana. Francuza zastępuje Rosjanin, to niejaki Pochiłski. Wsiada na rower i nawet wygrywa z zaprzęgiem o całe dwie minuty, ale Rosjanin Pochiłski to nie Francuz Terront, nie po to przyszli ludzie na stadion, może ci tańczący Murzyni będą ciekawsi.
Trudno. Na pocieszenie zebrani będą świadkami jednego z najważniejszych wydarzeń w historii rosyjskiego sportu. To pierwszy piłkarski mecz z publicznością na trybunach w dziejach ojczystego futbolu. Gazeta „Pietierburgski listok” napisze: „Po zakończeniu piątego punktu programu ogłoszono przerwę. W jej trakcie publiczność zabawiali panowie sportowcy, którzy grali nożną piłką (football). Zapisało się dwadzieścia osób. Gra ta polega na tym, że jedna partia zawodników stara się zagonić kulę – podrzucając ją nogą, głową, czymkolwiek, byle nie rękami – do bramki przeciwnej partii. Cała powierzchnia boiska była pokryta błotem. Panowie sportowcy w białych kostiumach biegali po błocie, co chwilę padając w nie, więc szybko zaczęli przypominać kominiarzy. Publiczność nieustannie się śmiała. Mecz zakończył się wygraną jednej partii nad drugą”.
Mecz przypomina cyrk, a prasa milczy o nazwiskach pierwszych piłkarzy i rezultacie spotkania – tak jak nie podaje nazwisk klaunów i widzów, którzy zostali opryskani wodą. Bo może i nożna piłka cieszy w to jesienne popołudnie oko gawiedzi, ale kto to widział: tytłać się w błocie, w krótkich spodenkach, z odsłoniętymi łydkami?
Futbol z prawdziwego zdarzenia nie narodziłby się ani w Rosji, ani nigdzie indziej, gdyby w pierwszych dekadach XIX wieku uczniowie elitarnych angielskich szkół nie prowadzili ze swoimi nauczycielami wojny. Ówcześni angielscy sztubacy wywodzą się z arystokracji i burżuazji, są często zamożniejsi niż ich nauczyciele, gardzą nimi i są rozwydrzeni. Buntują się też – przeciwko konserwatywnym metodom nauczania, karom fizycznym, buntują się z samej potrzeby buntu. Młodzi nie stronią od przemocy. Na przykład uczniowie z londyńskiej Harrow na tyle wyćwiczyli się w zabijaniu śpiewających ptaszków, że wymyślili własne słowo opisujące tę czynność – toozling. Mówi się też, że „żaden pies nie może przeżyć na wzgórzu Harrow” oraz że „kucyki często tracą oczy, gdy muszą ciągnąć furmanki ze swoimi właścicielami nieopodal szkoły”. Czasami zamiast zwierząt atakuje się kamieniami okolicznych mieszkańców. David Goldblatt w książce The Ball is Round. A Global History of Football opisuje stan wojenny, jaki panuje w tym czasie w angielskich szkołach: „Armia została wezwana do [szkoły] Rugby w 1797 roku, żeby zdławić uczniowską rewoltę, a siły porządkowe zostały wezwane do Winchester w roku 1818 z gotowymi do użycia bagnetami. To była ich szósta wizyta w tej szkole w ciągu pięćdziesięciu lat”.
Z gówniarzami męczy się między innymi Thomas Arnold, dyrektor jednej z lepszych angielskich szkół, Rugby. Ma łagodną twarz, dobrze patrzy mu z oczu, może się podobać. Postanawia przeprowadzić eksperyment: zrezygnować z opartego na dyscyplinie i chłoście wychowania konserwatywnego, a w to miejsce wprowadzić wychowanie nowoczesne i oświecone.
W przejęciu kontroli nad uzbrojonymi bachorami ma mu pomóc między innymi piłka – dyrektor wierzy, że rozgrywki sportowe przyczynią się do przywrócenia szacunku nauczycielom, a także pomogą uczniom rozładować młodzieńczą agresję (oraz zwalczyć inne patologie: jak autoerotyzm). Przeniesienie rywalizacji na boisko ma zmienić chłopców z chuliganów w bohaterów. Rugby staje się ogniskiem, a uczniowie pacjentami zero piłkarskiej epidemii, która niebawem zacznie opanowywać cały świat.
