Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, tu był trup - Marta Matyszczak - ebook + audiobook

Zbrodnie na podsłuchu. Przepraszam, tu był trup ebook

Marta Matyszczak

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

11 osób interesuje się tą książką

Opis

W środku zimy stulecia na otwarcie luksusowego hotelu i spa Villa La Vistule na Górze Bukowej w Wiśle zjeżdżają zaproszeni goście: popularna trenerka fitness, producentka ekokosmetyków ze zrzędliwą matką u boku, równie sławny, co skąpy aktor telewizyjnego tasiemca, właściciel sieci cukierni, zbłąkany w śnieżycy turysta, a także pewna influencerka.

Tej ostatniej towarzyszy Rita Braun – młoda rozwódka, która próbuje w Warszawie rozpocząć nowy etap życia, jednak rzeczywistość ją rozczarowuje. Wyjazd do spa miał jej przynieść relaks, a w zamian inspiruje do… nagrywania podcastu. Najpierw na temat greenwashingu, do którego ewidentnie dochodzi w ośrodku. Potem zaś "Zbrodnie na podsłuchu" wezmą na tapet prawdziwe morderstwo. Kto zabił? Czy węsząca po zakamarkach hotelu Rita jest bezpieczna? No i gdzie się podział trup, który jeszcze przed chwilą spokojnie leżał w miejscu zbrodni?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 472

Oceny
3,9 (294 oceny)
132
65
56
30
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tuffghosts
(edytowany)

Z braku laku…

Już sam pomysl był dosyć wtórny, ale nadal można było zrobić to porządnie. Niezbyt wyszło. Postaci mają jedna cechę, przerysowaną do neonów i... od początku zachowuja się, jakby dostali bzika: nie grają, nie trzymają pozorów, średnio nawet próbują, tylko od razu luzują szelki i makarena (co nie znaczy, że dużo sie dzieje i jest ciekawie - nic bardziej mylnego, to tańce płaskich, papierowych ludzików). A przecież mieliśmy czytać i wiercić się z niepokoju, komu z tego szanownego towarzystwa tak odbije, że weźmie i zabije...! Tymczasem pod koniec jesteśmy juz tak zmęczeni każdą z tych nieinteresująco pogietych historii, że jest naprawdę wszystko jedno, byle nie musieć przechodzić tego od nowa.
30
czekolada72

Z braku laku…

oj, za dobre to nie było
20
ewcud2

Nie polecam

niepotrzebnie się tak autorka sili na humor, nie musi być w każdym zdaniu bo staje się irytujący. No i jaka postępowa się zrobiła, dla mnie to bezwartościowe coś
20
bozsku

Z braku laku…

Po przeczytaniu takiej książki czlowiek myśli, ze jakby sam napisał kryminał a później go przeczytał, to miałby wiecej zabawy. Postacie i sytuacje przegięte do granic możliwości, język katastrofalny, nic sie tam kupy nie trzyma, a na koniec rozwiązanie, ktorego domyslić się mógł przedszkolak. Mam niestety coś takiego, że nie lubię nie kończyć zaczętych książek, szkoda, że nie przeczytałam ostrzeżenia, żeby w ogole nie zaczynać.
10
Jbm36

Całkiem niezła

Okropna maniera zastąpienia prostego "zapytała, zadała pytanie" sztucznie brzmiącym "poinformowała się" i to wielokrotnie
10

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii i okładkiNA­TA­LIA TWARDY
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, PA­TRYK MŁY­NEK
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Marta Ma­tysz­czak, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6709-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Da­mia­nowi

Do­no­szę uprzej­mie, że wszel­kie po­do­bień­stwo książ­ko­wych po­staci i zda­rzeń do tych praw­dzi­wych jest przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Villa La Vi­stule na Gó­rze Bu­ko­wej w Wi­śle nie ist­nieje, choć ośro­dek wcza­sów pra­cow­ni­czych dla za­trud­nio­nych w ka­to­wic­kiej Hu­cie Ba­il­don, na któ­rego zglisz­czach po­wie­ściowy ho­tel po­wstał, kie­dyś znaj­do­wał się wła­śnie w tym miej­scu. Wiążą się z nim moje wspo­mnie­nia wa­ka­cyj­nych wy­jaz­dów z dzie­ciń­stwa. Na tamte czasy były to cał­kiem luk­su­sowe urlopy! No i w On­draszku nikt ni­kogo nie mor­do­wał...

To rze­kł­szy, za­pra­szam do Wi­sły na... tur­nus z pie­kła ro­dem!

Au­torka

W płu­cach czarny pył

Ile jesz­cze bę­dzie można żyć

Mocno przy­tul mnieBo je­ste­śmy sami, tacy samiW tę bez­chmurną nocMylę gwiazdy z sa­te­li­tami

Kwiat Ja­błoni, „Czarny pył”

Nad­szedł czas, aby zro­zu­mieć, że przy­roda bez czło­wieka bę­dzie ist­niała, ale czło­wiek bez przy­rody nie.

