Kryminał pod psem. Cieszyn prowadzi śledztwo - Marta Matyszczak - ebook

Kryminał pod psem. Cieszyn prowadzi śledztwo ebook

Marta Matyszczak

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na moście Przyjaźni łączącym Cieszyn z Czeskim Cieszynem zostaje znalezione ciało mężczyzny. Ponieważ trup, Gustaw Habsburg – za życia potomek arystokratycznej rodziny – leży dokładnie pośrodku granicy państwowej, śledztwo muszą poprowadzić wspólnie funkcjonariusze z obu krajów. Sprawę od początku komplikuje fakt, że komisarz Liduška Žrankova i starszy aspirant Lucjan Kordel nie darzą się (już) sympatią. Nie pomaga też obecność małżeństwa Solańskich żywotnie zainteresowanych dochodzeniem… Od niedawna Róża pracuje w gazecie polonijnej, a Szymon wraz z kundelkiem Guciem przyjeżdżają do niej w odwiedziny. Prywatny detektyw zostaje wynajęty do odnalezienia zabójcy przez zaniepokojone o wizerunek miast burmistrzynie. Podejrzanych jest coraz więcej i doprawdy trudno się na któregoś zdecydować. A i samo miasto ma coś do powiedzenia…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 338

Oceny
4,2 (74 oceny)
38
20
9
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DANUSIA1212

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam
00
alakad

Dobrze spędzony czas

Niezła lektura na wieczór.
00
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna lektura! autorka trzyma super poziom, można się pośmiać i naprawdę zrelaksować
00
grzejka1

Dobrze spędzony czas

Świetny comfort criminal, przyjemny w czytaniu, seria trzyma się dobrze a ja czekam na dalszy ciąg przygód Gucia. 💗
00
zaczytana_panna

Nie oderwiesz się od lektury

Po autorkę sięgałam już wcześniej, więc raczej wiedziałam czego mogę się tu spodziewać. A i tak autorce udało się mnie zaskoczyć. Tym razem fabuła rozgrywa się w Cieszynie, czyli miasteczku w którym łączą się granice polskie i czeskie. I daje się to odczuć w książce. Ciekawe były wstawki z języka czeskiego w tekście powieści. Próbowałam nawet odkryć znaczenie poszczególnych słówek, ale rzadko mi się to udawało. Zakończenie w sumie trochę mnie rozczarowało, spodziewałam się czegoś bardziej zaskakującego. Ale i tak świetnie się bawiłam podczas lektury.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ILONA GO­STYŃ­SKA-RYM­KIE­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuKON­RAD ZA­TYLNY
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaKRZYSZ­TOF CHO­DO­ROW­SKI
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A., Marta Ma­tysz­czak MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6433-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Pra­cow­ni­kom i wo­lon­ta­riu­szom Schro­ni­skadla Bez­dom­nych Zwie­rząt w Cho­rzo­wie

Do­no­szę uprzej­mie, że wszyst­kie wy­stę­pu­jące w po­wie­ści po­sta­cie (prócz Gu­cia) są wy­two­rem mo­jej wy­obraźni i nie ma się co do­szu­ki­wać ich pier­wo­wzo­rów w rze­czy­wi­sto­ści. To samo ty­czy się przed­sta­wio­nych tu zda­rzeń – wy­my­śli­łam je i tyle. Ho­tel Čity w Cze­skim Cie­szy­nie, w któ­rym miesz­kają So­lań­scy, to tak na­prawdę ho­tel Cen­tral – i w nim też wy­stę­pują po­dobne udo­god­nie­nia na­tury ar­chi­tek­to­niczno-sa­ni­tar­nej! W tym przy­padku nie kon­fa­bu­lo­wa­łam. Po mo­ście Przy­jaźni w Cie­szy­nie mo­że­cie spa­ce­ro­wać bez obaw – w praw­dzi­wym świe­cie mor­dercy trzy­mają się od niego z da­leka. Skoro to wszystko zo­stało już po­wie­dziane, to přeji Vám příjemné čtení![1]

Mię­dzy nami dwoma brama po­sta­wiona.

Wi­dzę pu­sty brzeg, skąd za­wsze pły­nął śmiech.

Cho­dzi­łem czę­sto tam do mia­sta, które znam.

Jak po­ko­nać most? Wra­ca­łem nim co noc.

Iza­bela Šku­tová i Bog­dan Bart­nicki,Dva břehy / Dwa brzegi

.

© Na­ta­lia Twardy

PRO­LOG

Te­raz

Zde­nĕk Pe­cháček każ­dego ranka prze­kli­nał wła­sną matkę. Na szczę­ście nie mo­gła go już usły­szeć, po­nie­waż dawno od­mel­do­wała się z tego świata. W ten kwiet­niowy świt jadł śnia­da­nie, na które zło­żyły się dwa roh­líki, kilka uto­pen­ców[2] oraz kawa, i spo­glą­dał by­kiem na sto­jącą na pa­ra­pe­cie urnę z pro­chami ro­dzi­cielki. Do­pił roz­pusz­czalną lurę. Wstał zza stołu. Krze­sło zgrzyt­nęło prze­cią­gnięte po li­no­leum. Męż­czy­zna się skrzy­wił. Oby tylko przez ten ha­łas znowu nie obu­dziła się pani Bau­dy­šová z dołu, bo dzień za­cznie się awan­turą.

Gdyby nie ma­mu­sia, Zde­nĕk może nie wy­rósłby na osob­nika cho­ro­bli­wie punk­tu­al­nego. Wbiła mu jed­nak do głowy, że za­wsze i wszę­dzie po­wi­nien być na czas. Przy czym jej „na czas” ozna­czało przy­naj­mniej pół go­dziny wcze­śniej. Od naj­młod­szych więc lat kwitł pod róż­nymi nie­otwar­tymi jesz­cze pla­ców­kami oświa­to­wymi, marzł na pe­ro­nach ko­le­jo­wych, bez skutku wy­pa­tru­jąc po­ciągu, nu­dził się w te­atral­nym foyer, cze­ka­jąc na dziew­czynę, z którą umó­wił się na randkę. Sam już był sobą zmę­czony! Jed­nak mimo tego, że ma­mu­sia wiele lat temu ob­ró­ciła się w proch, nie po­tra­fił się wy­zbyć tego na­wyku.

Wsta­wał, kiedy jesz­cze więk­szość lu­dzi prze­wra­cała się na drugi bok, a ci o bar­dziej im­pre­zo­wym uspo­so­bie­niu do­piero wra­cali do domu. On mu­siał się zaś sta­wić „na czas” w pracy. Ten dzień nie był wy­jąt­kiem. Zde­nĕk na­rzu­cił na sie­bie pu­chową kurtkę – wio­sna tego roku wy­jąt­kowo długo ka­zała na sie­bie cze­kać. W tej chwili za­wie­szony na oknie ter­mo­metr wska­zy­wał je­den sto­pień po­ni­żej zera. Za­wią­zał buty, chwy­cił ple­cak i wy­szedł z miesz­ka­nia, za­my­ka­jąc je na dwa zamki.

Na pa­lusz­kach zszedł ze swo­jego pią­tego pię­tra. W po­wie­trzu uno­siła się stę­chli­zna – miks woni obia­do­wych, środ­ków czy­sto­ścio­wych i mo­czu, ty­powy dla kla­tek scho­do­wych w post­ko­mu­ni­stycz­nych blo­kach z wiel­kiej płyty. Z roz­pędu otwo­rzył drzwi wyj­ściowe i zde­rzył się z ko­bietą zmie­rza­jącą w prze­ciw­nym kie­runku.

– Li­du­ška! – krzyk­nął wy­stra­szony. – Dzień do­bry.

Są­siadka na­wet na niego nie zer­k­nęła. Nie ra­czyła też od­po­wie­dzieć. Wspięła się raź­nym – choć dość chwiej­nym – kro­kiem na górę. Zde­nĕk po­my­ślał, że ko­bieta pew­nie na­wet się nie za­sa­pie w dro­dze na swoje szó­ste, ostat­nie zresztą, pię­tro. Choć była star­sza od niego i pro­wa­dziła się z pew­no­ścią mniej po­rząd­nie, zda­wała się mieć o wiele lep­szą kon­dy­cję.

Pe­cháček po­rzu­cił my­śli o Li­du­šce i przy­śpie­szył kroku. Nie mógł prze­cież się spóź­nić!

Wy­szedł przed swój blok na Ko­per­níko­vej i z obrzy­dze­niem po­pa­trzył na jego brudną ele­wa­cję. Aku­rat jemu przy­pa­dła w udziale część po­ma­lo­wana nie­gdyś na nie­bie­sko. Te­raz w za­sa­dzie wszyst­kie barwy zle­wały się w jedną sza­rzy­znę, więc trudno tu było de­ba­to­wać o pre­fe­ren­cjach ko­lo­ry­stycz­nych miesz­kań­ców. Skrę­cił w Bran­dýską – ulicę, przy któ­rej stały rzędy dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, na ja­kie jego ni­gdy nie bę­dzie stać – i już po chwili przej­ściem pod­ziem­nym po­cią­gnię­tym pod to­rami ko­le­jo­wymi do­tarł do Ma­sa­ry­ko­vych sa­dów. Ka­wał traw­nika, po­mnik, plac za­baw – taki to był park. Cie­kawe, co po­wie­działby na to pierw­szy cze­cho­sło­wacki pre­zy­dent, któ­rego na­zwi­skiem ochrzczono ten spła­che­tek... Mi­nął ka­wiar­nię Avion i wresz­cie zna­lazł się nad Olzą.

O tej po­rze za­zwy­czaj ni­kogo nie spo­ty­kał po dro­dze do swo­jej fa­bryki. Pra­co­wał przy ta­śmie pro­duk­cyj­nej szy­mon­ków – po­pu­lar­nych cze­ko­la­do­wych cu­kier­ków, które wy­twa­rzano we­dle ro­dzin­nej re­cep­tury od dzie­się­cio­leci wła­śnie w Cie­szy­nie, tyle że tym pol­skim. Co­dzien­nie więc – można było po­wie­dzieć – cho­dził za gra­nicę do ro­boty. Czy po­wi­nien się na­zy­wać emi­gran­tem za­rob­ko­wym?

Da­leko nie miał, le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut pie­szo. Wy­boru co do środka trans­portu też nie, to­też nie mu­siał się za­sta­na­wiać, czy nie do­jeż­dżać by au­tem, bo go po pro­stu nie po­sia­dał. Wkro­czył na most Przy­jaźni i za­pa­trzył się na szu­miącą w dole i od­bi­ja­jącą ostre po­ranne świa­tło sło­neczne rzekę. Dla­tego też do­piero po chwili do­strzegł coś dziw­nego. Na­wet nie ką­tem oka, ra­czej we­wnętrz­nym okiem in­tu­icji. Za­trzy­mał się i od­wró­cił. Przez prze­dłu­ża­jący się mo­ment trwał w otę­pie­niu. Przy­szło mu do głowy, że ma omamy. Może za­szko­dziły mu te pa­rówki na śnia­da­nie? Nie były już pierw­szej świe­żo­ści...

Na drżą­cych no­gach wy­szedł na śro­dek jezdni. I przyj­rzał się uważ­niej. Nie my­lił się.

Na środku mo­stu Przy­jaźni, do­kład­nie na spe­cjal­nie za­zna­czo­nej li­nii od­dzie­la­ją­cej dwa pań­stwa, le­żał męż­czy­zna. Zde­nĕk nie mu­siał się upew­niać, spraw­dza­jąc puls czy od­dech – po mar­twych oczach spo­glą­da­ją­cych bez wy­razu w szare, za­snute chmu­rami niebo od razu można było się zo­rien­to­wać, że męż­czy­zna ów nie żył.

ROZDZIAŁ 1

Jedu ta­khle tábo­řit ško­dou sto na OravuSpěchám, proto ri­skuji, pro­jíždím přes Mo­ravu[3]

Nieco wcze­śniej

Szy­mon So­lań­ski po raz trzeci spraw­dził, czy wszystko za­pa­ko­wał. Róża, jego żona, przy­słała mu nie­koń­czącą się li­stę nie­zbęd­nych jej rze­czy, które mu­siał ze sobą za­brać. De­tek­tyw po­waż­nie oba­wiał się o za­wie­sze­nie swo­jej sta­rej skody fa­bii, która stała te­raz pod bramą o nu­me­rze sto trzy­na­ście fa­mi­loka przy ulicy 11 Li­sto­pada w Cho­rzo­wie, wsparta o skrzynkę elek­tryczną już i tak na­ru­szo­nym przez rdzę i nie­ostrożną jazdę wła­ści­ciela zde­rza­kiem. Bez zdzi­wie­nia skon­sta­to­wał, że do­brą po­łowę spisu zaj­mo­wały pro­dukty spo­żyw­cze...

Od­kąd Róża So­lań­ska (z domu Kwiat­kow­ska) do­stała nową pracę w Cze­skim Cie­szy­nie, wciąż na­rze­kała na miej­scowe je­dze­nie. Twier­dziła, że kne­dliki wy­cho­dzą jej już uszami, a nie może się ży­wić tylko sma­żo­nym se­rem oraz hra­nol­kami okra­szo­nymi so­sem ta­tar­skim. I za­pi­ja­nymi pi­wem, czego już nie do­da­wała, ale So­lań­ski dałby so­bie za to rękę uciąć. Ka­zała więc wciąż do­wo­zić so­bie ja­kieś sma­ko­łyki. A Szy­mon od­wie­dzał ją, gdy tylko nada­rzała się ku temu oka­zja. Na stałe prze­pro­wa­dzić się z Kwiat­kow­ską nie mógł, po­nie­waż mu­siał do­pil­no­wać koń­co­wych ro­bót przy re­mon­cie ich miesz­ka­nia, a jed­no­cze­śnie sie­dziby agen­cji de­tek­ty­wi­stycz­nej So­lan. Gdy wró­cili z So­potu (gdzie pod­czas mie­siąca mio­do­wego zdą­żyli roz­wią­zać pewną za­gadkę kry­mi­nalną), prace były w za­sa­dzie już na fi­ni­szu. Do­piero z cza­sem się oka­zało, że nie­do­ró­bek było sporo i trzeba jesz­cze nieco po­cze­kać z urzą­dza­niem pa­ra­pe­tówki.

Szy­mon zła­pał też kilka nie­wiel­kich zle­ceń, głów­nie po­le­ga­ją­cych na śle­dze­niu nie­wier­nych mę­żów i żon oraz ro­bie­niu im zdjęć z ukry­cia. Ro­bota nudna, ale do­brze płatna. Te­raz jed­nak, gdy re­mont po­szedł już w za­po­mnie­nie, a zdrajcy zo­stali ob­fo­to­gra­fo­wani, mógł wresz­cie na dłu­żej udać się do Cie­szyna. I do Róży.

Na stertę to­reb, sia­tek i sia­te­czek za­peł­nia­ją­cych ba­gaż­nik fa­bii aż po dach na­rzu­cił jesz­cze re­kla­mówkę z bie­dronki z ja­ki­miś de­ser­kami, któ­rych za­pra­gnęła Róża, i do­mknął klapę. Z wiel­kim tru­dem. So­lań­ski sta­rał się nie ko­men­to­wać faktu, że te same pro­dukty w skle­pie tej sa­mej sieci Kwiat­kow­ska mo­głaby so­bie ku­pić, prze­cho­dząc po pro­stu przez most nad Olzą i ro­biąc za­kupy po pol­skiej stro­nie mia­sta. Ro­zu­miał jed­nak, że te za­chcianki Róży są tylko pre­tek­stem do tego, by zo­ba­czyć się z nim. Nie pro­te­sto­wał za­tem.

– Gu­ciu, hop! – zwró­cił się do kun­delka grzecz­nie cze­ka­ją­cego na chod­niku i otwo­rzył przed nim drzwi od strony pa­sa­żera.

Nie było szans, żeby pies zmie­ścił się na tyl­nej ka­na­pie. Poza tym gdy je­chali au­tem we dwóch, Gu­cio lu­bił pi­lo­to­wać swo­jego pana. Lo­ko­wał się na sie­dze­niu obok i pil­nie wy­glą­dał przez okno, od czasu do czasu sztur­cha­jąc de­tek­tywa mo­krym no­sem w rękę.

Pies wsko­czył na swoje miej­sce, a So­lań­ski za­trza­snął za nim drzwi.

– Te, sy­nek! – Szy­mon usły­szał głos za sobą.

Od­wró­cił się i spoj­rzał w górę na pod­wyż­szony par­ter. Choć kwie­cień w tym roku nie roz­piesz­czał aurą, Bry­gida Buchta, ich są­siadka i go­spo­dyni ka­mie­nicy pod sto trzy­nastką, już wy­sta­wiła swoją po­duszkę na pa­ra­pet, pod pa­chę wpa­ko­wała so­bie pin­czerka i ra­zem pa­tro­lo­wali z okna cho­rzow­ską Cwajkę, czyli drugą dziel­nicę mia­sta. Wy­cho­dziło im to o wiele le­piej niż wszel­kim ofi­cjal­nym sys­te­mom mo­ni­to­rin­go­wym.

– Po­wiedz Róży, że go­ło­dupki, hop do kupki! – rze­kła, zu­peł­nie od czapy, Buch­towa.

I za­rżała.

Od­kąd go­spo­dyni do­wie­działa się, że Kwiat­kow­ska zna­la­zła pracę w Cze­chach, prze­ści­gała się sama ze sobą w pre­zen­to­wa­niu Szy­mo­nowi głu­pich dow­ci­pów ję­zy­ko­wych, wy­po­wia­da­nych rze­komo w na­rze­czu po­łu­dnio­wych są­sia­dów. So­lań­ski uśmiech­nął się kur­tu­azyj­nie i po­ma­chał ko­bie­cie na po­że­gna­nie. Wsiadł do sa­mo­chodu i od­pa­lił sil­nik. Za­nim jed­nak ob­rał kie­ru­nek na Cie­szyn, miał do za­ła­twie­nia jesz­cze jedną sprawę.

Bar­dzo się cie­szy­łem, że wresz­cie zo­ba­czę Ró­życzkę. Tar­gały mną jed­nak pewne wąt­pli­wo­ści w związku z fak­tem, że mie­li­śmy się z So­lań­skim prze­nieść na dłuż­szy – nie­okre­ślony – czas do ob­cego kraju. Od­kąd Szy­mon za­brał mnie na Zie­loną Wy­spę, gdzie po­pro­wa­dzi­li­śmy śledz­two kry­mi­nalne, mo­głem się wy­le­gi­ty­mo­wać wła­snym pasz­por­tem, za­tem te roz­terki nie były na­tury biu­ro­kra­tycz­nej. Cho­dziło mi o kwe­stie lin­gwi­styczne. No bo czy – po­wiedz­cie sami – tam­tej­sze psy będą do mnie mó­wić po cze­sku? Jak by to miało brzmieć? Czy się z nimi do­ga­dam? Nie chcia­łem też wyjść na igno­ranta, który przy­jeż­dża do ob­cego kraju i do wszyst­kich szpre­cha albo po an­giel­sku (no co, tro­chę się pod­szko­li­łem w tej Ir­lan­dii), albo, co gor­sza, w swoim wła­snym dia­lek­cie, tylko wolno i wy­raź­nie, żeby go do­brze zro­zu­mieli. By­łem więc w kropce.

Moje roz­my­śla­nia ję­zy­ko­znaw­cze prze­rwał So­lań­ski, który wsparł się na klak­so­nie, by upo­mnieć ja­kie­goś za­wa­li­drogę prze­bie­ga­ją­cego nam przed ma­ską. W ostat­niej chwili ła­maga umknęła spod kół skody fa­bii kombi, która jeź­dzi i trąbi. Ock­ną­łem się i ro­zej­rza­łem po oko­licy.

„Kpisz, czy o drogę py­tasz?”, wy­dar­łem się na So­lań­skiego, ale on, jak zwy­kle, zro­zu­miał je­dy­nie, że hau, hau, hau. Łyp­nął na mnie spod swo­jej krza­cza­stej czar­nej brwi. Już on tam do­brze wie­dział, co na­broił (a ra­czej za­mie­rzał na­broić), dla­tego też mi nie prze­ry­wał. Kla­ro­wa­łem mu, co o nim my­ślę, aż do ulicy Żoł­nie­rzy Wrze­śnia, na któ­rej wresz­cie się za­trzy­ma­li­śmy.

To już bym wo­lał je­chać do Azot i na­zod niż tu.

Tu, czyli do przy­chodni we­te­ry­na­ryj­nej Psia Kostka, w któ­rej kró­lo­wał nie­jaki dok­tor Dłutko i przy każ­dej oka­zji do­bie­rał mi się do skóry.

Nie od­wie­dza­li­śmy go już do­bre pół roku. Albo i wię­cej. Cóż za prze­ocze­nie ze strony de­tek­tywa! Przy­szła jed­nak kry­ska na ma­ty­ska (a ra­czej na Gu­ciu­nia) i trzeba było od­ro­bić pańsz­czy­znę.

– No co tam znowu, młody czło­wieku? – Dłutko zwró­cił się do So­lań­skiego, gdy już siłą zo­sta­łem za­cią­gnięty do tego prze­szklo­nego par­te­ro­wego bu­dynku wy­bu­do­wa­nego w są­siedz­twie pięk­nych oko­licz­no­ści przy­rody stawu Ame­lung.

– Chcia­łem mu zro­bić prze­gląd – oznaj­mił ten lu­na­tyk So­lań­ski.

Czy ja komu wy­glą­dam na skodę fa­bię, żeby mi ro­bić prze­gląd? Może mi jesz­cze wy­mie­nią olej i za­mon­tują koł­paki? Całe ży­cie z wa­ria­tami...

– Bo je­dziemy za gra­nicę – tłu­ma­czył mój pan, a dok­tor Dłutko już za­cie­rał swoje chude i dłu­gie rączki, żeby mi się do­brać do tyłka. – Więc le­piej dmu­chać na zimne. Pre­wen­cja! Naj­waż­niej­sza pre­wen­cja! – bre­dził ten obłą­ka­niec, a drugi – rów­nie szczu­pły, wy­soki i czarny na łbie jak de­tek­tyw – tylko mu przy­kla­ski­wał.

– A do­kąd? – po­in­for­mo­wał się jesz­cze.

Gdy usły­szał, że do Cie­szyna, w oczach za­pa­liły mu się tak zwane kur­wiki.

– Szy­monki! – rzekł i uśmiech­nął się błogo.

So­lań­ski spoj­rzał na dok­tora ze zmarsz­czo­nym czo­łem.

– Te cze­ko­ladki! – ob­ja­śnił Dłutko. – Co je tam pro­du­kują! Fa­brykę mają. One są, młody czło­wieku, wy­śmie­nite!

Po tych cu­kier­ni­czych roz­k­mi­nach wzięli się nie­stety do ro­boty. W ży­ciu nie spa­mię­tam nazw tych wszyst­kich zbrodni, które na mnie po­peł­niono, ale było tam z pew­no­ścią coś o USG, RTG, KGB i o po­bra­niu krwi. Gdy tylko zo­ba­czy­łem igłę, o mało nie ze­mdla­łem! Pró­bo­wa­łem się wy­rwać ze szpo­nów tych psy­cho­pa­tów, ale bez­sku­tecz­nie. Wkła­dali mnie na liczne stoły, ob­ra­cali, prze­kła­dali, tur­lali i tor­tu­ro­wali. Wszystko po to, żeby orzec, że tak w za­sa­dzie nic mi nie jest.

Ge­niu­sze mo­gli mnie o to na sa­mym wstę­pie spy­tać, oszczę­dzi­liby so­bie trudu.

Je­dyna moja po­cie­cha taka, że So­lań­ski za­bu­lił za te nie­przy­jem­no­ści jak za złoto. Może na przy­szłość się na­uczy po­skra­miać swoje durne po­my­sły.

Dok­tor Dłutko wy­glą­dał na­to­miast na za­do­wo­lo­nego. Pod­cią­gnął rę­kawy swo­jego zie­lo­nego wdzianka. To samo zro­bił z ko­lo­ro­wymi skar­pet­kami (były od kom­pletu, naj­wy­raź­niej tego ranka psi le­karz ubie­rał się po tak zwa­nym ćmoku[4]), które wy­sta­wały mu spod przy­krót­kich no­ga­wek. Od­pro­wa­dził nas do sa­mych drzwi. Za­nim te za­mknęły się za nami, usły­sze­li­śmy jesz­cze na­wo­ły­wa­nie we­te­ry­na­rza skie­ro­wane za­pewne do re­cep­cjo­nistki.

– Gdzie się po­działa moja cze­ko­lada?! – Chciał wie­dzieć mia­no­wi­cie.

Już ja mu dam cze­ko­ladę! Oj, przy­wiozę w pre­zen­cie dok­to­rowi tych szy­mon­ków w po­dzięce za wy­żej opi­saną kaźń! Być może czymś do­pra­wio­nych. Zo­ba­czymy, czy od­waży się po­czę­sto­wać!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1]Přeji Vám příjemné čtení! (czes.) – Ży­czę Pań­stwu mi­łej lek­tury!
[2] Uto­pence – pa­rówki w oc­cie.
[3]Jedu ta­khle... (czes.) – Jadę tędy bi­wa­ko­wać skodą 100 na Orawę, dla­tego się śpie­szę, ry­zy­kuję – prze­jeż­dżam przez Mo­rawy – frag­ment pio­senki Jo­žin z Ba­žin Ivana Mládka.
[4]Po ćmoku – po ciemku.