Mijają lata, wygląda na to, że plan Arnolda się powiódł, bo pomysł chwyta też w innych placówkach: uczniowie są zadowoleni, polubili grać w piłkę, a nauczyciele wolą, aby uczniowie grali, niżby mieli oślepiać kucyki i zbrojnie przejmować dormitoria. Arnold być może ratuje w ten sposób futbol od zapomnienia. Jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej, w 1801 roku, Joseph Strutt w The Sports and Pastimes of the People of England [Dyscypliny sportowe i rozrywki ludu angielskiego] pisał, że piłka nożna cieszy się złą sławą i mało kto jeszcze w nią grywa. Autor trzystustronicowego dzieła poświęcił tej dyscyplinie niecałe dwie strony – szerzej opisał choćby walki kogutów.
Teraz wirus futbolu rozprzestrzenia się jednak błyskawicznie i jest szalenie zaraźliwy. Jego nosicielami są przenoszący się ze szkoły do szkoły nauczyciele i uczniowie, piłka trafia zarówno do mniej elitarnych placówek, jak i na uniwersytety, w tym na Cambridge i Oksford. Piłkę dobrze też pokopać w wojsku, o nowej modzie opowiadają sobie rekruci zjeżdżający się z różnych stron kraju.
To jednak dopiero pierwsze przypadki zachorowań, nie wiadomo, czy piłka nie okaże się chwilową modą i czy znowu nie popadnie w zapomnienie. Krykiet pozostaje najważniejszą grą letnią.
Zresztą, jest jeszcze jeden szkopuł – różne szkoły stosują różne reguły, stąd gdy na boisku spotykają się chłopcy z różnych części kraju, dochodzi do niekończących się sporów, każdy obstaje przy swoich przepisach. Czasem różnice są dziełem przypadku – na przykład to, czy dana szkoła dopuszcza agresywny atak ciałem, czy nie, może zależeć od tego, czy tamtejsi uczniowie grywają na łące, czy na pokrytym brukiem placu.
Jesienią 1863 roku pojawia się nadzieja, że może uda się dojść do ładu. Gdy w Polsce w najlepsze trwa powstanie styczniowe, przedstawiciele kilkunastu czołowych londyńskich szkół-klubów spotykają się w miłej londyńskiej knajpce Freemasons’ Tavern. W rodzącym się piłkarskim świecie istnieją dwie frakcje: kopiąco-dryblująca i łapiąco-biegająca. Tego dnia każdy przywozi swoje zasady ze swojej szkoły i chce, aby to one stały się powszechnie obowiązujące. Do rozstrzygnięcia jest wiele kwestii, na przykład: czy można uderzyć celowo przeciwnika, aby go zatrzymać?
Po tygodniach spotkań w londyńskim barze górę bierze frakcja kopiąco-dryblująca i tak powstaje Football Association (angielski związek piłkarski – FA). Przegrana frakcja łapiąco-biegająca rozwinie inny sport, który będzie nazywał się rugby – od nazwy szkoły Arnolda. Ale to dopiero początek schizmy, nic nie jest przesądzone. Teraz każda angielska szkoła musi się określić: czy będzie kopała i dryblowała, czy łapała i biegała? Między uczniami dochodzi do sporów, bywa, że pierwszą połowę meczu grają według zasad rugby, drugą – futbolu.
(Supremacja Brytyjczyków w ustalaniu reguł piłki nożnej zachowała się do dziś. Za zmiany przepisów odpowiada istniejąca od XIX wieku brytyjska organizacja International Football Association Board, której jurysdykcję w tym zakresie uznaje FIFA. Każda z pionierskich federacji – angielska, szkocka, walijska i północnoirlandzka – posiada po jednym głosie, FIFA ma ich cztery. Brytyjskie federacje mają więc siłę pięćdziesięciokrotnie większą niż każda z pozostałych dwustu siedmiu federacji zrzeszonych w FIFA. Oznacza to również, że FIFA nie może samodzielnie, bez zgody Brytyjczyków, zmieniać przepisów. Brytyjczycy nie dali sobie do końca odebrać tej dyscypliny).