Ary­sto­te­les

PRO­LOG

RA­DEK

Wi­sła, luty, Villa La Vi­stule – eco-hôtel et spa

Na spo­wi­tym w mroku lu­to­wego wie­czoru ho­ry­zon­cie roz­bły­ski­wały żół­ta­wymi re­flek­sami świa­tła mia­steczka. Nieco po­wy­żej ja­śniały re­flek­tory wciąż czyn­nych sto­ków nar­ciar­skich. Zwa­żyw­szy jed­nak na na­si­la­jący się wiatr i ude­rza­jącą z co­raz więk­szą mocą śnie­życę, pew­nie wkrótce zo­staną za­mknięte.

Tego nie­zwy­kłego zi­mo­wego spek­ta­klu nie mógł jed­nak po­dzi­wiać je­den z ho­te­lo­wych go­ści, któ­rego ciało spo­czy­wało na czar­nej po­kry­wie za­sła­nia­ją­cej ta­flę ze­wnętrz­nego ba­senu, o tej po­rze już nie­czyn­nego. Śnieg mia­rowo przy­sy­py­wał zwłoki, za­mie­nia­jąc je w biały nie­równy ko­piec. W tej chwili trudno już na­wet było się zo­rien­to­wać, kogo spo­tkał nie­szczę­sny los w tak ma­gicz­nych, acz nie­bez­piecz­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. Nie było na­wet wia­domo, czy to ko­bieta, czy męż­czy­zna. Sza­le­jący ży­wioł za­cie­rał wy­ra­zi­stość kształ­tów.

Słu­pek rtęci na ter­mo­me­trach zje­chał grubo po­ni­żej zera. Jesz­cze chwila i nie­bosz­czyk bę­dzie praw­dzi­wie sztywny. Nikt też z po­zo­sta­łych go­ści spa naj­wy­raź­niej nie za­uwa­żał braku jed­nego z są­sia­dów. Nikt nie wsz­czął alarmu ani po­szu­ki­wań. Trup le­żał więc sa­mot­nie, ocze­ku­jąc, aż ktoś od­kryje nie­godne miej­sce jego spo­czynku.

Gdyby wy­pu­ścić drona po­nad miej­sce tra­ge­dii, można by ła­twiej po­jąć jej ogrom. Zo­ba­czyć nie­po­zorne – w per­spek­ty­wie – ludz­kie ciało po­rzu­cone w punk­cie, do któ­rego ra­czej nikt z wła­snej woli nie wy­bie­rał się na prze­chadzki. Co z ko­lei na­su­wało po­dej­rze­nie, że po­ja­wie­nie się trupa na ba­se­nie nie było wy­ni­kiem nie­szczę­śli­wego wy­padku. A ra­czej mor­der­stwa...

Tym­cza­sem Ra­dek Brą­zow­ski za­drżał z zimna i za­su­nął za­mek bły­ska­wiczny pu­cho­wej kurtki. Po­wi­nien już wra­cać do środka. Wy­szedł tylko na chwilę, by ode­tchnąć mroź­nym po­wie­trzem. I tro­chę wy­trzeź­wieć. Trudno mu się było ode­rwać od tego ma­gicz­nego wi­doku roz­po­ście­ra­ją­cego się z Góry Bu­ko­wej, na któ­rej zbo­czu nie­dawno – na zglisz­czach On­draszka, nie­gdy­siej­szego ośrodka wcza­so­wego na­le­żą­cego do, też już nie­ist­nie­ją­cej, ka­to­wic­kiej Huty Ba­il­don – wy­bu­do­wano eks­klu­zywne spa. Oczy za­szły mu łzami. Za­mru­gał, prze­tarł twarz rę­ka­wem. Od­wró­cił się i spoj­rzał na roz­świe­tloną we­randę. Z tej od­le­gło­ści roz­po­zna­wał tylko ciemne syl­wetki ho­te­lo­wych go­ści. Nie byłby jed­nak w sta­nie ich zi­den­ty­fi­ko­wać. Za tak osła­bioną per­cep­cję od­po­wia­dał też litr wina, które wy­pił w po­je­dynkę. Litr bar­dzo do­brego wina – Château de Be­au­ca­stel Châte­au­neuf-du-Pape – pro­du­ko­wano je po­dobno z trzy­na­stu or­ga­nicz­nych od­mian wi­no­gron.

Co­kol­wiek to miało zna­czyć.

W każ­dym ra­zie wcho­dziło jak złoto. A do tego Ra­dek nie mu­siał za nie pła­cić. Na nic zresztą przez ostat­nie kilka dni nie wy­dał ani zło­tówki. Był w Villi La Vi­stule go­ściem. Choć tak po praw­dzie spro­wa­dzo­nym tu na tak zwany krzywy ryj. Jed­nak kto by się tym przej­mo­wał?

Na pewno nie on.

„Do­syć tego roz­mem­ła­nia”, na­ka­zał so­bie i ru­szył w kie­runku ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji Le Goût, gdzie w naj­lep­sze trwała im­preza.

