Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Tałtach, małej mazurskiej wiosce, w willi znanego piosenkarza pięciu starych przyjaciół świętuje Nowy Rok. Niestety, jeden z nich nie doczeka pokazu fajerwerków... Dwa miesiące później u brzegu jeziora operator koparki natrafia na ciało mężczyzny. Sprawą zajmuje się komisarz Paweł Ginter. Czy zabójstwo ma związek z pamiętną imprezą sylwestrową? Okazuje się, że nie tylko koledzy nieboszczyka mieli motyw, by się go pozbyć. Podejrzanych jest więcej. Tymczasem Rozalia Ginter, odnosząca sukcesy zawodowe weterynarka, a prywatnie żona komisarza, ma twardy orzech do zgryzienia. Ktoś poznał jej największą tajemnicę. Jeśli sekret wyjdzie na jaw, Rozalia trafi do więzienia. Wszystkiemu przygląda się z boku kotka Burbur. I zapisuje pełne ironii spostrzeżenia w swoim nowym pamiętniku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Julii, mojej przyjaciółce i siostrzanejkryminalnej duszy
Donoszę uprzejmie, że odpowiedników występujących w powieści postaci na próżno szukać w rzeczywistości. Bohaterowie są zmyśleni i nawet jeśli przypominają Wam kogoś znajomego, to jest to zbieg okoliczności. Oczywiście wyjątek stanowią kotka Burbur i jej synalek Pedro, którzy mieszkają ze mną pod jednym dachem (choć może to ja mieszkam z nimi?). Niniejszym przepraszam mieszkańców Tałt, że podrzucam trupa u brzegów ich pięknego jeziora. Jednocześnie zapewniam, że ta mazurska miejscowość jest naprawdę urokliwa i spokojna. Pojedźcie tam na wakacje, a sami się przekonacie.
Autorka
Los okrutnie ze mnie drwił
Gorzkich nauk nie oszczędził mi
Krzysztof Krawczyk, Chciałem być
Bóg wybacza. Ja nie.
Burbur
DRAMATIS PERSONAE
Rozalia Ginter – lekarka weterynarii, właścicielka przychodni Podaj Łapę
Paweł Ginter – mąż Rozalii, komendant policji
Burbur – kotka o męskim imieniu i diabelskim charakterze, znana autorka pamiętników
Pedro – syn Burbury, rozrabiaka pierwszej wody
Hanna i Helena Ginterówny – córki Rozalii i Pawła, bliźniaczki, utrapienie
Hubert Ginter – syn Rozalii i Pawła
Jadwiga Ginter – matka Pawła, już nie żyje, ale i tak daje się rodzinie we znaki
Ewa Jamioł – sąsiadka Ginterów, wścibska właścicielka pensjonatu
Robert Osipczuk – gangster z zasadami i yorkiem Pusią
Radzio Romaniuk – posterunkowy, rudy casanova
Ilona Babiś – recepcjonistka w przychodni weterynaryjnej, niezłe ziółko
Norbert Nowak – podstarzały piosenkarz z przebrzmiałą karierą i pełnym kontem w szwajcarskim banku
Bogdan Poniedziałek – dawniej kamienicznik, teraz patodeweloper
Eryk Ciachorowicz – zwany Ino-ino ze względu na wadę wymowy, która jednak nie przeszkadza mu (innym owszem) w muzykowaniu (choć głównie do kotleta)
Piotr Wolański – cwaniak i kombinator, niegdyś zwany Konsulem z powodu nie do końca legalnej działalności zawodowej
Andrzej Kalica – adwokat skąpiradło
Szramka, Heidla i Gerda z domu Poniedziałek – siostry Bogdana, gielejzy
Emil Kaźmierczak – podkomisarz z Mrągowa, dla jednych sobowtór Ryana Goslinga, zdaniem innych – lelum polelum