Zresztą, zasady w tym czasie są wciąż bardzo płynne, a wiele reguł powstaje z potrzeby uzgodnienia spornych kwestii. Co na przykład, jeśli jedna drużyna skrzyknęła na mecz trzynastu zawodników, a druga dziesięciu? FA ustala, że każdy zespół powinien liczyć jedenastu piłkarzy na boisku. Piłki mają różny kształt, jak ma wyglądać ta do futbolu? Związek postanawia, że musi być okrągła – odróżni się od tej do rugby. Gdy sytuacja na boisku jest niejasna, jak rozstrzygnąć, która z drużyn ma rację? Na boisku pojawia się dwóch sędziów liniowych. Ale co zrobić, gdy dwóch sędziów liniowych ma różne zdania? Niebawem reguły mówią już o głównym arbitrze, który może biegać po boisku. Bezpośrednią przyczyną jego pojawienia się nie jest więc potrzeba rozstrzygania sporów między zawodnikami, ale między sędziami. W międzyczasie dochodzą kolejne zasady: sędzia po raz pierwszy używa gwizdka, nie musi już krzyczeć; pod koniec XIX wieku pierwszy raz dyktuje rzut karny – wówczas zwany „strzałem śmierci” (do tego czasu stosowano fikcyjną w rzeczywistości zasadę, że dżentelmen nie może sfaulować dżentelmena, więc „strzał śmierci” nie istniał).
Lata siedemdziesiąte XIX wieku to czas jeszcze jednego sporu, fundamentalnego dla przyszłości futbolu. Pytanie brzmi: czy dżentelmenowi wypada dzielić się piłką? David Goldblatt opisuje: „Przez większość czasu zawodnicy starali się indywidualnie dryblować, przemieszczając się w stronę bramki przeciwnika. Podania uchodziły za ostateczność i oznaczały porażkę pozbywającego się piłki, nawet ujmę na honorze. Długie podania i główkowanie również nie były obecne w piłkarskim repertuarze”. Przeciwnicy rzucają się w tym czasie gromadnie na zawodnika, który akurat ma piłkę, gra jest brutalna, na ogół zespoły liczą po siedmiu napastników, zdarza się, że jest ich jeszcze więcej. Angielski futbol trudno nazwać wówczas jeszcze grą zespołową, to raczej pojedynek dwudziestu dwóch zawodników, z których co drugi ma mniej więcej ten sam cel. Gdy w tym czasie piłkarska gwiazda Bill Mosforth upomniał przyszłego ministra imperium brytyjskiego do spraw kolonii Alfreda Lytteltona, że ten nie podał mu piłki, usłyszał w odpowiedzi: „Gram wyłącznie dla mej własnej przyjemności, sir!”.
Kilkadziesiąt lat po rewolucji francuskiej angielski futbol opiera się na ideałach równości i wolności – braterstwo przyniosą Szkoci. Do przełomowego dla dziejów futbolu pojedynku dochodzi jesienią 1872 roku. To wówczas rozpoczyna się pierwszy w dziejach oficjalny mecz międzynarodowy – naprzeciwko siebie stają Szkoci i Anglicy. Wielu historyków uzna to spotkanie za najważniejszy mecz w dziejach piłki nożnej. To wielkie zderzenie dwóch kultur gry: szkockiej – zespołowej, i angielskiej – indywidualnej, bliskiej jeszcze rugby. Szkoci są pionierami gry podaniami, jako pierwsi pojmują, że gra drużynowa jest efektywniejsza. Z czasem coraz więcej drużyn zrozumie, że podawanie piłki to może i zniewaga, ale inaczej meczu się nie wygra. To dobrze: gdyby futbol nie zrezygnował z taktyki „kop i goń” oraz „huzia na Józia”, mógłby pozostać historyczną ciekawostką. Gdyby z niej nie zrezygnował, również kibice mogliby się znudzić futbolem – obserwowanie, jak w chmurze kurzu zgraja kilkunastu napastników przesuwa się to w jedną, to w drugą stronę, nie cieszy oka. Dopiero rozciągnięcie gry sprawia, że dyscyplina ta staje się finezyjna i widowiskowa. Tego dnia na stadionie w Glasgow rodzi się międzynarodowa piłka nożna (nieprzypadkowo mecz toczy się zresztą w Glasgow; spotkanie w Freemasons’ Tavern z 1863 roku podzieliło również Szkocję – po schizmie Glasgow opowiedziało się za piłką kopiąco-dryblującą, a Edynburg za łapiąco-biegającą). Stefan Szczepłek w Mojej historii futbolu pisze o tym meczu: „Większość Anglików nosiła czapki z daszkiem lub pomponem, a Szkoci mieli na głowach śmieszne czapki, spiczaste, jak krasnale”. (Zawodnicy mogą nosić wówczas nakrycia głowy, bo pomysł, żeby zagrywać piłkę głową, wciąż wydaje się niepoważny).
Piłka nożna wciąż jednak stawia pierwsze kroki, a jej przyszłość jest niepewna. Na zajęcie miejsca krykieta jako narodowego sportu Anglików futbol będzie musiał czekać jeszcze długo, a gdy tego dnia Anglicy bezbramkowo remisują ze Szkotami, niewiele wskazuje na to, aby miało mu się to kiedykolwiek udać.
To czas, gdy futbol powoli przestaje być rozrywką, a zaczyna być sportem. W Anglii startują regularne rozgrywki klubowe. Piłkarze to amatorzy, wypłacanie wynagrodzeń jest zabronione. W rozgrywkach uczestniczą głównie ci, których stać na transport, obuwie, piłkę, strój – zamożni biali mężczyźni. Dżentelmeni wymyślili futbol i nie chcą go oddać. Oficjalnie twierdzą, że sport jest ćwiczeniem fizycznym, szczytną ideą, a pieniądze są niezgodne z jego duchem. Nieoficjalnie boją się, że hołota odbierze im ich grę. Bo w piłkę chcą grać nie tylko dżentelmeni, robotnicy też chcą.
Pojedynek Anglii i Szkocji z 1872 roku to pierwszy mecz międzynarodowy w dziejach futbolu. Wielu wciąż uznaje go za najważniejszy w dziejach. Do dziś Anglia i Szkocja są jednymi z raptem kilku uznanych przez FIFA drużyn narodowych, które nie reprezentują państwa-członka ONZ (ryc. William Ralston, 1848–1911, Wikimedia Commons)
Industrializacja, która trwa akurat w Anglii, stwarza dobre warunki do rozwoju futbolu. W miastach potrzebne są ręce do pracy, chłopi migrują ze wsi i zmieniają się w robotników. W XIX wieku populacja Londynu i okolic rośnie przeszło sześciokrotnie, przemysłowych Liverpoolu i Manchesteru – siedmiokrotnie. Robotnik od chłopa różni się tym, że ma regularne zarobki, w miarę ustalony grafik tygodnia, a wraz z rozwojem lewicowych ruchów pracowniczych coraz więcej czasu wolnego. Żyje też w skupiskach, co pozwala się organizować, oraz jest wykorzeniony, potrzebuje jakiejś identyfikacji z nowym miejscem i nowymi ziomkami – to dają kluby. Państwo namawia robotników do uprawiania sportu, namawia ich też Kościół – pierwsze, bo sport to zdrowie, a drugi, bo w zdrowym ciele zdrowy duch. Ćwiczenia fizyczne i higiena stają się w tym czasie szalenie ważne, ponieważ w wielu miastach śmierdzi, jest potwornie brudno. Miasta wymykają się spod kontroli: panuje wysoka śmiertelność wśród dzieci, powszechne są epidemie. Sport ma być lekarstwem, przysiady i pajacyki stają się racją stanu.
Zresztą, w tym czasie wiele krajów europejskich zaczyna doceniać ćwiczenia ruchowe. Gimnastyka ma służyć umacnianiu narodowej solidarności, podnoszeniu morale i fizycznemu przygotowaniu obywateli czy poddanych do bronienia kraju. W gimnastyce widzi się darmowe szkolenie wojskowe. Władze chcą stworzyć ludzi zdyscyplinowanych podczas pokoju i tryskających zdrowiem, a nie krwią na polach bitewnych.
Sport się rozwija, a o dusze robotników i kształtującej się klasy średniej rywalizuje wiele dyscyplin. Futbol ma nad popularnymi wówczas w Anglii tenisem czy krykietem przewagę: zasady są proste, można grać niezależnie od tego, ilu zawodników akurat się zebrało, czas gry jest dowolny, wystarczy mieć zwykłą szmaciankę i dwie zaimprowizowane bramki (słupki można zrobić na przykład z kamieni); nie potrzeba wcześniejszego przygotowania (w przeciwieństwie choćby do bilarda), a ryzyko, że ktoś połamie nam żebra, jest niskie (w przeciwieństwie do rugby).
Anglicy grają, Anglicy też kibicują. Po raz pierwszy w dziejach mogą spotykać się z zespołami z oddalonych miast, po raz pierwszy kibice mogą też jeździć na mecze swoich drużyn – bez rewolucji transportowej rozwój futbolu byłby niemożliwy. Jeśli więc zespół walczy z rywalem z tego samego miasta, na mecz można dojechać właśnie pojawiającymi się tramwajami, metrem lub rowerami, a jeśli gra nieco dalej, można skorzystać z szybko rozwijającej się kolei.
Futbol staje się coraz popularniejszy. Liczba widzów na kolejnych spotkaniach Anglików ze Szkotami mówi sama za siebie: w 1872 roku na trybunach zasiadają cztery tysiące kibiców, w 1908 roku już przeszło sto dwadzieścia jeden tysięcy. Organizatorzy szybko pojmują, że im więcej osób przyjdzie na spotkanie, tym więcej biletów się sprzeda, więc powstają nowe stadiony, a mecze odbywają się regularnie i jest ich coraz więcej. W ostatniej ćwiartce XIX wieku piłka zmienia się w biznes, choć jeszcze raptem dwadzieścia–trzydzieści lat wcześniej jej zasady ustalały grupki uczniów. Biznes przynosi pieniądze, piłkarze też chcą ich trochę. Ale wciąż powraca pytanie, czy sportowcom przystoi zarabiać? Kluby kręcą, kombinują, bo płacić nie mogą (reguły ustala brytyjski związek piłkarski), a chcą zatrzymać co lepszych zawodników. Wszyscy zdają sobie już sprawę, że futbol amatorski to fikcja.
W końcu w FA zapada decyzja: piłkarze mogą zarabiać. Teraz futbol ostatecznie przestaje być hobby bogatych, staje się też pracą dla wielu uboższych, ale zdolnych. Tak rodzi się zawodowstwo, a niebawem z inicjatywy mieszkającego w Birmingham szkockiego właściciela sklepu z azjatyckimi tekstyliami Williama McGregora rodzi się pierwsza na świecie liga – liga angielska (spośród dwunastu zespołów, które zagrały w pierwszym sezonie, niemal wszystkie wciąż występują w którejś z dwóch najwyższych klas rozgrywkowych). Wyższe sfery wymyśliły futbol, a teraz tracą go na rzecz średnich i niższych. Futbol jest zbyt fajny, żeby brytyjscy dżentelmeni mogli zatrzymać go wyłącznie dla siebie.
Piłkarski wirus nie dba już o bariery klasowe czy geograficzne, rozprzestrzenia się coraz szybciej. Piłka dociera wszędzie tam, gdzie docierają Brytyjczycy. Do portów pod każdą szerokością geograficzną przybijają statki handlowe pod brytyjską banderą, a marynarze, czekając na rozładunek, lubią pokopać, czasem stają więc w szranki z miejscowymi w portach Montevideo, Kopenhagi czy Odessy i uczą ich nowej gry (co drugi statek przypływający do petersburskiego portu jest brytyjski). Brytyjscy bankierzy, fabrykanci, duchowni, kupcy, inżynierowie, studenci czy nauczyciele przywożą ze sobą pierwsze futbolówki i zakładają kluby, a miejscowi z ciekawością podpatrują. Piłka na ogół dociera najpierw do miast portowych, wychodzi na brzeg, potem brnie w interior. W XIX wieku związki piłkarskie powstają jeszcze w Danii, Holandii, na Wyspie Man, w Nowej Zelandii, Singapurze, Afryce Południowej, Argentynie, na Gibraltarze, w Chile, Belgii, Szwajcarii, we Włoszech, w Niemczech, na Malcie, w Urugwaju.
Tydzień po tym, jak w jesienne popołudnie roku 1893 petersburżanie przeklęli Francuza Terronta i bez przekonania nagrodzili oklaskami Rosjanina Pochiłskiego, znowu chętnie zbierają się na torze kolarskim. Gdy gawiedź zbiera się na stadionie, Terront jest akurat w połowie drogi między Petersburgiem a Paryżem, do którego wraca na rowerze, tak jak obiecał. Ale Francuz Terront nie ma już wśród petersburżan szczególnie dobrych notowań.
Tego dnia pogoda akurat dopisuje, ale nie dopisują kolarze – na starcie nie zjawił się żaden z nich. Publika się piekli, burzy, buczy, jest cała w nerwach, dziesięć rubli, ani tym bardziej piętnaście kopiejek, piechotą nie chodzi. Jurij Korszak w książce Staryj, staryj futboł [Stary, stary futbol] opisuje, jak aby udobruchać gawiedź, organizatorzy wypuszczają dwudziestu „panów sportowców w białych kostiumach”, aby „biegali po błocie, co chwilę padając w nie”. „Ludzie się pośmieją i ochłoną” – myślą organizatorzy. Panowie sportowcy ledwo zdążyli się jednak porządnie umorusać, a publiczność już traci cierpliwość i rozlegają się gwizdy. Petersburżanie są widać znudzeni tym cyrkiem. Uspokaja ich dopiero kolejny punkt programu: akrobacje dorożek.
Historycy podpowiadają, że wygwizdani „panowie sportowcy” to najpewniej młodzieńcy z paczki Pieti Moskwina. Przyjaciele poznają się parę lat wcześniej w podstolicznej wiosce Tiarlewo, dokąd na dacze zabierają ich chcący uciec od wielkomiejskiego zgiełku rodzice. Zaprzyjaźniają się, a letnie dni 1888 roku schodzą im na zabawie i grach. Łapią bakcyla, a gdy lato dobiega końca, wracają do Petersburga i nadal się spotykają, żeby biegać, skakać, kopać. Paczka odkrywa dla siebie kolejne dyscypliny, sumiennie trenuje i skrzętnie notuje przy tym rezultaty, a jaka musi być ich radość, gdy udaje się zdobyć pierwszy sekundomierz!
Nie wiemy, kiedy do dzieciaków po raz pierwszy dochodzą wieści o pojawieniu się nowej dyscypliny: futbolu. Pewnie jesienią 1888 roku każdy z nich jest zbyt zaaferowany nowymi przyjaciółmi, żeby przeczytać w najnowszym numerze „Ochotnika” pewną notkę. Widnieją pod nią inicjały – P. P. B. To Paweł Pawłowicz Bobrow, prowadzi rubrykę poświęconą kombinacjom karcianym, specjalizuje się w pasjansie, ale tym razem pisze o futbolu. Zna go widocznie tylko ze słyszenia, bo w tej pierwszej rosyjskiej wzmiance o „nożnej piłce” powypisywał niedorzeczności. Myli zasady rugby i futbolu: „W bramce stoi dwóch–trzech zawodników, na wypadek niespodziewanego ataku”. O bramkarzu nie słyszał. Bobrow podaje też, że można uderzać piłkę zarówno nogami, jak i rękami, ale osobiście radzi używać do tego nóg, bo „wówczas lata dalej”. Gdy Anglicy mają więc już zawodową ligę, w Rosji futbol wciąż pozostaje plotką. Rosyjska piłka znajduje się wiele dekad za brytyjską – podobnie zresztą jak tamtejszy sport w ogóle czy tamtejsze państwo.
Sport w Rosji jest wówczas elitarny, uprawiany na ogół w zamkniętych towarzystwach. Zamożni lubią bilard, jeździectwo, krykiet, szermierkę, polowania czy pływanie na jachtach. Tylko wybrani mogą pozwolić sobie na drogi sprzęt potrzebny do tych dyscyplin. Tymczasem, żeby przyłączyć się do Pieti i jego przyjaciół, wystarczy się z nimi zakolegować i mieć zdrowe nogi.
Władze nieufnie spoglądają na takie oddolne zrzeszenia. Obawiają się, że zespoły sportowe będą zarzewiem spisków i knowań, jak kółka literackie czy filozoficzne. W tym czasie Imperium to giełda idei, młodzież jest rozpolitykowana, interesuje się socjalizmem, komunizmem, anarchizmem, nihilizmem, rośnie w siłę ruch robotniczy (na początku XIX wieku w państwie Romanowów było kilkadziesiąt tysięcy robotników, pod koniec stulecia są ich już dwa miliony). Co z tego, że Rosja jest jednym z najpotężniejszych państw świata (między końcem XV wieku a końcem XIX jej powierzchnia codziennie powiększa się średnio o obszar wielkości dzisiejszych Gliwic), skoro chłopom regularnie w oczy zagląda głód, a w miastach co rusz dochodzi do strajków, bo praca hańbi: pracuje się w strasznych warunkach, często po kilkanaście godzin, wynagrodzenia dostaje się nieregularnie, a pracodawca zmniejsza je według swojego widzimisię.
Mikołaj II szczególnie obawia się rewolucjonistów. Rządzony przez niego kraj jest zacofany, on daje się poznać jako władca słaby, podatny na wpływy. Ludem będzie gardził, a lud mu się za to odpłaci. Car boi się sportowców. Boi się pewnie tym bardziej, że rosyjskie słowo „partia” (partija) oznacza w tym czasie zarówno klub sportowy, jak i ugrupowanie polityczne.
Po paru latach Moskwin z Pieti zmienia się w Piotra Pawłowicza Moskwina: ma podkręconego sumiastego wąsa, ciemne wesołe oczy, jest niskiego wzrostu, budzi powszechną sympatię. To dusza towarzystwa właśnie co zarejestrowanego klubu Sport. Władze się ugięły, ale na zebrania i tak na wszelki wypadek wysyłają policjanta, bo wolą wiedzieć, co w trawie piszczy. Klub tworzą studenci, urzędnicy, lekarze, kupcy, a prasa przyklaskuje pomysłowi jego powstania. Pojawiają się nawet sponsorzy, sport w końcu kosztuje: za skórzane obuwie dziewięć rubli, za ochraniacze na nogi dwa i pół rubla, sama futbolówka nie jest tania. Dużo? Owszem – nie tak znowu dawno temu Raskolnikow, przed tym, jak zdzielił obuchem w głowę lichwiarkę Alonę Iwanowną, sprzedał jej zegarek po ojcu za raptem rubla i piętnaście kopiejek.
„Petersburg – jedyne miasto, w którym regularnie organizuje się zawody. Pozostaje mieć nadzieję, że klub Sport, który zaszczepia u nas większość sportowych dyscyplin, niebawem weźmie się również za futbol i spopularyzuje go” – pisze w 1897 roku magazyn „Samokat”. Tak też się dzieje: w lipcu tego roku Moskwin po raz pierwszy w historii Rosji publicznie ogłasza zasady gry w piłkę nożną, w sierpniu rozpoczyna treningi dla chętnych, a już jesienią dochodzi do pierwszego meczu z udziałem rosyjskiego klubu. Petersburski Sport staje tego dnia naprzeciw drużyny złożonej z obcokrajowców żyjących w mieście, głównie Anglików. I sromotnie przegrywa 6 : 0. Na temat tego spotkania zachowały się strzępki informacji, nie wiemy nawet, kto strzelił pierwszą bramkę w historii rosyjskiego futbolu klubowego (pewnie był to jakiś robotnik z Leeds czy Birmingham); wiemy za to, że Anglicy wyróżniali się techniką, a Rosjanie poświęceniem.
Mimo zaangażowania grupki zapaleńców ze Sportu rosyjska piłka jeszcze jakiś czas pozostanie raczej hobby niż dyscypliną z prawdziwego zdarzenia. W petersburskich gazetach zadomawia się rubryka sportowa, ale pisze się tam o tenisie, jachtach czy biegach, futbol dyskretnie przemilczając. Piłka nożna to wciąż temat tabu. Niejeden zawodnik woli występować pod pseudonimem, żeby nie okryć się hańbą, bo taplanie się w błocie jest w złym tonie, a zawodników gra tylu co kot napłakał. Zresztą jacy z nich zawodnicy: chcąc zagrać mecz, Moskwin i koledzy czasem jeżdżą po okolicznych wioskach i miasteczkach, aby stanąć w szranki ze spontanicznie skrzykniętymi gromadami, którym trzeba dopiero tłumaczyć reguły. Piłkarzem zostać może każdy. W Moskwie piłka rozwinie się co prawda parę lat później, ale przytoczone w książce Leonida Gorianowa Kołumby moskowskogo futboła [Kolumbowie moskiewskiego futbolu] wspomnienia jednego z pionierów tamtejszych rozgrywek, Walerija Sysojewa, dobrze pokazują, jak to przebiega: „Wszystko rozpoczęło się w 1908 roku na daczy w Rastogrujewie, gdzie rodzina Sysojewów przebywała latem. Wiktorowi Kudinowowi, chłopcu z sąsiedztwa, znajomy Anglik podarował piłkę i krótko wyjaśnił reguły gry.
– Koniecznie naucz się grać – powiedział. – I naucz też swoich kolegów. Nigdy tego nie pożałujecie.
Gdy tylko Kudinow wyszedł z futbolówką na łączkę, dołączyło do niego trzech braci Sysojewów. Wiktor wytłumaczył im zasady futbolu, tak jak je zapamiętał, i zaczęły się rozgrywki.
Na początku grali dwóch na dwóch, później przyłączyły się dzieciaki z pobliskich dacz i ulic. Gra wszystkim się spodobała, uganiali się za futbolówką od rana do wieczora. Pod koniec lata w Rastogrujewie było już kilka drużyn”.
Jest rok 1908, sobota, wpół do drugiej po południu. Dziś w pojedynku petersburskiej ligi piłkarskiej spotykają się: drużyna miejscowych Anglików – Newscy – i chłopcy z rosyjskiego Sportu. U tych ostatnich sporo się przez ostatnich dziesięć lat zmieniło. Pietia Moskwin przeniósł się na Daleki Wschód i porzucił piłkę. Rosjanie przestają się wstydzić gry w futbol. W Petersburgu kolejne zespoły wyrastają jak grzyby po deszczu, pojawiają się również w Kijowie, Odessie czy Suchumi. Piłkę wspierają coraz zamożniejsi mecenasi, niebawem w sponsorowanie rozgrywek włączą się nawet krewni cara.
Petersburska liga przez niemal pół wieku składała się z zespołów założonych przez żyjących w mieście cudzoziemców (głównie Brytyjczyków). Od paru lat występują w niej też rosyjscy zawodnicy w rosyjskich zespołach. Anglicy z klubu Newski rokrocznie zdobywają jednak mistrzostwo Petersburga, nikt nie jest w stanie ich pokonać: ani złożona z Niemców Wiktoria, ani szkocko-angielska Newa, ani chłopcy ze Sportu. Rosja jest piłkarską kolonią Anglików.
Jest rok 1908, sobota, wpół do drugiej po południu i zaraz zacznie się mecz, który będzie kamieniem milowym w historii rosyjskiego futbolu.
Petersburscy Anglicy mają swoje nawyki, zawsze grają o tej porze, a w przerwie lubią wypić filiżankę herbaty i zjeść coś słodkiego. Garstka angielskich kibiców siedzi spokojnie na trybunie i wspiera rodaków, miarowo uderzając laskami. Rosyjscy fani robią więcej wrzawy, przybyli tłumnie: krzyczą wściekle, wiwatują, skandują, tamci patrzą na nich zgorszeni, niewykluczone, że myślą: „Bydło przyszło”.
Jurij Korszak opisuje to spotkanie w Staryj, staryj futboł: „Nie patyczkował się z przeciwnikami również kapitan Newskich – łysawy dryblas Monroe, zawodnik zły i zaciekły. Rzucał się w sam środek walki, próbując zwalić rywala z nóg.
Ten przełomowy mecz sędziował niestrudzony Diupierron – słowem i czynem oddany obrońca uczciwej gry. Gwizdek Diupierrona nie milkł ani na moment. Rozzłościło to Monroego, który sklął sędziego w swoim języku. Sędzia zrozumiał. Zebrani usłyszeli dźwięk gwizdka.
– Proszę opuścić boisko, sir! – zażądał zdecydowanie Diupierron.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie II rozszerzone