Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W zabytkowej willi w sercu Zakopanego wybucha pożar, w którym ginie człowiek. Kim był? I czy nie doszło tu czasem do podpalenia?
Podhalańska policja na czele z komisarz Michaliną Falk uznaje sprawę za nieszczęśliwy wypadek. Tylko że właściciel stojącego po sąsiedzku luksusowego hotelu nie jest tego wcale taki pewny… Wynajmuje prywatnego detektywa, by przyjrzał się wszystkiemu z bliska. To Szymon Solański, który z żoną i psem przyjechał w Tatry wypocząć. Relaks jednak nie będzie mu dany, bo dochodzi do morderstwa – a ono zdaje się mieć wiele wspólnego z wcześniejszymi wydarzeniami. Na jaw wychodzą brudne sprawki lokalnej społeczności, które ta wolałaby zamieść pod dywan.
Tymczasem Róża Solańska skrywa przed najbliższymi tajemnicę. Ma do wykonania ważne zadanie. Czy mu podoła? I czy podjęła właściwą decyzję? Swoim ludziom wiernie towarzyszy kundelek Gucio, a wszystkiemu z wysokości 1894 m n.p.m. przygląda się pewien Śpiący Rycerz…
To już ostatni tom serii KRYMINAŁ POD PSEM. A zakończeniem jest Zakopane!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Zakończeniem jest Zakopane to ostatni, dwunasty tom serii KRYMINAŁ POD PSEM. Serii kryminalnej, komediowej, tej rozpoczynającej karierę pisarską Marty Matyszczak; serii, do której czytelnicy z początku podchodzili ostrożnie (bo przecież kto to widział, by jednym z narratorów był pies?!), a jednak już po chwili pokochali ją całym sercem! Bo nie da się inaczej, przecież mamy w niej wszystko: gorące emocje, bohaterów, którzy szybko stają się dla nas ważni, i ciekawe historie kryminalne, dzięki którym podróżujemy w przeróżne rejony Polski i nie tylko... To seria na pierwszy rzut oka lekka, a jednak wnosząca wiele dzięki psiej narracji, poprzez którą możemy na ludzi i ich problemy spojrzeć z dystansem. Seria, o której nie da się zapomnieć!
Martyna Chmiel, Kryminał na talerzu
Siedem lat temu, za sprawą Tajemniczej śmierci Marianny Biel, rozpoczęłam cudowną literacką podróż. Niepowtarzalny Szymon Solański w spranej koszulce z napisem Lady Pa_k, charakterna Róża Kwiatkowska i urokliwy kundelek Gucio stworzyli najlepszą ekipę śledczą pod chorzowskim (i nie tylko!) niebem. Rozwiązali okrągły tuzin kryminalnych spraw, przemierzając Polskę, a nawet przecierając szlaki u podnóża irlandzkich klifów.
Dzisiaj, trzymając w ręce książkę Zakończeniem jest Zakopane, wiem, że przygoda z KRYMINAŁEM POD PSEM właśnie dobiega końca. Z nostalgią będę wspominać setki kolorowych karteczek, niezliczone salwy śmiechu, godziny poświęcone na tropienie złoczyńców, tysiące wspólnie przemierzonych kilometrów, chwile zadumy nad ludzkim losem czy bezcenne dawki czarnego humoru i dystans do rzeczywistości. Tęsknić przeokrutnie będę za Szymonem i Różą, których związek zaliczył niejeden falstart i przetrwał notoryczne rzucanie kłód pod nogi. Równie mocno tęsknić będę za Guciem – wiecznie młodym kundelkiem nad kundelkami, wygłaszającym ponadczasowe mądrości i darzącym bezgraniczną miłością kiełbasę śląską i swoich właścicieli, choć czasem uważał, że piere im na dekiel...
Może nie mówmy, że to już koniec, bo Gucio i spółka zawsze będą zajmować wyjątkowe miejsce w moim czytelniczym serduchu.