Póź­niej za­sta­na­wiał się, co też go pod­ku­siło, by wy­brać to wej­ście do ho­telu, po­ło­żone na prze­ciw­nej flance bu­dynku. Może nie był jesz­cze go­towy na po­nowne sta­wie­nie czoła tań­com lu­do­wym, ka­peli gó­ral­skiej i re­gio­nal­nym be­skidz­kim po­tra­wom okra­szo­nym nutką cu­isine fra­nça­ise? Choć pew­nie prę­dzej szło o duszną, pełną na­pię­cia at­mos­ferę, która pa­no­wała mię­dzy go­śćmi. Z każ­dym dniem po­wie­trze zda­wało się gęst­nieć od z tru­dem skry­wa­nych ura­zów, wza­jem­nych pre­ten­sji i wy­cho­dzą­cych na jaw ta­jem­nic. Ra­dek cał­kiem po­waż­nie roz­wa­żał sa­motny, przed­wcze­sny po­wrót do War­szawy. Choćby i miał te­le­pać się po­cią­giem. Z prze­siad­kami!

W każ­dym ra­zie te­raz parł przed sie­bie okrężną drogą, bro­dząc po ko­lana w śniegu. Za­spy ro­sły w oczach. Pan Hen­ryk, tu­tej­szy czło­wiek od wszyst­kiego, złota rączka, nie na­dą­żał z od­śnie­ża­niem. Na­wet gdyby za­trud­niono dzie­się­ciu ta­kich pa­nów Hen­ry­ków, w star­ciu z tym ży­wio­łem prze­gra­liby z kre­te­sem. Po­dmu­chy wia­tru ata­ko­wały Radka pro­sto w twarz i znów wy­ci­skały łzy. No­gawki spodni już mu prze­mo­kły, a zimno bły­ska­wicz­nie wdarło się pod ubra­nie. To byłby nu­mer, gdyby tu za­marzł na śmierć!

Myśl pro­fe­tyczna, jak się prędko oka­zało.

By do­stać się do ho­telu, Ra­dek mu­siał przejść obok ze­wnętrz­nego ba­senu, który miał być – swoją drogą – czynny przez okrą­gły rok. Pod­grze­wano w nim wodę, a pły­wacy mo­gli z niego po­dzi­wiać pa­sma Be­skidu Ślą­skiego. Te­raz jed­nak, jak za­uwa­żył Ra­dek, ta­fla była na­kryta spe­cjalną osłoną – go­dziny otwar­cia już mi­nęły.

Ra­dek Brą­zow­ski zer­k­nął w stronę ką­pie­li­ska jesz­cze raz. I osłu­piał. Czy mu się zda­wało? Czy przez ten za­sy­pu­jący każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy pola wi­dze­nia śnieg na do­bre już stra­cił orien­ta­cję? A może rze­czy­wi­ście na po­wierzchni czar­nej, za­kry­wa­ją­cej wodę kur­tyny coś le­żało? Cał­kiem spo­rego!

Brą­zow­ski jak za­hip­no­ty­zo­wany ru­szył w dół zbo­cza. Śli­zgał się na stro­mej, po­kry­tej zmar­z­liną na­wierzchni. Frag­ment drogi po­ko­nał na­wet, zjeż­dża­jąc na czte­rech li­te­rach. Za­trzy­mał się do­piero na sa­mym skraju zbior­nika. Przy­glą­dał się przez chwilę jakby za­im­pro­wi­zo­wa­nej na po­trzeby te­atru sce­nie.

Bez słowa.

Po czym za­wró­cił i po­ty­ka­jąc się o wła­sne nogi, na zmianę to wo­ła­jąc o po­moc, to wy­da­jąc z sie­bie krót­kie, przy­po­mi­na­jące szloch wes­tchnie­nia, po­biegł do ho­telu.

Ra­dek Brą­zow­ski po raz pierw­szy w swoim dwu­dzie­sto­dwu­let­nim ży­ciu zo­ba­czył zwłoki. To było ciało osoby, którą mu­siał znać – prze­cież nikt obcy nie szwen­dał się w taką po­godę po zbo­czach Góry Bu­ko­wej – przy­naj­mniej od tych kilku dni, które zdą­żył spę­dzić w wi­ślań­skim ho­telu. Osoby, która jesz­cze chwilę temu ba­wiła się na gó­ral­skim przy­ję­ciu ra­zem z in­nymi. Śmiała się, tań­czyła, ja­dła spe­cjały miej­sco­wej kuchni i w ogóle miała plany na przy­szłość. A już na pewno nie po­dej­rze­wała, że już wkrótce bę­dzie się mu­siała po­że­gnać z tym świa­tem.

To samo w so­bie było wy­star­cza­jąco prze­ra­ża­jące. Jed­nak coś – za­pewne in­stynkt, o któ­rego po­sia­da­nie sam sie­bie by na­wet nie po­dej­rze­wał – ka­zało Rad­kowi z miej­sca przy­jąć nie­pod­wa­żalną tezę. Ten spo­czy­wa­jący w dole mar­twy czło­wiek nie zna­lazł się tam przy­pad­kowo.

Zo­stał za­mor­do­wany.

***

Zbrod­nie na pod­słu­chu, S01E01

Cześć! Tu Rita Braun i Zbrod­nie na pod­słu­chu. Wi­tam was w pierw­szej od­sło­nie mo­jego pod­ca­stu, w któ­rym będę opo­wia­dać o praw­dzi­wych, ak­tu­al­nych, iście kry­mi­nal­nych spra­wach. Na wa­szych oczach – a ra­czej uszach – będę roz­wią­zy­wać róż­nego ro­dzaju za­gadki. Zo­stań­cie ze mną. Weź­cie udział w moim do­cho­dze­niu.

