Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co może zrobić zwolniony z pracy policjant? Może – jak Szymon Solański – przeprowadzić się do chorzowskiego familoka, przygarnąć ze schroniska psa, otworzyć agencję detektywistyczną i liczyć, że trafią mu się zlecenia ciekawsze niż śledzenie niewiernych małżonków.
Zrządzeniem losu w piwnicy nowego lokum Solańskiego zostają znalezione zwłoki Marianny Biel, niegdysiejszej gwiazdy miejscowego teatru. Policja przyjmuje, że był to nieszczęśliwy wypadek. Solański jest innego zdania. Postanawia pokazać dawnemu pracodawcy, że nie stracił policyjnego nosa. Z kundelkiem Guciem u boku rusza na poszukiwanie mordercy…
Choć autorka poczucie humoru ma pierwszorzędne, nie tworzy parodii ani czarnej komedii. Opowiada całkiem poważną historię kryminalną, której charakteru dodają śląskie realia, nietuzinkowi bohaterowie i jedyny w swoim rodzaju pies.
Marta Mizuro
Książka powstała z wielkiej miłości do zwierząt i równie wielkiego, choć szorstkiego uczucia do Śląska. Marta Matyszczak opowiada o współczesnym Chorzowie w ogóle, a o mrocznych tajemnicach mieszkańców pewnego familoka w szczególności. Niewielu rodzimych autorów potrafi tworzyć słodko-gorzkie, skrzące się humorem historie kryminalne. Zaryzykuję twierdzenie, że Matyszczak jest w tej dyscyplinie kryminalnej mistrzynią. Prawdziwą.
Robert Ostaszewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Autorka zaświadcza, że wszystkie występujące w powieści postacie i większość instytucji w rzeczywistości nie istnieje, a jakiekolwiek podobieństwo do tychże jest przypadkowe i niezamierzone. Do tego przyznaje się bez bicia, że z premedytacją oraz według własnego widzimisię namieszała w topografii Chorzowa i okolic.
Prawdą o człowieku jest przede wszystkim to, co ukrywa.
André Malraux
Plama przybrała kształt Afryki. Wsiąkała w betonową posadzkę z determinacją, jakby postanowiła zagościć tu na dłużej. W tej zatęchłej piwnicy z zakratowanymi oknami. W węglowym pyle. Wśród zapachu pieczonych na niedzielny obiad rolad, mieszającym się z odorem moczu okolicznych burków i wyliniałych kić, jak również okolicznych i wyliniałych meneli. W półmroku, bo żarówkę pewnie znów pożyczył sobie na wieczne nieoddanie stary Rom z kamienicy obok – „przecież te energooszczędne są takie drogie”. W zaduchu sierpniowego popołudnia, kiedy upał przypuszczał ostatni atak przed jesienną kapitulacją.
W sumie nie było wiadomo, jak to jest z tą plamą. Czy to konfitura, czy może jednak krew. Jeszcze chwilę wcześniej maliny stały na wygryzionym przez korniki regale, bezpiecznie zawekowane w słoiku po tym, co oto królem jest majonezu. Teraz rozmazywały się po podłodze, zabarwiane ciemniejszą o ton barwą strużki, która ciekła z potylicy tej pani. Regał też już nie stał na swoim miejscu. Jego szczątki walały się po ziemi między potłuczonym szkłem.
Kobieta mogła sobie darować z tymi malinami. Wiadomo, że nie ma to jak domowe przetwory, ale nieboraczka sama pewnie by przyznała, że w zaistniałej sytuacji zdrowiej było zjeść dżem z dyskontu, niż spoczywać z roztrzaskaną głową w owocach, krwi, odłamkach szkła, szczapkach drewna, kurzu i w całym tym chłamie, co na podłodze po piwnicach leży.
Z porzuconej pod ścianą sterty rupieci zeskoczył na kobietę kot. Bury dachowiec ze świecącymi na zielono ślepiami. Delikatnie stąpał po jej plecach, z ciekawością przekrzywiał łepek i mruczał swoje kocie murmurando. Zatrzymał się w plamie krwi. Znieruchomiał. A potem czmychnął, zostawiając na ziemi brunatne odciski łap. Nadgryzione przez rdzę metalowe drzwi zatrzasnęły się za nim z głuchym łoskotem. Może to szarogęsił się wiatr – zwiastun nadchodzącej burzy, zapowiedź końca tego zatykającego pory, niemal afrykańskiego lata.
Jak na przykładnego kundla przystało, potrafiłem rachować do pięciu. Dobrze, że na tym kończyły się moje zdolności matematyczne, bo jeszcze bym się doliczył, która to już jesień mijała mi w schronisku. Na pewno nie pierwsza, a – jak lubiłem powtarzać, użalając się nad sobą – być może ostatnia.
Lato zaczęło żegnać się z tym padołem. Przez stalowe kraty czasem wpadł mi do kojca zbłąkany pożółkły liść. Słońce świeciło jakoś tak matowo i bez zaangażowania. A kiedy wrzesień chlusnął deszczem, to mi się w budzie powódź zrobiła. Mógłbym napisać do premiera z prośbą o odszkodowanie, bo się nie zdążyłem ubezpieczyć, ale przez tę jesienną melancholię odechciało mi się nawet cwaniaczyć.
Tego poranka pani dyrektor zjawiła się dość wcześnie. Po niej przyszli wolontariusze oraz bliźniaczo podobni do siebie Jarek i Marek – dwaj pielęgniarze, których bałem się jak diabeł święconej wody. Za każdym razem, gdy przyuważyłem jednego z drugim, na wszelki wypadek uderzałem w ryk. Tak na nich szczekałem, że zatykali uszy i szli sobie precz, a ja oddychałem z ulgą.
Postawili stolik przed wymalowaną na zielono bramą wjazdową. Drugi ulokowali przed wejściem do biura. Poprzynosili smycze i kolorowe apaszki. No to już wiedziałem, co się święci. Parada Kundelków. Co miesiąc, przy sobocie po robocie, złaziła się do nas na Opolską prawie setka człowieków i zabierała nas na zbiorowy spacer, najczęściej nad pobliski staw zwany Amelungiem. Tu muszę zaznaczyć, że zaraz po pełnej misce najbardziej przepadam właśnie za spacerami. Ale kiedy siedzisz w kiciu, to masz raczej marne szanse, żeby poczuć wiatr w uszach i świeżo skoszoną trawę pod łapami. Dlatego z utęsknieniem wyczekiwaliśmy z kolegami na te chwile. Niestety, jak dotąd nie załapałem się jeszcze na udział w paradzie. Zawsze zamiast mnie wylosowywano któregoś z pozostałych kilkuset rezydentów schroniska. Można by o mnie powiedzieć wiele rzeczy: że jestem na swój sposób przystojny, inteligentny, a nawet pachnący fiołkami, ale nie że mam farta. Spytajcie mnie, na jakie numerki postawić w totka, potem skreślcie inne, a zostaniecie milionerami.
Tym razem znów miałem się obejść smakiem. Nikt mnie przecież wcześniej nie zaprosił do spa, a tylko ci wypachnieni mogli liczyć na udział w imprezie. Zastanawiałem się, czy mój pech nie wywodzi się przypadkiem z tego, że niby mam mordę jak ta psina z Lassie, wróć!, ale jednak nie do końca. W moim drzewie genealogicznym pełno było niespodzianek, które teraz pluły mi w mordę brakiem ludzkiego zainteresowania.
Dyrektorka ruszyła na obchód wzdłuż boksów. Przykleiłem się do kraty w nadziei na małe drapanko.
– Poszedłbyś na spacerek? – zadała retoryczne pytanie, miziając mnie za uchem.
Żeby się nie zdążyła rozmyślić, spróbowałem przecisnąć łeb przez kraty. Przeszedł, ale drogi powrotnej już nie było. Utknąłem! Zacząłem – całkiem, przyznam, niemęsko – piszczeć.
– Pójdziesz, pójdziesz – zapewniła mnie szefowa.
Chyba tylko za sprawą zastępów anielskich uwolniłem wreszcie głowę z potrzasku. Ze szczęścia stanąłem na swoich tylnych łapach, a w zasadzie na półtorej łapy. Zawyłem donośnie do tych wszystkich wykąpanych naiwniaków.
– Słyszeliście? Idę na spacerek! Bez mycia! – darłem się, ale szybko przestałem, bo dobiegło mnie, co ta nierozsądna kobieta mówi do Jarko-Marka (kocia ich mać).
– Zróbcie mu szybki prysznic, żeby nie narzekali na smród.
Wyrok zapadł. Pielęgniarz zapiął mi smycz i pociągnął przez podwórko do murowanego budynku, w którym znajdowało się miejsce kaźni. Nie oszczędzę wam szczegółów, żebyście mieli świadomość, że tych dwóch neandertalczyków wsadziło mnie na chama do wanny, zalało mi oczy zbyt mokrą wodą, nakidało na mnie szamponem, który zalatywał gorzej niż stado podhalańskich baranów, potem znów mnie pomoczyło, wytarło ręcznikiem, żeby wreszcie wysuszyć suszarką do włosów! Skalę mej niedoli pojmą tylko ci, którzy też kiedyś mieli do czynienia z tym buczącym, ziejącym z paszczy potworem. On właśnie – jestem tego pewny – stanowi najczęściej używany przez służby wywiadowcze środek nacisku zaraz po waterboardingu.
Taki byłem rozżalony krzywdą, jaka mnie spotkała, że po pierwsze, zapomniałem ugryźć któregoś z tych znęcających się nade mną półgłówków, a po drugie, nawet nie zauważyłem, kiedy zaczęli schodzić się ludzie. Wolontariuszka trzymała mnie na smyczy razem z beagle’em o imieniu Franek. Ten powarkiwał ukradkiem, tak żeby dziewczyna nie słyszała, i – przysięgam – poszturchiwał mnie w kikut, który tkwił w miejscu tylnej lewej łapy. Z szoku nie zdążyłem nawet na niego napyskować. Stałem tylko i gapiłem się jak cielę na malowane, jak już wspominałem – na zielono, wrota. Myśli kłębiły mi się pod kopułą. Który człowiek mi przypadnie? Czy da mi parówkę? Pozwoli pociągnąć się za smycz?
Przybysze podawali swoje nazwiska i dostawali numerek, za który potem otrzymywali psa na smyczy. Nie było wybrzydzania. Chętni musieli brać jak leci, tego czworonoga, którego im przydzielono.
W bramie pojawił się jakiś facet. Wysoki, chudy, ubrany w sprane dżinsy i kurtkę w kolorze khaki. Spod tej kurtki wystawała mu wygnieciona, niegdyś czarna koszulka z napisem „Lady Pa_k”. Wiatr rozwiewał mu czuprynę czarnych włosów, a on miętosił w ręku karteczkę z numerkiem. Drugą ręką drapał się po trzydniowym zaroście. Rzucał na boki podejrzliwe spojrzenia. Minę miał taką, jakby z całej siły powstrzymywał się przed tym, żeby nie zawrócić na pięcie i nie uciec tam, skąd przyszedł.
„Nie rób tego!” – krzyknąłbym do niego, gdyby mnie nie zamurowało z emocji.
Zawsze mam wiele do powiedzenia, ale jak przyjdzie co do czego, to zapominam języka w pysku. Postanowiłem więc wypróbować na tym osobniku swoje umiejętności hipnotyzerskie. Zaparłem się łapami, wybałuszyłem oczy i wystawiłem język. Chyba podziałało, bo koleś podszedł wreszcie do wolontariuszki i podał jej wygniecioną – jak, nie przymierzając, psu z gardła – kartkę.
– Nazwisko? – Dziewczyna musiała sprawdzić dane faceta także na swoim spisie.
– Solański – odparł niskim, chrapliwym głosem.
– Proszę, to jest Franek. – Poczęła wciskać mu smycz z beagle’em.
Chyba przesadziłem z tą hipnozą, bo stałem teraz jak ten słup i nawet nie potrafiłem zaprotestować. Przecież nie tak miało być. To ja miałem iść z tym chudym chociaż na te dwie godziny spaceru. Kiedy tylko stanął w bramie z miną uciekiniera, od razu wiedziałem, że on jest mój! No dalej, proszę państwa, nie róbmy scen, widać przecież, że zaszła pomyłka! Franek niech idzie z jakąś paniusią, która doceni jego rasowość, a ja chcę z tym, który mi wygląda na takiego jak ja kundla, tyle że ludzkiego.
Miałem to wszystko powiedzieć, ale tylko zwiesiłem łeb i podkuliłem ogon. Nie było sensu walczyć z losem. Pech to moje drugie imię.
– Tego biorę. – Usłyszałem nad głową.
– Ale... – Wolontariuszka zamilkła w pół zdania.
Temu mężczyźnie się nie odmawiało. Podała mu moją smycz. A mnie odblokowało.
– Słyszałaś? – rzuciłem do dziewczyny. – Jak mówi, że tego, to tego, a nie tamtego. To chyba jasne, co nie?
Tak się przy tej wypowiedzi zaplułem, że aż mi się moja naturalna krawatka pod brodą – ruda, tak zwana podpalana, na czarnym tle – posklejała. Walnąłem Solańskiego łapą w piszczel na znak porozumienia. Spojrzał na mnie stalowym wzrokiem siwych oczu i... wyciągnął z kieszeni kurtki parówkę, po czym wetknął mi ją do pyska. Powiedzcie sami, czy byście takiego nie pokochali od zaraz? Zeżarłem dar, nawet nie siląc się na przeżuwanie.
Całkiem pojętny był ten patyczak. Bez protestów dał się wyprowadzić na zewnątrz. Sadził za mną wielkimi susami swoich nienaturalnie długich i cienkich nóg odzianych w zdeptane trampki. Tym sposobem dotarliśmy do obrośniętego chabaziami pola. Obiegliśmy je w prawo ze dwa razy. Potem ze trzy razy w lewo. Mój kikut wcale mi nie przeszkadzał w tej lekkoatletyce. Załatwiłem palące potrzeby, na amerykańskich filmach zwane number one oraz number two, i wreszcie mogłem nadstawić łeb do głaskania. Solański przykucnął. Ostrożnie położył mi dłoń na głowie. Miał suchą, chropowatą skórę, krótko przycięte paznokcie, długie i szczupłe palce. Rękaw kurtki podwinął mu się do łokcia, odsłaniając czerwoną bliznę na przedramieniu. Skorzystałem z okazji, podskoczyłem i liznąłem go w nos. Parsknął, wytarł się i pogrzebał w kieszeni.
– Masz. – Rozmowny to ten jegomość nie był, ale miał, na moje oko, ze dwa kilo parówek poutykanych po kieszeniach, więc byłem pewny, że dogadamy się bez słów.
Nażarłem się jak, nikogo nie obrażając, świnia. A potem pani dyrektor dała znak, że ruszamy! Wrześniowa Parada Kundelków rozpoczęła przemarsz – ze mną na czele! – w kierunku owego tajemniczego Amelungu. Ile ja miałem krzaków do obwąchania! Ile wiadomości do pozostawienia dla potomnych! Nim się z wszystkim wyrobiłem, dotarliśmy nad staw. Nie robiłem siary z włażeniem do wody jak inni, bo limit kąpieli wyczerpałem na najbliższe dziesięciolecie. Za to spod oka przyjrzałem się Solańskiemu. Dziwny był. Nic nie gadał. Jakiś taki chmurny, nieobecny, zamyślony. No i kiedy mu jakaś mamuśka, goniąca po trawniku za rozwrzeszczanym bachorem, zwróciła uwagę, żeby trzymał psa krótko, to jej powiedział, że ma spierdalać. Serio, serio, to cytat.
[...]