Sylwia Tokarska – młodszy inspektor policji, szefowa Emila, do bólu przeciętna
Krzysztof Krychowiak vel Krychu – technik kryminalistyki, esteta
Dwaj pomocnicy technika kryminalistycznego – nic nie mówią i w ogóle ich mało
Jan Sobottka – właściciel hotelu Na Wodzie, znany jako Król Sielaw, rezyduje za kratkami
Aleksandra Sobottka – córka Jana, zwana przez niektórych żyrafą
Wujek Stasiu – żul spod sklepu i baru U Ani, który – mimo że pijany w trzy trąby – widział za dużo
Pieczka – od piekarza przez menela do operatora koparki
Żeglarz – pies Pieczki, wielbiciel wędzonej makreli, znak szczególny: niewiarygodnie duże uszy
Potomek-Chojarska – prawniczka; nikt (najpewniej łącznie z nią) nie wie, jak pani mecenas ma na imię (jeśli ktoś z czytelników dysponuje taką wiedzą, proszony jest o kontakt z autorką)
Olek Szpon – dziennikarzyna chałturzący gdzie się da, najczęściej w szmatławcu „Bez Ściemy”
Wielebny Konopniak – proboszcz parafii w Mikołajkach, z którym Rozalia ma na pieńku
Gospodyni pracująca na parafii
Pejter Pierończyk – recepcjonista w teatrze Ateneum w Katowicach
Jagna Romaniuk – matka Radzia i właścicielka gadającej papugi
Elżbietka – papuga Jagny; nie wie, kiedy trzymać dziób na kłódkę
Łowca głów z Warszawy – wypatrzył utalentowanego Nowaka w chorzowskiej Delcie i wywiózł go do stolicy
Więziennik o kiepskim poczuciu humoru – śmieje się ze swoich dowcipów
Klaudiusz – kierownik oddziału w więzieniu, góra mięśni
Rybak – nienażarty i o słabym pęcherzu
Ania – właścicielka baru i sklepu w Tałtach; ma wiernych klientów, na czele z wujkiem Stasiem
Orłowska – kasjerka w Żegludze Mazurskiej, której się wydaje, że ma wiele do powiedzenia
Jolanda – najsławniejsza polska piosenkarka, występuje od zarania dziejów i nie chce przestać (najczęściej w telewizyjnych sylwestrowych nocach przebojów)
Sepsa – młoda artystka estradowa
Barman w tawernie Portowej – oszukany przez fałszującego piosenkarza
Dyrektorka ośrodka w Giżycku – dzwoni, aby powiedzieć, że cuda się zdarzają
Pielęgniarka z ośrodka w Giżycku – której udało się usłyszeć coś bardzo ciekawego
Budowlaniec z Siódmego Nieba – bez legalnego zatrudnienia, za to z połamanymi żebrami
Kierowca betoniarki – któremu Osipczuk własnoręcznie przemówił do rozumu
Patryczek – rudy, nieokrzesany powsinoga, obiekt westchnień Burbury
Emeryci – na wycieczce spotykają swojego idola
CZĘŚĆ 1
W której rybitwy, zamiast budować gniazda na Gołej Zośce, interesują się trupem na nabrzeżu. Udaje się ustalić tożsamość ofiary, ale mordercy ni hu, hu. Kotka Burbur zakłada nowy pamiętniczek, a Rozalia Ginter ma nieudanego sylwestra. W Tałtach zjawia się sławny piosenkarz oraz adwokat z wężem w kieszeni. Do kompletu mamy parę policjantów z Mrągowa (wymoczka i jego szefową) oraz trzy siostry z domu Poniedziałek. Pewien irytujący dziennikarzyna próbuje ogarnąć medialny temat, a posterunkowy Romaniuk – dogadać się ze Ślązakiem. Burbur odbiera tajemniczą przesyłkę.