Kiedy parę dni temu wsia­da­łam do sa­mo­chodu mo­jej przy­ja­ciółki, ani przez chwilę nie po­my­śla­ła­bym, że na­sza wy­prawa tak się za­koń­czy. Wy­ru­szy­ły­śmy z War­szawy o świ­cie, by w góry w miarę moż­li­wo­ści do­je­chać jesz­cze przed zmro­kiem. Do­brze, że po­ru­sza­ły­śmy się to­yotą rav 4, bo zwy­kła oso­bówka z pew­no­ścią mia­łaby trud­no­ści z wje­cha­niem na po­kryte zwa­łami śniegu i ob­lo­dzone zbo­cze, na któ­rym wy­bu­do­wano prze­piękny ho­tel, skąd wła­śnie na­gry­wam te słowa.

Jak się szybko oka­zało, fa­talna po­goda stała się moim sprzy­mie­rzeń­cem w ma­te­rii śled­czej...

– Świet­nie! – pod­su­mo­wał Ja­cek i za­czął prze­su­wać pal­cami po kla­wia­tu­rze lap­topa ni­czym uczest­nik kon­kursu cho­pi­now­skiego. (cdn.)

WCZE­ŚNIEJ

RITA

War­szawa, sty­czeń, sklep Bie­dronka

– Te gra­naty to też pani? – spy­tała Rita Braun, nie pod­no­sząc wzroku na dy­szącą jej nad głową klientkę.

Opa­ko­wa­nie pa­pieru to­a­le­to­wego de­li­kat­nie uło­żyła na wieży zło­żo­nej z kar­to­nów mleka, zgrzewki ja­jek, kilku ku­becz­ków serka wiej­skiego i por­cji ku­rzych udek w na­dziei, że jej się to wszystko nie zwali na pod­łogę. Ko­bieta wy­jąt­kowo opie­szale pa­ko­wała pro­dukty do pa­pie­ro­wych to­reb, które usta­wiła so­bie w wózku na za­kupy.

– Pani zwa­rio­wała?! – Bab­sko za­pisz­czało ni­czym wy­trawna so­pra­nistka.

No tak. Nie mo­gło być ina­czej. Rita była prze­ko­nana, że oto za chwilę roz­pocz­nie się – nie pierw­sze zresztą tego dnia – przed­sta­wie­nie, w któ­rym ona bę­dzie mo­gła tylko od­gry­wać rolę prze­peł­nio­nej po­czu­ciem winy słu­chaczki. Bo, o co­kol­wiek cho­dziło, z pew­no­ścią sta­no­wiło o jej wi­nie. Znała mar­ke­towy re­per­tuar na pa­mięć. Sama by mo­gła od­śpie­wać tę arię.

– Pani wie, ile te ar­maty kosz­tują?! – ze­źliła się ko­bie­cina, prze­krę­ca­jąc na­zwę owo­ców.

Rita przyj­rzała się bez słowa so­pra­ni­stce. Ku­dłaty płaszcz, już sfa­ty­go­wany zbyt wcze­śnie roz­po­czę­tym w tym roku – bo po­cząt­kiem paź­dzier­nika – zi­mo­wym se­zo­nem, be­ret pod ko­lor, oku­lary w ro­go­wej opra­wie. Spra­co­wane dło­nie. I za­sty­gła w wy­ra­zie wiecz­nej za­cie­kło­ści twarz. Rita nie miała na to siły. Nie dzi­siaj.

– Za­po­mniała ję­zyka w gę­bie? – kon­ty­nu­owała atak klientka, pani na­sza, prze­cho­dząc na formę bez­oso­bową. – Pew­nie Ukra­inka! Przy­jeż­dżają tu, pracę za­bie­rają na­szym! A o UPA to nikt nie pa­mięta! – roz­wi­jała się.

– To bę­dzie trzy­sta pięt­na­ście i dwa­dzie­ścia gro­szy. – Rita prze­rwała ty­radę.

– Trzy­sta pięt­na­ście! – Ko­bieta się za­pe­rzyła. – I jak mi ma na to star­czyć z eme­ry­tury?

Aku­rat od­po­wie­dzi na to py­ta­nie Rita Braun nie znała. Sama mie­rzyła się z po­dob­nymi pro­ble­mami na­tury fi­nan­so­wej, choć do eme­ry­tury miała jesz­cze da­leko.

Bar­dzo da­leko.

Do­piero chwilę temu była stu­dentką. A te­raz... Te­raz sama nie wie­działa, ani kim jest, ani co tu tak na­prawdę robi. Pró­bo­wała po pro­stu prze­trwać. Choć co­raz czę­ściej za­da­wała so­bie py­ta­nie – wła­ści­wie po co?

– Ale! Ale! – prze­rwała jej roz­my­śla­nia star­sza pani. – Ja za­po­mnia­łam jesz­cze o tej po­ścieli! – Wzięła się pod boki i prze­szyła Ritę nie­przy­jem­nym wzro­kiem. – O tej sto pro­cent ba­wełna, co to była w ga­zetce – uści­śliła. – Gdzie ją znajdę?

