Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Detektyw Szymon Solański bawi się na weselu w Zdrojowicach. Na moment wymyka się z uroczystości i trafi a na teren budowy kolejnego budynku hotelu. W świeżo wylanych fundamentach odkrywa ciało. Ktoś zamordował miejscowego aptekarza!
Właściciel hotelu, którego interes jest zagrożony, zleca Solańskiemu odnalezienie mordercy. W śledztwo włącza się Róża Kwiatkowska, a i kundelek Gucio tu i ówdzie wetknie swój nos. W tej malowniczej beskidzkiej wiosce każdy zna każdego, a mieszkańcy niechętnie zdradzają swoje tajemnice. Dla Szymona ta sprawa jest tym trudniejsza, że to właśnie w Zdrojowicach zginęła w pożarze jego żona..
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Babci Jadzi
Zdrojowic nie znajdziecie na żadnej mapie, a pojawiające się w książce postacie są fikcyjne. Opisane wydarzenia zostały wzięte z sufitu i wszelkie podobieństwo do tych rzeczywistych jest przypadkowe i niezamierzone. Naprawdę!
Nazywa się to – Jesień –
Jej kolorem – purpura
Krwi tryskającej z Tętnic
I Żył – wzdłuż Dróg – na Górach –
Ponad powierzchnię betonu wystawał but. Duży, męski rozmiar. W blasku księżyca, gwiazd oraz świateł samolotów szykujących się do lądowania w Balicach można było dostrzec jego sfatygowaną, choć dobrej jakości skórę. I czerwoną sznurówkę.
Pomyślał, że szkoda takiego porządnego trzewika. Z pewnością został kupiony w sklepie, gdzie cena nie czyni cudów. Na ratunek było już jednak za późno. Co mu po jednej sztuce? Przecież ta do pary tkwiła głęboko w wylewce.
Cisza październikowej nocy ogłuszała. Hotel Miras stał co prawda kilkaset metrów dalej, lecz ściana drzew chroniła przed weselnym harmidrem.
Słyszał swój własny przyśpieszony oddech. Pocił się mimo ostrego górskiego powietrza.
Z oddali dobiegało porykiwanie jeleni. Okres godowy trwał w najlepsze. Sam też chętnie zaliczyłby dzisiaj panienkę. Jedną z tych wystrojonych w różowe kiecki z falbankami. Laskę wychodzącą ze spieczonej w solarium skóry, by złapać welon rzucony w tłum podczas oczepin. Należała mu się odrobina rozrywki. Był w końcu zaproszony. Musiał się jednak obejść smakiem. Miał robotę do wykonania.
Brudną robotę.
Zastanawiał się, po jakim czasie zwłoki zaczną śmierdzieć. I czy będzie to czuć przez zwały cementu, na których miał wkrótce stanąć boczny pawilon hotelowy. Na razie docierał do niego zapach podobny do tego z parujących po letnim deszczu chodników. Przebijała się też woń sosen porastających zbocza góry. Sterczał na odludziu zupełnie sam, nie licząc tego w betonie. Niemej obecności dzikich zwierząt przyczajonych w gęstwinie mógł się tylko domyślać. Nie bał się.
To on tu był tym złym.
Podszedł do betoniarki i uruchomił gruchę. Maszyneria wydała z siebie przeciągły zgrzyt i rozterkotała się na dobre. Nie musiał się przejmować hałasem. Najbliższe domostwa – nie licząc pochłoniętego ślubnymi hulankami hotelu – były oddalone o kilometry. Zerknął na zegarek. Jeśli się pośpieszy, po pierwszej powinien być w domu. Może nawet wyskoczy z roboczych ciuchów i wróci jeszcze na imprezę strzelić karniaka.
Strzeliło, tyle że za jego plecami. Najpewniej gałąź. Może to jakiś ciekawski wilk zaczaił się, by sprawdzić, czy pracujący tu za dnia budowlańcy nie zostawili resztek jedzenia.
Znów szurnęło. Teraz o wiele bliżej.
Wolał nie ryzykować. Nasadził na głowę ubrudzoną czapkę z daszkiem i wskoczył do szoferki. Złożył wysięgnik, wrzucił wsteczny i odjechał. W lusterku mignęła mu szara sylwetka jakiejś zbłąkanej postaci.
Nie jest ze mnie taki ciemniak, jak niektórzy (czytaj: prywatny detektyw Szymon Solański) mogliby sądzić. Kiedy zostałem wbrew swej woli ściągnięty z kanapy, wciśnięty w chomąto zwane powszechnie psią obrożą i zawleczony do pobłyskującej rdzą w jesiennym słońcu skody fabii, od razu wiedziałem, co się święci. Prowadzono mnie do oprawcy! Tego woniejącego mieszanką leków, środków dezynfekujących i drogiej wody kolońskiej zwyrodnialca, któremu w papierach napisano: doktor Dłutko.
