Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, tu był trup - Marta Matyszczak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, tu był trup ebook i audiobook

Marta Matyszczak

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

117 osób interesuje się tą książką

Opis

W środku zimy stulecia na otwarcie luksusowego hotelu i spa Villa La Vistule na Górze Bukowej w Wiśle zjeżdżają zaproszeni goście: popularna trenerka fitness, producentka ekokosmetyków ze zrzędliwą matką u boku, równie sławny, co skąpy aktor telewizyjnego tasiemca, właściciel sieci cukierni, zbłąkany w śnieżycy turysta, a także pewna influencerka.

Tej ostatniej towarzyszy Rita Braun – młoda rozwódka, która próbuje w Warszawie rozpocząć nowy etap życia, jednak rzeczywistość ją rozczarowuje. Wyjazd do spa miał jej przynieść relaks, a w zamian inspiruje do… nagrywania podcastu. Najpierw na temat greenwashingu, do którego ewidentnie dochodzi w ośrodku. Potem zaś "Zbrodnie na podsłuchu" wezmą na tapet prawdziwe morderstwo. Kto zabił? Czy węsząca po zakamarkach hotelu Rita jest bezpieczna? No i gdzie się podział trup, który jeszcze przed chwilą spokojnie leżał w miejscu zbrodni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 472

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 57 min

Lektor: Magda Emilianowicz
Oceny
4,2 (30 ocen)
17
8
1
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana_mama_40_

Nie oderwiesz się od lektury

Opinia "Przepraszam był tu trup" Seria #Zbrodnie na podsłuchu Autorka @matyszczak Wydawnictwo @dolnośląskie Współpraca reklamowa (@wydawnictwo_dolnoslaskie) Nowa seria od autorki . Gdy dowiedziałam się że autorka wydaje nową serię byłam bardzo ciekawa o czym będzie opis tej książki.Nowe morderstwo a gdzie w Górze Bukowej w nowym hotelu i spa Villa La Vistule w Wiśle zjeżdżają zaproszeni goście: popularna trenerka fitness, producentka ekokosmetyków ze zrzędliwą matką u boku, równie sławny, co skąpy aktor telewizyjnego tasiemca, właściciel sieci cukierni, zbłąkany w śnieżycy turysta, a także pewna influencerka. Tej ostatniej towarzyszy Rita Braun – młoda rozwódka, która próbuje w Warszawie rozpocząć nowy etap życia, jednak rzeczywistość ją rozczarowuje. Wyjazd do spa miał jej przynieść relaks, a w zamian inspiruje do… nagrywania podcastu. Najpierw na temat greenwashingu, do którego ewidentnie dochodzi w ośrodku. Potem zaś Zbrodnie na podsłuchu wezmą na tapet prawdziwe morders...
00
burgundowezycie
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Marta Matyszczak w swojej najnowszej komedii kryminalnej “Przepraszam, tu był trup” zabiera nas na zimowy turnus do Wisły, gdzie luksusowy hotelu Villa La Vistule staje się miejscem nie tylko relaksu, ale i tajemniczych wydarzeń. Na otwarcie hotelu mieszczącego się na Górze Bukowej zajeżdżają się same interesujące osobowości: 🤸🏻‍♀️Joanna Monterosso popularna trenerka fitness , 🧼 Melania Reszka producentka ekokosmetyków ze zrzędliwą matką Jadwigą, 📺🎭 Bartłomiej Bełt - sławny aktor telewizyjnego tasiemca wraz z żoną, 🍩 Dariusz Bujok - właściciel sieci cukierni z żoną i dziećmi, 🤔 zbłąkany w śnieżycy turysta, 📱Maja Jankowiak - influencerka wraz ze znajomymi Ritą i jej bratem Radkiem. Wszystkie te postacie są bardzo autentyczne i oryginalne. Jednak centralną postacią jest Rita Braun, która mimo różowych włosów i niebanalnego życia, zmaga się z codziennymi problemami. Jest to postać wyrazista i nietuzinkowa, a jej decyzje, choć nie są zawsze rozsądne i przemyślane, budzą naszą...
00
deszczowywieczorja

Nie oderwiesz się od lektury

Zabawna, lekka lektura:)
00
Danuta2323

Nie polecam

W rankingu najgorszych książek jakie przeczytałam ta zajmuje wysoką pozycję.
00
DANUSIA1212

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Marta Ma­tysz­czak, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6709-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Da­mia­nowi

Do­no­szę uprzej­mie, że wszel­kie po­do­bień­stwo książ­ko­wych po­staci i zda­rzeń do tych praw­dzi­wych jest przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Villa La Vi­stule na Gó­rze Bu­ko­wej w Wi­śle nie ist­nieje, choć ośro­dek wcza­sów pra­cow­ni­czych dla za­trud­nio­nych w ka­to­wic­kiej Hu­cie Ba­il­don, na któ­rego zglisz­czach po­wie­ściowy ho­tel po­wstał, kie­dyś znaj­do­wał się wła­śnie w tym miej­scu. Wiążą się z nim moje wspo­mnie­nia wa­ka­cyj­nych wy­jaz­dów z dzie­ciń­stwa. Na tamte czasy były to cał­kiem luk­su­sowe urlopy! No i w On­draszku nikt ni­kogo nie mor­do­wał...