Oho, oto prze­cho­dziły do dru­giego aktu tej bie­dron­ko­wej Tra­viaty. I ani widu an­traktu.

– Skoń­czyła się – wy­ja­śniła Rita. – Ja­kiś kwa­drans po otwar­ciu.

O tym, że ba­weł­niana po­ściel w pro­mo­cyj­nej ce­nie po­jawi się w skle­pie, ga­zetka do­no­siła z wy­prze­dze­niem. Naj­wy­raź­niej miesz­kańcy Pragi-Pół­noc zdą­żyli w porę za­zna­jo­mić się z tym new­sem i już na go­dzinę przed otwar­ciem za­częli się usta­wiać w ko­lejce pod za­mknię­tymi na głu­cho drzwiami sklepu. Krzą­ta­jąc się po mar­ke­cie, usta­wia­jąc w rów­nych rząd­kach to­wary, prze­cie­ra­jąc ścierką ta­śmę na ka­sie, Rita ob­ser­wo­wała przez szybę prze­py­chanki i kłót­nie o naj­lep­sze miej­sce w ogonku.

Zda­wała so­bie sprawę z tego, co za­raz na­stąpi. Sce­na­riusz po­wta­rzał się za każ­dym ra­zem, gdy do sprze­daży tra­fiał ja­kiś po­żą­dany – jak się oka­zy­wało przez masy – pro­dukt w ob­ni­żo­nej ce­nie. Prze­ro­bili już w ten spo­sób w ostat­nim cza­sie crocsy, eks­pres do kawy iden­tyczny z pew­nym mar­ko­wym, bie­li­znę zna­nego pro­du­centa i tak da­lej, i tym po­dobne. Dzi­siaj tra­fiło na po­ściel.

Na po­ranną zmianę przy­szedł na­wet nad­pro­gra­mowy ochro­niarz, a i to nie wy­star­czyło, by unik­nąć So­domy z Go­morą ra­zem wzię­tych. Pan Zdzi­siu, za­trud­niony na umowę zle­ce­nie ren­ci­sta w czar­nej kurtce z logo firmy ochro­niar­skiej, równo z wy­bi­ciem peł­nej go­dziny otwo­rzył drzwi i prędko od­sko­czył w bok. Nie chciał zo­stać stra­to­wany. Trudno się chłopu dzi­wić. I tak już staw bio­drowy miał do wy­miany, cze­kał tylko na wolny ter­min ope­ra­cji. Ten, swoją drogą, wy­zna­czono mu za pół­tora roku, więc już sam nie wie­dział, czy coś z tego bę­dzie.

Dzicz tym­cza­sem ru­szyła przed sie­bie dyr­dem żwaw­szym od re­pre­zen­ta­cji na­ro­do­wej szta­fety na olim­pia­dzie. Po­cząt­kowo sły­chać było tylko tu­pot zi­mo­wych bu­tów na wy­po­le­ro­wa­nej po­sadzce i szu­ra­nie ocie­ra­ją­cych się o sie­bie kur­tek. Jed­nak im da­lej w sklep, tym trud­niej się było zbyt sze­ro­kiemu pe­le­to­nowi prze­drzeć przez wą­skie alejki. Do skry­tej na dziale z pie­czy­wem Rity za­częły więc do­cie­rać pierw­sze oznaki pro­te­stów i nie­za­do­wo­le­nia.

– Nie pchaj się, kur­wi­szo­nie! – Usły­szała na przy­kład ko­biecy głos.

– Tam są! Tam są! – darł się ja­kiś męż­czy­zna, za­uwa­żyw­szy naj­wy­raź­niej spe­cjal­nie usta­wione na końcu sklepu ko­sze z prze­ce­nio­nymi po­szwami.

Rita Braun była roz­darta. Z jed­nej strony czuła za­że­no­wa­nie, ob­ser­wu­jąc ten pęd ku prze­ce­nom, z dru­giej jed­nak nie mo­gła po­wścią­gnąć cho­rej cie­ka­wo­ści. Wy­szła z ukry­cia i z bez­piecz­nej od­le­gło­ści przyj­rzała się ko­tło­wa­ni­nie. Za­uwa­żyła głów­nie wy­pięte w górę tyłki. Głowy z tu­ło­wiami i prze­bie­ra­ją­cymi jak w kraulu rę­kami nur­ko­wały w ko­szach, wy­szar­pu­jąc co lep­sze ką­ski. Szczę­śliwcy, któ­rym udało się już do­paść wy­ma­rzony kom­plet – w upra­gniony rzu­cik i w wy­bra­nym roz­mia­rze – przy­ci­ska­jąc go do piersi ni­czym uko­chane dzie­cię, umy­kali ku ka­som, by­leby tylko nie po­zwo­lić so­bie ode­brać skarbu. Ich obawy nie były nie­uza­sad­nione. O czym wkrótce prze­ko­nała się Rita, ze zgrozą w oczach ob­ser­wu­jąc ko­bietę i męż­czy­znę po­le­gu­ją­cych na po­sadzce i trzy­ma­ją­cych kur­czowo ostat­nie już opa­ko­wa­nie z po­ścielą. Każdy z uczest­ni­ków tych skle­po­wych za­pa­sów z równą de­ter­mi­na­cją cią­gnął w swoją stronę.