Spojrzałem z tylnej kanapy na familok przy ulicy 11 Listopada 113, ale szczegóły jego ceglanej elewacji przydymionej węglowym pyłem zlały mi się w jakieś powidoki. Wina za taki stan rzeczy tkwiła w jednym z dwojga: postępującej zaćmie bądź łzach, które zalały me oczęta. Szczeknąłem z głębi trzewi, mówiąc tym samym sajonara mojemu domowi oraz temu najlepszemu ze światów. Nie sądziłem, że wrócę w jednym kawałku z tej bynajmniej nie kurtuazyjnej wizyty w przychodni weterynaryjnej Psia Kostka. Byłem wręcz przekonany, że nie wrócę w ogóle. Pewnie mnie tam uśpią, bom już stary, a życie ze mną pod jednym dachem nie jest usłane różami. Choć Solański wcale nie czynił mi wyrzutów z powodu tego, że w nocy musi zwlekać się z łóżka, by podać mi wodę, gdyż mi się łapy ślizgają na linoleum i nie potrafię się podnieść. Albo że trzeba sprzątać po mnie, bo zapomniałem zgłosić na czas zapotrzebowanie na spacerek.
Mogło mu się już sprzykrzyć.
Czarne myśli dopadły mnie, gdy pędziliśmy ulicą Katowicką w kierunku centrum Chorzowa. Potem długo miałem sobie wyrzucać, że straciłem wiarę w pana, który mnie przecież ze schroniska wyratował i pokochał jak własne dziecię, ale nie wińcie biednego zestrachanego kundelka.
Ze zdziwienia aż oczy wywaliłem z orbit, gdy zamiast minąć straż pożarną i zjechać estakadą koło urzędu miasta w kierunku Chorzowa Batorego, skręciliśmy w prawo w ulicę 3 Maja. Czyżby mój szanowny właściciel próbował mnie zrobić w bambuko, chachmęcąc przy nawigacji? Skoda zaterkotała, szorując podwoziem po torach tramwajowych. Szymon skręcił w lewo i zatrzymał auto pod budynkiem wyglądającym jak prom kosmiczny. No to już wiedziałem wszystko! On mnie wcale nie chciał poddać eutanazji, tylko wystrzelić w kosmos! Jak Rosjanie tę nieszczęsną Łajkę.
– Nu, pagadi! – zakrzyknąłem, wczuwając się w konwencję.
Wyskoczyłem z fury, gdy tylko pojawiła się szpara w drzwiach, i pognałem przed siebie, jakbym był młodym bogiem, a nie steranym przydługą egzystencją mieszańcem o pełnym zagadek drzewie genealogicznym. Zanim mnie wzięty z zaskoczenia Solański dogonił, zdążyłem już przeorać pazurami jedną ze schludnych alejek, jakie wiły się wokół stawu Amelung. Zaświtała mi w głowie jeszcze jedna myśl, równie okropna jak ta o zejściu z tego łez padołu. Niedaleko stąd, przy ulicy Opolskiej, mieściło się przecież schronisko dla bezdomnych zwierząt. Z niego to maszerowały na Amelung stada czworonożnych podopiecznych podczas organizowanych w azylu niemal co tydzień dni otwartych. Właśnie na takiej przechadzce zapoznaliśmy się z Solańskim. Może pan detektyw postanowił mnie zwrócić tam, skąd przyszedłem?
Nie miałem czasu na dalsze użalanie się nad sobą ani na rozwijanie swej przepełnionej defetyzmem, zdecydowanie zbyt wybujałej wyobraźni, ponieważ Szymon wsadził mnie sobie pod pachę i wmaszerował do przeszklonej siedziby UFO. Wraz z przekroczeniem progu wszelkie me wątpliwości się rozwiały. Od początku miałem rację. Swąd medykamentów, którego nie dało się ukryć nawet w tym nowoczesnym wnętrzu o żywych kolorach i modernistycznych meblach, dowodził, że znalazłem się w mackach szatana.
– Guciu, nasz emerycie, zapraszam do gabinetu! – Wyżej wymieniony we własnej osobie stał w korytarzu, opierając się o blat recepcji chudym łokciem wystającym spod zielonego fartucha.
W przychodni Psia Kostka najwyraźniej tak się dobrze wiodło, że zmieniła siedzibę na to wypasione cudo urbanistyki, przerobione, jak się później okazało, na klinikę z dawnej kotłowni. Tak się buduje potęgę na krzywdzie braci mniejszych! Ta i jeszcze kilka innych światłych myśli przyszło mi do głowy, ale nie miałem chwili, by je wyartykułować, ponieważ doktor Dłutko przystąpił do działania.
Wąskim korytarzem zaciągnął mnie do ostatniego z rzędu gabinetów. Wetknął sobie do uszu jakieś metalowe pałąki. Przeczesał grzywę opadających mu na oko ciemnych włosów. Łypnął na Solańskiego złowrogo. A potem przyłożył mi do kadłuba coś małego i zimnego, co było połączone ze wspomnianymi już patykami. Mało się ze strachu nie przekręciłem! A ten zakapior nachylał się nade mną i gmerał mi tym czymś to w prawo, to w lewo. Wreszcie przestał. Zasiadł za biurkiem. Zapatrzył się w monitor.
– Szmery na sercu ma kawaler – rzekł.
Doprawdy nie miałem pojęcia, do czego Dłutko pije. Albo co, jeśli już jesteśmy przy temacie uzależnień. Skoro słyszy jakieś szmery, to sam powinien się udać do specjalisty. Tak bym mu poradził, gdyby tylko spytał mnie o zdanie.
– Dołożymy mu tabletek do tych na tarczycę – stwierdził. – Ćwiartkę rano, ćwiartkę wieczorem pan mu będzie dawał.
A nie mówiłem? Czemu nie pół litra od razu? Wkrótce miało jednak wyjść na jaw, czym tak naprawdę mój konował się odurza.
– I co on tak kuleje na tę lewą łapę? – dociekał weterynarz miesiąca.
Miał na myśli moją przednią kończynę, ponieważ z lewej tylnej pozostał mi już tylko kikut.
Stare dzieje.
Rzeczywiście coś mnie w tej wskazanej ostatnio łupało, ale miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważy. Dłutko okręcił się na krześle obrotowym i zniknął w kazamatach przychodni, do których bardzo, ale to bardzo nie chciałbym nigdy zostać zaproszony. Po chwili wrócił, ciągnąc za sobą jakiegoś Pudziana. To go różniło od sławnego mordobijcy, że był odziany o wiele eleganciej, w niebieski fartuch mianowicie. Mięśniak chwycił mnie pod boki bez słowa uprzedzenia, wywrócił mą zacną osobę na plecy i przytrzymał mi łapy. Tak byłem oszołomiony, że początkowo nawet nie zaprotestowałem. Jednak gdy Dłutko wyjął z szuflady jakiegoś warczącego potwora i począł mi nim jeździć między poduszkami, od razu odzyskałem siły witalne.
Wierzgałem, ile Bozia w muskułach dała, ale ten cholerny bokser miał stalowy uścisk. W ogóle mnie ta brzęcząca operacja nie bolała, ale uznałem, że nieco prewencji nie zawadzi.
– Nic tam nie ma – odkrył Amerykę psi lekarz. – Przy następnej okazji będzie się pan mógł zabawić w detektywa i samemu wybadać, co się Guciowi wbiło – poinformował Solańskiego, który na te piekielne zabiegi popatrywał przez rozczapierzone palce.
Bohater.
– Jestem detektywem – burknął mój pan.
– Naprawdę? – zdumiał się Dłutko.
– No.
– Co pan powie, w życiu bym nie pomyślał! – ciągnął niezrażony weterynarz. – Jest pan pewien? – Wyszczerzył zęby.
Solański wyglądał, jakby mu się w czerepie wrzątek kitłasił. Zestrachałem się o życie doktora, bo jak bum-cyk-cyk mogło tu zaraz dojść do rękoczynów. Postanowiłem się jednak nie martwić na zapas, bo przecież konował trzymał pod ręką te wszystkie skalpele i inne wiertła udarowe, miał się więc czym bronić przed furią Szymona.
– Detektywem – ględził dalej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że balansuje nad przepaścią. Na naderwanej linie. – Pan patrzy, jak to się można pozytywnie rozczarować. – Walnął ręką w blat biurka i począł wstukiwać coś w moją komputerową kartotekę. Pewnie same kłamstwa, bo przecież byłem zdrów jak ryba. Ba, jak wieloryb. Albo i nawet jaki morświn.
Solański tymczasem przytupywał swoją długą nogą, zastanawiając się, w jakim zawodzie widział go dotąd Dłutko. Osobiście stawiałbym na rozwydrzonego gwiazdorka filmowego z gatunku tych, których szczyt kariery przypada na występy w reklamach margaryny lub proszku do prania.
Inną przyczyną nagłego ataku wiercipieństwa mojego pana mógł być fakt, że mu się gdzieś strasznie dzisiaj śpieszyło. Wyglądało na to, że czekają nas oficjalne uroczystości, bo Solański przyodział się w dopasowany do jego szczupłej i długaśnej sylwetki garnitur, zamiast postawić, jak to miał w zwyczaju, na wytarte dżinsy i rozciągnięty podkoszulek, który przeżył już trzy pralki automatyczne.
Do gabinetu weszła recepcjonistka. Pogłaskała mnie po czerepie, a Dłutce wręczyła kolorowe pudełko, z którego na kilometr zalatywało łakociami.
– Pan doktor sobie zje – przyzwoliła. – Żeby mu się wyrównał poziom krwi w czekoladzie. Ta prawniczka od Lexi przyniosła dla doktora.
Dłutko w ogóle się nie zmieszał z powodu tego jawnego dowodu korupcji. Odłożył bombonierkę na stos innych, które spoczywały na szafce, nie zdołał się jednak powstrzymać i się oblizał. Postanowiłem więcej nie stosować się do jego dyspozycji żywieniowych, którymi zatruwał moje samozadowolenie. Stracił na wiarygodności w tym względzie. Jedyne, co mnie zastanawiało, to to, jakim cudem ten słodkolubny patyczak wciąż jest taki chudy. Zupełnie jak mój pan.
Metabolizm nie jest sprawiedliwy.
Opuściłem lokal bez żalu. Przy wyjściu usłyszałem jeszcze dobiegające z poczekalni inwektywy, które jak nic dotyczyły mnie.
– Ten to jest mieszaniec, co nie, Lexi? – odezwała się elegancka młoda kobieta do biało-rudej terierki, która wierciła się u jej stóp. Chętnie zapoznałbym się z tą ślicznotką bliżej, ale nie tu ani nie teraz. Teraz trzeba mi było wiać. – Skrzyżowanie Lassie i jakiegoś kurdupla – doprecyzowała.
Solańskiemu muszę oddać, że obrócił się w kierunku prawniczki i łypnął na nią najbardziej lodowatym z całej gamy spojrzeń swoich stalowych oczu.
– Po nogach widać, że kurdupla! – usprawiedliwiła się.
Wychodziłem z Psiej Kostki obrażony na wszystkich. No dosłownie wszystkich! Nie wiedziałem tylko, na kogo najbardziej.
Dzwony kościoła ogłaszały alarm dla wsi Zdrojowice. Róża Kwiatkowska wetknęła sobie palce do uszu i zrobiła porozumiewawczą minę do stojącego obok przystojniaka. Łukasz, bo tak miał na imię, wpatrywał się w Różę co najmniej jak w jakąś Scarlett Johansson. Kwiatkowska też nie potrafiła oderwać oczu od swojego nowego chłopaka. A było na co popatrzeć! Przy dziennikarce stało ponad metr dziewięćdziesiąt seksapilu. Z czarną brodą, takąż czupryną i muskułami próbującymi się przebić przez rękawy marynarki. Wysportowany był ten jej Ból, bo tak mu z kolei było na nazwisko, jak cała kadra olimpijska razem wzięta. Nic dziwnego, skoro wszędzie przemieszczał się na rowerze. Nawet do tej zapyziałej beskidzkiej dziury najchętniej przybyłby na bicyklu, w nosie mając doniosłość okazji, dla której zostali tu zaproszeni.
Ściśle rzecz biorąc, zaproszona została Róża. Z łaskawym i – w zamyśle tej cholery Potomek-Chojarskiej – tylko kurtuazyjnym dopiskiem „plus jeden”. Kwiatkowska pewnie zignorowałaby panią mecenas, która nagle postanowiła wyjść za mąż. Nigdy za sobą nie przepadały. I nie zmienił tego nawet fakt, że Potomek-Chojarska wybroniła Różę przed oskarżeniami o morderstwo pewnego profesora archeologii podwodnej. Dziennikarka wolała nie wracać pamięcią do tych okropnych chwil, które spędziła w barlineckim areszcie.
Opatrzność spłatała Kwiatkowskiej figla i splotła jej losy z Łukaszem Bólem, kierownikiem sklepu zoologicznego Zwierzaczek. Róża uznała więc, że wesele pani adwokat będzie doskonałą okazją do pokazania się światu z tym adonisem u boku. Bo skoro Potomek-Chojarska zaprosiła ją, to musiała też wpisać na listę gości Solańskiego. A Kwiatkowska chętnie ustaliłaby raz na zawsze rodzaj relacji między nimi dwojgiem. Uważała, że powinni zostawić przeszłość tam, gdzie jej miejsce, czyli w rupieciarni wspomnień odkurzanych tylko od święta, a przy okazji wytrzeć brzegiem dłoni łezkę sentymentu.
Róża rozejrzała się po przykościelnym placu. Wydeptana w trawniku ścieżka łączyła go z parkingiem otaczającym supermarket, nad którym świecił neon układający się w napis „Jeżyk”. Wystrojony tłumek systematycznie wlewał się w nawy świątyni. Nigdzie jednak nie dostrzegła znajomej twarzy. Musiała przyznać, że prawniczka wybrała nawet całkiem ładne okoliczności przyrody, by uwiązać sobie na szyi kolczatkę małżeństwa. Widoki były piękne, jeśli tylko stało się, tak jak Róża teraz, plecami do kościoła. Przed Kwiatkowską rozciągały się schludne alejki, a między nimi grządki wysadzane ozdobnymi krzewami. Nieco poniżej ciągnęło się centrum wsi Zdrojowice – długa ulica otoczona z obu stron domami, ponad którymi piętrzyło się pasmo Beskidu Śląskiego, Żywieckiego albo Małego – Róża nie była pewna szczegółów topograficznych. Wycieczki górskie od zawsze traktowała na podobieństwo morowej zarazy. W październikowym słońcu liście mieniły się feerią barw. W powietrzu wciąż było czuć ciepło minionego lata, które nie chciało opuścić tych stron wraz z odlatującymi na południe bocianami.
Cały efekt niweczył jednak widok kościoła pod wezwaniem Świętego Judy Tadeusza. Nawet patron spraw beznadziejnych nic nie wskóra w starciu z nieposkromioną wyobraźnią architekta, który zaprojektował świątynię. Nieregularną bryłę o elewacji w kolorze pistacjowym zdobiły gdzieniegdzie połyskliwe ornamenty. Okna miała okrągłe, przez co przypadkowy przechodzień mógłby odnieść wrażenie, że stoi obok pływalni. Sfermentowaną wisienkę na torcie stanowiła kopuła wieńcząca dach budowli.
– Ale szpeciolstwo. – Łukasz nie po raz pierwszy dał dowód na to, że potrafi czytać w myślach Róży. – Projektant musiał się nawalić, zanim przystąpił do rysunku technicznego.
– Co mówiłeś?! – ryknęła Kwiatkowska, która wciąż zatykała sobie uszy.
Ból uśmiechnął się pod nosem i pocałował dziewczynę.
Róża nawet do końca nie wiedziała, z kim Potomek-Chojarska bierze cały ten ślub. Pewnie było to napisane w zaproszeniu, ale dziennikarka tak się skupiła na dopisku „plus jeden” oraz na jego konsekwencjach, że już nic innego jej nie obchodziło. W sumie czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Najważniejsze, że spędzi noc w objęciach tego cudownego mężczyzny. Najpierw na parkiecie, a potem w hotelowym łóżku.
I pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu czuła się bardziej samotna niż nieszczęsny Pluton, któremu wredna Międzynarodowa Unia Astronomiczna odebrała status planety i teraz biedaczek musi się poniewierać w kosmosie jak ta sierota po Układzie Słonecznym. Kwiatkowska po raz kolejny zyskała potwierdzenie tezy, że najwspanialsze rzeczy przytrafiają się człowiekowi przez przypadek. W życiu by jej nie przyszło do głowy, że wyprawa na pocztę, aby zapłacić jakieś idiotyczne i stanowczo zawyżone rachunki za Internet, odmieni jej egzystencję na zawsze.
Ostatni raz przejrzał się w lustrze. Flanelowa koszula w kratkę miała rozdarty rękaw i była upaprana smarem. Spodnie wisiały mu w kroku, a tłuste kosmyki włosów wystawały spod rozwleczonej wełnianej czapki. Do tego stroju najchętniej wybrałby gumiaki, niestety, nie miał. Włożył więc stopy w skórzane trzewiki i zawiązał czerwone sznurówki. Jeszcze raz spojrzał sobie w oczy. Uśmiechnął się.
Właśnie o taki efekt mu chodziło. Specjalnie ubrał się tak, jakby wcale nie szedł na wesele, gdzie będą wszystkie miejscowe VIP-y, tylko na sobotni targ w Żywcu, by porcjować, a następnie sprzedawać nawóz naturalny. Chociaż w ten sposób chciał zaznaczyć swoją pogardę dla tego skurwysyna. Wydawało mu się, że jest panem życia. Swojego i każdego mieszkańca Zdrojowic. Ale on był sprytniejszy. Zamierzał mu pokazać, gdzie jest jego miejsce.
Zanim nacisnął klamkę, rozbrzmiała piskliwa melodyjka dzwonka do drzwi. Nikogo się o tej porze nie spodziewał. Zresztą cała wieś zmierzała teraz ku kościołowi. Nawet ci, których nikt nie zaprosił na uroczystość. Okazji, by zobaczyć miastową pannę młodą, żadna baba by nie przepuściła. A i chłopy chętnie wybałuszą gały.
Nie mógł to też być listonosz. W weekend zdrojowicką pocztę zamykano.
Dzwonek umilkł, by po chwili odezwać się ponownie. Odpiął łańcuch i otworzył drzwi. Ostatnim, co zapamiętał, była słoneczna poświata rażąca go w oczy do tego stopnia, że nie zdołał rozpoznać napastnika, który uderzył go czymś w głowę, a potem naciągnął na nią worek.
Sierpniowe upały płynnie przeszły we wrześniowy skwar, który nijak się miał do zbliżającej się wielkimi krokami jesieni. Lato w mieście nie jest upragnioną porą roku, jeśli się mieszka w śmierdzącym szczynami i rozgotowanym obiadem familoku przy ulicy 11 Listopada. Róża zostawiła otwarte na oścież okna. Wbiła się w kusą kieckę. Zgarnęła płócienną torbę z rachunkami. Zbiegła na parter wytartymi przez pokolenia śpieszących na szychtę górników schodami.
– Ja, te, dziołcha, łoblekłabyś sie coś na ta goła rzyć! – zawołała za nią sąsiadka, która właśnie szamotała się z firanką. Materiał oplótł jej korpulentną sylwetkę i nijak nie pozwalał gospodyni usadowić się wygodnie na przygotowanej na parapecie poduszce.
– Pani Buchtowa lepiej pilnowałaby własnych interesów, zamiast cały dzień podglądać przechodniów – pouczyła Brygidę Buchtę Róża, nie mogąc jednak powstrzymać uśmiechu. Kwiatkowska dobrze wiedziała, że sterczenie świątek piątek w oknie kuchennym, najlepiej z pinczerkiem u boku, to dla jej sąsiadki tradycja. A z tą, jak wiadomo, nie ma co wdawać się w dyskusje.
– Jo jest si-si-ti-wi – odrzekła z dumą Buchtowa.
Róża parsknęła śmiechem i ruszyła w stronę ulicy Katowickiej. Wsiadła w tramwaj numer sześć, który zawiózł ją na chorzowski rynek. Choć rynkiem był on raczej tylko z nazwy. Bardziej – zdaniem Kwiatkowskiej, większości mieszkańców miasta oraz absolutnie wszystkich przyjezdnych – przypominał zajezdnię tramwajową. Na zabetonowanym terenie krzyżowało się kilka linii rozwożących pasażerów w stronę Katowic, Bytomia, Świętochłowic, a nawet Gliwic. Swoje przystanki miały tu też autobusy. Nad tym wszystkim biegła szemrząca pędzącymi samochodami estakada. Fontanny, ławeczek, kwiaciarni czy kawiarni – elementów charakterystycznych dla centralnych placów w większości cywilizowanych miast świata – tutaj nie było.
Róża przemaszerowała po tej cementowej pustyni i ujrzała monumentalny, pięknie zdobiony ceglany budynek poczty. Ten przynajmniej prezentował się okazale. Kwiatkowska obciągnęła sobie sukienkę. Może sąsiadka rzeczywiście miała rację? Teraz ta kupiona w Zarze za ciężkie pieniądze szmatka wydawała jej się stanowczo przykrótka. Róża usłyszała za sobą terkot opon na szynach tramwajowych. Odsunęła się odruchowo, by przepuścić rowerzystę. Chłopak w zielonej koszulce, z czarną brodą i w czapce bejsbolówce – tyle Róża zdołała zauważyć – zamiast skorzystać z okazji, ślamazarzył się za dziennikarką. Weszła więc po schodkach na pocztę i zatrzasnęła za sobą wielkie drewniane drzwi.
Była mniej więcej w połowie wypełniania skomplikowanych druczków, za których sprawą komornik miałby jej jednak nie ścigać, gdy kątem oka spostrzegła znajomego kolarza. Bajerował panią w okienku. Głośno wyrażał nadzieję, że wysłanie paczki z książką będzie go kosztować mniej niż nadanie żywego słonia do Australii.
Róża na powrót zajęła się niesieniem swojego rachunkowego krzyża. Wreszcie skończyła i podeszła do drugiego stanowiska. Położyła na ladzie papiery oraz odliczone banknoty i zagapiła się na rząd papieży wystawionych w szklanej gablotce. Oczywiście tylko Jany Pawły, broń Boże żadnych Franciszków. Był jeden na kalendarzu, obok leżał jego sobowtór wtopiony w breloczek, a trzeci zdobił kuchenne makatki.
– To wszystko? – Do Róży dotarł poirytowany głos pracownicy poczty.
– Właśnie że nie! – stwierdziła Kwiatkowska. – Ma pani „Książki”?
– Ale o czym?
– No, o książkach.
– Nie mam czasu na żarty.
– Taki magazyn – sprecyzowała Róża. – Gazeta. „Książki” się nazywa. I traktuje o książkach. Ma pani? – Kiwnęła głową w kierunku stojaka z prasą.
Kobieta nic już nie powiedziała, tylko podjechała na obrotowym krześle do gazet i zaczęła w nich kopać.
– „Życie na Gorąco” mam – relacjonowała. – „Do Rzeczy”. „Gościa Niedzielnego”. Nie może być?
– Nie.
– Ja tu książek nie sprzedaję. To jest poczta, a nie biedronka! – wyjaśniła.
– A to sorry.
Róża odwróciła się, by opuścić to przemiłe miejsce, i wpadła wprost na brodatego rowerzystę. Albo jej się wydawało, albo chłopak specjalnie na nią czekał. Wlepił w dziennikarkę spojrzenie maślanych oczu i najwyraźniej nie zamierzał się przesunąć, aby zrobić jej przejście.
– Czy mógłbym pożyczyć długopis? – zapytał miękkim głosem.
– Tam jest! – Kwiatkowska doskoczyła do stołu, przy którym przed chwilą wypisywała druczki. – O, nie ma! – Sama nie wiedziała, dlaczego się tak denerwuje. I z pewnością czerwieni.
– Mogę twój?
Dziennikarka zaczęła grzebać w płóciennej torbie. Ręce jej się trzęsły i dławiło ją w gardle. Musiała chyba nagle zachorować. Na tropikalną chorobę, którą tu ktoś przywlókł wraz z przesyłką z Honolulu czy z innej dziczy.
– Masz! – Wręczyła chłopakowi długopis.
Brodacz usiadł przy stoliku i wypełniał rubryczki w sporych rozmiarów dokumencie. Nie śpieszyło się mu. Róża stała nad nim i zupełnie nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Gdyby w tej cholernej sukience miała kieszenie, to mogłaby chociaż ukryć drżące ręce.
– Mam nadzieję, że cię nie zatrzymuję – powiedział nieznajomy.
– Nie, nie, spoko – rzuciła, jednocześnie zastanawiając się, gdzie, do diabła, podziała się jej asertywność. Ten facet ją paraliżował!
– Próbuję tylko być miły – ciągnął, taksując Różę spod oka. A jakie to były oczy! Duże, ciemne, z długimi rzęsami. I one mu się cały czas śmiały, mimo że minę miał całkiem poważną.
Kwiatkowska przestąpiła z nogi na nogę. Wykręciła młynka dłońmi. Wreszcie zaczęła się bawić telefonem. Musiała przerwać tę niezręczną ciszę! Przeglądała kontakty w komórce, zastanawiając się, do kogo by tu zadzwonić. Pierwszy przyszedł jej na myśl Szymon, ale teraz były inne czasy. Nie mogła ot, tak sobie pogadać z nim o pierdołach. Po tym, jak odrzuciła jego konkury, raczej nie zapowiadało się, że wrócą do przyjacielskich układów. A przecież miała konkretny powód, by mu odmówić! Ta męska szowinistyczna świnia wreszcie, po latach uczuciowej poniewierki, jaką Róża sama sobie – choć przy jego nieświadomym udziale – zafundowała, zwróciła na nią uwagę. Tylko dlatego, że Kwiatkowska schudła.
Że zmalał jej tyłek!
Mogła się założyć, że gdyby nie wypiękniała, Solański wciąż postrzegałby ją jako drewnianą kłodę, ewentualnie kumpla od wódki i konkursu, kto dalej splunie. Uniosła się więc honorem i postawiła sprawę jasno.
Przyjaźń.
Nic ponadto.
Ale taki układ Solańskiemu już nie odpowiadał. Nie kontaktowali się więc wcale. Nie wpadali też na siebie na klatce schodowej, chociaż byli sąsiadami. To pewnie dlatego, że Róża wciąż siedziała w Warszawie, ponieważ rozpoczęła współpracę z kilkoma stołecznymi pismami kulturalnymi. Odnosiła też wrażenie, że Solańskiego ciągle nie było w domu. Dokąd jednak wybywał, nie miała bladego pojęcia.
Z braku laku nacisnęła kontakt opisany „Matka”. Odczekała przydziałową liczbę sygnałów i usłyszała pocztę głosową.
Znikąd pomocy!
Koleś dalej bazgrał na swoim świstku. Jak na Róży oko, wypełnił druk już z pięć razy. Wreszcie chyba pojął, że dalsze przeciąganie sprawy mogłoby wyglądać dość dziwnie, i oddał Kwiatkowskiej długopis.
– Dzięki – powiedział i wziął głęboki oddech.
Róża uskoczyła. Ruszyła w stronę wyjścia. Zderzyła się ze staruszką drepczącą w kierunku okienka z poleconymi. W tej samej chwili za plecami usłyszała głos brodacza:
– Przepraszam, czy mogę wiedzieć, jak masz na imię?
Teraz to już policzki Róży musiały wyglądać, jakby ją kto co rano lał po pysku. W głowie miała zamęt. Przecież nie może dać się poderwać pierwszemu lepszemu kolesiowi z poczty! Z drugiej strony, czemu nie? Z trzeciej strony, co on w niej widzi? To pewnie przez tę przykrótką sukienkę. Z czwartej strony, co z Solańskim? Z piątej strony, a niby dlaczego miałby ją obchodzić pieprzony detektyw? Nie była mu nic winna. Z szóstej strony, nie wiedziała już, o co jej w ogóle chodzi.
– Róża – bąknęła więc tylko.
I zwiała z przybytku Poczty Polskiej w siną dal.
– Nie ma was?
Nad autem rozjarzyło się czerwone. Solański nacisnął hamulec. Zapędził się w głąb skrzyżowania. Musiał się cofnąć za linię świateł. Nadjeżdżający od prawej kierowca terenówki naparł na klakson. Otworzył okno i wystawił przez nie środkowy palec. Później obraził matkę Solańskiego, a Szymona porównał do pewnej części męskiej fizjonomii, po czym popruł w stronę wesołego miasteczka, które – tak na marginesie – miało się teraz nazywać, ni w pięść, ni w oko, Legendia.
– Wyluzuj! – Kobieta siedząca obok detektywa się zaśmiała.
Solański jej nie słuchał. Był skupiony na rozmowie telefonicznej.
– Betoniarki się zepsuły? – powtórzył to, co usłyszał.
Poczuł na ręce mokry dotyk psiego nosa. Gucio kręcił się niespokojnie na tylnej kanapie i domagał się uwagi.
– Och, wszystkie? Coś pan, kurwa, kręcisz, panie Kudłaciak. – Szymon już się zdążył nauczyć, że do budowlańców trzeba przemawiać ich własnym dialektem. Inaczej między „poproszę” a „czy będzie pan tak miły” gubią sens wypowiedzi.
– Pogrzeb w rodzinie do tego? Ja tam właśnie jadę – oznajmił i ruszył na zielonym. – I jak ja tam pana nie zastanę, to będziesz pan miał jeszcze jeden pochówek w gronie najbliższych. Własny! – zakończył dyskusję.
– Groźby karalne w twoich ustach są takie sexy – powiedziała pasażerka i poprawiła białą sukienkę. – Wiesz, jak najlepiej rozładować stres?
Solański wydał z siebie pomruk, który równie dobrze mógł oznaczać, że owszem, wie, lub też – że wręcz przeciwnie.
– Gdy miniemy Tychy, zjedź do lasu – poprosiła, poprawiając blond grzywkę.
– Spóźnimy się.
– Bez nas nie zaczną.
Kiedy czterdzieści minut później Szymon wyjechał z leśnej ścieżki i wbił się na czteropasmówkę w kierunku Bielska-Białej, musiał przyznać, że postój to był całkiem niezły pomysł. Wprawdzie jego garnitur wyglądał, jak gdyby Gucio skonsumował go i zwrócił, koszulę znaczyły wiśniowe ślady szminki, a koronkowa sukienka towarzyszki naderwała się nieco pod pachą, ale warto było. Teraz już tylko z błogim wyrazem twarzy obserwował ciągnące się po obu stronach drogi pasma górskie – o ile pozwalały mu na to rozsiane zupełnie bez pomyślunku ekrany akustyczne. I ani razu nie użył klaksonu. Nawet gdy jeden barani kierowca tira zatarasował lewy pas, ponieważ koniecznie musiał się ścigać z sunącym po prawej oślim kierowcą – a jakże – tira. Miał to gdzieś.
Wjechał do Zdrojowic. Z ulicy Górskiej, biegnącej w kierunku Suchej Beskidzkiej, skręcił w prawo. Przy wąskiej asfaltowej drodze zobaczył słup z nazwą Wodna. Minął kilka nowo wybudowanych domków jednorodzinnych. Z ich kominów dobywał się smolisty dym sugerujący, że lokatorzy wzięli się do wybierania papieża. Swoją drogą, nie mógł pojąć, jak można pogodzić ostentacyjne bogactwo, widoczne w zaparkowanych na podjazdach samochodach, z paleniem w piecu starymi gaciami i plastikiem. Bo właśnie na taki rodzaj opału wskazywał smrodliwy pył, który rozciągał się grubą warstwą nad wsią, łudząco przypominając mgłę.
Zjechał na lewo w usypany z kamieni trakt. Podwozie fabii zajęczało. Piął się pod górę, co rusz obrywając w przednią szybę źdźbłami nieskoszonych traw porastających przecięte dróżką pole. Plac budowy stał opustoszały. Antoniego Kudłaciaka oczywiście nigdzie nie było. Solański wybrał jego numer tylko po to, by wymienić nieuprzejmości z pocztą głosową.
– Zdechniesz! – zapewnił automatyczną sekretarkę.
Odkąd rozpoczął budowę domku w górach – tak maleńkiego, że fundamenty wskazywały raczej na garaż, a nie na siedzibę ludzką – za pieniądze, które odziedziczył po Kamilu Koszyckim, zdążył dogłębnie poznać osobną rasę ludzką, którą stanowili przedstawiciele zawodu „będziesz pan zadowolony”. Nigdzie im się nie śpieszyło, z gęby notorycznie robili cholewę, a jeśli obiecali, że coś zrobią, to nie należało im o tym przypominać co pół roku.
Szymon wyskoczył z auta, zupełnie zapominając o chwilowym odprężeniu. Walnął drzwiami.
– Easy, rider! – Kobieta się zaśmiała.
Powoli zaczynała mu działać na nerwy. W co też się wpakował? Niestety, było raczej za późno, żeby się wycofać. A może wcale nie?
Jego nowy dom nie wyglądał w tej chwili zbyt imponująco. Na razie z ziemi wystawały szczerbate ściany, a wszystko wokół przypominało pobojowisko. Widocznie członków ekipy majstra Kudłaciaka mama nie nauczyła, że nie rzuca się pod nogi każdego papierka po zeżartej kanapce. Solański obiegł dom dookoła i stanął jak wryty.
– Tu pan jesteś! – Jakiś jegomość w ogrodniczkach umazanych białą farbą ucieszył się na widok Szymona. Dopiero teraz detektyw zauważył, że w trawie po drugiej stronie budynku stoi samochód. Facet wjechał na jego posesję i się rozgościł, bo w sumie dlaczego by nie. – Ja w sprawie ogłoszenia. Dachy robię.
– Za ile? – Szymon wolał od razu przejść do rzeczy, żeby ominąć banialuki o niezwykłej jakości usług zupełnie nieporównywalnych do tych, które może mu zaoferować konkurencja.
– Tani nie jestem, ale za jakość się płaci – zaczął budowlaniec, lecz szybko przerwał. – Chwilunia! – Wysunął przed siebie otwartą dłoń, jakby tym magicznym gestem chciał powstrzymać najazd armii tureckiej.
Następnie odwrócił się, oddalił o trzy kroki od detektywa, rozpiął rozporek i zrobił to, co zrobił.
Solańskiego nic już nie było w stanie zdziwić. Zagryzł zęby i czekał.
Majster skończył. Z wymalowaną na twarzy ulgą podszedł do Szymona i wyciągnął do niego dłoń.
– To jak, mamy deala?
Solański popatrzył na podetkniętą mu rękę. Potem wyciągnął swoją. Wyprostował ją i wskazał na kamienną drogę.
– Won – rzekł z równie kamiennym spokojem.
Budowlaniec wzruszył ramionami i wsiadł do auta.
– Nie, to nie – doleciało do uszu Szymona. – Nie chcesz pan, to nie będziesz pan zadowolony. I żeby tylko potem nie było płaczu! – przestrzegł majster, wychylając się jeszcze przez opuszczoną szybę.
– Ładnie tu będziemy mieli – przyznała kobieta, odprowadzając wzrokiem budowlańca.
Solański uniósł brew.
– I jaka piękna panorama.
Szymon zapatrzył się na usiany wzniesieniami horyzont, ponad którym kłębiły się chmury. Widać stąd było granatowe szczyty Pilska, Babiej Góry i Skrzycznego. Między nimi w oddali lśniło odbijanymi promieniami słońca Jezioro Żywieckie. Po lewej, na wysoko położonej polanie, stał okazały drewniany hotel w góralskim stylu. Dopiero co go zbudowano, prace nie dobiegły jeszcze nawet końca. Solański widział spadzisty szary dach kryty gontem, ściany z grubych jasnobrązowych bali i punkciki zaokrąglonych lukarn. Nie mógł oderwać od budynku zachodzących łzami oczu. Ręce mu drżały.
– Czas się zbierać – powiedziała.
Szymon wrócił do samochodu.
Po raz kolejny przemknęło mu przez myśl, czy przypadkiem nie popełnia właśnie największego błędu życia.
[...]