Anna Czupioł, Literackie Przeszpiegi
KRYMINAŁ POD PSEM
• Tajemnicza śmierć Marianny Biel
• Zbrodnia nad urwiskiem
• Strzały nad jeziorem
• Zło czai się na szczycie
• Morderstwo w hotelu Kattowitz
• Trup w sanatorium
• Wypocznij i zgiń
• Las i ciemność
• Noc na blokowisku
• Sopot w trzech aktach
• Cieszyn prowadzi śledztwo
• Zakończeniem jest Zakopane
Czytelniczkom i Czytelnikom,
którzy są ze mną, Guciem, Solańskim i Różą
od samego początku
Postacie występujące w tej powieści są wytworem mojej wyobraźni. Wszelkie podobieństwo do tych prawdziwych jest niezamierzone i przypadkowe. O tym często zapewniają pisarze, co i ja niniejszym czynię. Naprawdę tak jest! Hotel Forget-Me-Not również nie istnieje, choć był wzorowany na hotelu Crocus. Ten także stoi w Zakopanem przy ulicy Tytusa Chałubińskiego w sąsiedztwie pięknej drewnianej willi, w której w książce pozwoliłam sobie zaprószyć ogień.
Jedynie Gucio jest prawdziwy – w zasadzie kryje się w każdym czworonogu, który spogląda na nas swoimi mądrymi oczami, a my od razu wiemy, co ma nam do powiedzenia. Bez zbędnych słów!
Góry milczą, wszystko, co milczy,
nadaje się do przechowywania ludzkich tajemnic.
ks. Józef Tischner
© Natalia Twardy
PROLOG
Zakopane
Po kolejnym męczącym sierpniowym dniu Zakopane wreszcie zapadało w drzemkę. Turyści, wykończeni górskimi wędrówkami, pławieniem się w wodach termalnych i zakrapianymi biesiadami w karczmach na Krupówkach, układali się do snu. A miasto oddychało pełniejszą piersią. Choć swawolną tę aktywność można było zaliczyć do sportów ekstremalnych z uwagi na powietrze, które – oględnie rzecz ujmując – nie słynęło z krystalicznej czystości. I już nawet nie chodziło o wszechobecny smród diesli czy palonego w przydomowych piecach plastiku, który na stałe wpisał się w szeroki wachlarz zmysłowych doznań, jakie oferuje stolica Podhala.
Tym razem chodziło o pewną nową jakość. Otóż gdzieś w rejonach ulicy Tytusa Chałubińskiego czuć było zgoła inny swądek. Z początku tylko nieznacznie drażniący nozdrza, z każdą jednak chwilą nadchodzącej nocy przybierający na sile.
W mroku znikały otaczające miasto szczyty. Ciemność znaczyły jedynie plamy światła przydrożnych latarni. Już mało w którym hotelu albo pensjonacie jaśniały okna czy niebieska poświata telewizorów. Tę względną kolorystyczną harmonię zakłócać zaczęły coraz to żwawsze świetliste harce płomieni.
Niepokojący ten spektakl angażował, obok zmysłu węchu i wzroku przypadkowego widza, również i jego słuch. Rozbrzmiewała bowiem cała gama skrzypnięć, trzasków i syków, a na jej tle przewalił się łoskot drewnianych bali. Finalnie tę ognistą etiudę zwieńczył przeraźliwy wrzask.
– Pali się! – Alarm niósł się wraz z lekkim letnim wietrzykiem – popłuczynami po halnym – na drodze prowadzącej do Kuźnic i w jej okolicach. – Straż! Niech ktoś wezwie straż! – apelowano, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, przerzucając odpowiedzialność na anonimowych innych.
I już wkrótce w Zakopanem nie spał ani jeden z jego stałych mieszkańców bądź wczasujących się tu jedynie gości. Piekło rozpętało się na dobre.
W ogniu stanęła stara, drewniana, góralska willa zwana Kordianówką, mieszcząca się na Chałubińskiego po sąsiedzku z hotelem Forget-Me-Not. To goście tego luksusowego przybytku jako pierwsi wszczęli alarm. Najgłośniej darła się – co byłby w stanie stwierdzić każdy przypadkowy przechodzień – jakaś wysoka rozczochrana kobieta po trzydziestce, odziana w biały szlafrok i takież hotelowe kapcie. Na rękach trzymała czarnego, podpalanego kundelka z białą krawatką, przyciskając go troskliwie do piersi (i podduszając na tyle, że biednemu psu oczy zaczynały wychodzić z orbit). Już sama chyba nie wiedziała, czy chce zabierać manatki i uciekać jak najdalej stąd – dla pewności najlepiej nad morze – czy brać pod pachę gaśnicę i osobiście rzucić się do gaszenia pożogi.
– Róża! – zawołał za nią jakiś chuderlawy, jeszcze wyższy od swojej towarzyszki mężczyzna – także odziany w podomkę z śnieżnobiałej frotki, który to przyodziewek otrzymywał każdy klient tego eleganckiego spa. – Uspokój się! Straszysz Gucia! – zaapelował.
Postronny obserwator nie mógłby już jednak dosłyszeć dalszego ciągu konwersacji tych dwojga, ponieważ z każdą sekundą wokół nasilały się harmider, histeria i ogólne horrendum.
Po dwudziestu minutach, których dwa wozy straży pożarnej potrzebowały, by przyjechać na miejsce, ci, którzy mieli w swoich apartamentach balkony, już na nich tkwili i wydawali sprzeczne ze sobą dyspozycje nie wiedzieć w zasadzie komu, reszta zaś sterczała przyklejona do okien albo powyłaziła na dwór, by z bliska przyjrzeć się katastrofie. Znalazło się też paru zapobiegliwych, którzy w pośpiechu pakowali dobytek do zaparkowanych przed hotelem aut w celu ewakuowania się czym prędzej ze skażonego terenu.
Nadciągnęli gapie z innych ośrodków. Ulicą wciąż przejeżdżał jakiś samochód, obowiązkowo zwalniając na wysokości jarającej się willi, by pasażerowie mogli do woli przyjrzeć się tej awanturze na całkiem sporo fajerek. Można by przypuszczać – i pewnie nie bez słuszności – że te automobilne wycieczki zostały przedsięwzięte specjalnie w tym celu.
Sensacja!
To było to, czego wszyscy naprawdę potrzebowali. Góry, wspinaczka, piękne widoki, dzika przyroda, oscypki, litworówka do popicia, białe niedźwiedzie, słodkie szczeniaczki owczarków podhalańskich, ciupagi i co tam jeszcze oferowało Zakopane przyjezdnym – wszystko to było niczym w porównaniu z dobrą, najlepiej krwawą, sensacją. Wreszcie można było uznać, że nie na darmo się przepłaciło za śmierdzące znoszonymi laczkami kwatery u Józka oraz wyżej wymienione atrakcje, za równowartość czego można by przecież dwa razy dłużej wypoczywać w formule all-inclusive na Bali czy innych Malediwach.
Patriotyzm jednak się opłacił!
Czerwone wozy zaparkowały na chodniku, wciąż wyjąc wniebogłosy. Z szoferek wyskoczyło kilku mundurowych.
– Po ptokach – zdiagnozował sytuację półgębkiem Stasek Wątroba, jeden ze strażaków, trzymając się pod boki i taksując piekielne widowisko okiem znawcy tematu.
I trudno się było z nim nie zgodzić.
Konstrukcja budynku chwiała się w posadach. Drewniany ganek niemal już całkowicie strawiły płomienie. Języki ognia zachłannie lizały pierwsze piętro, a ściana szczytowa równoległa do Chałubińskiego była prawie do cna zwęglona. Strażacy – na czele ze sceptycznym Wątrobą – ruszyli z odsieczą, jednak od razu stało się jasne, że stoją na straconej pozycji.
Jeszcze chwila i z Kordianówki zostaną tylko zgliszcza.
Panowie sikawkowi wykazywali się umiarkowanym entuzjazmem w swoich działaniach. Pewnie wychodzili z założenia, że skoro chałupa i tak była spisana na straty, to po co się śpieszyć. Ogarnęli sprawę na tyle, żeby ogień nie przeniósł się na sąsiednie budynki czy rosnące dookoła drzewa. I to by było wszystko. Każdy wiedział, że Kordianówka i tak, jeszcze przed pożarem, była na zmarnowanie. Dawno nikt w niej nie mieszkał. Izby zdemolowali bezdomni, sypiający w niej w zimowe, trudne do przetrwania noce. Co było do wyniesienia i spieniężenia, wynieśli i spieniężyli. Oczywiście, szkoda przedwojennej willi. Takich nietkniętych przez nowoczesne przeróbki zabytkowych budynków stało w Zakopanem coraz mniej. Jednak najważniejsze, że tej nocy nikt nie ucierpiał.
Największy ogień został opanowany, znudzeni gasnącym dramatyzmem akcji gapie wrócili do łóżek, a budynek mimo niszczycielskiej siły żywiołu jednak się nie zawalił. Stasek Wątroba wszedł jeszcze w środek tych ruin i w słabym blasku latarki przyglądał się nadwątlonym stropom. Śmierdziało okrutnie, mimo że nos i usta zabezpieczył maską. Ukryte za okularami ochronnymi oczy szczypały go od dymu. Gdy wróci do domu, wskoczy pod prysznic, wyszoruje się i wypachni. A i tak jeszcze przez długie dni będzie czuł na sobie swąd spalenizny. To było jak z zapachem trupa – nie do wywabienia. Spalony dom zdawał się przemawiać do Staska w swoim własnym języku. Trzeszczał, skrzypiał i pojękiwał. Wątrobie zdawało się, że Kordianówka się skarży – za co trudno ją było winić. Wszak to jej ostatnie tchnienia.
Będą musieli dobrze oznakować to miejsce i odgrodzić je od potencjalnych ciekawskich – ci zaś, gdy się już wyśpią, z pewnością zaczną tu pielgrzymować. A trudno przewidzieć, czy naruszona konstrukcja nie zawali się zaraz komu na głowę. O tragedię nietrudno.
Tym właśnie torem toczyły się myśli Staska Wątroby, gdy strumień światła jego latarki padł na podejrzanych kształtów zawiniątko spoczywające w kącie izby. Strażak zastygł w bezruchu. Gapił się jeszcze przez chwilę, choć już podświadomie wiedział, na co patrzy. Wreszcie wyrwał się z tego stuporu. Ruszył pędem z powrotem na podwórko, potykając się o stosy zalegających na ziemi rupieci, połamanych desek i o własne nogi.
– Trup! – wycharczał Wątroba, gdy wreszcie zdołał się wytoczyć na zewnątrz. – Tam jest trup! – powtórzył dobitnie na użytek zdekoncentrowanych już przedłużającą się akcją kolegów.
Dla pewności wskazał na willę i pomyślał sobie, że zupełnie nie w porę przyszło mu do głowy to niefortunne porównanie niedającego się usunąć zapachu. Wykrakał!
Czyli jednak bezdomni musieli korzystać z tej mety także latem. Na własne nieszczęście.
Rozdział 1
MELANCHOLIA JEST ROZPACZĄ, KTÓRA NIE ZDĄŻYŁA DOJRZEĆ[1]
Chorzów. Wcześniej
Schyłek wakacji zawsze wprawiał mnie w swego rodzaju melancholię. Zupełnie jakbym ja też miał wkrótce mierzyć w kierunku znienawidzonego budynku szkoły. Tak jak zgraje tych biednych gamoni z przyciężkimi plecakami, których już lada dzień miałem obserwować z okna swojego familoka przy ulicy 11 Listopada. I słuchać ich biadolenia, że dwa miesiące laby przeleciały niczym dwa tygodnie.
Całym sobą współodczuwałem rozpacz unoszącą się w naszym śląskim powietrzu, zasmrodzonym bardziej już spalinami tkwiących w wiecznych korkach aut niż wyziewami hutniczych kominów. Rozpacz spowodowaną nieuchronnością nadchodzącego kieratu. Jestem psem z natury empatycznym. Choć mnie się jakoś nikt nie odwdzięcza tym samym. Nade mną żaden nie ma litości!
Podam przykład.
Ten nawiedzeniec, mój towarzysz życia, Solański Szymon, z zawodu prywatny detektyw, z usposobienia pierdoła saska uparta jak stary osioł, po raz pińćset trzydziesty ósmy zabrał mnie do weterynarza! I ja się pytam, po co i na co. Choć mam dziesięć lat na karku, to nic mi nie dolega! No, prawie... Ten cholerny konował, doktor Dłutko, wykrył mi wprawdzie jakąś niedoczynność tarczycy czy inną zaćmę, ale kto by tam wierzył w to jego stawianie tarota. Na pewno nie ja.
Solański jednak wręcz przeciwnie.
Spijał każde słowo z ust tego oprawcy i – o zgrozo! – stosował się do jego zaleceń. Co wiązało się dla mnie z samymi katuszami. A to połknij tabletkę, a to spróbuj karmy dietetycznej, to znowu daj sobie wbić igłę w łapę i utoczyć krwi. Przecież święty by nie strzymał!
Tego poranka nabrałem podejrzeń, gdy Szymon i jego żona Róża [2], gdzie mógłbym zostawić kilka wiadomości dla znajomych burków z Cwajki (czyli drugiej i dość podejrzanej dzielnicy Chorzowa, w której rezydowaliśmy), wsadzili mnie do przerdzewiałej, szarej jak oczy mojego pana skody fabii i poczęli coś bredzić, że niby „jedziemy na spacerek”.
Już ja wiedziałem, co to znaczy! Znałem to ich nawijanie makaronu na psie uszy! Gdy skręciliśmy w ulicę Żołnierzy Września, kierując się wprost do miejsca kaźni, zwanego dla zmyłki Przychodnią Weterynaryjną Psia Kostka, utraciłem resztki naiwnej nadziei na to, że się mylę.
Zapomniałem, że ja się nigdy nie mylę!
Architektoniczny kloc ze szkła i betonu nie chciał się okazać zamknięty na cztery spusty, mimo że zaklinałem w myślach rzeczywistość, a gdybym posiadał kciuki, tobym je ściskał w tej intencji do białości. Wrota stały otworem, a za drewnianą ladą recepcji krzątał się właściciel tego przybytku tortur we własnej osobie. Wysoki i chudy jak Solański, tak samo kudłaty brunet z nitkami siwizny we włosach wdział seledynowy fartuch, a stopy wetknął w crocsy. Czerwone! Wiedziałem, co to za wykwit dwudziestopierwszowiecznej sztuki obuwniczej, ponieważ Róża posiadała taką samą parę. Nawet rozmiar się zgadzał!
– Gucio! – przywitał mnie doktor Dłutko, uśmiechając się fałszywie. – Chodź do wujka – zaproponował, a w mojej głowie rozdzwoniły się dzwonki ostrzegawcze. – Wujek nic ci nie zrobi.
Akurat! Red flag! Red flag! – dudniło mi w uszach, ale najwyraźniej moi szanowni państwo nie wyczuli zagrożenia. Tyle się mówi w dzisiejszych czasach, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi, by nie dać się zbałamucić żadnym przyszywanym „wujkom”, a ten mi tu z takim tekstem wyjeżdża. W biały dzień! Wprawdzie nie mogłem powiedzieć, że się nie znamy. Niestety. Znamy się jak łyse kobyły. Dlatego zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie jest kurtuazyjna wizyta. I może się ona dla mnie skończyć tylko źle.
– Chodźcie do gabinetu – zaproponował psi lekarz. I poprowadził nas wąskim korytarzem na tyły przybytku.
Mówię „nas”, a na myśli mam siebie i Różę. Solański oparł się w tym czasie o blat i wdał w pogawędkę z recepcjonistką, która wyłoniła się z zaplecza. Podsłyszałem, że gadają o workach do zbierania kup. I w duszy poprzysiągłem sobie, że zadbam o to, aby się Szymonowi szybko skończył ich zapas.
Próbowałem wprawdzie jeszcze się zapierać, a nawet stawać dęba, jednak na nic mi się to zdało. Róża (zdrajczyni!) wzięła mnie na ręce, zaniosła do tej zalatującej apteką i feromonami strachu zostawionymi tu w charakterze ostrzeżenia przez moich poprzedników klitki, i od razu władowała na metalowy, przyczepiony krótszym bokiem do ściany stół zabiegowy. Uznałem, że najlepszą obroną jest atak i już nawet chciałem ugryźć tego nakładającego gumowe rękawiczki zboczeńca, ale zostałem uprzedzony. Znaczy Dłutko mnie wprawdzie nie ugryzł, ale zażądał:
– Pokaż wujkowi zęby!
Najchętniej pokazałbym mu zupełnie inną część ciała, ale pewnie zaraz by mi w nią wetknął termometr, jak już onegdaj bywało, więc nie zamierzałem ryzykować. Tak źle i tak niedobrze. Weterynarz obejrzał sobie moje uzębienie. Zaczął biadolić, że powinienem zostać poddany zabiegowi wyrwania wszystkich zarośniętych kamieniem kłów. Potem zdecydował się na kolejne represje wobec mej niewinnej osoby.
– Pani go przytrzyma – zwrócił się do Róży.
A! Czyli miał instynkt samozachowawczy. Bał się, że go chapsnę.
– Kobiecą ręką – gadał dalej. Róża spojrzała na doktora dziwnym wzrokiem, pewnie się zastanawiając, jaką inną ręką miałaby mnie powstrzymywać przed zamordowaniem tego zwyrodnialca. Bo przecież żadnej męskiej na podorędziu nie miała. – Dzięki kobiecej ręce wszyscy się uspokajamy – bredził konował.
A potem ni z tego, ni z owego psiknął mi w łapę jakimś alko! Nooo, na takie krzywe akcje reaguję jednym – stanąłem na tylnej kończynie i gdybym zdołał, tobym zawył do księżyca (albo przynajmniej do tego kasetonowego sufitu). Wyrwało mi się tylko żałosne piśnięcie.
– Spirytus – tłumaczył Dłutko. No popatrz, a sądziłem, że pumpkin spice latte. – Ty wiesz – skierował te słowa do mnie – bez spirytusu lekarz sobie nie poradzi.
Już naprawdę bym wolał, żeby Dłutko zalał pałę, zamiast mnie zadręczać. Nawet spirytusem czy, jeśli woli, to borygo. W końcu są różne gusta.
Ale nie.
Dewiant szybko się znudził przeprowadzaniem na żywca transfuzji krwi (bo przecież nie jej pobieraniem – wyglądało mi to na o wiele poważniejszy zabieg) i zza pazuchy wyjął obcęgi! Przysięgam! Na budowę mi z takim narzędziem do obróbki skrawaniem, a nie do biednego kundelka ze schroniska się zbliżać! I dawaj chwytać mnie za łapę i robić manicure!
– Ja mu się boję obcinać pazury – przyznała Róża. – Bo go może zaboleć.
– Zawsze powtarzam! – huknął na to Dłutko, dobierając się do mojej jedynej tylnej łapy (lewej nie posiadam w wyniku pewnych dramatycznych wydarzeń z przeszłości, o których nie będę tu wspominał). – Bać to się macie mnie!
Pomyślałby kto.
– Na to to już za późno, panie doktorze – odparła Kwiatkowska.
Muszę nadmienić, że ja też się w ogóle nie boję doktora Dłutki. W ogóle! A już zwłaszcza gdy wreszcie opuszczam jego konowałskie progi.
– Szymek! – Róża upomniała męża, za bardzo pewnie jej zdaniem zagadanego z recepcjonistką.
I wreszcie wyszliśmy na chorzowskie powietrze (chciałem powiedzieć „świeże”, ale wszyscy wiemy, że to by było grube nadużycie z mojej strony).
– Gucio! – Tym razem odezwał się Solański. Z pretensją w głosie.
A przecież ostrzegałem, że pozwolę mu przetestować w realu praktyczność tak detalicznie recenzowanych woreczków. No i co, że musiał tego dokonać tuż przed wejściem do Psiej Kostki?
Uporawszy się z przeprowadzeniem akcji „zemsta”, przysiadłem na wypielęgnowanym trawniku i z lubością przyglądałem się, jak mój szanowny pan sprząta.
Szło mu tak sobie!
PRZYPISY