– Pusz­czaj! – ape­lo­wała nie­wia­sta, cała już czer­wona na twa­rzy i za­pewne uświ­niona na okry­ciu wierzch­nim, któ­rym wła­śnie po­le­ro­wała pod­łogę.

– Nie! – stę­kał fa­cet.

– Ko­bietę biją! – Pani pró­bo­wała prze­cią­gnąć na swoją stronę sym­pa­tię co­raz szer­szego grona ki­bi­ców. – Pusz­czaj, ba­ra­nie! – roz­darła się. – To dla dziecka! – Za­sto­so­wała osta­teczny ar­gu­ment. – Cho­rego! W szpi­talu! – do­dała. A po­tem ude­rzyła w szloch.

Męż­czy­zna po­zo­sta­wał nie­ugięty. Pan Zdzi­siu sta­nął nad wal­czą­cymi i na­wet pró­bo­wał ich prze­ko­nać do­brym sło­wem, żeby so­bie dali siana, jed­nak ci po­zo­sta­wali ślepi i głusi na zdrowy roz­są­dek. Może by i do­szło do krwa­wej jatki, gdyby ochro­niarz wresz­cie nie stra­cił ner­wów, nie na­chy­lił się – nie bez trudu przez to cho­lerne bio­dro – nad peł­za­ją­cymi klien­tami, znie­nacka nie wy­szarp­nął im po­ścieli i nie rzekł:

– A to żadne z was tego nie kupi!

To oznaj­miw­szy, umknął na za­ple­cze i za­ry­glo­wał się tam na klucz.

Onie­miała para po­woli do­cho­dziła do zmy­słów i otrzeź­wie­nia. Po­czu­cie wstydu chyba za­częło do­cie­rać do ich zwo­jów mó­zgo­wych, bo zmyli się z bie­dry w try­miga.

To wy­da­rze­nie miało miej­sce do­brych pięć go­dzin temu.

A te­raz ta tu­taj spóź­niona łow­czyni pro­mo­cji przy­pusz­czała atak.

– Pier­do­lisz! – rze­kła mia­no­wi­cie, wpra­wia­jąc Ritę w kon­ster­na­cję. – Na pewno gdzieś scho­wa­łaś!

Rita Braun mil­czała przez chwilę. A po­tem wy­buch­nęła nie­po­ha­mo­wa­nym śmie­chem.

***

Trzy go­dziny póź­niej stała na chod­niku przed wkom­po­no­waną w no­wo­cze­sny bu­dy­nek na placu Ko­ne­sera bie­dronką. Spo­glą­dała na ohydne, przy­po­mi­na­jące roz­kle­ko­tany Te­tris bloki ster­czące po dru­giej stro­nie ulicy. Cza­sami się za­sta­na­wiała, czy gdyby na ten wy­stop­nio­wany dach spa­dły wy­rów­nu­jące go klocki, ca­łość za­pa­dłaby się pod zie­mię tak jak kwa­dra­towe i pro­sto­kątne kształty w grze, i czy to by nie było naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

Trzy­mała smart­fona w drżą­cej dłoni. Wpa­try­wała się w za­pi­sany kon­takt i tak bar­dzo ją ku­siło, żeby na­ci­snąć zie­loną słu­chawkę.

Wła­śnie do­stała ofi­cjalne upo­mnie­nie od swo­jej bez­po­śred­niej prze­ło­żo­nej. Oraz mało za­wo­alo­waną groźbę zwol­nie­nia. Wszak na jej miej­sce cze­kała ko­lejka chęt­nych. Tak twier­dziła me­na­dżerka – dziew­czyna młod­sza od Rity o do­bre kilka lat i nie­ska­lana edu­ka­cją wyż­szego stop­nia. Za to z od­po­wied­nim sta­żem w mar­ke­cie, który po­zwa­lał jej na bar­dziej atrak­cyjną pen­sję i da­wał tę odro­binę wła­dzy nad ta­kimi jak Rita nie­udacz­ni­kami. „Na­śmiewa się z klię­tów” – tak do­kład­nie, co do li­terki, me­na­dżerka na­pi­sała w uza­sad­nie­niu na­gany, któ­rej ko­pię Braun do­stała na pa­miątkę, zgięła w trzech miej­scach i we­pchnęła do tyl­nej kie­szeni dżin­sów. Wraz z pa­skiem wy­płaty.

To ten drugi do­ku­ment wy­wo­ły­wał drże­nie po­zba­wio­nych rę­ka­wi­czek dłoni dziew­czyny. Choć może winny był mróz, który na do­bre za­wład­nął sto­licą? Trzy ty­siące czte­ry­sta sześć­dzie­siąt było tam na­pi­sane. Na tym wy­dru­ko­wa­nym na jej wy­raźną prośbę skrawku pa­pieru.

Brutto.

