Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Irlandzka wyspa Inishmore to dla Szymona Solańskiego miła odmiana od chorzowskich podwórek. Prywatny detektyw poszukuje tam zaginionej Katarzyny Walasek, a także wytchnienia od sercowych rozterek. Polka nie odnajduje się, za to jej ciało – owszem. Śledztwa nie ułatwiają ekscentryczni mieszkańcy Kelly’s Bed&Breakfast, gdzie pracowała Walasek, ani sztorm, który odcina wyspę od świata. A na dodatek lokalnego policjanta bardziej niż dochodzenie interesuje picie whiskey.
Czy Solański z wiernym kundelkiem Guciem u boku rozwikła zagadkę śmierci dziewczyny? I jaką rolę w sprawie odegra Róża Kwiatkowska, dawna przyjaciółka Szymona?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Autorka zaświadcza, że wszelkie podobieństwo książkowych postaci do osób rzeczywistych jest niezamierzone i przypadkowe. Przyznaje się też do dość dowolnego potraktowania topografii przepięknej irlandzkiej wyspy Inishmore.
Dwaj najwięksi tyrani ziemi: przypadek i czas.
Johann Gottfried Herder
Przypadek jest najlepszym detektywem.
Agatha Christie
Klify wyrastały ponad ocean na wysokość stu metrów. Fale uderzały w skalne ściany, sięgając stóp mężczyzny stojącego na krawędzi urwiska, a potem wznosiły się jeszcze wyżej i chlustały mu w twarz mętną breją zalatującą wodorostami. Zalewały oczy. Sprawiały, że wciąż ociekający krwią nos szczypał. Moczyły ubranie pod przeciwdeszczową peleryną.
Z daleka jego chuda, wysoka sylwetka wyglądała jak uginające się w porywach wichru drzewko, którego nie utrzymają korzenie. On jednak tkwił w miejscu. Wciąż miał przed oczami ten obraz.
Gdzieś pod nim Atlantyk huczał, zmierzwiony bałwanami. Mężczyzna jeszcze raz ostrożnie zbliżył się do skraju przepaści. Położył się na skale. Przywarł do śliskich, poprzetykanych kępami trawy kamieni. Jego ciałem wstrząsały drgawki. Spojrzał w dół. Wyciągniętym ramieniem osłaniał się przed atakami spienionej wody.
Strzępy czerwonej tkaniny ciągle zwisały z poszarpanych skał. Fale nie zdążyły ich jeszcze pochłonąć. To była kurtka, jakich wiele. Mogła należeć do kogokolwiek. On jednak nie wierzył w zbiegi okoliczności. Spojrzał na szalejący w dole żywioł. Sunąc na czworakach, wycofał się na bezpieczną odległość. Wstał. Popychany przez dmący w plecy wiatr, pobiegł w głąb lądu.
Spóźnił się. I nie było już nadziei.
May you have the hindsight to know where you’ve been,
the foresight to know where you are going,
and the insight to know when you have gone too far[1].
Obyś wiedział, skąd przybywasz,
przewidział, dokąd zmierzasz,
i miał świadomość tego, że poszedłeś za daleko.
Wsadziłem mordę między metalowe pręty furtki i gapiłem się na świeżo wytynkowaną willę. Klinkierek, żwirek, iglaczki, czyli za wysokie progi na me skromne łapy. Mnie bliżej było do familoka z osmolonej węglowym pyłem cegły. Takiego, w jakim mieszkałem z moim panem.
Wyżej wymieniony przyciskał właśnie po raz trzeci guzik domofonu i psioczył pod nosem. Wulgaryzmami się brzydzę, więc starałem się nie podsłuchiwać. Ale i tak dotarły do mnie strzępy o starym dziadzie, który nas pewnie zrobił na cacy.
Wolałbym, żeby potencjalny klient nie wystawił nas do tego, przenikliwego skądinąd, styczniowego wiatru, bo naprawdę potrzebowaliśmy zlecenia. Gwoli ścisłości – Solański potrzebował. Przecież to nie ja tu robiłem za właściciela agencji detektywistycznej Solan. Ja mu tylko łaskawie pomagałem. Choć nie wiem po co, bo i tak nie spotykałem się z wyrazami wdzięczności.
Rejonu Chorzowa, w którym się znaleźliśmy, moje piękne oczy dotąd nie widziały. Z ulicy Opolskiej, gdzie znajdowało się schronisko dla zwierząt, w którym to spędziłem gros mej dekady życia, do Roosevelta był kawał drogi. Parady Kundelków ze schronu, prowadzone przez wolontariuszy, nie docierały do tych domków jednorodzinnych z ogródkami w cieniu starych drzew owocowych. Solański też pewnie z własnej woli nie wybrałby się tu na przechadzkę. Ale w naszej lodówce nie sposób już było znaleźć nawet lodu. Naprawdę.
W zaistniałej sytuacji telefon od Czesława Koszyckiego spadł nam z nieba. A Solański spadł z fotela, w którym zadekował się po wyjeździe naszej przyjaciółki Róży Kwiatkowskiej i pił. Wystraszył się brzęku komórki. Pewnie by jej nie odebrał, gdybym zawczasu nie doskoczył do leżącego na podłodze aparatu i nie postawił łapy na zielonej słuchawce.
Chciał nie chciał, Szymon przytknął zdezelowaną nokię do ucha.
– Detektyw Solański? – zaskrzeczał Koszycki. Wyraźnie słyszałem każde jego słowo.
– Szymon Solański – potwierdził mój pan.
– Czytałem o panu w „Chorzowskich Nowinach” – wyjaśnił Koszycki. – Dorwał pan morderczynię tej aktorki.
– No i co? – zapytał Szymon.
Peany pochwalne pod adresem Solańskiego rozbrzmiewały w mediach jeszcze długo po tym, jak rozwiązaliśmy sprawę zabójstwa naszej sąsiadki, niegdysiejszej gwiazdy Teatru Uciecha, Marianny Biel. Swoją drogą, ci żurnaliści bez szkoły i krztyny talentu o moim udziale w akcji nie pisnęli ani słowem.
Sława zrobiła swoje. Komórka Solańskiego brzędoliła non stop, a klienci walili do nas drzwiami i oknami. Wszyscy chcieli wynająć tego utalentowanego, a nawet na swój sposób przystojnego (co wbrew pozorom nie było bez znaczenia dla żon zbierających dowody kompromitujące niewiernych mężów) detektywa.
Tyle że ów detektyw siedział i chlał. W nosie miał zlecenia, które mogłyby podratować nasze finanse. Wpadł w stupor, bo Róża wyjechała. Nie chciała nawet powiedzieć, dokąd i na jak długo. Tak, to Solański jej nie zauważał, ale gdy nagle Kwiatkowskiej zabrakło, to się załamał chłopina. Faceta nie zrozumiesz.
– Czego pan chcesz? – warknął Szymon do telefonu.
– Odnajdzie pan moją wnuczkę. Cena nie gra roli – rzekł mężczyzna.
Solański o dziwo zgodził się spotkać z Koszyckim. Starszy pan go zaintrygował. A może po prostu Szymon poczuł wyrzuty sumienia na widok mojej michy pełnej badziewnych kulek z dyskontu.
Staliśmy teraz przed furtką, a nogi nam zamarzały. Solańskiemu tylko dwie, za to obute w przemoczone trampki. Chciałem go zapytać, kto w styczniu nosi trampki, ale moje trzy kończyny plus kikut tylnej lewej łapy wcale nie były w lepszej sytuacji. Nie miałem na sobie nawet tanich psich kaloszków na rzepy, które można zamówić na Allegro wprost z Hongkongu. Wiem, bo mój kolega pinczerek takie dostał. A ten kutwa Solański najwyraźniej był zdania, że skoro jestem psem, to mogę pomykać na bosaka.
Szymon już chciał zawracać i wsiadać do naszej przerdzewiałej tu i ówdzie skody, gdy zobaczyliśmy falującą w kuchennym oknie firankę. Zza firanki wystawała głowa. A obok głowy pobłyskiwał metal. Solański raz jeszcze wsparł się na domofonie. Głowa zniknęła nam z widoku. Z głośnika zachrobotało.
– Ktoś pan? – Usłyszeliśmy męski głos.
– Solański. Byliśmy umówieni. – Szymon zgrzytnął zębami.
– Jesteś pan sam?
– Nie, z kolędą – rzekł Solański. – Otwiera pan czy nie?
– I po co te nerwy?
Koszycki nacisnął przycisk uwalniający zamontowany w furtce zamek.