Marzec
Stary Pieczka spoglądał nerwowo na zegarek. Został jeszcze kwadrans do przerwy. Burczało mu w brzuchu. W wyobraźni już wbijał zęby w kanapkę z wędzoną makrelą, którą przygotował sobie przed wyjściem z domu i zawinął w papier śniadaniowy. Żeglarz, jego pies o – stosownie do swego imienia – wielkich uszach, też musiał mieć na myśli rybią przekąskę. Siedział w szoferce koparki obok swojego pana i trącał nosem torbę listonoszkę, w której znajdował się prowiant.
Właściwie nikt nie kontrolował Pieczki, mógł więc już teraz wyłączyć silnik i chroniąc się w przybrzeżnym sitowiu przed marcowym wiatrem, zjeść posiłek. Mężczyzna był jednak obowiązkowy. Odkąd skończył kurs koparkowego i zaczął dostawać zlecenia – takie jak to w posiadłości tego piosenkarza – nie pozwalał sobie na najdrobniejsze niedociągnięcia. Życie nie rozpieszczało Pieczki. Bywało w przeszłości, że jego dach nad głową stanowiło rozgwieżdżone niebo. Szanował więc otrzymaną szansę.
Dlatego też przyrzekł sobie wytrzymać te piętnaście minut. Odwrócił wzrok od błagalnego spojrzenia Żeglarza i nakierował chwytak na lewo, gdzie musiał jeszcze pogłębić dno. Ten cały wokalista, Norbert Nowak mu było, umyślił sobie, że będzie tu miał prywatną plażę przy swojej nowo wybudowanej na czas emerytury tałtańskiej willi. Bredził o złocistym piasku, palmach i bambusowych parasolach. Jakby tu były Seszele, a nie serce Mazur.
Pieczka jednak nie dyskutował, tylko robił to, co mu przykazano i za co płacono. Dziabnął chwytakiem kolejną partię mulistej ziemi. Szło dość opornie. Jakby w łychę dostało się coś jeszcze prócz mokrego piasku.
Pewnie jakiś głaz.
Pieczka wystraszył się, że uszkodzi maszynę. Jej właściciel obciążyłby go kosztami naprawy. A na to koparkowego nie było stać. Wyłączył więc silnik i uznał, że pora jednak na tę wyczekaną przerwę. Zje coś, odpocznie i będzie miał siłę stawić czoła głazowi.
Wygramolił się z szoferki, pod jedną pachą przytrzymując torbę, pod drugą zaś Żeglarza. Pies też miał już swoje lata. Lepiej, by nie nadwyrężał stawów skokowych. Ledwie znalazł się na zeschniętej trawie i zatrzasnął za sobą drzwi, w twarz uderzył go lodowaty powiew wiatru. Jeśli chodzi o warunki pogodowe, to tu zdecydowanie były Mazury, nie Seszele. Zima wprawdzie odpuszczała, jednak wiosna wciąż nie była w dobrym nastroju. Choć już zaznaczała swoją obecność kluczami żurawi, które z dnia na dzień pojawiły się na niebie.
Zawitały również rybitwy.
W połowie marca wpadały tłumem wprost z Afryki na Gołą Zośkę – wyspę na jeziorze Ryńskim, którą po bożemu nazywano Ptasią, ale miejscowi i tak upierali się przy tej roznegliżowanej babie. Pieczka nie mógł pojąć, co pierzastym strzela co roku do łbów, żeby telepać się taki hektar z ciepłych krajów do tego wygwizdowa. On – gdyby mu kto zaproponował takie rozwiązanie – udałby się w przeciwnym kierunku.
Ryńskie w zasadzie stanowiło jeden – sztucznie podzielony nazwami na dwa – akwen z jeziorem Tałty. Pieczka tkwił właśnie nad tym drugim. Z miejsca, w którym się rozlokował ze swoim prowiantem, mógł być świadkiem podniebnych harców, jakich dopuszczały się rybitwy. Białe gnojki z czarnymi łebkami śmigały w powietrzu jak opętane, drąc się przy tym wniebogłosy. Koparkowy starał się je ignorować. Ochoczo przystąpił do konsumpcji.
Pół godziny później – kiedy to Pieczce przytrafiła się krótka drzemka na tak zwaną śmietniczkę, czyli z otwartymi ustami i brodą wspartą o tors – po kanapkach zostało jedynie wspomnienie. I oblizujący się ze smakiem Żeglarz. Herbata z termosu wyszła. Czas było wracać do pracy. Pieczka wstał z pniaka, na którym zadziwiająco wygodnie mu się siedziało. Otrzepał kurtkę z okruszków. Rozejrzał się wokoło.
Rybitw jakby przybyło. Krążyły wściekle wokół jego koparki. Wznosiły się wysoko, a potem pikowały wprost w odmęty jeziora.
– Won, do siebie! – zaapelował do ptaków Pieczka. – A nie mnie tu osrywać karoserię.
Burcząc pod nosem, owinął szyję ciaśniej szalikiem. Chłód był naprawdę dokuczliwy. Nie chciało mu się znów wdrapywać do szoferki. Najchętniej wróciłby już do domu. By odwlec nieco nieuniknione, zagapił się na dom postawiony przez Nowaka na rozległej działce. A raczej przez tabun budowlańców, który wokalista zatrudnił, bynajmniej nie oferując mu gwiazdorskich stawek. Tak Pieczka słyszał na mieście. W sąsiednich Mikołajkach wystarczyło przysiąść na ławce na placu Wolności, a po kwadransie człowiek był na bieżąco ze wszystkimi lokalnymi nowinkami. Nie potrzeba żadnych mediów społecznościowych.
Willa Nowaka była jednopiętrowa ze spadzistym czarnym – wbrew lokalnemu krajobrazowi architektonicznemu – dachem i białą elewacją. Białą! Przecież ona mu się zaraz usmoli i tyle pozostanie z Francji-elegancji. Tak uważał Pieczka i wiedział, że ma rację. Żył tu nie od dzisiaj. Wprawdzie powietrze na Mazurach było czyste, ale bez przesady! Najlepiej sprawdzały się ceglane mury, jakie stawiali tu jeszcze za Niemca. A nie te styropianowe nowoczesne gargamele.
Hangar Nowaka to w zasadzie był dworek, a nie willa. Pieczka wyciągnął taki wniosek z faktu istnienia kolumn, które pyszniły się od frontu, tuż przy wejściu. Stąd ich koparkowy nie widział, ale zdążył się im przyjrzeć zawczasu. Wizerunku dopełniały dwa złote lwy, które ustawiono po bokach. No to co to miało być, jeśli nie siedziba szlachcica? Tyle że ci, na ile Pieczka się orientował, już dawno wymarli. Czort więc wiedział, jak się sprawa miała z Norbertem Nowakiem.
Heraldyczne rozmyślania przerwał Pieczce znajomy szczek.
– Żeglarz! – zawołał kundelka, który już nie warował u jego boku.
Zdradziecka bestia. Skończyło się żarcie, to i lojalności ubyło. Koparkowy ruszył w kierunku, z którego dochodziły hałasy. Prócz czworonoga urzędowały tam też te cholerne rybitwy. Chmary ptaszysk najwyraźniej uwzięły się na jego koparkę! Atakowały chwytak, skrzecząc przeraźliwie, odlatując na moment, by po chwili znów stanąć na linii frontu. Wokół nich, brodząc w zmąconej przez prace budowlane wodzie, krążył rozwścieczony Żeglarz.
– Do nogi! – zakomenderował Pieczka.
Bez skutku.
Dlaczego ta przeklęta zwierzyna tak się przyczepiła tego kamienia, co to go musiał wcześniej nabrać na łychę? Ze swojej pozycji Pieczka nie mógł dokładnie zlustrować chwytaka. Przesłaniał go korpus koparki. Klnąc niewybrednie, zdjął buty, ściągnął skarpetki, podwinął nogawki. Zagryzł zęby. Szpile zimna uderzyły weń znienacka. Wkroczył do jeziora.
Już po kilku krokach zrozumiał, w czym rzecz.
W chwytaku nie tkwił żaden głaz.
To były zwłoki.
Drogi pamiętniczku,
bardzo się za tobą stęskniłam. Sporo czasu minęło, odkąd ostatnio zapisywałam swoje złote myśli na plecach skórzanego fotela ustawionego w salonie Rozalii i Pawła Ginterów najwyraźniej od parady. Bo na pewno nie w żadnym pożytecznym – na przykład literackim – celu.
No ŻODNYM!
Twierdzę tak i zdania nie zmienię, gdyż nie pojmuję, co się komu (Rozalii) może nie podobać w moich tajnych zapiskach wykonywanych pazurem na białej, tak przyjemnie skrzypiącej pod naporem mej łapy, powierzchni. Nawet ich dokładnie nie przeczytała (widziałam, że próbuje, przekrzywiając nienaturalnie głowę, ale zaszyfrowałam przekaz i figę z makiem, z pasternakiem z tego zrozumiała), a i tak lamentowała.
Że niby, czy ja wiem, ile ten zestaw mebli kosztował, i czy ja jestem świadoma tego, ile ona wydała. Po pierwsze, żaden ze mnie poczochrany Einstein, żebym się aż tak bardzo interesowała zaawansowaną matematyką, po drugie zaś, psiuja mnie obchodzi jej księga przychodów i rozchodów. Za usługi księgowe się płaci, a nie głupio pyta i szuka frajera, który za darmo co komu policzy.
W każdym razie z tej chryi wynikła taka kwestia, że mnie non stop na łapy patrzyli, sprawdzając, czy znowu gdzieś nie kaligrafuję.
A ja ich wzięłam na przetrzymanie. Czekać mogę w nieskończoność, ponieważ – tu się zwierzę, a co mi tam – zamierzam pobić rekord długości życia kota domowego, który osiągnęła ta jakaś gamonica z Austin w Teksasie. Nazywała się Creme Puff (cokolwiek by to miało znaczyć) i dociągnęła do trzydziestki ósemki (plus trzy dni).
Potrzymajcie mi piwo i obserwujcie, jak ją wyprzedzam!
Zatem w kwestii pamiętniczka udawałam, że mnie ten temat przestał ciekawić. Że zmieniłam swoje hobby, przerzucając się na spanie na oparciu kanapy i chrapanie niczym koparka starego Pieczki. (Swoją drogą odkryłam, że te dźwięki to przez krzywą przegrodę nosową, którą koniecznie powinnam sobie zoperować u chirurga plastycznego. Będę musiała podpieprzyć Rozalii hajs, co to go sobie skitrała w takiej drewnianej szkatułce po przodkach. Trzyma ją na górnej półce w szafie pośród tekstylnych bambetli, sądząc, że nikt nie wie o jej istnieniu. Otóż ja wiem. I z tej wiedzy w stosownym czasie skorzystam. Można me słowa potraktować w charakterze groźby).
I tak jak przewidziałam, wreszcie się znudzili szpiegowaniem. Fotel oddali do tapicera, który dopuścił się świętokradztwa na moim pamiętniczku i zamienił go w jakąś nudną tabulę rasę. Przyjrzałam się świństwu z obrzydzeniem. Nie jestem jednak taka głupia, żeby kontynuować zapiski w zdemaskowanym już miejscu rzekomej zbrodni. Przespacerowałam się po mojej (prawowita właścicielka: Burbur Ginter, sprawdzić można w księgach wieczystych) willi położonej przy ulicy Michała Kajki nad Jeziorem Mikołajskim. Zlustrowałam wszystkie kondygnacje. I wreszcie, po długich analizach wybrałam.
Szafkę kuchenną.
Doprecyzuję, gdyby komu zabrakło wyobraźni. Dolna, narożna szafka w kuchni, do której prawie nigdy nikt nie zagląda, bo stoją w niej raz – tuż po zakupie na fali entuzjazmu – użyte sprzęty w postaci sokowirówki, gofrownicy czy maszyny do domowego wytwarzania lodów. Drzwiczki otwierają się wyjątkowo łatwo. Wystarczy wsunąć łapę w uchwyt i pociągnąć do siebie. Tej sztuczki nauczyłam się od mojego synalka Pedra. Niezły z niego gamoń, ale rozrabiać potrafi jak stary. Otwieram więc, włażę do środka, ustrojstwo samo się za mną zamyka, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu, ponieważ zamontowano na nim wyciszające dinksy.
Dla ludzkich pokrak w tych katakumbach z pewnością byłoby za ciemno. Jednak nie dla mnie. Ja włączam swoją kotowizję i już wszystko widzę. Na przykład lśniącą powierzchnię drzwiczek.
Idealnie!
Zatem pazury w ruch i zacznijmy od początku!
Drogi pamiętniczku,
nazywam się Burbur Ginter i kotka ze mnie z prawdziwego zdarzenia. Nie żadna tam wypucowana lampucera z rodu syjamskiego czy perskiego. Ja jestem przedstawicielką rasy europejskiej, tylko przez ostatnich tłuków zwaną dachowcami. Widział mnie kto kiedy na dachu? Przypuszczam, że nie sądzę... Moim środowiskiem naturalnym są salony.
Doczekałam się stada potomstwa, którego doprawdy nie potrafię zliczyć. Wolę wyprzeć z pamięci traumy przeszłości: liczne gwałty, porody w kącie stodoły, robienie za jedyny bar w mieście dla stada sraluchów.
Ostał mi się Pedro, a to też nie z mojego wyboru, tylko Rozalii Ginter, do której się wprowadziłam, będąc jeszcze przy nadziei. Z tamtego miotu czterech pierdziuchów wybrała mnie (no oczywista) i tego tępaka (WTF?!). Resztę opyliła za darmochę po znajomych i rodzinie. A potem zapodała mi sterylizację i już żadne ciąże mi niestraszne.
I tak sobie żyjemy w wypasionej willi nad jeziorem: ja, mój spadkobierca Pedro, wspomniana Rozalia, jej mąż Pawełek (choć to tylko formalność, on kocha tylko mnie!) oraz dwa patyczaki: Hanna i Helena.
Bliźniaczki.
Nastolatki.
Utrapienie.
Dotąd egzystowało nam się całkiem elegancko, jednak ostatnimi czasy wyczuwam w powietrzu napięcie. I nie jestem z niego zadowolona. To, co cenię najbardziej, to święty spokój (i krewetki z tuńczykiem). Nawet Pedro namierzył złe wibracje i tylko szwenda się z kąta w kąt, miaucząc przeciągle jak ten głupi.
Albo Pavarotti.
Brakuje, żeby jeszcze zaczął szczekać jak jaki psiuj, i już upadek gotowy!
Atmosfera się skaszaniła gdzieś około Bożego Narodzenia. Od początku powtarzałam, że wyrzynanie z lasu choinki i stawianie jej w salonie, a potem obwieszanie pstrokacizną sprowadzi na ten dom złe duchy. Ale nikt nie wziął sobie mojej przestrogi do serca, i teraz mamy, jeśli dobrze kombinuję, marzec, a atmosfera w domu jest tak gęsta, że aż mi się ciężej oddycha przez mój krzywy nos.
To, że te dwie dziewuchy, które nie dość, że wyglądają identycznie, to jeszcze prawie tak samo się wabią, wdają się w awantury, a i bójki nie są im obce, to nie pierwszyzna. Tłuką się chyba, odkąd położono je w jednej kołysce. Ostatnio jednak także Pawełek jest nie w sosie, o Rozalii nie wspominając. Albo więc kłócą się o pierdoły (niech przytoczę sprawę niedokręconej butelki z sokiem, który – o zgrozo – nakapał na półkę w lodówce!), albo milczą. To ja już wolę, gdy się sobie do gardeł rzucają. Tą ciszą mogliby zabijać. Jest złowroga, nienawistna i po prostu niszcząca. Wiem, co mówię, w końcu znam się na wszystkim, także na psychologii.
Doszło do tego, że zaczęłam się zastanawiać, jak zaradzić chorej sytuacji. Przecież tak się nie da żyć! Nie przeszła mi przez głowę myśl o wyprowadzce. Żadne takie! Ta nieruchomość stanowi już moją własność nabytą przez zasiedzenie. Skłaniałabym się raczej ku wykopaniu z chaty Rozalii. Z dwojga pełnoletnich przedstawicieli ludzkiej rasy zdecydowanie preferuję Pawełka. Wysoki, przystojny, umięśniony, z pofalowanymi kudełkami, a do tego komendant policji! Mój ukochany! A Rozalia wprawdzie bywa przydatna, zwłaszcza gdy się rozchodzi o wypełnienie miski zawartością puszeczki, ale – nie ukrywajmy – jest moim drugim wyborem.
Poza tym istnieje proste rozwiązanie! Mogłaby sobie zamieszkać w sąsiadującej z domem przychodni weterynaryjnej Podaj Łapę. Swojej własnej, więc nikt by jej stamtąd nie eksmitował. W sali zabiegowej stoi metalowa prycza, która idealnie nadałaby się w charakterze leżanki. A i do zlewu – chociaż z niej kurdupel metr pięćdziesiąt na obcasach – sięgnęłaby girą i mogłaby się okąpać.
Poznałam doskonale te wszystkie zależności architektoniczne, ponieważ sama haruję w klinice. Robię za nadzorczynię pracowników recepcji. Choć powinnam użyć liczby pojedynczej, bo tyra tam jedynie niejaka Ilona Babiś, która się powinna cieszyć, że dostała robotę po znajomości, gdyż moim zdaniem ze swoim ograniczeniem umysłowym nadaje się tylko do czyszczenia mojej kuwety!
A i to nie do końca!
Zaproponowałam nawet Rozalii, żeby się wyniosła z domu i oczyściła wreszcie atmosferę, ale nic nie pojęła.
No nic.
– Co tam miauczysz, Bureczku Grubeczku? – zapytała mnie mianowicie, gdy jej wyartykułowałam wszystkie moje żale, siadając przed nią i patrząc złowrogo w oczy.
A tu takie niezrozumienie. Łapy opadają i sierść się jeży!
O co poszło Rozalii i Pawłowi? Wiedziałam, ale zapomniałam. Może gdy się zdrzemnę z jakieś trzydzieści trzy godziny longiem na dobę, to mi się coś przypomni. Wtedy z pewnością zapiszę to w swoim nowym pamiętniku, żeby potomni też zrozumieli, co to się pod tym dachem wyprawiało!
PS Informacja dla tych, którzy czytając me słowa, drżą, czy mnie kto jednak nie nakryje w kuchennym schowku, zapragnąwszy nagle świeżo wyciskanego soku. Bez obaw! W tej szafce przechowywane są także plastikowe reklamówki w ilościach doprawdy zatrważających. Ekoterroryści mieliby używanie. Nikt z domowników nie poważy się na otwieranie wrót, bo się zwyczajnie boją, że im się ten śmietnik wysypie na podłogę i będą musieli przez pół dnia toto segregować i sprzątać. Temu nie poradzi nawet to nowe samodzielnie jeżdżące ustrojstwo czyszczące, któremu na chrzcie dano jakoś po chińsku.
Jestem więc bezpieczna...