To rze­kł­szy, za­pra­szam do Wi­sły na... tur­nus z pie­kła ro­dem!

Au­torka

W płu­cach czarny pył

Ile jesz­cze bę­dzie można żyć

Mocno przy­tul mnieBo je­ste­śmy sami, tacy samiW tę bez­chmurną nocMylę gwiazdy z sa­te­li­tami

Kwiat Ja­błoni, „Czarny pył”

Nad­szedł czas, aby zro­zu­mieć, że przy­roda bez czło­wieka bę­dzie ist­niała, ale czło­wiek bez przy­rody nie.

Ary­sto­te­les

PRO­LOG

RA­DEK

Wi­sła, luty, Villa La Vi­stule – eco-hôtel et spa

Na spo­wi­tym w mroku lu­to­wego wie­czoru ho­ry­zon­cie roz­bły­ski­wały żół­ta­wymi re­flek­sami świa­tła mia­steczka. Nieco po­wy­żej ja­śniały re­flek­tory wciąż czyn­nych sto­ków nar­ciar­skich. Zwa­żyw­szy jed­nak na na­si­la­jący się wiatr i ude­rza­jącą z co­raz więk­szą mocą śnie­życę, pew­nie wkrótce zo­staną za­mknięte.

Tego nie­zwy­kłego zi­mo­wego spek­ta­klu nie mógł jed­nak po­dzi­wiać je­den z ho­te­lo­wych go­ści, któ­rego ciało spo­czy­wało na czar­nej po­kry­wie za­sła­nia­ją­cej ta­flę ze­wnętrz­nego ba­senu, o tej po­rze już nie­czyn­nego. Śnieg mia­rowo przy­sy­py­wał zwłoki, za­mie­nia­jąc je w biały nie­równy ko­piec. W tej chwili trudno już na­wet było się zo­rien­to­wać, kogo spo­tkał nie­szczę­sny los w tak ma­gicz­nych, acz nie­bez­piecz­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. Nie było na­wet wia­domo, czy to ko­bieta, czy męż­czy­zna. Sza­le­jący ży­wioł za­cie­rał wy­ra­zi­stość kształ­tów.

Słu­pek rtęci na ter­mo­me­trach zje­chał grubo po­ni­żej zera. Jesz­cze chwila i nie­bosz­czyk bę­dzie praw­dzi­wie sztywny. Nikt też z po­zo­sta­łych go­ści spa naj­wy­raź­niej nie za­uwa­żał braku jed­nego z są­sia­dów. Nikt nie wsz­czął alarmu ani po­szu­ki­wań. Trup le­żał więc sa­mot­nie, ocze­ku­jąc, aż ktoś od­kryje nie­godne miej­sce jego spo­czynku.

Gdyby wy­pu­ścić drona po­nad miej­sce tra­ge­dii, można by ła­twiej po­jąć jej ogrom. Zo­ba­czyć nie­po­zorne – w per­spek­ty­wie – ludz­kie ciało po­rzu­cone w punk­cie, do któ­rego ra­czej nikt z wła­snej woli nie wy­bie­rał się na prze­chadzki. Co z ko­lei na­su­wało po­dej­rze­nie, że po­ja­wie­nie się trupa na ba­se­nie nie było wy­ni­kiem nie­szczę­śli­wego wy­padku. A ra­czej mor­der­stwa...

Tym­cza­sem Ra­dek Brą­zow­ski za­drżał z zimna i za­su­nął za­mek bły­ska­wiczny pu­cho­wej kurtki. Po­wi­nien już wra­cać do środka. Wy­szedł tylko na chwilę, by ode­tchnąć mroź­nym po­wie­trzem. I tro­chę wy­trzeź­wieć. Trudno mu się było ode­rwać od tego ma­gicz­nego wi­doku roz­po­ście­ra­ją­cego się z Góry Bu­ko­wej, na któ­rej zbo­czu nie­dawno – na zglisz­czach On­draszka, nie­gdy­siej­szego ośrodka wcza­so­wego na­le­żą­cego do, też już nie­ist­nie­ją­cej, ka­to­wic­kiej Huty Ba­il­don – wy­bu­do­wano eks­klu­zywne spa. Oczy za­szły mu łzami. Za­mru­gał, prze­tarł twarz rę­ka­wem. Od­wró­cił się i spoj­rzał na roz­świe­tloną we­randę. Z tej od­le­gło­ści roz­po­zna­wał tylko ciemne syl­wetki ho­te­lo­wych go­ści. Nie byłby jed­nak w sta­nie ich zi­den­ty­fi­ko­wać. Za tak osła­bioną per­cep­cję od­po­wia­dał też litr wina, które wy­pił w po­je­dynkę. Litr bar­dzo do­brego wina – Château de Be­au­ca­stel Châte­au­neuf-du-Pape – pro­du­ko­wano je po­dobno z trzy­na­stu or­ga­nicz­nych od­mian wi­no­gron.

Co­kol­wiek to miało zna­czyć.

W każ­dym ra­zie wcho­dziło jak złoto. A do tego Ra­dek nie mu­siał za nie pła­cić. Na nic zresztą przez ostat­nie kilka dni nie wy­dał ani zło­tówki. Był w Villi La Vi­stule go­ściem. Choć tak po praw­dzie spro­wa­dzo­nym tu na tak zwany krzywy ryj. Jed­nak kto by się tym przej­mo­wał?

Na pewno nie on.

„Do­syć tego roz­mem­ła­nia”, na­ka­zał so­bie i ru­szył w kie­runku ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji Le Goût, gdzie w naj­lep­sze trwała im­preza.

Póź­niej za­sta­na­wiał się, co też go pod­ku­siło, by wy­brać to wej­ście do ho­telu, po­ło­żone na prze­ciw­nej flance bu­dynku. Może nie był jesz­cze go­towy na po­nowne sta­wie­nie czoła tań­com lu­do­wym, ka­peli gó­ral­skiej i re­gio­nal­nym be­skidz­kim po­tra­wom okra­szo­nym nutką cu­isine fra­nça­ise? Choć pew­nie prę­dzej szło o duszną, pełną na­pię­cia at­mos­ferę, która pa­no­wała mię­dzy go­śćmi. Z każ­dym dniem po­wie­trze zda­wało się gęst­nieć od z tru­dem skry­wa­nych ura­zów, wza­jem­nych pre­ten­sji i wy­cho­dzą­cych na jaw ta­jem­nic. Ra­dek cał­kiem po­waż­nie roz­wa­żał sa­motny, przed­wcze­sny po­wrót do War­szawy. Choćby i miał te­le­pać się po­cią­giem. Z prze­siad­kami!

W każ­dym ra­zie te­raz parł przed sie­bie okrężną drogą, bro­dząc po ko­lana w śniegu. Za­spy ro­sły w oczach. Pan Hen­ryk, tu­tej­szy czło­wiek od wszyst­kiego, złota rączka, nie na­dą­żał z od­śnie­ża­niem. Na­wet gdyby za­trud­niono dzie­się­ciu ta­kich pa­nów Hen­ry­ków, w star­ciu z tym ży­wio­łem prze­gra­liby z kre­te­sem. Po­dmu­chy wia­tru ata­ko­wały Radka pro­sto w twarz i znów wy­ci­skały łzy. No­gawki spodni już mu prze­mo­kły, a zimno bły­ska­wicz­nie wdarło się pod ubra­nie. To byłby nu­mer, gdyby tu za­marzł na śmierć!

Myśl pro­fe­tyczna, jak się prędko oka­zało.

By do­stać się do ho­telu, Ra­dek mu­siał przejść obok ze­wnętrz­nego ba­senu, który miał być – swoją drogą – czynny przez okrą­gły rok. Pod­grze­wano w nim wodę, a pły­wacy mo­gli z niego po­dzi­wiać pa­sma Be­skidu Ślą­skiego. Te­raz jed­nak, jak za­uwa­żył Ra­dek, ta­fla była na­kryta spe­cjalną osłoną – go­dziny otwar­cia już mi­nęły.

Ra­dek Brą­zow­ski zer­k­nął w stronę ką­pie­li­ska jesz­cze raz. I osłu­piał. Czy mu się zda­wało? Czy przez ten za­sy­pu­jący każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy pola wi­dze­nia śnieg na do­bre już stra­cił orien­ta­cję? A może rze­czy­wi­ście na po­wierzchni czar­nej, za­kry­wa­ją­cej wodę kur­tyny coś le­żało? Cał­kiem spo­rego!

Brą­zow­ski jak za­hip­no­ty­zo­wany ru­szył w dół zbo­cza. Śli­zgał się na stro­mej, po­kry­tej zmar­z­liną na­wierzchni. Frag­ment drogi po­ko­nał na­wet, zjeż­dża­jąc na czte­rech li­te­rach. Za­trzy­mał się do­piero na sa­mym skraju zbior­nika. Przy­glą­dał się przez chwilę jakby za­im­pro­wi­zo­wa­nej na po­trzeby te­atru sce­nie.

Bez słowa.

Po czym za­wró­cił i po­ty­ka­jąc się o wła­sne nogi, na zmianę to wo­ła­jąc o po­moc, to wy­da­jąc z sie­bie krót­kie, przy­po­mi­na­jące szloch wes­tchnie­nia, po­biegł do ho­telu.

Ra­dek Brą­zow­ski po raz pierw­szy w swoim dwu­dzie­sto­dwu­let­nim ży­ciu zo­ba­czył zwłoki. To było ciało osoby, którą mu­siał znać – prze­cież nikt obcy nie szwen­dał się w taką po­godę po zbo­czach Góry Bu­ko­wej – przy­naj­mniej od tych kilku dni, które zdą­żył spę­dzić w wi­ślań­skim ho­telu. Osoby, która jesz­cze chwilę temu ba­wiła się na gó­ral­skim przy­ję­ciu ra­zem z in­nymi. Śmiała się, tań­czyła, ja­dła spe­cjały miej­sco­wej kuchni i w ogóle miała plany na przy­szłość. A już na pewno nie po­dej­rze­wała, że już wkrótce bę­dzie się mu­siała po­że­gnać z tym świa­tem.

To samo w so­bie było wy­star­cza­jąco prze­ra­ża­jące. Jed­nak coś – za­pewne in­stynkt, o któ­rego po­sia­da­nie sam sie­bie by na­wet nie po­dej­rze­wał – ka­zało Rad­kowi z miej­sca przy­jąć nie­pod­wa­żalną tezę. Ten spo­czy­wa­jący w dole mar­twy czło­wiek nie zna­lazł się tam przy­pad­kowo.

Zo­stał za­mor­do­wany.

***

Zbrod­nie na pod­słu­chu, S01E01

Cześć! Tu Rita Braun i Zbrod­nie na pod­słu­chu. Wi­tam was w pierw­szej od­sło­nie mo­jego pod­ca­stu, w któ­rym będę opo­wia­dać o praw­dzi­wych, ak­tu­al­nych, iście kry­mi­nal­nych spra­wach. Na wa­szych oczach – a ra­czej uszach – będę roz­wią­zy­wać róż­nego ro­dzaju za­gadki. Zo­stań­cie ze mną. Weź­cie udział w moim do­cho­dze­niu.

Kiedy parę dni temu wsia­da­łam do sa­mo­chodu mo­jej przy­ja­ciółki, ani przez chwilę nie po­my­śla­ła­bym, że na­sza wy­prawa tak się za­koń­czy. Wy­ru­szy­ły­śmy z War­szawy o świ­cie, by w góry w miarę moż­li­wo­ści do­je­chać jesz­cze przed zmro­kiem. Do­brze, że po­ru­sza­ły­śmy się to­yotą rav 4, bo zwy­kła oso­bówka z pew­no­ścią mia­łaby trud­no­ści z wje­cha­niem na po­kryte zwa­łami śniegu i ob­lo­dzone zbo­cze, na któ­rym wy­bu­do­wano prze­piękny ho­tel, skąd wła­śnie na­gry­wam te słowa.

Jak się szybko oka­zało, fa­talna po­goda stała się moim sprzy­mie­rzeń­cem w ma­te­rii śled­czej...

– Świet­nie! – pod­su­mo­wał Ja­cek i za­czął prze­su­wać pal­cami po kla­wia­tu­rze lap­topa ni­czym uczest­nik kon­kursu cho­pi­now­skiego. (cdn.)

WCZE­ŚNIEJ

RITA

War­szawa, sty­czeń, sklep Bie­dronka

– Te gra­naty to też pani? – spy­tała Rita Braun, nie pod­no­sząc wzroku na dy­szącą jej nad głową klientkę.

Opa­ko­wa­nie pa­pieru to­a­le­to­wego de­li­kat­nie uło­żyła na wieży zło­żo­nej z kar­to­nów mleka, zgrzewki ja­jek, kilku ku­becz­ków serka wiej­skiego i por­cji ku­rzych udek w na­dziei, że jej się to wszystko nie zwali na pod­łogę. Ko­bieta wy­jąt­kowo opie­szale pa­ko­wała pro­dukty do pa­pie­ro­wych to­reb, które usta­wiła so­bie w wózku na za­kupy.

– Pani zwa­rio­wała?! – Bab­sko za­pisz­czało ni­czym wy­trawna so­pra­nistka.

No tak. Nie mo­gło być ina­czej. Rita była prze­ko­nana, że oto za chwilę roz­pocz­nie się – nie pierw­sze zresztą tego dnia – przed­sta­wie­nie, w któ­rym ona bę­dzie mo­gła tylko od­gry­wać rolę prze­peł­nio­nej po­czu­ciem winy słu­chaczki. Bo, o co­kol­wiek cho­dziło, z pew­no­ścią sta­no­wiło o jej wi­nie. Znała mar­ke­towy re­per­tuar na pa­mięć. Sama by mo­gła od­śpie­wać tę arię.

– Pani wie, ile te ar­maty kosz­tują?! – ze­źliła się ko­bie­cina, prze­krę­ca­jąc na­zwę owo­ców.

Rita przyj­rzała się bez słowa so­pra­ni­stce. Ku­dłaty płaszcz, już sfa­ty­go­wany zbyt wcze­śnie roz­po­czę­tym w tym roku – bo po­cząt­kiem paź­dzier­nika – zi­mo­wym se­zo­nem, be­ret pod ko­lor, oku­lary w ro­go­wej opra­wie. Spra­co­wane dło­nie. I za­sty­gła w wy­ra­zie wiecz­nej za­cie­kło­ści twarz. Rita nie miała na to siły. Nie dzi­siaj.

– Za­po­mniała ję­zyka w gę­bie? – kon­ty­nu­owała atak klientka, pani na­sza, prze­cho­dząc na formę bez­oso­bową. – Pew­nie Ukra­inka! Przy­jeż­dżają tu, pracę za­bie­rają na­szym! A o UPA to nikt nie pa­mięta! – roz­wi­jała się.

– To bę­dzie trzy­sta pięt­na­ście i dwa­dzie­ścia gro­szy. – Rita prze­rwała ty­radę.

– Trzy­sta pięt­na­ście! – Ko­bieta się za­pe­rzyła. – I jak mi ma na to star­czyć z eme­ry­tury?

Aku­rat od­po­wie­dzi na to py­ta­nie Rita Braun nie znała. Sama mie­rzyła się z po­dob­nymi pro­ble­mami na­tury fi­nan­so­wej, choć do eme­ry­tury miała jesz­cze da­leko.

Bar­dzo da­leko.

Do­piero chwilę temu była stu­dentką. A te­raz... Te­raz sama nie wie­działa, ani kim jest, ani co tu tak na­prawdę robi. Pró­bo­wała po pro­stu prze­trwać. Choć co­raz czę­ściej za­da­wała so­bie py­ta­nie – wła­ści­wie po co?

– Ale! Ale! – prze­rwała jej roz­my­śla­nia star­sza pani. – Ja za­po­mnia­łam jesz­cze o tej po­ścieli! – Wzięła się pod boki i prze­szyła Ritę nie­przy­jem­nym wzro­kiem. – O tej sto pro­cent ba­wełna, co to była w ga­zetce – uści­śliła. – Gdzie ją znajdę?

Oho, oto prze­cho­dziły do dru­giego aktu tej bie­dron­ko­wej Tra­viaty. I ani widu an­traktu.

– Skoń­czyła się – wy­ja­śniła Rita. – Ja­kiś kwa­drans po otwar­ciu.

O tym, że ba­weł­niana po­ściel w pro­mo­cyj­nej ce­nie po­jawi się w skle­pie, ga­zetka do­no­siła z wy­prze­dze­niem. Naj­wy­raź­niej miesz­kańcy Pragi-Pół­noc zdą­żyli w porę za­zna­jo­mić się z tym new­sem i już na go­dzinę przed otwar­ciem za­częli się usta­wiać w ko­lejce pod za­mknię­tymi na głu­cho drzwiami sklepu. Krzą­ta­jąc się po mar­ke­cie, usta­wia­jąc w rów­nych rząd­kach to­wary, prze­cie­ra­jąc ścierką ta­śmę na ka­sie, Rita ob­ser­wo­wała przez szybę prze­py­chanki i kłót­nie o naj­lep­sze miej­sce w ogonku.

Zda­wała so­bie sprawę z tego, co za­raz na­stąpi. Sce­na­riusz po­wta­rzał się za każ­dym ra­zem, gdy do sprze­daży tra­fiał ja­kiś po­żą­dany – jak się oka­zy­wało przez masy – pro­dukt w ob­ni­żo­nej ce­nie. Prze­ro­bili już w ten spo­sób w ostat­nim cza­sie crocsy, eks­pres do kawy iden­tyczny z pew­nym mar­ko­wym, bie­li­znę zna­nego pro­du­centa i tak da­lej, i tym po­dobne. Dzi­siaj tra­fiło na po­ściel.

Na po­ranną zmianę przy­szedł na­wet nad­pro­gra­mowy ochro­niarz, a i to nie wy­star­czyło, by unik­nąć So­domy z Go­morą ra­zem wzię­tych. Pan Zdzi­siu, za­trud­niony na umowę zle­ce­nie ren­ci­sta w czar­nej kurtce z logo firmy ochro­niar­skiej, równo z wy­bi­ciem peł­nej go­dziny otwo­rzył drzwi i prędko od­sko­czył w bok. Nie chciał zo­stać stra­to­wany. Trudno się chłopu dzi­wić. I tak już staw bio­drowy miał do wy­miany, cze­kał tylko na wolny ter­min ope­ra­cji. Ten, swoją drogą, wy­zna­czono mu za pół­tora roku, więc już sam nie wie­dział, czy coś z tego bę­dzie.

Dzicz tym­cza­sem ru­szyła przed sie­bie dyr­dem żwaw­szym od re­pre­zen­ta­cji na­ro­do­wej szta­fety na olim­pia­dzie. Po­cząt­kowo sły­chać było tylko tu­pot zi­mo­wych bu­tów na wy­po­le­ro­wa­nej po­sadzce i szu­ra­nie ocie­ra­ją­cych się o sie­bie kur­tek. Jed­nak im da­lej w sklep, tym trud­niej się było zbyt sze­ro­kiemu pe­le­to­nowi prze­drzeć przez wą­skie alejki. Do skry­tej na dziale z pie­czy­wem Rity za­częły więc do­cie­rać pierw­sze oznaki pro­te­stów i nie­za­do­wo­le­nia.

– Nie pchaj się, kur­wi­szo­nie! – Usły­szała na przy­kład ko­biecy głos.

– Tam są! Tam są! – darł się ja­kiś męż­czy­zna, za­uwa­żyw­szy naj­wy­raź­niej spe­cjal­nie usta­wione na końcu sklepu ko­sze z prze­ce­nio­nymi po­szwami.

Rita Braun była roz­darta. Z jed­nej strony czuła za­że­no­wa­nie, ob­ser­wu­jąc ten pęd ku prze­ce­nom, z dru­giej jed­nak nie mo­gła po­wścią­gnąć cho­rej cie­ka­wo­ści. Wy­szła z ukry­cia i z bez­piecz­nej od­le­gło­ści przyj­rzała się ko­tło­wa­ni­nie. Za­uwa­żyła głów­nie wy­pięte w górę tyłki. Głowy z tu­ło­wiami i prze­bie­ra­ją­cymi jak w kraulu rę­kami nur­ko­wały w ko­szach, wy­szar­pu­jąc co lep­sze ką­ski. Szczę­śliwcy, któ­rym udało się już do­paść wy­ma­rzony kom­plet – w upra­gniony rzu­cik i w wy­bra­nym roz­mia­rze – przy­ci­ska­jąc go do piersi ni­czym uko­chane dzie­cię, umy­kali ku ka­som, by­leby tylko nie po­zwo­lić so­bie ode­brać skarbu. Ich obawy nie były nie­uza­sad­nione. O czym wkrótce prze­ko­nała się Rita, ze zgrozą w oczach ob­ser­wu­jąc ko­bietę i męż­czy­znę po­le­gu­ją­cych na po­sadzce i trzy­ma­ją­cych kur­czowo ostat­nie już opa­ko­wa­nie z po­ścielą. Każdy z uczest­ni­ków tych skle­po­wych za­pa­sów z równą de­ter­mi­na­cją cią­gnął w swoją stronę.

– Pusz­czaj! – ape­lo­wała nie­wia­sta, cała już czer­wona na twa­rzy i za­pewne uświ­niona na okry­ciu wierzch­nim, któ­rym wła­śnie po­le­ro­wała pod­łogę.

– Nie! – stę­kał fa­cet.

– Ko­bietę biją! – Pani pró­bo­wała prze­cią­gnąć na swoją stronę sym­pa­tię co­raz szer­szego grona ki­bi­ców. – Pusz­czaj, ba­ra­nie! – roz­darła się. – To dla dziecka! – Za­sto­so­wała osta­teczny ar­gu­ment. – Cho­rego! W szpi­talu! – do­dała. A po­tem ude­rzyła w szloch.

Męż­czy­zna po­zo­sta­wał nie­ugięty. Pan Zdzi­siu sta­nął nad wal­czą­cymi i na­wet pró­bo­wał ich prze­ko­nać do­brym sło­wem, żeby so­bie dali siana, jed­nak ci po­zo­sta­wali ślepi i głusi na zdrowy roz­są­dek. Może by i do­szło do krwa­wej jatki, gdyby ochro­niarz wresz­cie nie stra­cił ner­wów, nie na­chy­lił się – nie bez trudu przez to cho­lerne bio­dro – nad peł­za­ją­cymi klien­tami, znie­nacka nie wy­szarp­nął im po­ścieli i nie rzekł:

– A to żadne z was tego nie kupi!

To oznaj­miw­szy, umknął na za­ple­cze i za­ry­glo­wał się tam na klucz.

Onie­miała para po­woli do­cho­dziła do zmy­słów i otrzeź­wie­nia. Po­czu­cie wstydu chyba za­częło do­cie­rać do ich zwo­jów mó­zgo­wych, bo zmyli się z bie­dry w try­miga.

To wy­da­rze­nie miało miej­sce do­brych pięć go­dzin temu.

A te­raz ta tu­taj spóź­niona łow­czyni pro­mo­cji przy­pusz­czała atak.

– Pier­do­lisz! – rze­kła mia­no­wi­cie, wpra­wia­jąc Ritę w kon­ster­na­cję. – Na pewno gdzieś scho­wa­łaś!

Rita Braun mil­czała przez chwilę. A po­tem wy­buch­nęła nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem.

***

Trzy go­dziny póź­niej stała na chod­niku przed wkom­po­no­waną w no­wo­cze­sny bu­dy­nek na placu Ko­ne­sera bie­dronką. Spo­glą­dała na ohydne, przy­po­mi­na­jące roz­kle­ko­tany Te­tris bloki ster­czące po dru­giej stro­nie ulicy. Cza­sami się za­sta­na­wiała, czy gdyby na ten wy­stop­nio­wany dach spa­dły wy­rów­nu­jące go klocki, ca­łość za­pa­dłaby się pod zie­mię tak jak kwa­dra­towe i pro­sto­kątne kształty w grze, i czy to by nie było naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

Trzy­mała smart­fona w drżą­cej dłoni. Wpa­try­wała się w za­pi­sany kon­takt i tak bar­dzo ją ku­siło, żeby na­ci­snąć zie­loną słu­chawkę.

Wła­śnie do­stała ofi­cjalne upo­mnie­nie od swo­jej bez­po­śred­niej prze­ło­żo­nej. Oraz mało za­wo­alo­waną groźbę zwol­nie­nia. Wszak na jej miej­sce cze­kała ko­lejka chęt­nych. Tak twier­dziła me­na­dżerka – dziew­czyna młod­sza od Rity o do­bre kilka lat i nie­ska­lana edu­ka­cją wyż­szego stop­nia. Za to z od­po­wied­nim sta­żem w mar­ke­cie, który po­zwa­lał jej na bar­dziej atrak­cyjną pen­sję i da­wał tę odro­binę wła­dzy nad ta­kimi jak Rita nie­udacz­ni­kami. „Na­śmiewa się z klię­tów” – tak do­kład­nie, co do li­terki, me­na­dżerka na­pi­sała w uza­sad­nie­niu na­gany, któ­rej ko­pię Braun do­stała na pa­miątkę, zgięła w trzech miej­scach i we­pchnęła do tyl­nej kie­szeni dżin­sów. Wraz z pa­skiem wy­płaty.

To ten drugi do­ku­ment wy­wo­ły­wał drże­nie po­zba­wio­nych rę­ka­wi­czek dłoni dziew­czyny. Choć może winny był mróz, który na do­bre za­wład­nął sto­licą? Trzy ty­siące czte­ry­sta sześć­dzie­siąt było tam na­pi­sane. Na tym wy­dru­ko­wa­nym na jej wy­raźną prośbę skrawku pa­pieru.

Brutto.

To da­wało dwa sie­dem­set na rękę. Nie­całe! Z tego miała opła­cić czynsz za po­kój w za­tę­chłej współ­dzie­lo­nej z bandą stu­den­tów no­rze, ku­pić okre­sowy bi­let na ko­mu­ni­ka­cję miej­ską i się wy­ży­wić. O eks­tra­wa­gan­cjach w po­staci ubrań, ksią­żek czy wyjść do kina nie było na­wet mowy. Rita nie miała siły na tę co­mie­sięczną ma­te­ma­tykę.

A wy­star­czyłby je­den te­le­fon.

Jed­nak do kogo jak do kogo, do ojca nie mo­gła za­dzwo­nić.

Nie po tym, co się wy­da­rzyło pół roku temu. Nie po dra­ma­tycz­nym roz­sta­niu. A na­wet dwóch. Rita wie­działa, że oj­ciec czeka na to, aż córka się do niego ode­zwie. Pełna skru­chy i z prze­pro­si­nami na ustach oraz obiet­nicą po­prawy. Jesz­cze nie było – w jego mnie­ma­niu – za późno, by od­ku­piła swoje grze­chy. Ona jed­nak nie czuła się tu wi­no­waj­czy­nią, tylko ofiarą!

Miała swoje pryn­cy­pia – zdo­byte krwawo i z po­świę­ce­niem po la­tach ży­cia w ciem­no­ściach, w men­tal­nym za­mu­le­niu – i tak ła­two nie za­mie­rzała ich te­raz prze­tra­cić.

Scho­wała smart­fona do kie­szeni płasz­cza i ru­szyła na drugą stronę ulicy.

***

Wje­chała za­la­tu­jącą mie­szanką mo­czu i obiadu windą na dru­gie pię­tro, jak zwy­kle sta­ra­jąc się od­dy­chać przez usta. Dzi­siaj nie miała na­wet pary, by dla pod­trzy­ma­nia kon­dy­cji przejść się po scho­dach. Chciała już tylko się prze­brać w pi­żamę, za­ko­pać pod koł­drą, we­tknąć za­tyczki do uszu i spró­bo­wać się zdrzem­nąć. Mimo że był śro­dek dnia. Naj­chęt­niej za­pa­dłaby w sen zi­mowy i niech ją bu­dzą około lipca. Albo wcale. Już ja­kiś czas temu przy­szło jej do głowy, że ten ma­razm, który ją ogar­nął, ten brak chęci do ży­cia, do cze­go­kol­wiek, może być oznaką pu­ka­ją­cej do drzwi de­pre­sji. Jed­nak co niby miała z tym przy­pusz­cze­niem zro­bić? Na le­ka­rzy nie było jej stać. Na wy­rwa­nie się z matni, w którą sama się wpa­ko­wała, tym bar­dziej.

Otwo­rzyła drzwi miesz­ka­nia, z ulgą od­no­to­wu­jąc, że jej współ­lo­ka­to­rów nie ma. Nie zdą­żyli jesz­cze wró­cić z uczelni czy gdzie tam się szwen­dali ca­łymi dniami. Zdjęła buty i strze­liła nimi na stos in­nych wa­la­ją­cych się w przed­po­koju. We­tknęła stopy w roz­dep­tane nie­gdyś ró­żowe kap­cie. Za­pa­trzyła się na swoje od­bi­cie w pęk­nię­tym lu­strze. Na­tu­ral­nie my­sie włosy do ra­mion pod­far­bo­wane na ja­sny róż zwi­sały smęt­nie, od­sła­nia­jąc jej lekko od­sta­jące uszy. Blada twarz wo­łała o pro­mie­nie sło­neczne. Albo cho­ciaż ma­ki­jaż. Pod sza­ro­nie­bie­skimi, prze­krwio­nymi z nie­wy­spa­nia oczami na do­bre roz­go­ściły się cie­nie. Zje­chała wzro­kiem w dół na swoją szczu­płą, nie­zbyt wy­soką, ni­jaką syl­wetkę odzianą w ni­czym nie­wy­róż­nia­jące się ciu­chy z lum­peksu. Wzdry­gnęła się i skie­ro­wała spoj­rze­nie na odła­żącą ze ściany ta­petę.

Boże, jak tu było brzydko! Ob­le­śnie wręcz. Trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie, w któ­rym wy­naj­mo­wała naj­mniej­sze po­miesz­cze­nie, wo­łało o re­mont. Grun­towny! Zda­niem Rity cały ten bu­dy­nek wy­ma­gał re­no­wa­cji. A naj­le­piej wy­bu­rze­nia. Lo­ka­li­za­cja, zwłasz­cza od­kąd na­prze­ciwko sta­nęło Cen­trum Pra­skie Ko­ne­ser, była ni­czego so­bie – o ile czło­wiek nie upie­rał się przy sa­mot­nych wie­czor­nych spa­ce­rach po oko­licy. Jed­nak sam bu­dy­nek to była roz­pacz ar­chi­tek­to­niczna, która swoje czasy świet­no­ści świę­ciła gdzieś w oko­li­cach mło­do­ści jej dziad­ków.

Nie zdą­żyła zdjąć płasz­cza, gdy za­ję­czał dzwo­nek do drzwi. Drgnęła w prze­stra­chu. Kto to mógł być o tej po­rze? Wła­ści­ciel się tu ra­czej nie po­ka­zy­wał, naj­pew­niej za­wsty­dzony opła­ka­nymi wa­run­kami, które ofe­ro­wał na­jem­com za kwotę sta­now­czo, zda­niem Rity, wy­gó­ro­waną. Przyj­mo­wał swoją dolę prze­le­wem, a w ra­zie pro­ble­mów sta­rał się nie od­bie­rać te­le­fonu, jakby pod­świa­do­mie wy­czu­wa­jąc, po co miesz­kańcy do niego dzwo­nią. No bo prze­cież nie w celu prze­pro­wa­dze­nia przy­ja­ciel­skiej po­ga­wędki.

Pew­nie świad­ko­wie Je­howy do­stali się do środka, ko­rzy­sta­jąc z ka­pry­sów tech­nicz­nych do­mo­fonu. Rita z fur­ko­tem i nie­mi­łym sło­wem za­mar­łym na ustach otwo­rzyła drzwi. I sta­nęła jak wryta.

– Maja? – Po­czuła roz­le­wa­jące się po klatce pier­sio­wej cie­pło na wi­dok przy­ja­ciółki. – Co tu ro­bisz? – za­py­tała i rzu­ciła się w ob­ję­cia wyż­szej od sie­bie o do­bre pięt­na­ście cen­ty­me­trów, po­nęt­niej zbu­do­wa­nej i z pew­no­ścią pięk­niej­szej dziew­czyny – skoro już mowa o wa­lo­rach wi­zu­al­nych.

Młoda ko­bieta uści­skała ją i we­szła do środka.

– Przy­nio­słam to – oznaj­miła.

Rita do­piero te­raz do­strze­gła w ręku Mai wielką pa­pie­rową re­kla­mówkę z logo mar­ko­wej re­stau­ra­cji z azja­tycką kuch­nią.

– Su­shi! – wy­krzyk­nęła ucie­szona.

– Nie żadne su­shi, tylko kim­bap! – po­pra­wiła ją dziew­czyna. – Ko­re­ań­ski!

Maja Jan­ko­wiak w pew­nym stop­niu po­zo­sta­wała wierna swo­jemu wy­kształ­ce­niu, które jed­no­cze­śnie sta­no­wiło jej hobby. Skoń­czyła ko­re­ani­stykę i cza­sem brała ja­kieś tłu­ma­cze­nia. Naj­chęt­niej ta­kie face to face, gdy do któ­rejś ze sto­łecz­nych firm przy­jeż­dżała de­le­ga­cja biz­ne­sowa z Azji Wschod­niej. Ostat­nio na­wet w dro­dze do Ukra­iny przy­był do War­szawy sam pre­zy­dent tego kraju, za­trzy­mu­jąc się w ho­telu Mar­riott. Maja wcho­dziła w skład grupy akre­dy­to­wa­nych tłu­ma­czy. I choć po­dobno pod­pi­sała pa­piery na­ka­zu­jące jej za­cho­wa­nie po­uf­no­ści, to i tak wy­ga­dała się przy­ja­ciółce, że rząd krę­cił ja­kieś lody z ko­le­gami ze Wschodu w kwe­stii han­dlu bro­nią. Rita wo­lała nie znać szcze­gó­łów.

Za­zwy­czaj jed­nak fu­chy Mai były mniej­szego ka­li­bru. Wtedy Jan­ko­wiak prze­bie­rała się za pa­nią biz­ne­swo­man w gar­sonkę od Guc­ciego oraz szpilki Lo­ubo­utina – któ­rych całe za­stępy wa­ro­wały w jej sza­fie – i szła po­roz­ma­wiać z za­chwy­co­nymi tą po­słu­gu­jącą się ich ję­zy­kiem piękną Po­lką go­śćmi z Pół­wy­spu Ko­re­ań­skiego. Przy oka­zji zgar­niała nie­złą gażę. Gażę, która w ogól­nym roz­ra­chunku i tak sta­no­wiła tylko miły do­da­tek na drobne wy­datki. Po­nie­waż jej głów­nym źró­dłem utrzy­ma­nia była dzia­łal­ność in­flu­en­cer­ska.

– Na In­sta­gra­mie czte­ry­sta ty­sięcy – wy­li­czała kie­dyś Ri­cie. – Na Tik­Toku stuk­nął mi mi­lion.

– A na Fa­ce­bo­oku? – za­cie­ka­wiła się Braun.

Maja po­pa­trzyła na przy­ja­ciółkę jak na ko­smitkę. A po­tem się ro­ze­śmiała.

– Fa­ce­book jest dla two­jej babci – wy­ja­śniła.

Te­raz dziew­czyna wy­ćwi­czo­nym kro­kiem za­wo­do­wej mo­delki – tym fa­chem też się pa­rała, choć już nie była naj­młod­sza, skoń­czyła w końcu dwa­dzie­ścia pięć lat – prze­szła do kuchni. Za­ma­szy­stym ru­chem od­su­nęła nie­umyte na­czy­nia, które ktoś zo­sta­wił na stole, i roz­ło­żyła na bla­cie opa­ko­wa­nia z kim­ba­pem.

– Mam pro­po­zy­cję – po­wie­działa. – Nie do od­rzu­ce­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki