Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prywatny detektyw Szymon Solański tuż po ślubie z Różą Kwiatkowską znika bez śladu. Świeżo upieczona żona z nieodłącznym kundelkiem Guciem próbują go odnaleźć. W tym samym czasie na mysłowickim osiedlu, pod blokiem aspiranta Barańskiego, zostaje znalezione ciało mężczyzny. Na zlecenie spółdzielni Róża i Barański zaczynają szukać zabójcy wśród lokatorów. Równolegle poznajemy historię chłopca mieszkającego w feralnym bloku w latach osiemdziesiątych, a wraz z nią kulisy sąsiedzkiej imprezy, która skończyła się tragedią.
Róża Kwiatkowska tropi mordercę. Ktoś inny śledzi Różę... Do czego doszło w środku nocy na blokowisku? No i co się stało z Solańskim?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
KRYMINAŁY POD PSEM
• Tajemnicza śmierć Marianny Biel
• Zbrodnia nad urwiskiem
• Strzały nad jeziorem
• Zło czai się na szczycie
• Morderstwo w hotelu Kattowitz
• Trup w sanatorium
• Wypocznij i zgiń
• Las i ciemność
• Noc na blokowisku
Pamięci Bogdana Widery, wielkiego miłośnika
Kryminałów pod Psem
Autorka niniejszym zaświadcza, że wszystkie wydarzenia i postacie (oprócz Gucia) opisane w tej powieści zostały zmyślone i nie mają odpowiedników w rzeczywistości. Feralny blok w Mysłowicach Brzęczkowicach oczywiście istnieje, jednak nie ma nic wspólnego (nie licząc współrzędnych geograficznych) z tym książkowym. A już z pewnością nikt tam nikogo nigdy nie zamordował...
Kiedy powrócisz już, ja będę czekał.
Ulicą pójdę wzdłuż, kupię gazetę.
Zabiorę z sobą psa, usiądę na ławce.
Skończę scenariusz, by gotowy był wieczorem.
Wieczorem przed mym domem wystawię ekran i wyświetlę film.
Coś o mnie i o tobie. Będę leczył chore sąsiadów sny.
Myslovitz, Scenariusz dla moich sąsiadów
© Natalia Twardy
PROLOG
Teraz
– Terenia! – zawołała Michalikowa. – Zrzucisz pańcię ze schodów!
Przeklęty kundel (wedle hochsztaplera z mysłowickiej giełdy polski owczarek nizinny, zdaniem weterynarza niekoniecznie) w końcu wyprawi ją do nieba. Teresa Michalik (tak, nadała psu własne imię) była pewna tych dwóch rzeczy: ten kudłaty stwór wreszcie pociągnie smycz zbyt mocno, a ona się wywróci i skręci kark.
I wtedy na pewno nie trafi do piekła ani nawet do czyśćca. Tylko prosto do celu!
Nie po to całe życie co tydzień zaiwania do kościoła, piecze szarlotki na parafialne festyny, modli się rano i wieczorem, żeby na koniec pojawiły się jakieś komplikacje.
Terenia tymczasem w nosie miała rozważania właścicielki. Interesował ją spacerek! Zeszły z pierwszego piętra i stanęły przed klatką. Kobieta odpięła smycz od obroży, by pies mógł się do woli wybiegać.
Osiedle spało.
Godzina była wczesna, zwłaszcza jak na niedzielę, ale Michalikowa chciała zdążyć na liturgię o siódmej. Mimo że wczoraj zabawiła na przyjęciu zorganizowanym przez sąsiadów, państwa Paszczyków, czuła się niczym skowronek. W pewnym wieku człowiek nie potrzebuje już dużo snu. Albo po prostu woli dobrze wykorzystać czas pozostały mu na tej ziemi. Z pewnością nie na spanie!
Teresa Michalik szczyciła się tym, że zawsze jako jedna z pierwszych wkraczała do świątyni na niedzielne nabożeństwo. I siadała w ławce z przodu. Brzęczkowiccy wierni już się nauczyli nie zajmować jej miejsca. Zwłaszcza po tym incydencie, o którym dzięki poczcie pantoflowej usłyszeli chyba wszyscy mieszkańcy blokowiska.
Teresa zastała na swoim siedzisku rozkokoszoną paniusię.
– Przepraszam, to moje miejsce – zwróciła jej uwagę.
Użyła grzecznego tonu, choć w środku aż się zagotowała. To bezczelne babsko jednak ani myślało się przesunąć. Zignorowało ją. A do tego położyło zalatujący naftaliną kapelusz obok siebie, zajmując tym samym jeszcze więcej powierzchni!
Michalikowa rozejrzała się wokoło, szukając wśród wiernych wsparcia. Albo chociaż zrozumienia. Nikt się jednak nie przejął tym jawnym skandalem.
– Proszę się przesiąść! – Prosty komunikat powinien poskutkować.
Może biedna kobieta była nierozgarnięta? Albo – jeszcze gorzej – obca? Przyjechała z jakiegoś dzikiego kraju, gdzie nie znali polskiego, więc jej zwyczajnie nie rozumiała. Pewnie wizytowała muzeum misyjne, które ksiądz proboszcz prowadził w podziemiach świątyni.
– Raus! – dodała Michalikowa dla jasności. – Won! – Proszę, jakim to poliglotą człowiek się staje w nagłej potrzebie.
Pomachała przy tym dłonią, imitując przeganianie zbłąkanego stada kur, żeby już naprawdę nie było żadnych wątpliwości.
Wiedźma ani drgnęła. Co więcej, pozwoliła sobie na teatralne westchnienie. A potem popukała się w czoło!
Miarka się przebrała. Teresa Michalik wzięła sprawy w swoje ręce. Choć uczciwiej byłoby powiedzieć, że we własny parasol. Zaopatrzyła się weń przed wyjściem z domu, ponieważ w jej ukochanym radiu, którego słuchała z nabożeństwem nieraz większym niż kazania wygłaszanego z ambony przez księdza dobrodzieja, zapowiadali rychłe opady w województwie śląskim. Na razie nie lało, ale parasol był jak znalazł.
Michalikowa wzięła zamach i pirzgnęła pałąkiem w łepetynę babsztyla. Jęk kobiety zagłuszyły dzwony obwieszczające wkroczenie duchownych i rozpoczęcie mszy. Jednak zebrani w kościele swoje zdążyli zobaczyć. I nie omieszkali puścić tej jakże pysznej anegdotki w obieg.
Teresa była zadowolona podwójnie. Po pierwsze, baba umknęła z kościoła w popłochu, robiąc jej wreszcie miejsce (jakby nie można było tak od razu i po dobroci). Po drugie zaś, więcej nikt nigdy nie ważył się spocząć w rogu wiadomej ławki.
– Terenia! – zawołała suczkę.
Pies skręcił w lewo za blok, zamiast obrać ich stałą trasę w stronę kiosku za kamieniami (ani kiosku, ani kamieni pozostałych po remoncie już dawno nie uświadczysz, ale to nie przeszkadza mieszkańcom osiedla właśnie w ten sposób określać kierunek).
– Do nogi!
Ten uparty mieszaniec jej nie słuchał. Zawsze robił, co chciał, wiedząc, że wystarczy spojrzeć na pańcię czarnymi jak węgielki ślepiami spod zmierzwionych białych kudłów, by każda przewina została automatycznie anulowana.
Michalikowa dostrzegła suczkę na trawniku pod balkonami. Obwąchiwała górę zmiętych szmat. Pewnie znowu jakieś chachary[1] przewróciły pojemnik PCK i przywlokły tu ciuchy. A te przecież mogły się przydać biednym. Albo politykom partii rządzącej, którzy już zasłynęli ubijaniem interesów na tym polu. Teresa wprawdzie była wierząca, ale to nie znaczy, że głosowała na obecnie nam panujących. Co to, to nie! Wszak ojciec dyrektor z jej ulubionego radia już nie raz i nie dwa wykazał się nieufnością wobec posłów. A ten dobry człowiek wiedział, co robi. Michalikowa ufała jego intuicji. Zatem podchodziła ze sceptycyzmem do władzy.
– Terenia, zostaw! Fuj! – zwróciła się do pupilki i podeszła bliżej, by przypiąć jej z powrotem smycz.
Nachyliła się nad czworonogiem. I oniemiała.
– Auuu! – zawyła Terenia.
A Teresa dopiero po chwili się zorientowała, że wtóruje własnej suczce.
Zdzierały w duecie ściśnięte przerażeniem gardła, zagłuszając nawet kościelne dzwony, które już wzywały na poranną mszę. Michalikowej szwankowała wizja. Czuła się jak na karuzeli. Nadciągnęły mdłości. Zanim jednak poddała się grawitacji i padła zemdlona na trawnik, usiany psimi minami i pierwszymi zeschniętymi, zwiastującymi rychłą jesień liśćmi, zdołała jeszcze się upewnić, że Terenia nie obwąchiwała żadnych szmat, jak jej się początkowo wydawało.
Tylko człowieka.
Należy dodać, że nieżywego.
To ostatnie wywnioskowała z nienaturalnie przekrzywionego karku, powyginanych pod najdziwniejszymi kątami kończyn i kałuży krwi barwiącej trawę na bordowo. Zdążyła pomyśleć, że szkoda chłopa. Jakaś kobitka będzie płakać za tym przystojniakiem. Twarzy nie było dokładnie widać, ale z pewnością wysoki i szczupły z niego czarnulek. Choć ubrany niechlujnie – w kurtkę moro i trampki. Mógłby się też porządnie ogolić. Teresa nigdy nie lubiła tych trzydniowych zarostów. Teraz jednak to wszystko nie miało znaczenia.
Facet wyzionął ducha.
Teresa Michalik straciła przytomność.
Jedynie znudzona już tematem Terenia ochoczo przystąpiła do penetrowania resztek, którymi ktoś nie trafił do pobliskiego śmietnika.
Rozdział 1
NIE WIERZ NIGDY, NIE, W TO NIEBO,KTÓRE ZAWSZE NIEBIESKIE JEST[2]
Róża nie była przekonana do tego pomysłu. Wracać do domu, kiedy jej świeżo poślubiony mąż zaginął?! Szymon Solański ledwie zdążył wypowiedzieć sakramentalne „tak”, zaraz potem zniknął jej z radaru. Wyparował w mrok Puszczy Augustowskiej z przyczepy kempingowej, w której spędzili noc poślubną. Róża zrobiła wszystko, by odnaleźć detektywa. Nie trafiła jednak na żaden trop.
Przy zdrowych zmysłach trzymała ją jedna myśl: może ukochany pojechał z powrotem do Chorzowa? Przypuszczalnie ściągnęła go na miejsce jakaś pilna sprawa zawodowa i po prostu musiał stanąć w progach swojej agencji detektywistycznej Solan. Róża tylko dla tej ewentualności dała się namówić na zapakowanie dobytku, zajęcie miejsca w samochodzie i wywiezienie na Śląsk.
Choć w sumie nie miała innego wyjścia. Nie mogła do końca swoich dni tkwić w porzuconej pośród podlaskiego buszu przyczepie po Niemcu i czekać na zbawienie.
Tylko dlaczego telefon Szymona milczał? I z jakiego powodu mąż o niczym jej nie powiedział? Musiała się zdarzyć jakaś potworność! Róża obawiała się, że ma to coś wspólnego z osobą, której twarz zobaczyła w gazecie na zdjęciu z ich ślubu.
– Właściwie to lepiej by było dla niego, gdyby przytrafiło mu się coś niedobrego! – Dziennikarka zwerbalizowała swoje przemyślenia. – Bo jeśli się dowiem, że znalazł sobie inną i to do niej zwiał, osobiście go zakatrupię! – obiecała. – A jeżeli ty coś na ten temat wiesz i mi nie mówisz... – zwróciła się do swojego towarzysza.
– Co złego, to nie ja – zapewnił aspirant Barański.
I dał po gazie.
Chętnie oddałby nerkę i dołożył śledzionę, byleby tylko ta podróż dobiegła wreszcie końca. Nie czuł się bezpiecznie w tak bliskiej odległości od Róży Kwiatkowskiej. Już z pięć razy zdążyła go palnąć w ucho za zwracanie się do niej panieńskim nazwiskiem. Nauczył się tego nie robić, w myślach jednak Róża wciąż pozostawała dla niego Kwiatkowską. Aspirant nie lubił zmian. Poza tym nie minął jeszcze nawet tydzień od ślubu, więc nie miał czasu, żeby się przestawić.
– Co tam mamroczesz? – chciała wiedzieć świeżo upieczona mężatka.
Nerwy jej szwankowały. Emocje szalały! Róża już naprawdę nie wiedziała, co ma sobie myśleć. Płynnie przechodziła od rozpaczy do wściekłości. Musiała odnaleźć Solańskiego! Inaczej gotowa sama sobie zawiązać na plecach rękawy białego kaftana i oddać się pod opiekę specjalistów.
– Mówiłem, że już jesteśmy na miejscu – obwieścił Barański i z ulgą zaparkował przed bramą kamienicy pod stotrzynastką na 11 Listopada w Chorzowie.
Zgrzytnął zębami, wtórując błotnikowi, który otarł się o skrzynkę elektryczną zamontowaną przed wejściem do familoka. Chociaż nie, to zarzęziło coś jeszcze. Coś grubszego kalibru. Aspirant wysiadł z wozu.
– Aj, aj! – Chwycił się za kostkę i podskoczył na jednej nodze.
– Barański, nie bądź starą marudą – pouczyła go Róża i również wyszła na zewnątrz. – Do jasnej cholery! – rozdarła się nie gorzej od policjanta. – Co to za bajzel?!
Chodnik przed kamienicą wyglądał niczym wyjęty ze scenografii filmu katastroficznego. Gruz walał się dosłownie wszędzie. Mieszał się ze stertą rupieci niewiadomego pochodzenia oraz...
Hola, hola!
Wspomniane rupiecie wcale nie były Róży nieznane. Na kupie po lewej rozpoznała fotel – wprawdzie sfatygowany, jednak niewątpliwie jej własny!
– Pani Buchtowa! – zawołała.
Gospodyni ich kamienicy, Brygida Buchta, była świadkiem na ślubie Kwiatkowskiej i Solańskiego, jednak już zdążyła wrócić z Płaskiej. I powinna znać przyczynę tego armagedonu. W sumie Róży wydało się dziwne, że kobieta nie monitoruje okolicy ze swojego stałego posterunku: okna mieszkania na podwyższonym parterze, w którym spędzała długie godziny z pinczerkiem wspartym tak jak ona na kołdrze przywleczonej z sypialni.
– Pani Brygido! – powtórzyła, nie doczekawszy się reakcji. – Matko z córką, ją też porwali! – wyciągnęła wniosek.
– Też? – zapytał Barański. – A kogo jeszcze?
– Męża mego! – Dziennikarka załkała.
– Myślałem, że uciekł do innej...
– Nie ręczę za siebie! – Solańska szarpnęła klamkę tylnych drzwi samochodu. – Chodź, Gucio, idziemy szukać pana.
Z kanapy zeskoczył zaspany czarny kundelek z podpalaną krawatką i zastrzygł przyklapniętymi zazwyczaj uszkami. Rozejrzał się po ulicy z dezaprobatą w oczach, a potem, ostrożnie stawiając trzy łapy (po lewej tylnej pozostał mu jedynie kikut) po tej budowlanej anarchii, skierował się do bramy.
Róża wyprzedziła go i wspięła się po drewnianych stopniach.
– Szymon! Pani Buchtowa! – wykrzykiwała na zmianę.
Załomotała w drzwi gospodyni. Odpowiedziało jej echo. Wbiegła wyżej do swojego mieszkania.
Cały ten syf musiał być winą przeklętych budowlańców! Zatrudniła z Szymonem tych nierobów, by przewiercili się przez sufit i połączyli ich położone jedno nad drugim mieszkania. Od samego początku z majstrami były problemy, jednak Róży w życiu nie przyszłoby do głowy, że są zdolni do czegoś takiego! Do złodziejstwa, niesłowności i partactwa – dlaczegóż by nie? Jednak roznieść w pył cały familok?
Na drżących nogach weszła do swojego lokum. Oparła się o ścianę (cud, że jakąkolwiek znalazła!) i zjechała do pozycji kucznej.
To nie był remont. To były igrzyska śmierci!
Nieraz już panikowałem, gdy mój pan zostawiał mnie na zawsze, wyskakując do kiosku po gazetę. Tym razem jednak sprawa wyglądała poważniej. Szymona Solańskiego diabli wzięli.
Na dobre.
Szukałem go z Różą po Puszczy Augustowskiej – gdzie nam zniknął z horyzontu – długo i zawzięcie. Wykorzystywałem ponadprzeciętne zdolności mojej kluki, jednak wszystko na zmarnowanie. W końcu więc zapakowaliśmy się do wozu aspiranta Barańskiego i wróciliśmy do domu.
Byłem zrozpaczony.
Nie zrozumcie mnie źle. Kocham Różyczkę, jednak to Szymon był – a tfu! jest! – moim psubratem. To on mnie przygarnął ze Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt w Chorzowie i upgradował na członka rodziny. Z rozpaczy zacząłem już podświadomie stosować czas przeszły w odniesieniu do detektywa. A przecież on żył i na pewno miał dobry powód, żeby się przed nami schować. Tyle że ja do cierpliwych nie należę, zatem poprzysiągłem sobie, że go odnajdę!
Humoru nie poprawił mi fakt, że nasze mieszkanie było rozpirzone w drobny mak przez tych gagatków budowlańców. Gdybym którego dorwał w swoje łapska, chapsnąłbym w tyłek, mimo że się brzydzę mięsa niewiadomego pochodzenia.
– Coś ty tu narobiła? – zapytał aspirant Barański.
Pan pała wdrapał się wreszcie za mną i Kwiatkowską (tylko jej nie mówcie, że tak ją w myślach nazywam, bo nerwowe z niej dziewczę) na piętro i teraz zaglądał nam przez ramię z niedowierzaniem.
– W te pięć sekund, w które tu dotarłem, tak zdążyłaś nabałaganić? – dziwował się stróż prawa.
A potem się ludzina zastanawia, dlaczego taka słaba wykrywalność przestępstw w naszym kraju.
– Zabiję ich – mruknęła Róża. – Zaszlachtuję. Zakatrupię. Wytłukę! Wysiekę! Zgładzę!!! – zaprezentowała znajomość słownika synonimów.
– Tylko nie mnie! – Policjant się zaasekurował.
– Znajdę tych murarzy! – zapewniła Kwiatkowska.
A ja jej uwierzyłem.
– Zapłacą mi za to! – gardłowała. – Oszaleję! – zagroziła i wczepiła się pazurami w i tak już nie najlepszej kondycji własną koafiurę.
Naprawdę nie chciałbym, żeby Róża dostała całkowitego kuku na muniu (zaczątki już miała, tego ukryć nie sposób), bo co ja bym począł, gdyby ją trafiło na maksa? Kto by się wtedy mną zajął? Przecież nie Adolfina Barański! Musiałem działać. Odwrócić uwagę Kwiatkowskiej od remontowej rozpierduchy. A kiedy osoba o wielkim sercu (a to u naszej youtuberki było rozmiarów nawet bardziej imponujących niż jej cztery litery) przestaje myśleć o swoich problemach? Wystarczająco często oglądałem program Ewy Drzyzgi, żeby znać odpowiedź na to pytanie.
Wtedy, gdy musi się zająć kłopotami innych!
Zadziałałem jak kaskader zatrudniony w strzelance klasy B. Ma się te zdolności aktorskie. Bez oporów wskoczyłem w remontowy śmietnik. Podwinąłem łapę. Rozejrzałem się wokoło, sprawdzając, czy człowieki na mnie patrzą. Zapiszczałem rozdzierająco. I padłem plackiem na gruzowisko. Rozwarłem japę i wystawiłem język spomiędzy resztek pokrytych kamieniem zębisk.
Wydałem tchnienie. Miało przypominać to ostatnie.
Łypnąłem kontrolnie, by sprawdzić efekty przedstawienia.
No, proszę państwa! Te wszystkie aktorzyny z West Endu mogłyby u mnie pobierać lekcje! Moi widzowie w osobach Róży Kwiatkowskiej, zwanej też Solańską, oraz aspiranta Adolfa Barańskiego dali się nabrać jak dzieci.
Cel osiągnąłem, choć sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ogromnym kosztem. Gdybym wiedział, tobym pozwolił Róży biadolić na tę wnętrzarską masakrę do grudnia popołudnia. Zapomniałem po prostu na chwilę, że dobrymi chęciami jest wybrukowana chata szatana. Sam więc sobie byłem winny.
– Guciunio! – wydarła się Róża, z miejsca zapominając o swoich bolączkach. – Kochany Guteczek! On umarł! – lamentowała.
Gdybym tak bardzo nie wczuł się w rolę, tobym jej uświadomił, że kto umarł, ten nie żyje, i należałoby się już przytkać, bo od decybeli dobywających się z jej gardła zaraz nam się strop zawali na łepetyny. Jestem jednak profesjonalistą i trzymałem się scenariusza. Wytoczyłem nawet nieco piany z pyska, by wzmocnić efekt.
– Doktora! – zawyła Kwiatkowska.
Tu, przyznaję, pojawił się w mej makówce cień zaniepokojenia.
– Dłutki! – sprecyzowała Różyczka, dowodząc niechybnie, iż trawestacja powiedzenia zacnego profesora o tym, że warto być uczynnym, choć nie zawsze się to opłaca, a opłaca się być nieuczynnym, ale nie warto, można sobie między kocimocze włożyć.
Było siedzieć cicho, a nie sprowadzać na siebie nieszczęście.
Czyli właściciela przychodni weterynaryjnej Psia Kostka.
Bo do tego to wszystko zmierzało. Do wizyty w miejscu kaźni!
Kwiatkowska dawaj mnie brać pod pachę! Wynosić na dwór! Pakować do samochodu! Wpychać Barańskiego za kierownicę! A ten odpalać silnik i szarżować ulicami Cwajki aż do Żołnierzy Września.
Chociaż wyraźnie zaznaczyłem, że nic mi nie jest, że tylko udawałem, ale już mi przeszły dobre zamiary. Mogłem sobie jednak prostować do upadłego. Róża ogłuchła jako ten pień. (Swoją drogą się nie dziwię, pewnie doprowadziła do pęknięcia własnych bębenków za sprawą własnych ryków, które prezentowała zarówno mnie, jak i aspirantowi oraz Bogu ducha winnym przechodniom, którzy na swoje nieszczęście wybrali się tego popołudnia na przechadzkę).
– Pomocy! – nawoływała przez uchyloną szybę. – Z drogi, ty jełopie! – zwracała się do innych uczestników ruchu drogowego. – Barański, ty działkowcu, dawaj po gazie! – poganiała przerażonego aspiranta.
Gdyby policjant, wbrew temu, co twierdziła Róża, tak nie pruł, może zdołałbym wyskoczyć w biegu przez niedomknięte okno i wrócić spacerkiem do domu, odwołując zawczasu tę hucpę. A tak zwolniliśmy dopiero przed Amelungiem. Wjechaliśmy na parking i zatrzymaliśmy się pod gruszą o obwisłych od ciężaru owoców gałęziach.
Nigdy do końca nie tracę nadziei, że ludzina, z którą mam do czynienia, jest przyzwoitej proweniencji. Łudziłem się więc jeszcze odrobinę, że przybyliśmy tu w celach rekreacyjnych. Wszak wokół pobliskiego stawu wytyczono piękne alejki, wybudowano fikuśny mostek, zasadzono chabazie i nawet ptactwo ozdobne panoszyło się tu i ówdzie (o ile kaczkę można nazwać gatunkiem ozdobnym).
Ale nie!
Wyszedłem na naiwniaka!
Mą duszą targały skrajne emocje. Z jednej strony byłem nad wyraz dumny ze swoich zdolności improwizatorskich. Powinienem dostać autorski stand-up w Klubie Komediowym. Z drugiej wściekałem się na te dwa gamonie, które przywlekły mnie bez powodu do oprawcy. Widzieliśmy się nie tak dawno i nie zdążyłem się za nim stęsknić.
– Ratunku! – zaapelowała Kwiatkowska, pakując się przez przeszklone drzwi do kliniki. – Gucio! Gucio! – powtarzała.
Ta ładna recepcjonistka z czarną kitą dobrze wiedziała, jak mi na imię, Kwiatkowska mogła więc sobie darować etykietę. Tkwiłem w objęciach Barańskiego, którego Róża przymusiła do wniesienia mnie w progi tej mordowni ukrytej za taflą szkła. Próbowałem się wyrwać, ale gliniarz miał zaskakująco silny jak na taką łamagę uścisk.
– Hilfe! – rzekła Róża.
Tym samym wszyscy zebrani chyba zrozumieli, że to ta cierpiąca na pomieszanie zmysłów niewiasta potrzebuje pomocy. Nie ja!
Usłyszawszy to zawołanie, z czeluści Psiej Kostki wyłonił się doktor Dłutko. Na widok Kwiatkowskiej szczelniej owinął swój chuderlawy kadłub zielonym fartuchem i uniósł ciemne brwi na pół czoła.
– No co tam, co tam? – zapytał, jednocześnie chwytając Różę za rękaw i ciągnąc ją do gabinetu.
Dziennikarka psuła mu reputację, trzeba ją więc było usunąć z publicznego widoku (dziennikarkę, nie reputację).
Barański ze mną na rękach podążył za peletonem. Wpakowaliśmy się całą bandą do klitki o białych ścianach przesiąkniętych zapachem detergentów, lekarstw i feromonów strachu moich braci i sióstr. (Od razu zaznaczę, że nie uważam się za spowinowaconego z tym wylokowanym pudlem z obrożą od paryskiego projektanta, który właśnie opuszczał lokal, ale wiecie, co mam na myśli).
Dłutko oparł się zadkiem o szafkę i skrzyżował ramiona na piersi. Łypał przy tym kątem oka gdzieś w bok, jakby tam było coś bardziej ode mnie interesującego.
Kwiatkowska z kolei poszła na całość. Ułożyła się na stojących obok siebie krzesłach i zaniosła się szlochem. Buczała z nosem w siedzisku, które jeszcze przed chwilą zajmował właściciel pudla. A może nawet i sam pudel. Takie rasowce miewają wielkopańskie przyzwyczajenia.
Logopeda miałby skaranie boskie z naszą Różyczką. Ja nic z tego jej biadolenia nie zrozumiałem, a co dopiero doktor Dłutko, który raczej na co dzień nie musiał przebywać z sepleniącymi wariatkami i nie był przygotowany na to widowisko.
Barański wreszcie osłabł i ulokował mnie na metalowym rozkładanym stoliku przytwierdzonym krótszym bokiem do ściany. Sam zaś chyba poczuł się onieśmielony, bo bąknął coś jeszcze bardziej niezrozumiale niż youtuberka, zawinął kitę i zwiał z dziupli kata.
Ja tymczasem stanąłem na trzech łapach. Otrząsnąłem się, by przywrócić do ładu ułożenie swego futerka. Prychnąłem. I spojrzałem kontrolnie na psiego lekarza. Takiego to zawsze trzeba mieć na oku, jeśli pojawi się w polu widzenia. Bo nigdy nie wiadomo, czy nie wyjmie zza pazuchy skalpela albo innego dłuta i nie zacznie się dobierać do czyichś wnętrzności.
Dzisiaj jednak Dłutko miał głowę zaprzątniętą tematyką innej natury. Zignorował tak mnie, jak i Różę. Odwrócił się do nas plecami i począł grzebać w szafce. Wreszcie wydobył z niej papierową torebkę pokaźnych rozmiarów i w niej zanurkował. Sznupił tam i sznupił, aż w końcu dostał się do upragnionego skarbu.
Czekoladek!
Mogłem się tego domyślić. Ten wysoki a chudy patyczak znany był w pewnych kręgach z tego, że pałaszował słodycze kilogramami i nie ponosił z tego tytułu żadnych konsekwencji. Musiał mieć z matką naturą jakiś deal. Każdy przeciętniak na jego miejscu już dawno nie mieściłby się w drzwiach Psiej Kostki.
Doktor Dłutko robił tymczasem, co chciał, i uchodziło mu to na sucho.
Rozszarpał opakowanie. Wybrał jeden cukierek. Chwilę się łamał, ale jednak first things first, jak to mówią w jankeskich filmach. Odrzucił znaczone zielonymi i fioletowymi kropkami sreberko i pożarł jego zawartość jednym kłapnięciem niedogolonych szczęk.
Zaspokoiwszy łakomstwo, sięgnął po kolejną czekoladkę i podetknął ją Róży pod nos.
– To pani pomoże, młoda damo – rzekł. – Wiem, co mówię.
Kwiatkowska zaprzestała spazmów i przyjrzała się darowi.
– No i co mi pan tu z tym Wedlem?! Co ja z nim mam sobie? – dopytywała. – Czy on mi, ten Wedel, dopomoże w ożywieniu umarłego psa? I odnalezieniu zaginionego męża?!
Na taką reakcję Dłutko nie był przygotowany. Podrapał się po ciemnej czuprynie. Sam skonsumował wzgardzoną czekoladkę. I przystąpił do... miniwykładu.
– Po pierwsze i najistotniejsze! – Podniósł głos, tłumiąc w zarodku nową porcję Różanych lamentów. – To nie jest żaden Wedel, tylko Wawel! Wawel! – podkreślił.
– Wawel – powtórzyła Róża, patrząc tępo na doktora.
– Właśnie. Tak jak to miejsce, gdzie spoczął miłościwie nam panujący – wyjaśnił. – Musi pani pamiętać, że malaga to Wawel – ciągnął exposé. Najwyraźniej miał przygotowane przemówienie na każdy temat, nie tylko medyczny. – Od Wedla to jest ptasie mleczko, proszę pani. Ptasie mleczko! Nie można tego pomylić!
– Wadela... – bełkotała Kwiatkowska.
– Skoro już ustaliliśmy najważniejsze, przejdźmy dalej – zaproponował. – Guciowi nic nie dolega. – Nareszcie powiedział prawdę. – Pani za to mogłaby skorzystać z pomocy – poradził.
Niegłupio.
– Wewala... – Z Różą było coraz gorzej.
– No już, już – ponaglił weterynarz. – Proszę to zjeść. – Własnoręcznie odwinął czekoladkę i wepchnął ją Kwiatkowskiej do ust.
Moja pani przeżuła i... sięgnęła po następny cukierek. Doktor Dłutko skrzywił się nieznacznie, jednak powstrzymał się przed skitraniem opakowania.
– A co to się stało z tym młodym człowiekiem? – zainteresował się największym problemem dopiero co zakontraktowanej małżonki. – Detektywem Solańskim? Przecież dopiero co się widzieliśmy – przypomniał.
Bo i konował był zaproszony na weselicho w Puszczy Augustowskiej.
– Zaginął – jęknęła umorusana czekoladą Róża. – I go nie ma. – Załkała, wyciągając rękę po repetę.
Dostała jednak po łapach.
– Co za dużo, to niezdrowo – orzekł zwyrodnialec i starannie schował przed nami malagi. – Bo nie będę miał na potem! – dobiegło nas jeszcze, gdy opuszczaliśmy progi Psiej Kostki.
Wizyta okazała się wcale nie od czapy. Ja czułem się jak młody bóg, gdy się okazało, że weterynarz nie będzie mi gmerał we flakach swoim zestawem narzędzi udarowych. Róża z kolei uspokoiła się co do mojego stanu zdrowia i jeszcze sobie podżarła za friko. A aspirant Barański najwyraźniej dostał numer telefonu od recepcjonistki!
Miałem nadzieję, że pomyślny finał tego wypadu sprawi, iż przez długi, długi czas nie będziemy tu zaglądać.
Chyba się domyślacie, co mi przyszło z tej nadziei...
Róża Solańska nie rozumiała, dlaczego ten okrutny doktor Dłutko nie chciał dać jej jeszcze jednej czekoladki. Doprawdy, ubyłoby mu! Tyle dobrze, że Gucio okazał się zdrowy. A już myślała, że straciła dosłownie wszystko, co drogie jej sercu. Najpierw Szymona, teraz psa...
Nieco naburmuszona opuściła progi Psiej Kostki i władowała się do samochodu Barańskiego. Aspirant miał podejrzanie zadowoloną minę. Na nią tu wszelkie nieszczęścia świata spadły, a ten się raduje! Ulokował się za kierownicą, wetknął słuchawki do uszu i wgapiał się w komórkę, kiwając głową rytmicznie.
– No i dlaczego tak cieszysz michę? – Kwiatkowska się zdenerwowała.
– Co mówisz? – zapytał głośno. – A, numerek sobie zapisuję – wyjaśnił. – Mojej nowej znajomej. – Wyszczerzył zęby, a Róża ostatkiem sił powstrzymała się, by mu tych kłów nie wybić. – No już dobrze, dobrze. – Poklepał Kwiatkowską po plecach. Postukał paluchem w ekranik. I nagle gały wyszły mu z orbit, a uśmiech zgasł na twarzy.
– No co znowu, Barański? – Róża czuła, że nie zniesie ani jednej złej wiadomości więcej. Jeśli więc ten pacan robił sobie z niej jaja, to osobiście zawlecze go nazad do weterynarza i każe mu zrobić sekcję zwłok. Na żywca! – Gadaj! – zażądała.
Aspirant nie zareagował. Kwiatkowska zauważyła, że zaczęły mu drżeć ręce, a po czole spłynęło kilka kropel potu.
– Dawaj! – Wyszarpnęła policjantowi smartfon.
Kabelek słuchawek odłączył się od komórki i zadyndał mężczyźnie na piersi.
– Na mieszkańców brzęczkowickiego blokowiska padł blady strach – mówił jakiś facet. Robił relację na żywo na Facebooku. Ubrany w jaskrawożółty garnitur stał przed blokiem, jakich wiele w betonowej Polsce. – Taka tragedia nie miała tu miejsca od końca lat osiemdziesiątych zeszłego wieku. Na tym spokojnym, położonym na zielonych terenach osiedlu dochodziło co najwyżej do burd rozpętywanych przez pseudokibiców Ruchu i GKS-u. Albo przez pijaków. Ewentualnie czasem się ktoś włamał do mieszkania sąsiadów, gdy wiadomo było, że wyjechali na wakacje.
Róża znała ten głos.
– Ale jak powiedziała mi pani Teresa Michalik, która mieszka na Bernarda Wały od dziesięcioleci, takiego nieszczęścia nikt się tu nie spodziewał.
Znała też tę pryszczatą gębę! Wprawdzie żadna to dla niej przyjemność oglądać facjatę Olka Szpona, ale żeby się przerazić aż tak jak Barański? Ten dziennikarzyna z bożej łaski piękny nie był, to fakt. Głupoty gadał bez ustanku. Strachu jednak w Róży nie wzbudzał ani, ani.
– Panie redaktórze! – Zza pleców Szpona na wizję firmowego fanpage’a tego szmatławca „Bez Ściemy”, w którym Olek pracował, wdarła się kobiecina. Zdaje się, że wspomniana Teresa Michalik. – Jak Pana Boga, Najświętszą Panienkę i naszego papieża Polaka kocham, tego, że ja trupa spotkam, tobym nie pomyślała! – obwieściła i wepchnęła się przed obiektyw, zasłaniając Szpona. – A ksiądz dobrodziej mówił, przypominał, prosił i błagał, by się modlić z rana i wieczoru – rzekła bez związku, a Róża przekonała się, że oto ma przed oczami komedię, a nie horror, na jaki wskazywałaby mina aspiranta. – A te szatany, moi sąsiedzi, nie słuchali, i oto skutki, panie redaktórze! – zawyrokowała.
– Ale jazda! – ucieszyła się Kwiatkowska. – No co strzelasz takie afy[3], jakbyś ducha zobaczył? – skarciła policjanta. – Przecież to tylko ten debil Szpon. I jakaś wariatka. – Róża zasadziła Adolfowi kuksańca między żebra.
– Zwłaszcza ta stara ropucha, Helena! – perorowała dalej Michalikowa. – Ja panu powiem, panie redaktórze, że to pewnie ona zabiła tego biednego chłopaka. Mężczyznę w sumie. Świeć, Panie, nad jego duszą – zaapelowała.
Olek Szpon wreszcie odzyskał kontrolę nad sytuacją. Niezbyt subtelnie wypchnął starszą panią z wizji i nakierował kamerkę na własne przypudrowane oblicze.
– Policja wciąż ustala personalia zmarłego mężczyzny – zawiadomił widzów nieulubieniec Kwiatkowskiej.
– Dlaczego się mażesz?! – huknęła dziennikarka na szczękającego zębami Adolfa.
– Bo to... – wydukał.
– Bo co?! – Róża tupnęła w gumową wycieraczkę. – Przysięgam, że jeszcze chwila i nie zdzierżę!
– Bo to jest mój blok – wyjawił aspirant. – Ja tam mieszkam.
Podczas gdy Szpon dalej bredził mające wywołać sensację kocopały, dziennikarka wzięła stróża prawa na spytki.
– Jak to tu mieszkasz? Przecież to są Mysłowice, a ty pracujesz w Barlinku! – przypomniała panu pale.
Zerknęła na bladego funkcjonariusza.
– Wyrzucili cię? – zgadła. – Mówiłam ci, Barański. Przypominałam, prosiłam i błagałam – przedrzeźniała Teresę Michalik. – Żebyś się nie wygłupiał z tą służbą mundurową. Przedszkolaki przez pasy przeprowadzać! A i to niekoniecznie – udzieliła rady koledze.
– Nie wyrzucili – zaprzeczył Barański. – No prawie. Znaczy ten... – zaplątał się. – Ja już miałem dość tej zachodniopomorskiej puszczy, jeziora i świeżego powietrza! – Nabrał nagle wigoru. – Przecież tym się normalnie oddychać nie da! Ja się krztusiłem od tego! Astmy niemal dostawałem! W tym ich jeziorze też się wykąpać nie sposób. Woda taka przezroczysta, że wszystkie fałdki tłuszczu widać. Tak się żyć nie godzi! Zatęskniłem za Śląskiem – wyznał.
– Cicho! – ryknęła Kwiatkowska i zatkała Barańskiemu gębę dłonią.
Drugą pogłośniła facebookową relację.
– Jeżeli ktoś z państwa rozpoznaje mężczyznę z portretu pamięciowego, proszony jest o zgłoszenie się na policję – powiedział Olek Szpon i podetknął pod oko kamery kartkę z naszkicowaną na niej twarzą. – Ale lepiej, żeby najpierw zadzwonił do mnie – dodał. – Redakcja „Bez Ściemy” przewidziała nagrodę pieniężną w zamian za cenne dla sprawy informacje.
– A ile, panie redaktórze? – dało się słyszeć z offu.
Róża już jednak nie słuchała. Czuła, że jej zmysły przestały funkcjonować prawidłowo. Zanim zobaczyła przed oczami czarne ciapki, a potem całkowicie straciła wizję i fonię, zdążyła pomyśleć, że policyjny rysownik nie jest specjalnie utalentowany.
W rzeczywistości Szymon Solański był o wiele przystojniejszy.
PRZYPISY