Przeszliśmy żwirową ścieżką wzdłuż ogrodzenia dzielącego nas od, sądząc po geometrycznie przystrzyżonych krzaczkach, ogrodu zaprojektowanego przez architekta krajobrazu. Wspięliśmy się po kamiennych schodach zakończonych podestem, nad którym właśnie zamigotała lampka. Szczęknęły zasuwy kolejno otwieranych zamków. Pancerne drzwi zaskrzypiały, a w ich progu stanął dziadek. Na pierwszy rzut oka miał chyba ze sto lat. Na drugi – jeszcze więcej. Gapił się na nas podejrzliwie, a pod pachą ściskał flintę.
– Legitymację okaże – zażądał i wbił rozwodniony wzrok w Solańskiego.
Musiał przy tym porządnie zadrzeć głowę, bo sięgał detektywowi do klatki piersiowej.
Wyglądał jak spod igły. Jego elegancja uwydatniała się szczególnie w zestawieniu z Solańskim, który nigdy nie rezygnował z poszarzałych T-shirtów, spranych dżinsów i znoszonej kurtki moro.
Na Czesławie Koszyckim granatowy garnitur leżał prawie idealnie. Jedynie nogawki spodni ciągnęły się nieco po podłodze, a dłonie starszego pana chowały się głęboko w rękawach jego marynarki. Koszycki skurczył się z wiekiem. A ubranie pozostawało żywą pamiątką dawnej krzepy. Całości dopełniała wielka bordowa mucha stercząca na tle śnieżnobiałej koszuli. Resztki siwych włosów przylgnęły, równo ulizane, do łysiny Koszyckiego. Przyjrzałem się odbiciu swego pyska w wyglancowanych trzewikach Czesława. Z ulgą uznałem, że sam prezentuję się całkiem, całkiem.
– Gliną byłem dawno i nieprawda. – Szymon tracił cierpliwość.
– Co proszę? – Koszycki nachylił się w naszą stronę. – Jaki ładny piesek! – Dopiero teraz mnie zauważył. Z trudem zgiął się wpół, żeby mnie pogłaskać. Wywoływałem ten naturalny odruch w każdym rozsądnym homo sapiens. – Gucio! – Środkowym palcem przytknął okulary do nosa i odczytał moje imię z plakietki, którą nosiłem przy szyi. Zerknął na Solańskiego już z nieco mniejszą wrogością. – Na pewno pan to pan? – zapytał.
– Wejdziemy? – Solański rozgościłby się sam, bez pytania, ale powstrzymywała go ta strzelba.
– Tylko niczego nie dotyka! – zastrzegł Koszycki i wpuścił nas do środka.
Z zewnątrz hacjenda Koszyckiego prezentowała się niezgorzej, ale już o jej czeluście Czesiulek nie zadbał. Zajeżdżało tu stęchlizną, niepranymi skarpetami i starym człowiekiem. Nie to, żebym sam pachniał fiołkami, ale tu naprawdę nie zaszkodziłby mały przeciąg. Ściany przedpokoju pokryto zszarzałą boazerią, a na wieszaku w równym rządku wisiały klucze. Było ich tak dużo, że pogubiłem się w liczeniu. A przecież umiem rachować aż do pięciu.
– Przejdźmy do salonu – zaordynował Koszycki i zdjął jeden z kluczy.
Począł gmerać w zamku jednych z czworga drzwi w korytarzu. Pokryte plamami wątrobowymi ręce staruszka się trzęsły. Przyciskana łokciem do boku strzelba kolebała się od prawa do lewa. Pomyślałem, że dziadek zaraz nas tu wszystkich, na czele z samym sobą, powybija jak te kaczory, ale Koszycki wreszcie zdołał uchylić wrota do reprezentacyjnego pomieszczenia.
– Wejść! – zarządził, a naszym oczom ukazało się istne muzeum.
Liczba nagromadzonych tu mebli na centymetr kwadratowy biła na głowę zbiory magazynu Ikei. Wszystko, począwszy od komody, przez wielki okrągły stół, krzesła, otomanę, szereg innych gratów, których nazwy już dawno wywalono na zbity pysk ze słowników języka polskiego, a skończywszy na żyrandolu, musiało pochodzić z początków minionego wieku. Ciemnobrązowe blaty były przykryte kremowymi obrusami robionymi na szydełku. Za szybą kredensu stał niekompletny serwis kawowy. A zza niego, na wyściełanej zielonym suknem tablicy, pobłyskiwały medale w kształcie krzyży na czerwono-białych tasiemkach. Ściany obwieszono jakimiś – na moje oko – bohomazami w złoconych ramach oraz całym szeregiem czarno-białych zdjęć przedstawiających dziwacznie wyglądających ludzi.
[...]