To da­wało dwa sie­dem­set na rękę. Nie­całe! Z tego miała opła­cić czynsz za po­kój w za­tę­chłej współ­dzie­lo­nej z bandą stu­den­tów no­rze, ku­pić okre­sowy bi­let na ko­mu­ni­ka­cję miej­ską i się wy­ży­wić. O eks­tra­wa­gan­cjach w po­staci ubrań, ksią­żek czy wyjść do kina nie było na­wet mowy. Rita nie miała siły na tę co­mie­sięczną ma­te­ma­tykę.

A wy­star­czyłby je­den te­le­fon.

Jed­nak do kogo jak do kogo, do ojca nie mo­gła za­dzwo­nić.

Nie po tym, co się wy­da­rzyło pół roku temu. Nie po dra­ma­tycz­nym roz­sta­niu. A na­wet dwóch. Rita wie­działa, że oj­ciec czeka na to, aż córka się do niego ode­zwie. Pełna skru­chy i z prze­pro­si­nami na ustach oraz obiet­nicą po­prawy. Jesz­cze nie było – w jego mnie­ma­niu – za późno, by od­ku­piła swoje grze­chy. Ona jed­nak nie czuła się tu wi­no­waj­czy­nią, tylko ofiarą!

Miała swoje pryn­cy­pia – zdo­byte krwawo i z po­świę­ce­niem po la­tach ży­cia w ciem­no­ściach, w men­tal­nym za­mu­le­niu – i tak ła­two nie za­mie­rzała ich te­raz prze­tra­cić.

Scho­wała smart­fona do kie­szeni płasz­cza i ru­szyła na drugą stronę ulicy.

***

Wje­chała za­la­tu­jącą mie­szanką mo­czu i obiadu windą na dru­gie pię­tro, jak zwy­kle sta­ra­jąc się od­dy­chać przez usta. Dzi­siaj nie miała na­wet pary, by dla pod­trzy­ma­nia kon­dy­cji przejść się po scho­dach. Chciała już tylko się prze­brać w pi­żamę, za­ko­pać pod koł­drą, we­tknąć za­tyczki do uszu i spró­bo­wać się zdrzem­nąć. Mimo że był śro­dek dnia. Naj­chęt­niej za­pa­dłaby w sen zi­mowy i niech ją bu­dzą około lipca. Albo wcale. Już ja­kiś czas temu przy­szło jej do głowy, że ten ma­razm, który ją ogar­nął, ten brak chęci do ży­cia, do cze­go­kol­wiek, może być oznaką pu­ka­ją­cej do drzwi de­pre­sji. Jed­nak co niby miała z tym przy­pusz­cze­niem zro­bić? Na le­ka­rzy nie było jej stać. Na wy­rwa­nie się z matni, w którą sama się wpa­ko­wała, tym bar­dziej.

Otwo­rzyła drzwi miesz­ka­nia, z ulgą od­no­to­wu­jąc, że jej współ­lo­ka­to­rów nie ma. Nie zdą­żyli jesz­cze wró­cić z uczelni czy gdzie tam się szwen­dali ca­łymi dniami. Zdjęła buty i strze­liła nimi na stos in­nych wa­la­ją­cych się w przed­po­koju. We­tknęła stopy w roz­dep­tane nie­gdyś ró­żowe kap­cie. Za­pa­trzyła się na swoje od­bi­cie w pęk­nię­tym lu­strze. Na­tu­ral­nie my­sie włosy do ra­mion pod­far­bo­wane na ja­sny róż zwi­sały smęt­nie, od­sła­nia­jąc jej lekko od­sta­jące uszy. Blada twarz wo­łała o pro­mie­nie sło­neczne. Albo cho­ciaż ma­ki­jaż. Pod sza­ro­nie­bie­skimi, prze­krwio­nymi z nie­wy­spa­nia oczami na do­bre roz­go­ściły się cie­nie. Zje­chała wzro­kiem w dół na swoją szczu­płą, nie­zbyt wy­soką, ni­jaką syl­wetkę odzianą w ni­czym nie­wy­róż­nia­jące się ciu­chy z lum­peksu. Wzdry­gnęła się i skie­ro­wała spoj­rze­nie na odła­żącą ze ściany ta­petę.

Boże, jak tu było brzydko! Ob­le­śnie wręcz. Trzy­po­ko­jowe miesz­ka­nie, w któ­rym wy­naj­mo­wała naj­mniej­sze po­miesz­cze­nie, wo­łało o re­mont. Grun­towny! Zda­niem Rity cały ten bu­dy­nek wy­ma­gał re­no­wa­cji. A naj­le­piej wy­bu­rze­nia. Lo­ka­li­za­cja, zwłasz­cza od­kąd na­prze­ciwko sta­nęło Cen­trum Pra­skie Ko­ne­ser, była ni­czego so­bie – o ile czło­wiek nie upie­rał się przy sa­mot­nych wie­czor­nych spa­ce­rach po oko­licy. Jed­nak sam bu­dy­nek to była roz­pacz ar­chi­tek­to­niczna, która swoje czasy świet­no­ści świę­ciła gdzieś w oko­li­cach mło­do­ści jej dziad­ków.

Nie zdą­żyła zdjąć płasz­cza, gdy za­ję­czał dzwo­nek do drzwi. Drgnęła w prze­stra­chu. Kto to mógł być o tej po­rze? Wła­ści­ciel się tu ra­czej nie po­ka­zy­wał, naj­pew­niej za­wsty­dzony opła­ka­nymi wa­run­kami, które ofe­ro­wał na­jem­com za kwotę sta­now­czo, zda­niem Rity, wy­gó­ro­waną. Przyj­mo­wał swoją dolę prze­le­wem, a w ra­zie pro­ble­mów sta­rał się nie od­bie­rać te­le­fonu, jakby pod­świa­do­mie wy­czu­wa­jąc, po co miesz­kańcy do niego dzwo­nią. No bo prze­cież nie w celu prze­pro­wa­dze­nia przy­ja­ciel­skiej po­ga­wędki.

Pew­nie świad­ko­wie Je­howy do­stali się do środka, ko­rzy­sta­jąc z ka­pry­sów tech­nicz­nych do­mo­fonu. Rita z fur­ko­tem i nie­mi­łym sło­wem za­mar­łym na ustach otwo­rzyła drzwi. I sta­nęła jak wryta.

– Maja? – Po­czuła roz­le­wa­jące się po klatce pier­sio­wej cie­pło na wi­dok przy­ja­ciółki. – Co tu ro­bisz? – za­py­tała i rzu­ciła się w ob­ję­cia wyż­szej od sie­bie o do­bre pięt­na­ście cen­ty­me­trów, po­nęt­niej zbu­do­wa­nej i z pew­no­ścią pięk­niej­szej dziew­czyny – skoro już mowa o wa­lo­rach wi­zu­al­nych.

Młoda ko­bieta uści­skała ją i we­szła do środka.

– Przy­nio­słam to – oznaj­miła.

Rita do­piero te­raz do­strze­gła w ręku Mai wielką pa­pie­rową re­kla­mówkę z logo mar­ko­wej re­stau­ra­cji z azja­tycką kuch­nią.

– Su­shi! – wy­krzyk­nęła ucie­szona.

– Nie żadne su­shi, tylko kim­bap! – po­pra­wiła ją dziew­czyna. – Ko­re­ań­ski!

Maja Jan­ko­wiak w pew­nym stop­niu po­zo­sta­wała wierna swo­jemu wy­kształ­ce­niu, które jed­no­cze­śnie sta­no­wiło jej hobby. Skoń­czyła ko­re­ani­stykę i cza­sem brała ja­kieś tłu­ma­cze­nia. Naj­chęt­niej ta­kie face to face, gdy do któ­rejś ze sto­łecz­nych firm przy­jeż­dżała de­le­ga­cja biz­ne­sowa z Azji Wschod­niej. Ostat­nio na­wet w dro­dze do Ukra­iny przy­był do War­szawy sam pre­zy­dent tego kraju, za­trzy­mu­jąc się w ho­telu Mar­riott. Maja wcho­dziła w skład grupy akre­dy­to­wa­nych tłu­ma­czy. I choć po­dobno pod­pi­sała pa­piery na­ka­zu­jące jej za­cho­wa­nie po­uf­no­ści, to i tak wy­ga­dała się przy­ja­ciółce, że rząd krę­cił ja­kieś lody z ko­le­gami ze Wschodu w kwe­stii han­dlu bro­nią. Rita wo­lała nie znać szcze­gó­łów.

Za­zwy­czaj jed­nak fu­chy Mai były mniej­szego ka­li­bru. Wtedy Jan­ko­wiak prze­bie­rała się za pa­nią biz­ne­swo­man w gar­sonkę od Guc­ciego oraz szpilki Lo­ubo­utina – któ­rych całe za­stępy wa­ro­wały w jej sza­fie – i szła po­roz­ma­wiać z za­chwy­co­nymi tą po­słu­gu­jącą się ich ję­zy­kiem piękną Po­lką go­śćmi z Pół­wy­spu Ko­re­ań­skiego. Przy oka­zji zgar­niała nie­złą gażę. Gażę, która w ogól­nym roz­ra­chunku i tak sta­no­wiła tylko miły do­da­tek na drobne wy­datki. Po­nie­waż jej głów­nym źró­dłem utrzy­ma­nia była dzia­łal­ność in­flu­en­cer­ska.

– Na In­sta­gra­mie czte­ry­sta ty­sięcy – wy­li­czała kie­dyś Ri­cie. – Na Tik­Toku stuk­nął mi mi­lion.

– A na Fa­ce­bo­oku? – za­cie­ka­wiła się Braun.

Maja po­pa­trzyła na przy­ja­ciółkę jak na ko­smitkę. A po­tem się ro­ze­śmiała.

– Fa­ce­book jest dla two­jej babci – wy­ja­śniła.

Te­raz dziew­czyna wy­ćwi­czo­nym kro­kiem za­wo­do­wej mo­delki – tym fa­chem też się pa­rała, choć już nie była naj­młod­sza, skoń­czyła w końcu dwa­dzie­ścia pięć lat – prze­szła do kuchni. Za­ma­szy­stym ru­chem od­su­nęła nie­umyte na­czy­nia, które ktoś zo­sta­wił na stole, i roz­ło­żyła na bla­cie opa­ko­wa­nia z kim­ba­pem.

– Mam pro­po­zy­cję – po­wie­działa. – Nie do od­rzu­ce­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki