Kryminał z pazurem. Mamy morderstwo w Mikołajkach - Marta Matyszczak - ebook

Kryminał z pazurem. Mamy morderstwo w Mikołajkach ebook

Marta Matyszczak

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rozalia Ginter prowadzi gabinet weterynaryjny w Mikołajkach. Wiedzie w miarę szczęśliwe życie rodzinne. Aż do pewnego wieczora, który zmienia wszystko. Odtąd kobieta skrywa mroczną tajemnicę. Zwłaszcza przed najbliższymi.

W tych samych urokliwych Mikołajkach – na kładce dla pieszych – zawisa ciało mężczyzny. Czy znany w okolicy hotelarz popełnił samobójstwo? A może zabił go Peter Winckler, który przyjechał na Mazury odwiedzić ziemie przodków? Poszlaki się mnożą… Miejscowa policja pod wodzą komendanta Pawła Gintera wszczyna śledztwo. Niestety komendant, prywatnie mąż Rozalii, nie potrafi się skupić na sprawie, zbyt zaaferowany prywatną tragedią.

Całe szczęście, że jest Burbur – kotka o męsko brzmiącym imieniu i diabelskim charakterze, która jako jedyna ma trzeźwy ogląd sytuacji i nie omieszka notować swoich przemyśleń w dość specyficznym pamiętniku…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 339

Oceny
3,8 (427 ocen)
139
129
101
44
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solind

Całkiem niezła

Spodziewałam się więcej kryminału i mniej obyczaju i dramatu, niestety książka z kryminałem ma mało wspólnego.
20
lisbona

Nie polecam

Infantylny język. Nie dałam rady przesłuchać do końca.
21
Eques

Nie polecam

Dno. Pisać, to trza umić
10
Magdalena574

Dobrze spędzony czas

cieniutko
10
malstach

Dobrze spędzony czas

fajny na luzie kryminal
10

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki STUDIO & VISUAL/WWW.ANDVISUAL.PL
Koordynacja projektuNATALIA STECKA
RedakcjaURSZULA ŚMIETANA
KorektaBEATA KARPIŃSKA
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Marta Matyszczak, Publicat S.A. MMXXI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved.
ISBN 978-83-271-6130-7
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Pamięci moich Babć:Jadwigi Grzelczyk i Marianny Chodackiej,które swoim życiem pokazywały, co to jest siła kobiet

Niniejszym zaświadczam, że opisane w książce postacie są wytworem mojej wyobraźni i nie mają odpowiedników w rzeczywistości. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest Burbur – kotka, która jakiś czas temu wprowadziła się do nas i zmieniła nasze życie oraz zrujnowała kanapę... Przedstawioną w książce topografię Mikołajek dostosowałam do literackich potrzeb tej opowieści.

Więcej grzechów nie pamiętam. A nawet jeśli pamiętam, to się do nich w życiu nie przyznam!

Autorka

Supergirls don’t cry. Supergirls just fly.

Reamonn, Supergirl

Ojciec chrzestny mógłby mi kuwetę czyścić.

Burbur

.

DRAMATIS PERSONAE

Rozalia Ginter – lekarka weterynarii, właścicielka przychodni Podaj Łapę

Paweł Ginter – mąż Rozalii, komendant policji

Burbur – kotka o męskim imieniu i diabelskim charakterze

Pedro – syn Burbura, trochę gamoń

Hanna i Helena Ginterówny – córki Rozalii i Pawła, bliźniaczki

Hubert Ginter – syn Rozalii i Pawła

Ewa Jamioł – sąsiadka Ginterów, wścibska właścicielka pensjonatu

Robert Osipczuk – gangster z zasadami i yorkiem Pusią

Jagna Romaniuk – sklepowa, właścicielka papugi Elżbiety

Elżbieta – papuga mówiąca (ku zgryzocie niektórych) ludzkim głosem

Jadwiga Ginter – matka Pawła, teściowa z piekła rodem

Kapitan statku Dargin – wielbiciel trunków wysokoprocentowych

Orłowska – kasjerka w Żegludze Mazurskiej o ciężkim od nadmiaru makijażu spojrzeniu

Radzio Romaniuk – ryży posterunkowy wciąż mieszkający z mamusią

Adam Maniukiewicz – właściciel hotelu Maniuk, wielbiciel flanelowych koszul

Ilona – recepcjonistka w przychodni weterynaryjnej przybyła do Mikołajek z warmińskiej wsi

Jan Sobottka – właściciel hotelu Na Wodzie, znany jako Król Sielaw

Peter Winckler – Niemiec o mazurskich korzeniach i ekspresyjnym charakterze

Beniamin Krawczyk – starszy sierżant, pracownik drogówki, ma problem z feminatywami

Listonosz Antoniuk – zwolennik awizo

Krzysztof Wyżyk – dawny znajomy Rozalii

Pieczka – miejscowy menel, dawniej piekarz, którego chleb nie miał sobie równych

Żeglarz – pies Pieczki, znaki szczególne: niewiarygodnie duże uszy

Karol – kelner

Rafał Osipczuk – syn Roberta

Wujek Stasiu – menel spod sklepu i baru U Ani, którego struto winem

Ania – właścicielka sklepu i baru w Tałtach

Seba, Łuki i Kamiś – niewydarzeni żeglarze

Pan Wymuskany i jego labrador Marley – on za dużo gada, a pies drapie się po uchu

Aleksandra Sobottka – córka Jana, wpada na sam koniec opowieści, ale w przyszłości jeszcze sporo namiesza

York Klaudiuszek, który zeżarł kradzioną szynkę

Rozhisteryzowana pańcia Klaudiuszka, słono opłacająca jego napady obżarstwa

Tygrys, Lady Gaga, Pandziuch – rodzeństwo Pedra

Pani Kasia – sprzątaczka, która ma do czynienia z wariatem

Młody Maniukiewicz – syn Adama, makler giełdowy, a nie żaden hotelarz

Ranny mężczyzna, któremu żałuje się środków przeciwbólowych

Pielęgniarka, która lubi zdrabniać imiona

Biedne chłopaki w liczbie trzech, które się połamały

Matka Rozalii, ale o niej lepiej nie wspominać

Lokatorka domu Pieczki, przekupna kłamczucha

CZĘŚĆ 1

W której poznajemy rodzinę Ginterów oraz ich wścibską sąsiadkę Ewę Jamioł. Po raz pierwszy spotykamy kotkę imieniem Burbur oraz pewną wyjątkowo bezczelną papugę o niewyparzonym dziobie. Odkrywamy też dyndającego na kładce nieboszczyka.

Październik

Rozalia Ginter stała na świeżo wyremontowanym tarasie swojego domu i wpatrywała się w połyskujące w promieniach wschodzącego słońca Jezioro Mikołajskie. Miała je na wyciągnięcie ręki. Wystarczyłoby zejść schodkami (trzydzieści jeden stopni) prowadzącymi w dół skarpy. Wybitny podobno w swoim fachu i adekwatnie drogi architekt krajobrazu kazał zasadzić na niej krzewy ozdobne (dwadzieścia osiem sztuk). Zbocze ciągnęło się więc rzędami rozmaitych ich gatunków i kolorów od fundamentów willi przy ulicy Michała Kajki aż do wysokiego na dwa metry ogrodzenia oddzielającego posiadłość od promenady. Rozalia mogłaby zbiec na dół i szybko zanurzyć się w lodowatej wodzie. Krok za krokiem przesuwać się coraz głębiej. Wreszcie stracić dech i nigdy więcej nie musieć wciągać powietrza do płuc.

Kusząca wizja.

Pod gołymi stopami czuła chropowatą powierzchnię desek merbau. Drżała. Także z zimna. W październikowe poranki nie sposób już było ukryć faktu, że lato na dobre odeszło w zapomnienie. W dłoniach ściskała kubek chłodnej kawy. Czarnej, bez cukru. Na białej porcelanie wymalowano napis: „Najlepsza mama na świecie”. Dostała go od dziewczynek na urodziny. Wiedziała, że to Hania wybrała podarek. Helenka, gdyby to od niej zależało, poprzestałaby pewnie na rzuconym w przelocie: „Sto lat, matka”. Jej siostra bliźniaczka robiła podwójną robotę.

Rozalia czuła piasek pod powiekami. Tej nocy nie zmrużyła oka. Miała problemy ze snem już prawie od trzech miesięcy. A dokładnie od osiemdziesięciu czterech długich dób. Napięcie, jakie odczuwała, byłoby zmorą nawet dla największego twardziela. A co dopiero dla filigranowej czterdziestolatki.

Owinęła się ciaśniej szlafrokiem, a na mokre włosy naciągnęła kaptur. Od jeziora szła przenikliwa wilgoć. Powinna wejść z powrotem do sypialni i szczelnie zasunąć za sobą szklane drzwi. O przeziębienie nietrudno, nawet jeśli codziennie rano zażywa się dawkę witaminy D3, zestaw suplementów wspomagających odporność oraz wypija kieliszek soku z czarnego bzu. Tłoczonego na zimno. Potrzebowała jednak świeżego powietrza. A przecież dopiero co wróciła z codziennego biegu wzdłuż brzegów jeziora.

Zdawało jej się, że jej płuca po tamtej jednej nocy zmniejszyły swoją pojemność. Dusiła się, choć to musiała być raczej kwestia psychiki.

O łydkę otarło jej się coś miękkiego i puszystego. Drgnęła. Kawa chlapnęła z kubka wprost na deski. Będzie musiała potraktować je specjalnym preparatem czyszczącym. Dawniej od razu pobiegłaby po gąbkę i płyn.

Jednakże od osiemdziesięciu czterech dni nic już nie było jak dawniej.

– Bu-ru-rur? – odezwała się kotka tonem ewidentnie pytającym, zadzierając łebek i popatrując na swoją panią.

– Burbur, co ty wyprawiasz! – Rozalia skarciła czworonoga. Zwierzę otrzymało imię imitujące dźwięki, które najczęściej z siebie wydawało.

Bestia była zadziwiająco inteligentna. Czasami Rozalii wydawało się, że Burbur rozumie ludzką mowę. Na przykład teraz odsunęła się z odrazą od jej nogi. Wzięła zamach i zanim Ginter zdążyła zareagować, dosięgły ją kocie pazurki. Nie znalazł się jeszcze śmiałek, który spróbowałby je kotce przyciąć. Nawet Rozalia, która przecież była weterynarzem, skapitulowała po dwóch krwawych – nieudanych, jak się można domyślić – próbach.

– Skandaliczne zachowanie! – powiedziała do oddalającego się dostojnie, kolebiącego się na boki kociego zadka.

Już miała pójść śladem Burbura, gdy w oddali po prawej usłyszała sygnał alarmu. Ze statku? Zadrżała jej ręka, a kawa tym razem chlusnęła na śnieżnobiały szlafrok frotté. Rozalia nawet tego nie zauważyła. Stała bez ruchu i spoglądała w kierunku kładki dla pieszych przerzuconej nad przesmykiem łączącym Jezioro Mikołajskie z jeziorem Tałty. To stamtąd dochodziły niepokojące dźwięki. Tkwiła tak bez ruchu, sama nie wiedząc, jak długo. Wreszcie usłyszała też policyjne koguty.

Czyżby tak miał wyglądać koniec?

Wszystko, co osiągnęła, całe poświęcenie, wysiłek i ofiara miały pójść na zmarnowanie? Właśnie dziś? A przecież obiecał, że nikt się nie dowie...

Uderzyło w nią gorąco. Zmysły wyostrzyły się jej do tego stopnia, że poczuła drażniący zapach farby, którą wczoraj sąsiad odmalowywał łódź po całym sezonie pływania. Przypomniała sobie, że łajba została nazwana wyjątkowo idiotycznie: Męczyster. Turystów z Warszawy to śmieszyło. Dlaczego akurat teraz zajmowały ją tak nieistotne szczegóły? Powinna raczej spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciec. Jej czas się kurczył. Poczuła, że się poci. Usłyszała skrzypnięcie zawiasów i trzask drzwi. Wiedziała, co zaraz nastąpi.

– Pani Rozalko! – zawołała jej najbliższa sąsiadka, Ewa Jamioł. Ginter zgrzytnęła zębami. Nienawidziła, gdy zwracano się do niej tym infantylnym zdrobnieniem. A kobieta prowadząca pobliski pensjonat (U Ewy, a jakże) robiła to nagminnie. – Co to się tam dzieje, wie pani? – dociekała, wychylając się niebezpiecznie przez balustradę swojego – o wiele mniej imponującego – tarasu. – Pewnie jaki wypadek! – wywnioskowała. – Na sto procent ktoś zginął. Inaczej nie jechałoby ich aż tylu. A pan Pawełek nie wie, w czym rzecz?

– Mąż jeszcze śpi – rzuciła Rozalia.

– No to pani go obudzi, pani Rozalko – zażądała Ewa Jamioł. – Niech zaraz leci na komisariat i się wszystkiego dowie. Trzeba trzymać rękę na pulsie!

Syreny ucichły w jednej chwili.

Rozalia przechyliła kubek i wylała resztę kawy na rododendrony w dole. Weszła do sypialni, szczelnie zamykając za sobą drzwi tarasowe.

Paweł Ginter spał z twarzą wciśniętą w poduszkę. Długą, umięśnioną i zaskakująco słabo jak na mężczyznę owłosioną nogą przygniatał zwiniętą w rulon kołdrę. Pedro, drugi kot Ginterów, ulokował się mężczyźnie pod pachą, zwinął w kłębek i też zasnął. On z kolei otrzymał imię ze względu na swoją wybitnie hiszpańską urodę. Czarny, z białą krawatką i takimże wąsem prezentował się jak tajemniczy Don Pedro z Krainy Deszczowców. Choć niektórym przypominał Herkulesa Poirota. Rozalia przyglądała się mężowi z zazdrością. Zawsze miał dobry sen. Nawet teraz, po tej rodzinnej tragedii. W jej myślach zazwyczaj przewijały się dziesiątki spraw do załatwienia: kupno nowych butów dla córek, zawiezienie faktur do księgowej, zatrudnienie technika weterynarii czy odwiedziny u Huberta. Te wspominki skutecznie odbierały jej szanse na drzemkę.

Nachyliła się nad Pawłem i wsłuchiwała w jego regularny, spokojny oddech. Siłą powstrzymała się, by nie odgarnąć kosmyka falujących ciemnych włosów, który opadł mężowi na czoło. Mogłoby go to obudzić. Mimo że młodzieńcze lata miał już za sobą, wciąż był bardzo przystojny. Nieraz jej znajome zastanawiały się głośno, kogo przypomina im mąż Rozalii. Siedziały przy kawie i wuzetce w lodziarni u Schöllera na promenadzie i chichotały zalotnie, jakby żony Pawła obok nich wcale nie było. Zazwyczaj wszystkie dochodziły do tego samego co i Rozalia wniosku: Paweł wyglądał jak ten amerykański aktor, którego nazwiska prawie nikt w Polsce nie potrafił poprawnie wypowiedzieć. Matthew Jakiśtam. Wysoki, dobrze zbudowany, z imponującą grzywą wciąż nieposiwiałych włosów, mocną szczęką i dobrotliwym spojrzeniem, Paweł zwracał uwagę płci przeciwnej. Sam jednak świata nie widział poza Rozalią.

Chwilami to jego wielkie uczucie ją przerażało.

Dlaczego wybrał właśnie ją? Wprawdzie dosyć ładną, jednak niską (nieco ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i drobna budowa sprawiały, że nieraz – zwłaszcza widziana od tyłu – była brana za dziecko) blondynkę z dość wyłupiastymi (nie oszukujmy się) oczami. Rozalia nigdy nie uważała się za bóstwo. Paweł był najwyraźniej innego zdania. I chwała mu za to.

Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek komórki leżącej na stoliku nocnym. Odskoczyła w stronę szafy i udawała, że wybiera ubranie. Paweł poderwał się i machinalnie sięgnął po telefon. Niezadowolony, że się go budzi, Pedro przeciągnął się z gracją. Wygiął grzbiet w zgrabny łuk i zeskoczył z łóżka. Z uniesionym dumnie ogonem wymaszerował z sypialni.

– Ginter – wycharczał do słuchawki Paweł.

Rozalia zamarła z nową sukienką od Karoliny Garczyńskiej w ręku. Ścisnęła mocniej bawełnę w kolorze Red Dahlia w dłoni. Paweł miał dzisiaj wolne, więc teoretycznie z pracy nie powinni do niego dzwonić. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Komisariat w Mikołajkach był niewielki. A poza sezonem dodatkowo cięto etaty. No i gdy dochodziło do jakiegoś poważniejszego przestępstwa, zawsze wzywano szefa. Czyli komisarza Gintera. Inna sprawa, że poważnych przestępstw było tu jak na lekarstwo. Zazwyczaj ruch w kryminalnym interesie robił się latem, kiedy do miasteczka zjeżdżały tłumy turystów. Wtedy kradzieże, pobicia czy pijackie burdy stanowiły codzienność. Wraz z nastaniem września, a już na pewno w październiku, po wyjeździe studentów, w zasadzie tylko podczas weekendów zdarzały się jakieś incydenty.

– Już jadę. – Paweł podniósł głos.

– Co się stało, kochanie? – zapytała, starając się prezentować umiarkowane zainteresowanie.

Komisarz Ginter milczał jeszcze przez chwilę, wciągając przez głowę czystą białą koszulkę. Popatrzył na żonę w osłupieniu.

– Morderstwo – powiedział wreszcie. – Najprawdopodobniej mamy morderstwo w Mikołajkach.

Ewa Jamioł przystanęła w lobby i dopięła płaszcz na ostatni guzik. Codziennie, nawet gdy akurat nie gościła żadnych turystów, wstawała punkt piąta trzydzieści, więc wczesna pobudka to był dla niej chleb powszedni.

Kwestia przyzwyczajenia.

I samodyscypliny.

„Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, powtarzała jej mamusia, i miała rację. Ewa nie cierpiała obiboków. Zżymała się nawet na urlopowiczów śpiących do południa i żądających potem od niej późnego śniadania. Albo „brunchu”, jak to nazywali. Zwłaszcza ci ze stolicy.

Pensjonat U Ewy to było porządne miejsce, z tradycjami i niezmiennym harmonogramem. Jeśli więc ktoś nie zdążył zjeść posiłku wydawanego od godziny siódmej do dziesiątej, musiał iść szukać szczęścia w knajpach na promenadzie albo przy placu Wolności. I dodatkowo zapłacić za swoje opieszalstwo. Słono.

Dzisiaj Ewa zostawiła już dyspozycje dochodzącej kucharce, sprawdziła rezerwacje na najbliższe dni i pozamiatała korytarz, jednak przez ten cały czas jej myśli krążyły wokół kogutów. Tych, które usłyszała z rana ze swojego tarasu. O tej porze Paweł Ginter powinien już wiedzieć, co zaszło w okolicach kładki. Zatem jego żona też pewnie była dobrze poinformowana. Ewa owinęła więc szyję kolorową apaszką i rzuciła do recepcjonistki, która właśnie stawiła się gotowa do pracy:

– Zaraz wracam!

I natychmiast odnotowała w myślach czterominutowe spóźnienie pracownicy.

Wyszła przed pensjonat i ruszyła w lewo. Zatrzymała się jednak po paru krokach i zafrasowana podrapała się delikatnie po włosach spiętych w kok. Główkowała, czy powinna kontynuować przechadzkę. Po prostu, niby to od niechcenia, wpaść na komisariat i wyciągnąć od dyżurnego wszystkie szczegóły? Czy jednak wybrać drogę na prawo i zajrzeć do lecznicy weterynaryjnej? Wreszcie uznała, że nieoficjalny kanał będzie bardziej efektywny. Zawróciła.

Szybkim krokiem minęła swój położony poniżej poziomu chodnika dom z czerwoną dachówką zbudowany jeszcze przez Niemców. W dole migotało jezioro, a po drugiej jego stronie zieleniła się linia lasu. Liście nie zdążyły jeszcze pożółknąć, broniąc się ostatkiem sił przed nadchodzącą nieubłaganie jesienią.

Martwym sezonem.

Ewa weszła przez uchyloną bramę na teren przychodni Podaj Łapę, mieszczącej się w dobudówce przy willi Ginterów. Niedawno zaczęli odnawiać stary, drewniany dom, zapewne ładując w te prace oszczędności życia. Przynajmniej lekarka nie miała daleko do pracy. Zupełnie jak Ewa.

Za ladą recepcji siedziała ta młoda dziewczyna, którą ostatnio tu zatrudniono. Ilona. To chyba była kuzynka Pawła albo przyjaciółka jego kuzynki – Jamioł nie słuchała dokładnie wyjaśnień – pochodziła z jakiejś warmińskiej wsi, a tu czekał ją bezpieczny start w dorosłe życie. Cóż, niektórzy mieli z górki. Ona, Ewa Jamioł, musiała budować swój biznes od podstaw. Własnymi urobionymi po łokcie rękami! Ale nie dla roztrząsania niesprawiedliwości społecznych tu przyszła.

Przybyła po najświeższe informacje!

– Pani Rozalka u siebie? – zapytała Ilonę i popukała knykciami w blat.

Recepcjonistka wisiała na telefonie, więc dała jej znak ręką, żeby zaczekała. Ewa jeszcze intensywniej zastukała w lakierowaną powierzchnię.

– Tak, proszę pana, pani doktor przyjmie pana jamniczka dziś o piętnastej – mówiło dziewczę, marszcząc piegowaty nosek.

Ewa przyjrzała się klientom usadowionym w poczekalni.

Stuk, stuk, stuk – wybiła rytm na kontuarze.

Po lewej siedział jakiś przeraźliwie chudy, prawie sympatyczny chłopak, w modnej, choć trochę brudnej bluzie z kapturem. Trzymał na kolanach zaślinionego yorka z wyłupiastymi oczami. Ewa skądś kojarzyła i psa, i młodego. Zaraz, zaraz, przecież to syn (i york) tego mięśniaka o głupkowatym uśmiechu, który mieszkał naprzeciwko w starym, od lat nieremontowanym domu. Nie pamiętała, czym się zajmuje, ale pamiętała, jak się nazywa – Osipczuk. Robert Osipczuk.

Puk, puk, puk – odbębniła staccato na blacie.

– Jak jamniczek ma na imię? – dopytywała Ilona i wpisywała coś w komputerze. Zapewne to imię.

Obok Osipczuka siedziała ta stara wariatka Jagna Romaniukowa, która pracowała w lewiatanie i hodowała papugę. Gadającą! Kiczowato upierzone ptaszysko tkwiło w klatce ustawionej na podłodze obok nogi swojej pani i łypało na Ewę ślepiem jak lakierowany guziczek. To się jej nie spodobało. Papuga patrzyła na nią oceniająco! Jamioł była pewna, że gdyby ptaszysko miało większy zasób słów, powiedziałoby jej, co o niej myśli. I sądząc po wyrazie dzioba, nie byłoby to nic miłego.

– Dupa! Uszanowanie! – wyskrzeczało, ewidentnie kierując swe słowa do Ewy.

– Och, przepraszam. – Romaniukowa poczerwieniała na twarzy.

Niedziwne, że się zawstydziła. No bo skąd papuga mogła znać brzydkie wyrazy, jak nie od swojej właścicielki?

– Dupa zbita. Dupa blada! – rozkręcał się ptak.

– Cicho, Elżbietko, cicho – apelowała Romaniukowa.

Łup, łup, łup – Ewę bolały już knykcie od tej recepcyjnej kanonady. A potem poczuła, że ten lekki dyskomfort to było nic, bo nagle skóra jej dłoni zapłonęła żywym ogniem. Sama nie wiedziała, kiedy to się stało. Spod lady wyskoczyło to wredne kocisko, które jakiś czas temu sprawiła sobie Ginterowa, dopadło do Ewy Jamioł i zadrapało jej rękę. Do krwi! Od razu pojawiły się czerwone smugi. Ból był dotkliwy.

– Burbur, nie wolno – skarciła kotkę recepcjonistka.

Zwierzę nie zaszczyciło jej nawet spojrzeniem. Gapiło się za to na Ewę swoimi przenikliwymi żółtymi ślepiami i zadzierało nosa, który, swoją drogą, miało w kolorze pomarańczowym.

Paradne!

Ciekawe, czy to nie był jakiś objaw wścieklizny. Może Ewa powinna jechać czym prędzej do szpitala na zastrzyk z surowicą? Całkiem też możliwe, że pani weterynarz miała na miejscu jej zapas i mogła zaaplikować sąsiadce odpowiednią dawkę w tak nagłym wypadku.

Ewa cofnęła dłoń i schowała ją za plecy. Burbur, kotka o białym umaszczeniu gdzieniegdzie znaczonym szarymi bądź czarnymi smugami układającymi się na grzbiecie – o ironio! – w aniele skrzydła, zasyczała i skierowała się do gabinetu. Jamioł miała już dość czekania. Ignorując protesty Ilony, podążyła za Burburem. Zajrzała przez szparę w niedomkniętych drzwiach. I o mało nie dostała nimi w nos. Z pomieszczenia wychodził właśnie klient. Facet w towarzystwie ogromnych rozmiarów pudla przystrzyżonego doprawdy zawstydzająco. Tak dla pudla, jak i potencjalnej widowni. Właściciel też nie miał się czym pochwalić.

– Sąsiadko, ja tylko na chwilę. – Ewa Jamioł wepchnęła się za Burburem do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.

– Coś się stało? – Rozalia była blada. Miała też zaczerwienione spojówki i nawet staranny makijaż nie zdołał ukryć cieni pod oczami oraz ziemistej cery. Co interesujące, Ginter nie patrzyła na Ewę ze spodziewanym zniecierpliwieniem. Ostatecznie Jamioł zawracała jej gitarę w czasie pracy, a klienci czekali. W spojrzeniu lekarki czaił się strach...

– No właśnie od pani chciałabym się dowiedzieć co! – wyartykułowała przybyła. – Mąż niczego nie mówił?

– Tylko tyle, że to chyba morderstwo – przyznała Rozalia. – Nie miałam czasu zapytać o szczegóły. Jest zajęty.

– No ale może to komuś znajomemu się coś przytrafiło. Nie martwi się pani? – naciskała Ewa. – Na przykład pani dzieciom! – dołożyła do pieca.

– Odwiozłam dziewczynki do szkoły – broniła się słabo Rozalia, a jej rozmówczyni już czuła, że wygrała tę potyczkę. – Poza tym te syreny wyły wcześniej. Zanim wyszliśmy z domu – zauważyła trzeźwo nagabywana.

– No ale bliźniaczki mogły wybiec na przerwie i zobaczyć te okropieństwa, do których tam z pewnością doszło! A których policja nie zdążyła jeszcze posprzątać. – Jamioł się nie poddawała. – I doznać szoku mogły!

– Okropieństwa?

– Pani zadzwoni do męża.

Z Rozalią rzeczywiście działo się coś niedobrego, bo nie oponowała. Zazwyczaj uparte z niej było babsko. Robiła wszystko po swojemu i – zupełnie niczym Ewa – narzucała innym swoje zdanie. A tu proszę, jak marionetka.

– Halo, kochanie – powiedziała cicho do słuchawki, gdy Paweł odebrał. – Czy wszystko w porządku?

Rozalia słuchała przez chwilę, wtrącając tylko krótkie „ahy”, „notaki”, „ojeje”.

Wreszcie się rozłączyła.

– No i co?! – nie wytrzymała Ewa Jamioł.

– Trup – oznajmiła zaskakująco zadowolonym głosem Rozalia.

– Trup?! – Hotelarka aż się zachłysnęła.

– Jakiegoś mężczyzny. Zwisał z kładki na żeglarskiej linie.

– Na linie?! – Jamioł przyswajała sensacyjne informacje. – Samobójca?

– Nie wiedzą jeszcze – objaśniła Rozalia Ginter.

I nagle się uśmiechnęła. Wyglądała, jakby jej ulżyło. Pogłaskała kotkę, która wskoczyła na blat biurka i przymilała się do pani, ocierając się policzkiem o jej fartuch.

Ewa już miała wstać i wrócić do swoich obowiązków, ale została jej jeszcze jedna kwestia do wyjaśnienia.

– A tego kota to skąd pani właściwie wytrzasnęła? – Wskazała na Burbura, starając się jednak zachować odpowiedni dystans.

Odrobiła już swoją lekcję.

– A to nie mówiłam pani? – Rozalia popatrzyła na kotkę jak na jakieś cudo. Ta odwzajemniła spojrzenie i zmrużyła oczy. Zdaniem Ewy wyglądało to tak, jakby chciała się rzucić swojej pani do gardła i rozszarpać jej tętnicę. – Przyplątała się do nas tej zimy. Pewnego ranka wyszłam na ulicę, żeby wynieść śmieci do kontenera, a ona siedziała pod drzwiami. I tak przeraźliwie miauczała. Zrobiło mi się jej żal, więc wpuściłam ją do środka. Gdyby pani widziała, jak rzuciła się na jedzenie! Mało nie pochłonęła gotowanego kurczaka, który mi akurat z obiadu został, wraz z miseczką! Zabrałam ją też do przychodni i zbadałam. Chociaż na pierwszy rzut oka było widać, że jest ciężarna.

– To co? Zrobiła jej pani sterylkę aborcyjną? – Ewa błysnęła znajomością fachowej terminologii, bo ostatnio oglądała stosowny program w telewizji śniadaniowej.

– No co też pani? – obruszyła się Rozalia. – Ja nie z tych. Każdemu trzeba dać szansę na życie. Zwierzakom też. – Uśmiechnęła się do kocicy, głaszcząc ją po łebku.

Ewa zastanawiała się, jak w zasadzie trzeba mówić o tym kocie. W rodzaju żeńskim czy męskim? Całą sprawę komplikowało to niezwykłe imię.

– Zbudowałam jej pueblo – zaśmiała się Ginter. – Wycięłam wejście w kartonie, przykryłam legowisko kocem. Żeby czuła się w nim bezpieczna – wyjaśniła. – I pewnej kwietniowej nocy urodziła cztery kocięta. Trzy kocurki i jedną kotkę.

– I co? Zapakowała je pani do wora i utopiła w jeziorze? – domyśliła się Ewa Jamioł.

– Nie! – Rozalia niemal krzyknęła i wlepiła w Ewę przerażone spojrzenie. – Odchowały się u nas w domu. Wprawdzie nie obyło się bez zniszczeń. Kanapa zdrapana. Podłogi zasikane. Kable przegryzione. Ale przecież to nieistotne. Ważne, żeby zdrowe były. No i Burbura też wysterylizowałam, żeby więcej kłopotów nie miała.

Ewa przyjrzała się sąsiadce z mieszaniną podziwu i poczucia, że rozmawia z wariatką. Ją mamusia inaczej wychowała. To człowiek był najważniejszy i czynił sobie ziemię poddaną. W tym zwierzęta. Jeśli te przeszkadzały, pozbywano się ich. Nikt tu z nikim się nie cackał. Takie życie. Najwyraźniej jednak ta lekarka miała pomieszane w głowie. Nic dziwnego, w końcu była przyjezdna.

– Trzy oddaliśmy rodzinie i znajomym – kontynuowała opowieść Rozalia, miziając zadowoloną kotkę po grzbiecie. – A u nas zostali Burbur i Pedro.

– Pedro! – zdziwiła się sąsiadka.

Też coś! Żeby kotom nadawać zagraniczne imiona. To polskie nie są już wystarczająco dobre? Tak pomyślała, ale nie odważyła się powiedzieć na głos.

– Najgorzej rokujący z całej czwórki – rozpływała się Rozalia nad kocim niewydarzeńcem. – Wie pani, do tej pory byłam jak ten szewc, co bez butów chodzi. Albo żeglarz, który cierpi na chorobę morską. A teraz wreszcie, ja – weterynarka – też mam własne zwierzaki.

– Pójdę już – oznajmiła Ewa Jamioł.

I opuściła gabinet. Doprawdy, coraz już mniej rozumiała z tego świata. Uznała, że najświeższe informacje o morderstwie (!) zdobędzie na miejscu zbrodni. Wyszła więc na ulicę Kajki i pognała w dół ku centrum miasteczka.

Drogi pamiętniczku,

siedzę sobie między skórzanym fotelem a ścianą i zapisuję swoje złote myśli. Nikt mnie tu nie dojrzy i nie będzie czytać mi przez ramię.

Nazywam się Burbur Ginter i tak naprawdę jestem kobietą. Tyle że ci durni niewolnicy nadali mi męsko brzmiące imię. Ale nie mam im tego za złe. Po pierwsze, trudno od nich oczekiwać szerszych horyzontów i bogatego zasobu słownictwa, więc nic dziwnego, że nie potrafili wymyślić nic tak finezyjnego jak Brunhilda na przykład, a posiłkowali się prostą onomatopeją.

Niech będzie.

Po drugie zaś, stereotypowo uważa się mężczyzn za tych silniejszych i bardziej „hej, do przodu”. A ta krótka charakterystyka jako żywo odpowiada mojej osobowości. Wystarczy spytać tę wiedźmę Ewę Jamioł, jak tam jej dłoń, a od razu będzie jasne, o czym mówię.

Nie lubię tego babska prawie tak bardzo jak wszelkich psiujów. Wścibskie to jest i plotkuje zawzięcie na całe Mikołajki. Nie byłabym specjalnie zdziwiona, gdyby się kiedyś okazało, że nasza sąsiadka po godzinach pracuje jako redaktorka naczelna serwisu kundelek.pl. Dwie zarazy w jednym: psy i niedyskrecja.

Uważam zatem, że ta podrapana ręka to łagodny wymiar kary. Zresztą nikt nie mówi, że już skończyłam z tym babonem.

Mam na imię Burbur i jestem sędzią sprawiedliwym. Sędziną. Wymierzam karę każdemu, komu się ona należy. A jak się nie należy, to co mnie to obchodzi. I tak chapsnę, drapnę albo chociaż nasyczę do rozumu. Jeśli nie uda mi się sprawy sfinalizować od razu, to wyrok zostaje chwilowo odroczony. Co się odwlecze, to nie uciecze...

Jeśli chodzi o tę łzawą opowiastkę, która padła z ust mojej niewolnicy... Chyba to jest oczywiste, że nie należy wierzyć w ani jedno jej słowo? Prawda przedstawia się zupełnie inaczej.

Po pierwsze, nigdzie się nie przyplątałam, tylko z rozmysłem wybrałam sobie Rozalię Ginter na swoją opiekunkę i służącą. A to dlatego, że ma wypasioną chałupę nad samym jeziorem, w którym – jak każdy średnio rozgarnięty wie – pływają ryby.

Ryby można zjeść. I są smaczne.

Po renowacji ta chawira z pewnością będzie jedną z najlepszych w Mikołajkach. Skoro postanowiłam zmienić swój los, wyprowadzić się ze stodoły i od durnych żłobów, które tylko mnie przeganiały, a i nie raz, nie dwa kopały, to tylko w prawdziwe luksusy.

Do tego miałam dodatkowy kłopot w postaci rosnącego z każdym dniem brzucha. Zgwałciły mnie te napalone kociska, których pełno pałęta się na wolności. I potem – masz Burburze placek, zostałam sama z pchającymi się na świat bachorami i brakiem perspektyw na alimenty. Nie pierwszy to raz. Miałam jednak nadzieję, że ostatni. Ginterowy dom zapowiadał się więc na elegancką i bezpieczną kwaterę.

Do tego Rozalia jest weterynarzem. Co oznacza, że skoro zamieszkałam u niej, wszystkie dragi mam pod łapą i ze stuprocentową refundacją. Poza tym pomogła mi od razu załatwić tę całą antykoncepcję i żadna ruja ani koci napaleńcy już mi więcej nie zagrożą.

Nie myśl, drogi pamiętniczku, że jestem niewdzięcznicą. Wprawdzie to chyba oczywiste, że cała ludzkość winna mi oddawać pokłony, ale w tym przypadku od razu wykombinowałam, jak wyrównać z Rozalią rachunki. Przecież ja nie potrzebuję żadnej łaski. Uznałam, że Ginterowej przyda się pomoc w recepcji przychodni. No bo ta ich siódma woda po kisielu z warmińskiej wsi, co to ją zatrudnili po znajomości, doprawdy do niczego się nie nadaje. Nawet nie potrafi porządnie kuwety wyczyścić. Za każdym razem, gdy wyrzuca żwirek z mojej sralni ustawionej w kącie poczekalni, muszę ją upominać. Niby pozbywa się zapaskudzonych granulek, niby czymś tam przeciera kuwetę, ale przyznam, że daleko jej do perfekcji. Za każdym razem, w ramach nauczki, jestem zmuszona nasikać Ilonie do butów albo zostawić grubszy prezent w torebce, a i tak przy następnej okazji nie skrapia mi żwirku Chanel 5, jak sobie to wymarzyłam. Tylko jakimś tandetnym psikadłem z zoologicznego! A co to ja jestem? Papużka Romaniukowej, żebym się zadowoliła asortymentem z zoomarketu? Sephora, Douglas – to są adresy, pod które recepcjonistka powinna się skierować. Dużo jeszcze pracy mi nad nią pozostało.

Wróćmy do tych fejkowych historii zapodawanych publicznie przez moją opiekunkę.

Wybrałam sobie Rozalię, bo jej z oczu dobrze patrzy. A do tego ten jej mąż. Miodzio! Takiego przystojniaka to ja jeszcze w życiu nie spotkałam! Zakochałam się od pierwszego miźnięcia! Na razie szczodrze dzielę się Pawełkiem z Rozalią, ale koniec końców Ginterowa będzie musiała zrozumieć, gdzie jej miejsce.

W stodole!

To ja przejmę salony we władanie. A Pawełek będzie mi mógł stópki całować już bez przeszkód.

Pewnym problemem okazały się te dwie nieletnie niedojdy. Jedna podobna do drugiej jak dwie krople wody. Hanna i Helena się wabią i doprawdy czuję się zażenowana samym wspominaniem o tym ludzkim miocie, tak nieopierzonym i irytującym. Toż to już nawet mój Pedro wydaje się bardziej ogarnięty. Staram się unikać tych małolat, bo nie lubię hałasu i niepotrzebnych dram.

Dzięki wielogodzinnej obserwacji terenu doskonale wiedziałam, o której godzinie Rozalia wynosi śmieci. U niej wszystko chodzi jak w zegarku. Szwajcarskim. Zdyscyplinowana jest niczym jakiś wojak. Wyczekałam więc odpowiedniej chwili i stanęłam w progach Ginterów. Schowałam dumę do kieszeni i zaprezentowałam załzawione oczki. Rozalia dała się zrobić na ten tani trik jak stara. Zaraz zaczęła nade mną ciumkać, żałować mnie i się wzruszać. Wpuściła mnie na salony. Nie sądziłam, że to będzie takie proste.

Postawmy sprawę jasno: wcale się nie rzucałam na żadne żarcie. Mam honor i królewskie maniery, nie należy zatem sądzić, że jakiś podły kawałek kurczaka, do tego – powiedzmy to sobie szczerze – niezbyt dobrze przyprawiony, mógłby wzbudzić we mnie coś więcej niż uprzejme zainteresowanie. Zjadłam, owszem. Choć trochę dziwne to było danie. Jakieś takie łykowate w porównaniu do myszy, którymi się dotąd żywiłam. Ale z grzeczności skonsumowałam. Wcale nie wraz z miseczką! Nawet gdyby mi toto podano na zastawie z Ćmielowa, nie jestem takim nieogarem, żeby łykać skorupy.

Od razu ustaliłam, że tu zostaję i nigdzie się już wyprowadzać nie zamierzam. Naprędce zmieniłam nazwisko na Ginter, żeby w papierach meldunkowych wszystko się zgadzało, i wybrałam sobie białą skórzaną kanapę na swoje legowisko.

Jakże się w nią cudownie wbija pazury! A potem nimi przeciąga, wytłaczając w tapicerce głębokie bruzdy. Czysta rozkosz!

Pod parkietami upstrzonymi moczem i nadwyrężonym zębami okablowaniem, o których wspomniała Ginter, się nie podpisuję! To już sprawka mojego potomstwa.

Jeśli o gówniarzy chodzi...

Nie jestem nowicjuszką. To nie była moja pierwsza ciąża. Dotąd, gdy tylko miałam ruję, niosło mnie na randkę. Czasem z jednym kawalerem. Czasem i trójkącik jakiś się trafił. A potem takie oto skutki: kocie srajdy!

Brzuch rósł, kryłam się więc w stodole, rodziłam, a potem starałam się wyżywić to jęczące tałatajstwo. Który przeżył, szybko się usamodzielniał i szedł w mikołajskie pola szukać szczęścia na własną łapę.

A teraz mi się trafiło italiano bambino...

W każdym razie postanowiłam, że takie numery to już nie ze mną. Dość zimna, głodu i poniewierki. Zadekowałam się więc u Ginterów, a wkrótce okazało się, że godzina zero jest bliska. Rozalia – odważna kobieta – przyłożyła mi do brzucha takie lodowate metalowe świństwo zwane stetoskotem, którego drugi koniec miała wetknięty do uszu, i ten stetoskot najwyraźniej jej wszystko powiedział.

– Cztery! – oznajmiła, macając mnie na dokładkę po boczkach. – Będziesz miała cztery dzidziusie.

Sama nie wiem, z którego z dwóch – doprawdy racjonalnych! – powodów wbiłam Rozalii pazur w dłoń i doprawiłam kłapnięciem mych tygrysich kłów. Być może zdenerwowało mnie określenie „dzidziuś” oraz potencjalna (bo przecież konowałka mogła się pomylić w obliczeniach) liczba owych gównojadków. W grę mogło też wchodzić to całe macanie. Dotąd, jeśli jakiś człowiek mnie dotykał, to tylko z buta, z kopyta, z pięści. A ta się wzięła za głaskanie.

Dziwne.

I nawet się na mnie nie obraziła za te rany kłute oraz szarpane. Uznałam więc, że dobra z niej będzie posługaczka.

Do tego zbudowała mi pueblo... Najpierw nie wiedziałam, czy się śmiać, czy uwiesić się pazurami na firance. Ja miałabym mieszkać w kartonie? Wprawdzie wyłożonym czymś przyjemnie miękkim i przykrytym kocem dla zachowania większej intymności, ale nie po to zniżyłam się do zamieszkania z ludźmi pod jednym dachem, żeby teraz nie wylegiwać się na sofach.

– Sama sobie tam siedź – oświeciłam moją blondynę i wypięłam się (całkiem już sporym) zadkiem na ten wykwit dzikiej deweloperki.

Wreszcie przyszedł TEN DZIEŃ. Czułam to od rana. Smarkacze pchały się na świat, jakby myślały, że je tu czeka co dobrego. Hormony w mym ciele szalały. Nawet mi się na te kilka godzin charakter poprawił i zaczęłam się sama z siebie przytulać do Rozalii (co mi się wcześniej nie przytrafiło ni razu). Chyba trochę miałam pietra. Tuż przed północą podeszłam do szafy, otworzyłam sobie łapą jej przesuwne drzwi i hyc – wskoczyłam na półkę. Rozwaliłam się jak Rosja na mapie na kaszmirowych sweterkach Ginterowej i byłam gotowa do porodu.

– No, dalej, gamonie, wyłazić! – przemówiłam do progenitury, bo już naprawdę miałam dość nieproszonych współlokatorów.

Rozalia mnie jednak wyczaiła w tej szafie, ściągnęła z półki (rąk jej nie odrąbałam przez te cholerne hormony) i wsadziła do puebla. A potem się zaczęło...

By oszczędzić potencjalnym czytelnikom mojego pamiętnika ohydnych szczegółów, powiem tylko, że nad ranem cztery małe smoki już doiły ze mnie mleko, a ja byłam wykończona. Wylizałam je porządnie i sprawdziłam, czy wszystko u nich gra (bo zapewnieniom Rozalii, która przesiedziała nad nami całą noc, do końca nie ufałam, wszak jest tylko człowiekiem, więc co ona tam wie). Młode ślepe wprawdzie były, jakieś takie wyliniałe, ale pazury już miały.

Moja krew!

Ugniatały mój bebech, ciamkając swoje drinki, a ja uznałam, że pora na drzemkę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.