Kryminał pod psem. Zakończeniem jest Zakopane - Marta Matyszczak - ebook

Kryminał pod psem. Zakończeniem jest Zakopane ebook

Marta Matyszczak

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W zabytkowej willi w sercu Zakopanego wybucha pożar, w którym ginie człowiek. Kim był? I czy nie doszło tu czasem do podpalenia?

Podhalańska policja na czele z komisarz Michaliną Falk uznaje sprawę za nieszczęśliwy wypadek. Tylko że właściciel stojącego po sąsiedzku luksusowego hotelu nie jest tego wcale taki pewny… Wynajmuje prywatnego detektywa, by przyjrzał się wszystkiemu z bliska. To Szymon Solański, który z żoną i psem przyjechał w Tatry wypocząć. Relaks jednak nie będzie mu dany, bo dochodzi do morderstwa – a ono zdaje się mieć wiele wspólnego z wcześniejszymi wydarzeniami. Na jaw wychodzą brudne sprawki lokalnej społeczności, które ta wolałaby zamieść pod dywan.

Tymczasem Róża Solańska skrywa przed najbliższymi tajemnicę. Ma do wykonania ważne zadanie. Czy mu podoła? I czy podjęła właściwą decyzję? Swoim ludziom wiernie towarzyszy kundelek Gucio, a wszystkiemu z wysokości 1894 m n.p.m. przygląda się pewien Śpiący Rycerz…

To już ostatni tom serii KRYMINAŁ POD PSEM. A zakończeniem jest Zakopane!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 339

Oceny
4,6 (91 ocen)
65
18
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Mimo tego, że “Zakończeniem jest Zakopane” to dwunasty tom serii Kryminał pod Psem autorstwa Marty Matyszczak, to równocześnie jest to oddzielna historia, osobna zagadka kryminalna, którą bez problemu można traktować jako powieść osobną. Jednak dla tych, co serię znają, to tom znaczący, bo niestety - ostatni. Ale napisany bardzo sprytnie, bo autorka zrobiła coś, co myślałam, że będzie niemożliwe - przez większą część lektury zwyczajnie nie pamiętałam, że to tom ostatni. Bo jest dokładnie taki, jak cała seria, przedstawia to, za co ją pokochałam - po pierwsze, jest solidna zagadka kryminalna opisana w tempie spokojnym, która jednak mimo to naprawdę ciekawi i całkiem nieźle zaskakuje. Po drugie, są genialne kreacje postaci, w których widać ten rys humorystyczny, bo każda jedna wyśmiewa jakąś wadę. Poza postaciami ludzkimi są też te, które patrzą na nas z boku - jest kundelek Gucio, który kocha swoich ludzkich towarzyszy, ale też daje całej sytuacji inne, czasami pro...
30
Isabel86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna ksiazka :)
10
Nikamorska

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, jak wszystkie poprzednie z serii
10
Annazlodzi

Dobrze spędzony czas

miła lektura szybko się czyta zakończenie ciekawe
00
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna lektura, ciekawa historia i aż szkoda, że to ostatnia książka z Solańskimi.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładkiILONA GO­STYŃ­SKA-RYM­KIE­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuNA­TA­LIA STECKA-KU­BA­NEK, KA­LINA KO­NA­RZEW­SKA
Re­dak­cjaUR­SZULA ŚMIE­TANA
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A., Marta Ma­tysz­czak MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6727-9
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Za­koń­cze­niem jest Za­ko­pane to ostatni, dwu­na­sty tom se­rii KRY­MI­NAŁ POD PSEM. Se­rii kry­mi­nal­nej, ko­me­dio­wej, tej roz­po­czy­na­ją­cej ka­rierę pi­sar­ską Marty Ma­tysz­czak; se­rii, do któ­rej czy­tel­nicy z po­czątku pod­cho­dzili ostroż­nie (bo prze­cież kto to wi­dział, by jed­nym z nar­ra­to­rów był pies?!), a jed­nak już po chwili po­ko­chali ją ca­łym ser­cem! Bo nie da się ina­czej, prze­cież mamy w niej wszystko: go­rące emo­cje, bo­ha­te­rów, któ­rzy szybko stają się dla nas ważni, i cie­kawe hi­sto­rie kry­mi­nalne, dzięki któ­rym po­dró­żu­jemy w prze­różne re­jony Pol­ski i nie tylko... To se­ria na pierw­szy rzut oka lekka, a jed­nak wno­sząca wiele dzięki psiej nar­ra­cji, po­przez którą mo­żemy na lu­dzi i ich pro­blemy spoj­rzeć z dy­stan­sem. Se­ria, o któ­rej nie da się za­po­mnieć!

Mar­tyna Chmiel, Kry­mi­nał na ta­le­rzu

Sie­dem lat temu, za sprawą Ta­jem­ni­czej śmierci Ma­rianny Biel, roz­po­czę­łam cu­downą li­te­racką po­dróż. Nie­po­wta­rzalny Szy­mon So­lań­ski w spra­nej ko­szulce z na­pi­sem Lady Pa_k, cha­rak­terna Róża Kwiat­kow­ska i uro­kliwy kun­de­lek Gu­cio stwo­rzyli naj­lep­szą ekipę śled­czą pod cho­rzow­skim (i nie tylko!) nie­bem. Roz­wią­zali okrą­gły tu­zin kry­mi­nal­nych spraw, prze­mie­rza­jąc Pol­skę, a na­wet prze­cie­ra­jąc szlaki u pod­nóża ir­landz­kich kli­fów.

Dzi­siaj, trzy­ma­jąc w ręce książkę Za­koń­cze­niem jest Za­ko­pane, wiem, że przy­goda z KRY­MI­NA­ŁEM POD PSEM wła­śnie do­biega końca. Z no­stal­gią będę wspo­mi­nać setki ko­lo­ro­wych kar­te­czek, nie­zli­czone salwy śmie­chu, go­dziny po­świę­cone na tro­pie­nie zło­czyń­ców, ty­siące wspól­nie prze­mie­rzo­nych ki­lo­me­trów, chwile za­dumy nad ludz­kim lo­sem czy bez­cenne dawki czar­nego hu­moru i dy­stans do rze­czy­wi­sto­ści. Tę­sk­nić prze­okrut­nie będę za Szy­mo­nem i Różą, któ­rych zwią­zek za­li­czył nie­je­den fal­start i prze­trwał no­to­ryczne rzu­ca­nie kłód pod nogi. Rów­nie mocno tę­sk­nić będę za Gu­ciem – wiecz­nie mło­dym kun­del­kiem nad kun­del­kami, wy­gła­sza­ją­cym po­nad­cza­sowe mą­dro­ści i da­rzą­cym bez­gra­niczną mi­ło­ścią kieł­basę ślą­ską i swo­ich wła­ści­cieli, choć cza­sem uwa­żał, że piere im na de­kiel...

Może nie mówmy, że to już ko­niec, bo Gu­cio i spółka za­wsze będą zaj­mo­wać wy­jąt­kowe miej­sce w moim czy­tel­ni­czym ser­du­chu.

Anna Czu­pioł, Li­te­rac­kie Prze­szpiegi

.

KRY­MI­NAŁ POD PSEM

• Ta­jem­ni­cza śmierć Ma­rianny Biel

• Zbrod­nia nad urwi­skiem

• Strzały nad je­zio­rem

• Zło czai się na szczy­cie

• Mor­der­stwo w ho­telu Kat­to­witz

• Trup w sa­na­to­rium

• Wy­pocz­nij i zgiń

• Las i ciem­ność

• Noc na blo­ko­wi­sku

• So­pot w trzech ak­tach

• Cie­szyn pro­wa­dzi śledz­two

• Za­koń­cze­niem jest Za­ko­pane

Czy­tel­nicz­kom i Czy­tel­ni­kom,

któ­rzy są ze mną, Gu­ciem, So­lań­skim i Różą

od sa­mego po­czątku

Po­sta­cie wy­stę­pu­jące w tej po­wie­ści są wy­two­rem mo­jej wy­obraźni. Wszel­kie po­do­bień­stwo do tych praw­dzi­wych jest nie­za­mie­rzone i przy­pad­kowe. O tym czę­sto za­pew­niają pi­sa­rze, co i ja ni­niej­szym czy­nię. Na­prawdę tak jest! Ho­tel For­get-Me-Not rów­nież nie ist­nieje, choć był wzo­ro­wany na ho­telu Cro­cus. Ten także stoi w Za­ko­pa­nem przy ulicy Ty­tusa Cha­łu­biń­skiego w są­siedz­twie pięk­nej drew­nia­nej willi, w któ­rej w książce po­zwo­li­łam so­bie za­pró­szyć ogień.

Je­dy­nie Gu­cio jest praw­dziwy – w za­sa­dzie kryje się w każ­dym czwo­ro­nogu, który spo­gląda na nas swo­imi mą­drymi oczami, a my od razu wiemy, co ma nam do po­wie­dze­nia. Bez zbęd­nych słów!

Góry mil­czą, wszystko, co mil­czy,

na­daje się do prze­cho­wy­wa­nia ludz­kich ta­jem­nic.

ks. Jó­zef Ti­sch­ner

.

© Na­ta­lia Twardy

PRO­LOG

Za­ko­pane

Po ko­lej­nym mę­czą­cym sierp­nio­wym dniu Za­ko­pane wresz­cie za­pa­dało w drzemkę. Tu­ry­ści, wy­koń­czeni gór­skimi wę­drów­kami, pła­wie­niem się w wo­dach ter­mal­nych i za­kra­pia­nymi bie­sia­dami w karcz­mach na Kru­pów­kach, ukła­dali się do snu. A mia­sto od­dy­chało peł­niej­szą pier­sią. Choć swa­wolną tę ak­tyw­ność można było za­li­czyć do spor­tów eks­tre­mal­nych z uwagi na po­wie­trze, które – oględ­nie rzecz uj­mu­jąc – nie sły­nęło z kry­sta­licz­nej czy­sto­ści. I już na­wet nie cho­dziło o wszech­obecny smród die­sli czy pa­lo­nego w przy­do­mo­wych pie­cach pla­stiku, który na stałe wpi­sał się w sze­roki wa­chlarz zmy­sło­wych do­znań, ja­kie ofe­ruje sto­lica Pod­hala.

Tym ra­zem cho­dziło o pewną nową ja­kość. Otóż gdzieś w re­jo­nach ulicy Ty­tusa Cha­łu­biń­skiego czuć było zgoła inny swą­dek. Z po­czątku tylko nie­znacz­nie draż­niący noz­drza, z każdą jed­nak chwilą nad­cho­dzą­cej nocy przy­bie­ra­jący na sile.

W mroku zni­kały ota­cza­jące mia­sto szczyty. Ciem­ność zna­czyły je­dy­nie plamy świa­tła przy­droż­nych la­tarni. Już mało w któ­rym ho­telu albo pen­sjo­na­cie ja­śniały okna czy nie­bie­ska po­świata te­le­wi­zo­rów. Tę względną ko­lo­ry­styczną har­mo­nię za­kłó­cać za­częły co­raz to żwaw­sze świe­tli­ste harce pło­mieni.

Nie­po­ko­jący ten spek­takl an­ga­żo­wał, obok zmy­słu wę­chu i wzroku przy­pad­ko­wego wi­dza, rów­nież i jego słuch. Roz­brzmie­wała bo­wiem cała gama skrzyp­nięć, trza­sków i sy­ków, a na jej tle prze­wa­lił się ło­skot drew­nia­nych bali. Fi­nal­nie tę ogni­stą etiudę zwień­czył prze­raź­liwy wrzask.

– Pali się! – Alarm niósł się wraz z lek­kim let­nim wie­trzy­kiem – po­płu­czy­nami po hal­nym – na dro­dze pro­wa­dzą­cej do Kuź­nic i w jej oko­li­cach. – Straż! Niech ktoś we­zwie straż! – ape­lo­wano, jak to zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach bywa, prze­rzu­ca­jąc od­po­wie­dzial­ność na ano­ni­mo­wych in­nych.

I już wkrótce w Za­ko­pa­nem nie spał ani je­den z jego sta­łych miesz­kań­ców bądź wcza­su­ją­cych się tu je­dy­nie go­ści. Pie­kło roz­pę­tało się na do­bre.

W ogniu sta­nęła stara, drew­niana, gó­ral­ska willa zwana Kor­dia­nówką, miesz­cząca się na Cha­łu­biń­skiego po są­siedzku z ho­te­lem For­get-Me-Not. To go­ście tego luk­su­so­wego przy­bytku jako pierwsi wsz­częli alarm. Naj­gło­śniej darła się – co byłby w sta­nie stwier­dzić każdy przy­pad­kowy prze­cho­dzień – ja­kaś wy­soka roz­czo­chrana ko­bieta po trzy­dzie­stce, odziana w biały szla­frok i ta­kież ho­te­lowe kap­cie. Na rę­kach trzy­mała czar­nego, pod­pa­la­nego kun­delka z białą kra­watką, przy­ci­ska­jąc go tro­skli­wie do piersi (i pod­du­sza­jąc na tyle, że bied­nemu psu oczy za­czy­nały wy­cho­dzić z or­bit). Już sama chyba nie wie­działa, czy chce za­bie­rać ma­natki i ucie­kać jak naj­da­lej stąd – dla pew­no­ści naj­le­piej nad mo­rze – czy brać pod pa­chę ga­śnicę i oso­bi­ście rzu­cić się do ga­sze­nia po­żogi.

– Róża! – za­wo­łał za nią ja­kiś chu­der­lawy, jesz­cze wyż­szy od swo­jej to­wa­rzyszki męż­czy­zna – także odziany w po­domkę z śnież­no­bia­łej frotki, który to przy­odzie­wek otrzy­my­wał każdy klient tego ele­ganc­kiego spa. – Uspo­kój się! Stra­szysz Gu­cia! – za­ape­lo­wał.

Po­stronny ob­ser­wa­tor nie mógłby już jed­nak do­sły­szeć dal­szego ciągu kon­wer­sa­cji tych dwojga, po­nie­waż z każdą se­kundą wo­kół na­si­lały się har­mi­der, hi­ste­ria i ogólne hor­ren­dum.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach, któ­rych dwa wozy straży po­żar­nej po­trze­bo­wały, by przy­je­chać na miej­sce, ci, któ­rzy mieli w swo­ich apar­ta­men­tach bal­kony, już na nich tkwili i wy­da­wali sprzeczne ze sobą dys­po­zy­cje nie wie­dzieć w za­sa­dzie komu, reszta zaś ster­czała przy­kle­jona do okien albo po­wy­ła­ziła na dwór, by z bli­ska przyj­rzeć się ka­ta­stro­fie. Zna­la­zło się też paru za­po­bie­gli­wych, któ­rzy w po­śpie­chu pa­ko­wali do­by­tek do za­par­ko­wa­nych przed ho­te­lem aut w celu ewa­ku­owa­nia się czym prę­dzej ze ska­żo­nego te­renu.

Nad­cią­gnęli ga­pie z in­nych ośrod­ków. Ulicą wciąż prze­jeż­dżał ja­kiś sa­mo­chód, obo­wiąz­kowo zwal­nia­jąc na wy­so­ko­ści ja­ra­ją­cej się willi, by pa­sa­że­ro­wie mo­gli do woli przyj­rzeć się tej awan­tu­rze na cał­kiem sporo fa­je­rek. Można by przy­pusz­czać – i pew­nie nie bez słusz­no­ści – że te au­to­mo­bilne wy­cieczki zo­stały przed­się­wzięte spe­cjal­nie w tym celu.

Sen­sa­cja!

To było to, czego wszy­scy na­prawdę po­trze­bo­wali. Góry, wspi­naczka, piękne wi­doki, dzika przy­roda, oscypki, li­two­rówka do po­pi­cia, białe niedź­wie­dzie, słod­kie szcze­niaczki owczar­ków pod­ha­lań­skich, ciu­pagi i co tam jesz­cze ofe­ro­wało Za­ko­pane przy­jezd­nym – wszystko to było ni­czym w po­rów­na­niu z do­brą, naj­le­piej krwawą, sen­sa­cją. Wresz­cie można było uznać, że nie na darmo się prze­pła­ciło za śmier­dzące zno­szo­nymi lacz­kami kwa­tery u Józka oraz wy­żej wy­mie­nione atrak­cje, za rów­no­war­tość czego można by prze­cież dwa razy dłu­żej wy­po­czy­wać w for­mule all-in­c­lu­sive na Bali czy in­nych Ma­le­di­wach.

Pa­trio­tyzm jed­nak się opła­cił!

Czer­wone wozy za­par­ko­wały na chod­niku, wciąż wy­jąc wnie­bo­głosy. Z szo­fe­rek wy­sko­czyło kilku mun­du­ro­wych.

– Po pto­kach – zdia­gno­zo­wał sy­tu­ację pół­gęb­kiem Sta­sek Wą­troba, je­den ze stra­ża­ków, trzy­ma­jąc się pod boki i tak­su­jąc pie­kielne wi­do­wi­sko okiem znawcy te­matu.

I trudno się było z nim nie zgo­dzić.

Kon­struk­cja bu­dynku chwiała się w po­sa­dach. Drew­niany ga­nek nie­mal już cał­ko­wi­cie stra­wiły pło­mie­nie. Ję­zyki ognia za­chłan­nie li­zały pierw­sze pię­tro, a ściana szczy­towa rów­no­le­gła do Cha­łu­biń­skiego była pra­wie do cna zwę­glona. Stra­żacy – na czele ze scep­tycz­nym Wą­trobą – ru­szyli z od­sie­czą, jed­nak od razu stało się ja­sne, że stoją na stra­co­nej po­zy­cji.

Jesz­cze chwila i z Kor­dia­nówki zo­staną tylko zglisz­cza.

Pa­no­wie si­kaw­kowi wy­ka­zy­wali się umiar­ko­wa­nym en­tu­zja­zmem w swo­ich dzia­ła­niach. Pew­nie wy­cho­dzili z za­ło­że­nia, że skoro cha­łupa i tak była spi­sana na straty, to po co się śpie­szyć. Ogar­nęli sprawę na tyle, żeby ogień nie prze­niósł się na są­sied­nie bu­dynki czy ro­snące do­okoła drzewa. I to by było wszystko. Każdy wie­dział, że Kor­dia­nówka i tak, jesz­cze przed po­ża­rem, była na zmar­no­wa­nie. Dawno nikt w niej nie miesz­kał. Izby zde­mo­lo­wali bez­domni, sy­pia­jący w niej w zi­mowe, trudne do prze­trwa­nia noce. Co było do wy­nie­sie­nia i spie­nię­że­nia, wy­nie­śli i spie­nię­żyli. Oczy­wi­ście, szkoda przed­wo­jen­nej willi. Ta­kich nie­tknię­tych przez no­wo­cze­sne prze­róbki za­byt­ko­wych bu­dyn­ków stało w Za­ko­pa­nem co­raz mniej. Jed­nak naj­waż­niej­sze, że tej nocy nikt nie ucier­piał.

Naj­więk­szy ogień zo­stał opa­no­wany, znu­dzeni ga­sną­cym dra­ma­ty­zmem ak­cji ga­pie wró­cili do łó­żek, a bu­dy­nek mimo nisz­czy­ciel­skiej siły ży­wiołu jed­nak się nie za­wa­lił. Sta­sek Wą­troba wszedł jesz­cze w śro­dek tych ruin i w sła­bym bla­sku la­tarki przy­glą­dał się nad­wą­tlo­nym stro­pom. Śmier­działo okrut­nie, mimo że nos i usta za­bez­pie­czył ma­ską. Ukryte za oku­la­rami ochron­nymi oczy szczy­pały go od dymu. Gdy wróci do domu, wsko­czy pod prysz­nic, wy­szo­ruje się i wy­pachni. A i tak jesz­cze przez dłu­gie dni bę­dzie czuł na so­bie swąd spa­le­ni­zny. To było jak z za­pa­chem trupa – nie do wy­wa­bie­nia. Spa­lony dom zda­wał się prze­ma­wiać do Sta­ska w swoim wła­snym ję­zyku. Trzesz­czał, skrzy­piał i po­ję­ki­wał. Wą­tro­bie zda­wało się, że Kor­dia­nówka się skarży – za co trudno ją było wi­nić. Wszak to jej ostat­nie tchnie­nia.

Będą mu­sieli do­brze ozna­ko­wać to miej­sce i od­gro­dzić je od po­ten­cjal­nych cie­kaw­skich – ci zaś, gdy się już wy­śpią, z pew­no­ścią za­czną tu piel­grzy­mo­wać. A trudno prze­wi­dzieć, czy na­ru­szona kon­struk­cja nie za­wali się za­raz komu na głowę. O tra­ge­dię nie­trudno.

Tym wła­śnie to­rem to­czyły się my­śli Sta­ska Wą­troby, gdy stru­mień świa­tła jego la­tarki padł na po­dej­rza­nych kształ­tów za­wi­niątko spo­czy­wa­jące w ką­cie izby. Stra­żak za­stygł w bez­ru­chu. Ga­pił się jesz­cze przez chwilę, choć już pod­świa­do­mie wie­dział, na co pa­trzy. Wresz­cie wy­rwał się z tego stu­poru. Ru­szył pę­dem z po­wro­tem na po­dwórko, po­ty­ka­jąc się o stosy za­le­ga­ją­cych na ziemi ru­pieci, po­ła­ma­nych de­sek i o wła­sne nogi.

– Trup! – wy­char­czał Wą­troba, gdy wresz­cie zdo­łał się wy­to­czyć na ze­wnątrz. – Tam jest trup! – po­wtó­rzył do­bit­nie na uży­tek zde­kon­cen­tro­wa­nych już prze­dłu­ża­jącą się ak­cją ko­le­gów.

Dla pew­no­ści wska­zał na willę i po­my­ślał so­bie, że zu­peł­nie nie w porę przy­szło mu do głowy to nie­for­tunne po­rów­na­nie nie­da­ją­cego się usu­nąć za­pa­chu. Wy­kra­kał!

Czyli jed­nak bez­domni mu­sieli ko­rzy­stać z tej mety także la­tem. Na wła­sne nie­szczę­ście.

Roz­dział 1

MELAN­CHO­LIA JEST ROZ­PA­CZĄ, KTÓRA NIE ZDĄ­ŻYŁA DOJ­RZEĆ[1]

Cho­rzów. Wcze­śniej

Schy­łek wa­ka­cji za­wsze wpra­wiał mnie w swego ro­dzaju me­lan­cho­lię. Zu­peł­nie jak­bym ja też miał wkrótce mie­rzyć w kie­runku znie­na­wi­dzo­nego bu­dynku szkoły. Tak jak zgraje tych bied­nych ga­moni z przy­cięż­kimi ple­ca­kami, któ­rych już lada dzień mia­łem ob­ser­wo­wać z okna swo­jego fa­mi­loka przy ulicy 11 Li­sto­pada. I słu­chać ich bia­do­le­nia, że dwa mie­siące laby prze­le­ciały ni­czym dwa ty­go­dnie.

Ca­łym sobą współ­od­czu­wa­łem roz­pacz uno­szącą się w na­szym ślą­skim po­wie­trzu, za­smro­dzo­nym bar­dziej już spa­li­nami tkwią­cych w wiecz­nych kor­kach aut niż wy­zie­wami hut­ni­czych ko­mi­nów. Roz­pacz spo­wo­do­waną nie­uchron­no­ścią nad­cho­dzą­cego kie­ratu. Je­stem psem z na­tury em­pa­tycz­nym. Choć mnie się ja­koś nikt nie od­wdzię­cza tym sa­mym. Nade mną ża­den nie ma li­to­ści!

Po­dam przy­kład.

Ten na­wie­dze­niec, mój to­wa­rzysz ży­cia, So­lań­ski Szy­mon, z za­wodu pry­watny de­tek­tyw, z uspo­so­bie­nia pier­doła sa­ska uparta jak stary osioł, po raz pińć­set trzy­dzie­sty ósmy za­brał mnie do we­te­ry­na­rza! I ja się py­tam, po co i na co. Choć mam dzie­sięć lat na karku, to nic mi nie do­lega! No, pra­wie... Ten cho­lerny ko­no­wał, dok­tor Dłutko, wy­krył mi wpraw­dzie ja­kąś nie­do­czyn­ność tar­czycy czy inną za­ćmę, ale kto by tam wie­rzył w to jego sta­wia­nie ta­rota. Na pewno nie ja.

So­lań­ski jed­nak wręcz prze­ciw­nie.

Spi­jał każde słowo z ust tego oprawcy i – o zgrozo! – sto­so­wał się do jego za­le­ceń. Co wią­zało się dla mnie z sa­mymi ka­tu­szami. A to po­łknij ta­bletkę, a to spró­buj karmy die­te­tycz­nej, to znowu daj so­bie wbić igłę w łapę i uto­czyć krwi. Prze­cież święty by nie strzy­mał!

Tego po­ranka na­bra­łem po­dej­rzeń, gdy Szy­mon i jego żona Róża [2], gdzie mógł­bym zo­sta­wić kilka wia­do­mo­ści dla zna­jo­mych bur­ków z Cwajki (czyli dru­giej i dość po­dej­rza­nej dziel­nicy Cho­rzowa, w któ­rej re­zy­do­wa­li­śmy), wsa­dzili mnie do prze­rdze­wia­łej, sza­rej jak oczy mo­jego pana skody fa­bii i po­częli coś bre­dzić, że niby „je­dziemy na spa­ce­rek”.

Już ja wie­dzia­łem, co to zna­czy! Zna­łem to ich na­wi­ja­nie ma­ka­ronu na psie uszy! Gdy skrę­ci­li­śmy w ulicę Żoł­nie­rzy Wrze­śnia, kie­ru­jąc się wprost do miej­sca kaźni, zwa­nego dla zmyłki Przy­chod­nią We­te­ry­na­ryjną Psia Kostka, utra­ci­łem resztki na­iw­nej na­dziei na to, że się mylę.

Za­po­mnia­łem, że ja się ni­gdy nie mylę!

Ar­chi­tek­to­niczny kloc ze szkła i be­tonu nie chciał się oka­zać za­mknięty na cztery spu­sty, mimo że za­kli­na­łem w my­ślach rze­czy­wi­stość, a gdy­bym po­sia­dał kciuki, to­bym je ści­skał w tej in­ten­cji do bia­ło­ści. Wrota stały otwo­rem, a za drew­nianą ladą re­cep­cji krzą­tał się wła­ści­ciel tego przy­bytku tor­tur we wła­snej oso­bie. Wy­soki i chudy jak So­lań­ski, tak samo ku­dłaty bru­net z nit­kami si­wi­zny we wło­sach wdział se­le­dy­nowy far­tuch, a stopy we­tknął w crocsy. Czer­wone! Wie­dzia­łem, co to za wy­kwit dwu­dzie­sto­pierw­szo­wiecz­nej sztuki obuw­ni­czej, po­nie­waż Róża po­sia­dała taką samą parę. Na­wet roz­miar się zga­dzał!

– Gu­cio! – przy­wi­tał mnie dok­tor Dłutko, uśmie­cha­jąc się fał­szy­wie. – Chodź do wujka – za­pro­po­no­wał, a w mo­jej gło­wie roz­dzwo­niły się dzwonki ostrze­gaw­cze. – Wu­jek nic ci nie zrobi.

Aku­rat! Red flag! Red flag! – dud­niło mi w uszach, ale naj­wy­raź­niej moi sza­nowni pań­stwo nie wy­czuli za­gro­że­nia. Tyle się mówi w dzi­siej­szych cza­sach, żeby nie roz­ma­wiać z nie­zna­jo­mymi, by nie dać się zba­ła­mu­cić żad­nym przy­szy­wa­nym „wuj­kom”, a ten mi tu z ta­kim tek­stem wy­jeż­dża. W biały dzień! Wpraw­dzie nie mo­głem po­wie­dzieć, że się nie znamy. Nie­stety. Znamy się jak łyse ko­były. Dla­tego zda­wa­łem so­bie sprawę z tego, że to nie jest kur­tu­azyjna wi­zyta. I może się ona dla mnie skoń­czyć tylko źle.

– Chodź­cie do ga­bi­netu – za­pro­po­no­wał psi le­karz. I po­pro­wa­dził nas wą­skim ko­ry­ta­rzem na tyły przy­bytku.

Mó­wię „nas”, a na my­śli mam sie­bie i Różę. So­lań­ski oparł się w tym cza­sie o blat i wdał w po­ga­wędkę z re­cep­cjo­nistką, która wy­ło­niła się z za­ple­cza. Pod­sły­sza­łem, że ga­dają o wor­kach do zbie­ra­nia kup. I w du­szy po­przy­sią­głem so­bie, że za­dbam o to, aby się Szy­mo­nowi szybko skoń­czył ich za­pas.

Pró­bo­wa­łem wpraw­dzie jesz­cze się za­pie­rać, a na­wet sta­wać dęba, jed­nak na nic mi się to zdało. Róża (zdraj­czyni!) wzięła mnie na ręce, za­nio­sła do tej za­la­tu­ją­cej ap­teką i fe­ro­mo­nami stra­chu zo­sta­wio­nymi tu w cha­rak­te­rze ostrze­że­nia przez mo­ich po­przed­ni­ków klitki, i od razu wła­do­wała na me­ta­lowy, przy­cze­piony krót­szym bo­kiem do ściany stół za­bie­gowy. Uzna­łem, że naj­lep­szą obroną jest atak i już na­wet chcia­łem ugryźć tego na­kła­da­ją­cego gu­mowe rę­ka­wiczki zbo­czeńca, ale zo­sta­łem uprze­dzony. Zna­czy Dłutko mnie wpraw­dzie nie ugryzł, ale za­żą­dał:

– Po­każ wuj­kowi zęby!

Naj­chęt­niej po­ka­zał­bym mu zu­peł­nie inną część ciała, ale pew­nie za­raz by mi w nią we­tknął ter­mo­metr, jak już oneg­daj by­wało, więc nie za­mie­rza­łem ry­zy­ko­wać. Tak źle i tak nie­do­brze. We­te­ry­narz obej­rzał so­bie moje uzę­bie­nie. Za­czął bia­do­lić, że po­wi­nie­nem zo­stać pod­dany za­bie­gowi wy­rwa­nia wszyst­kich za­ro­śnię­tych ka­mie­niem kłów. Po­tem zde­cy­do­wał się na ko­lejne re­pre­sje wo­bec mej nie­win­nej osoby.

– Pani go przy­trzyma – zwró­cił się do Róży.

A! Czyli miał in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Bał się, że go chap­snę.

– Ko­biecą ręką – ga­dał da­lej. Róża spoj­rzała na dok­tora dziw­nym wzro­kiem, pew­nie się za­sta­na­wia­jąc, jaką inną ręką mia­łaby mnie po­wstrzy­my­wać przed za­mor­do­wa­niem tego zwy­rod­nialca. Bo prze­cież żad­nej mę­skiej na po­do­rę­dziu nie miała. – Dzięki ko­bie­cej ręce wszy­scy się uspo­ka­jamy – bre­dził ko­no­wał.

A po­tem ni z tego, ni z owego psik­nął mi w łapę ja­kimś alko! Nooo, na ta­kie krzywe ak­cje re­aguję jed­nym – sta­ną­łem na tyl­nej koń­czy­nie i gdy­bym zdo­łał, to­bym za­wył do księ­życa (albo przy­naj­mniej do tego ka­se­to­no­wego su­fitu). Wy­rwało mi się tylko ża­ło­sne pi­śnię­cie.

– Spi­ry­tus – tłu­ma­czył Dłutko. No po­patrz, a są­dzi­łem, że pump­kin spice latte. – Ty wiesz – skie­ro­wał te słowa do mnie – bez spi­ry­tusu le­karz so­bie nie po­ra­dzi.

Już na­prawdę bym wo­lał, żeby Dłutko za­lał pałę, za­miast mnie za­drę­czać. Na­wet spi­ry­tu­sem czy, je­śli woli, to bo­rygo. W końcu są różne gu­sta.

Ale nie.

De­wiant szybko się znu­dził prze­pro­wa­dza­niem na żywca trans­fu­zji krwi (bo prze­cież nie jej po­bie­ra­niem – wy­glą­dało mi to na o wiele po­waż­niej­szy za­bieg) i zza pa­zu­chy wy­jął ob­cęgi! Przy­się­gam! Na bu­dowę mi z ta­kim na­rzę­dziem do ob­róbki skra­wa­niem, a nie do bied­nego kun­delka ze schro­ni­ska się zbli­żać! I da­waj chwy­tać mnie za łapę i ro­bić ma­ni­cure!

– Ja mu się boję ob­ci­nać pa­zury – przy­znała Róża. – Bo go może za­bo­leć.

– Za­wsze po­wta­rzam! – huk­nął na to Dłutko, do­bie­ra­jąc się do mo­jej je­dy­nej tyl­nej łapy (le­wej nie po­sia­dam w wy­niku pew­nych dra­ma­tycz­nych wy­da­rzeń z prze­szło­ści, o któ­rych nie będę tu wspo­mi­nał). – Bać to się ma­cie mnie!

Po­my­ślałby kto.

– Na to to już za późno, pa­nie dok­to­rze – od­parła Kwiat­kow­ska.

Mu­szę nad­mie­nić, że ja też się w ogóle nie boję dok­tora Dłutki. W ogóle! A już zwłasz­cza gdy wresz­cie opusz­czam jego ko­no­wał­skie progi.

– Szy­mek! – Róża upo­mniała męża, za bar­dzo pew­nie jej zda­niem za­ga­da­nego z re­cep­cjo­nistką.

I wresz­cie wy­szli­śmy na cho­rzow­skie po­wie­trze (chcia­łem po­wie­dzieć „świeże”, ale wszy­scy wiemy, że to by było grube nad­uży­cie z mo­jej strony).

– Gu­cio! – Tym ra­zem ode­zwał się So­lań­ski. Z pre­ten­sją w gło­sie.

A prze­cież ostrze­ga­łem, że po­zwolę mu prze­te­sto­wać w re­alu prak­tycz­ność tak de­ta­licz­nie re­cen­zo­wa­nych wo­recz­ków. No i co, że mu­siał tego do­ko­nać tuż przed wej­ściem do Psiej Kostki?

Upo­raw­szy się z prze­pro­wa­dze­niem ak­cji „ze­msta”, przy­sia­dłem na wy­pie­lę­gno­wa­nym traw­niku i z lu­bo­ścią przy­glą­da­łem się, jak mój sza­nowny pan sprząta.

Szło mu tak so­bie!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Wszyst­kie cy­taty za­warte w ty­tu­łach po­cho­dzą z tek­stów księ­dza Jó­zefa Ti­sch­nera.
[2]Ajn­fart – brama wjaz­dowa.