Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Róża i Szymon Solańscy jadą w podróż poślubną do Sopotu. Jednak zamiast cieszyć się urokami kurortu, trafiają w sam środek afery kryminalnej. Ktoś zamordował Artura Przebendowskiego, właściciela pensjonatu Józefina. I zrobił to niejako trzykrotnie...
Solański – z zawodu prywatny detektyw – zostaje wynajęty do odnalezienia zabójcy. W śledztwie pomagają mu nie tylko żona i niezastąpiony kundelek Gucio, lecz także aspirant Barański. Bo za nowożeńcami podążają starzy, dobrzy znajomi... Czy sprawa morderstwa Przebendowskiego może mieć związek z wydarzeniami sprzed pół wieku? W Sopocie zaginęły wtedy dwie przyjaciółki, a milicja nigdy nie odkryła, co się z nimi stało.
Wygląda na to, że Solański, Róża i Gucio znów będą mieli ręce (i łapy!) pełne roboty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
KRYMINAŁY POD PSEM
• Tajemnicza śmierć Marianny Biel
• Zbrodnia nad urwiskiem
• Strzały nad jeziorem
• Zło czai się na szczycie
• Morderstwo w hotelu Kattowitz
• Trup w sanatorium
• Wypocznij i zgiń
• Las i ciemność
• Noc na blokowisku
• Sopot w trzech aktach
Mojemu kuzynowi Marcinowi
Donoszę uprzejmie, że wszyscy bohaterowie pojawiający się w powieści są wytworem mojej kryminalnej wyobraźni. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest Gucio, kundelek wzorowany na tym prawdziwym, którego wprawdzie już z nami nie ma w rzeczywistości, ale w Kryminałach pod Psem będzie zawsze miał się dobrze i rozwiązywał kolejne zagadki.
Pensjonat Józefina luźno nawiązuje (głównie położeniem i wyglądem) do pensjonatu Wanda w Sopocie. Ten drugi to wspaniałe miejsce na nadmorski wypoczynek. Zapewniam, że nie ma on nic wspólnego ze zbrodniczymi sprawkami, nie spotkacie tam prywatnego detektywa z psem u boku ani starszego aspiranta na wakacjach, za to czasem możecie się natknąć na pewną chorzowską pisarkę...
I pijmy miłość aż do dna,
nie zostawiajmy nic na potem.
Ty pij pod śledzia, no a ja –
pod księżyc nad Sopotem.
Księżyc nad Sopotem, tekst: Agnieszka Osiecka
© Natalia Twardy
PROLOG PO RAZ PIERWSZY
Sopot, teraz
Ponad powierzchnię wody wystawało ciało. A konkretnie – noga. Z pomalowanymi na czerwono paznokciami i starannie wykonaną depilacją. W świetle padającego na nią słońca te szczegóły rzuciły się w oczy nawet stojącemu na brzegu aspirantowi Barańskiemu.
Policjant pomyślał, że właścicielka kończyny musiała mieć za nic diety odchudzające. Łydka była bowiem potężna, a stopa długa i szeroka jak u yeti. Widać, że kobieta korzystała z przyziemnych uroków życia. Dopóki mogła.
Barański trwał w odrętwieniu. Piach na sopockiej plaży parzył go w pięty. Mimo zbliżającej się zdaniem kalendarza jesieni pogoda postanowiła zrobić psikusa i dalej trzymać się letnich temperatur. W Trójmieście było gorąco.
Aspirant się zastanawiał. Czy powinien się rzucić na pomoc? Wydobyć na stały ląd topielicę? I wszcząć dochodzenie w celu ustalenia przyczyny zgonu?
Przecież był na wakacjach! Niech tą nieroztropną idiotką martwią się miejscowi śledczy. On przyjechał do Sopotu na wypoczynek! Zatem nie życzył sobie żadnych trupów ani roboty detektywistycznej. Zamierzał korzystać z dobrodziejstw kurortu oraz obecności swojej nowej dziewczyny... Choć ta – nie wiedzieć dlaczego – upierała się, że wcale nie są parą. Udawała, że to niezobowiązujący flirt (choć to ona zaproponowała, by razem wybrali się na urlop i zamieszkali w stylowym pensjonacie Józefina – w jednym pokoju! Bynajmniej nie z oszczędności...). Ale w gruncie rzeczy Barański wiedział, jaka jest prawda – jego wybranka po prostu nie mogła bez niego żyć!
Nieszczęśnica dryfująca w odmętach Bałtyku też już raczej żyć nie mogła. Wypadało więc wyciągnąć ją na suchy ląd... Barański z westchnieniem poirytowania wkroczył do morza i ruszył w stronę nogi. Już był prawie przy niej, gdy wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno. Aspirant złapał łydkę denatki i... przyjął strzał prosto w twarz. Uderzenie było niejako podwójne. Po pierwsze, zaatakowała go fala – morze było dzisiaj wyjątkowo nie w sosie (kto by był, gdyby mu się pod nosem topiły jakieś pokraki, co to tylko kłopoty z nimi).
Po drugie zaś, kopnęła go wspomniana gira!
Zanim starszy aspirant wynurzył się z wody, odkaszlnął i nabrał w płuca powietrza, minęła chwila. W tym czasie kończyna zniknęła, a tuż przed nosem policjanta w pełnej krasie ukazała się topielica. Całkiem żywa!
– Zabić mnie chcesz?! – poinformowała się.
Barańskiemu zajęło sporo czasu zrozumienie, że stoi przed nim, nie dość, że zupełnie niemartwa, to do tego wzburzona o wiele bardziej niż Bałtyk... ona.
– Róża Kwiatkowska – wymamrotał, by samego siebie przekonać, że nie cierpi na urojenia.
– Solańska! – wydarła się dziennikarka z piekła rodem. – Ty baranie!
I znów huknęła go w czerep. Tym razem jakimś pagajem, który dobyła, nie wiedzieć skąd i kiedy.
Aspirant z trudem pozbierał samego siebie i resztki swojego zdrowego rozsądku.
– Co ty tu robisz?! – chciał wiedzieć.
Jeszcze tego brakowało, żeby ta szurnięta żurnalistka zepsuła mu wyjazd nad morze z ukochaną! A było więcej niż pewne, że zepsuje! I oczywiście przywlokła ze sobą do Sopotu tego prywatnego detektywa Solańskiego, który zawsze chrzanił policji robotę, znajdując morderców tuż przed nią. Oraz tego kundla!
– Pływam na paddle boardzie – wyraziła się niejasno Kwiatkowska (choć rzeczywiście na głos lepiej było jej tak nie nazywać, bo stawała się nerwowa; odkąd wyszła za mąż za Solańskiego, sodówka już zupełnie uderzyła jej do tego poczochranego łba). – A co, nie widać? – burknęła.
– Myślałem, że się topisz – wyznał Barański i dopiero teraz zauważył tuż za Różą unoszącą się na powierzchni wody deskę.
– Chciałbyś – orzekła dziennikarka i rozdarła się niespodziewanie. – Aleksandrze! Aleksandrze!!!
Na ten wrzask do Róży podpłynął z pewnym – jak zauważył aspirant – ociąganiem, także na SUP-ie, osiłek. Policjant na jego widok przykucnął, by ukryć niedoskonałości swego ciała w mętnych wodach Bałtyku. Zwłaszcza z piwnej oponki nie był dumny. A już w porównaniu do tego adonisa, którego łatwo by można pomylić z posągiem rzymskiego boga, Barański prezentował się wyjątkowo niekorzystnie.
– Wejdź na deskę, Różo. Brawo! Świetnie ci idzie! – rzekł Aleksander i wyszczerzył się w uśmiechu.
Zdaniem aspiranta wyglądał, jakby chciał ich zeżreć. I co to w ogóle był za Aleksander? Dlaczego zadawał się z Kwiatkowską? Czy Solański wiedział o jego istnieniu? W Barańskim doszła do głosu męska solidarność.
– No nie wiem, czy tak świetnie – mruknęła Kwiatkowska, urodzona sceptyczka. – Właśnie zaryłam łbem w dno. A to miało być takie proste! – poskarżyła się.
– Brawo, Róża! – Osiłek powtarzał jedno i to samo jak jaki kataryniarz. Barański pocieszył się w duchu, że może i facet dobrze wygląda, ale najwyraźniej wygadany nie jest. – Brawo, Róża! Właź na deskę! – zarządził.
Kwiatkowska – swoją drogą, odziana w kamizelkę ratunkową – złapała się oburącz paddle boarda i stękając potępieńczo, wgramoliła się nań. Ułożyła się na płasko i zamarła.
– Barański, spadaj – wysyczała w stronę gliniarza.
Aspirant nie zamierzał jednak pozbawiać się takiej przyjemności. Toż to szykowało się widowisko pierwszej wody!
– Ani mi się śni! – odparł zawadiacko.
W ostatniej chwili udało mu się uchylić przed mierzącym weń ponownie wiosłem. Kwiatkowska nagle dostała jakiegoś przypływu energii, stanęła na desce i zaczęła machać pagajem to z prawej, to z lewej. Barański rozejrzał się zdezorientowany wokół siebie.
– Adolfie! – usłyszał znajomy głos dobiegający z brzegu. – Adolfie! Chodź mi nasmarować plecy!
Na takie dictum aspirant ochoczo porzucił szurniętą Kwiatkowską i zawrócił na plażę. Już rozumiał, skąd ta nagła gracja w ruchach dziennikarki. Ona też bała się kompromitacji, która byłaby nieunikniona, gdyby ją porównać do jego dziewczyny. Policjant przyśpieszył kroku.
Mecenas Potomek-Chojarska nie mogła wszak czekać.
Sopot, nieco wcześniej
To przecież musiała być robota dla przedszkolaka. W dodatku dość ograniczonego. Dlaczego więc ona miałaby sobie nie poradzić? Nie była w końcu jakąś niedorajdą. Przyjrzała się uważnie kilku innym śmiałkom pływającym na paddle boardach – jak się fachowo nazywały te dechy – i doszła do wniosku, że cała sprawa wygląda na dziecinnie łatwą. Stajesz na desce, odpychasz się wiosłem trochę w jedną, nieco w drugą, i cześć pieśni.
– Jesteś pewna? – zapytał ten niedowiarek, jej mąż Solański Szymon, opierając się łokciem o blat recepcji.
Pytał nie po raz pierwszy, tym bardziej utwierdzając Różę w przekonaniu, że ona im wszystkim jeszcze pokaże. Wprawdzie komu i co – nie była pewna, ale odkąd zobaczyła tę cholerę Potomek-Chojarską bez trudu pływającą na windsurfingu, do wycofania się z podjętej decyzji nie przekonałby jej już nawet sam diabeł.
Swoją drogą, ta przeklęta pani adwokat musiała podsłuchać, dokąd Róża i Szymon wybierali się w podróż poślubną, i bezczelnie zmałpować pomysł! Dziennikarka wciąż nie otrząsnęła się po przeżyciach w trakcie podróży pendolino, podczas której musiała się kryć przed tą przeklętą babą. Za karę Solańska zamierzała jeszcze prawniczce uprzykrzyć życie. Na razie jednak musiała pokazać, że nie jest ostatnią lebiegą!
– Może lepiej pójdziemy na molo? – Z zamyślenia wyrwał ją Solański.
– Co to, to nie! – zaparła się Róża i wystukała paznokciami rytm na blacie.
Recepcjonistka pracująca w Józefinie zachowała nieprzenikniony wyraz twarzy. Szczerze mówiąc, wyglądała trochę niemądrze. A do tego, co Solańska przechodziła przez lobby, kobieta zdawała się przysypiać, rozłożona na drewnianym biurku. Może to ten lekki fetorek, który było czuć tuż przy wejściu do budynku, ją oczadził. Najwyraźniej mieli tu jakieś problemy z kanalizacją.
Teraz trudno było stwierdzić, czy kobieta jest w tym niemym sporze po stronie Solańskiego. Czy tak jak on powątpiewa w jej możliwości? Już im Róża udowodni, na co ją stać! Szymon sam jakoś się nie kwapił, by do niej dołączyć. Pewnie tchórzył...
– Hau! – wtrącił się Gucio i wsparł przednimi łapami o kolana Kwiatkowskiej.
– Tylko ty mnie rozumiesz, kochany piesku. – Dziennikarka zaciumkała kundelkowi nad głową i odwróciła się w stronę wejścia do willi, skąd doszły ją hałasy.
W progu Józefiny stanął młody bóg! Zstąpił z nieba we własnej osobie!
– Róża? – zapytał, ewidentnie kierując swe słowa do niej!
Solańska dla pewności przetarła oczy przedramieniem. Wyłupiła gały na to dzieło sztuki w ludzkiej skórze i doprawdy nie potrafiła wydobyć z siebie ani jednego sensownego zdania. Przezornie więc milczała. Facet wyglądał jak z żurnala. Wysoki – prawie tak jak Solański – dobrze zbudowany, umięśniony, wykorbiony, opalony, gładziutki i błyszczący. Takiego okazu w swoim życiu jeszcze nie spotkała.
– Jestem Aleksander – przedstawił się i podał Róży dłoń jak bochen chleba. – Będę twoim instruktorem na paddle boardzie – wyjaśnił.
– Aaa! – Solańska palnęła się w czoło.
Wszystko jasne! Wczoraj zeszła do recepcji z ulotką reklamującą dostępne dla turystów sporty wodne i zamówiła godzinę nauki pływania na desce. Wprawdzie początkowo chciała się obyć bez instruktora, ale recepcjonistka skutecznie wybiła jej to z głowy. Róża miała to dziewczynie nawet za złe, ale teraz cofnęła wszystkie kalumnie o naciągaczkach, którymi w myślach ją obrzuciła. Aleksander – choćby ze względu na wrażenia estetyczne – bez wątpienia był wart swojej ceny.
– A ja jestem Solański – wtrącił się nagle detektyw. – Szymon Solański – dodał. Jak jakiś Bond. James Bond. – Mąż Róży.
Patrzcie, państwo, czyżby małżonek był zazdrosny? No tego jeszcze nie grali. Kwiatkowska się ucieszyła. Również w myślach, musiała przecież zachować pozory.
– Płyniesz z nami? – zaproponował instruktor. – Mam w aucie dodatkową deskę, nie ma problemu – zapewnił.
– Ja? – przeraził się nie na żarty detektyw. – Ja muszę... popilnować psa – wybrnął.
– To idziemy? – Aleksander stracił zainteresowanie Szymonem i objął ramieniem Różę.
Dziennikarka ruszyła żwawo przed siebie. W takich rękach mogła się czuć bezpiecznie! Choćby ten cały Aleksander kazał jej serfować na falach Oceanu Indyjskiego, nic jej nie było straszne!
Jeszcze nie wiedziała, w jak wielkim tkwi błędzie...
Przed wejściem do Józefiny, przy końcu ulicy Poniatowskiego parkowała terenówka. Z przymocowanego do dachu bagażnika Aleksander zdjął dwie deski. Wygrzebał też wiosła, a potem kazał Róży nałożyć kamizelkę ratunkową.
– W tym będziesz pływać? – zapytał jeszcze, obrzucając Kwiatkowską spojrzeniem z góry do dołu.
Róża trochę się krępowała, ale szybko stwierdziła, że a co tam. Jednym ruchem, wciąż czując na sobie wzrok dyszącego jej za plecami Solańskiego, zdjęła sukienkę, zostając w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym. Nabyła go, spędziwszy wcześniej długie godziny na serfowaniu po stronach internetowych sklepów z odzieżą sportową. Niby dwudziesty pierwszy wiek. Niby można wszystko. A znaleźć strój, w którym się nie będzie wyglądało jak baleron, to sprawa z gruntu przegrana!
Teraz było jej już jednak wszystko jedno. Aleksander założył sobie na szyję jakąś dyndającą saszetkę, wziął pod pachę jedną deskę. Pod drugą wepchnął następną, Róży przykazując zajęcie się pagajami. Zgodnym korowodem przeszli przez ścieżkę rowerową oraz promenadę i wreszcie znaleźli się na plaży.
– Z psami w wakacje tu nie wolno – powiedział Aleksander do Solańskiego, który przykleił im się do ogona. Gucio zaś obserwował ich z daleko posuniętą ostrożnością. Pewnie się bał, że również jemu zostanie zaproponowany rejs paddle boardem.
– Pfff – skwitował detektyw i dalej bieżył za nimi krok w krok, łamiąc prawo.
Aleksander ułożył deski na brzegu i rozpoczął wykład instruktażowy. Coś tam gadał o uginaniu kolan, machaniu wiosłem tuż przy desce czy patrzeniu w horyzont, ale Róży trudno się było skupić na meritum. Już sama nie wiedziała, co ją bardziej rozprasza: wizja siebie dryfującej gdzieś na bezkresach Bałtyku ku Szwecji czy ten mięśniak, który najwyraźniej uznał, że Róża bez problemu da sobie radę na tym ustrojstwie!
Nim się obejrzała, już tkwiła na kolanach na SUP-ie i odpychała się wiosłem, mierząc w stronę Karlikowa. Instruktor płynął na swojej desce tuż obok niej.
– Brawo, Róża! – wykrzykiwał Aleksander. – Dobrze ci idzie! Brawo, Róża! – zagrzewał ją do walki.
Solańska czuła uderzenia gorąca na twarzy. Co za emocje! Dobrze jej szło! Szymonowi pewnie opadła szczena.
– A teraz staniemy prosto – przerwał jej rozmyślania Aleksander.
– Staniemy? – zaniepokoiła się dziennikarka.
Instruktor podpłynął do niej od przodu, ustawił się w poprzek i przód jej deski przyciągnął do siebie.
– Oprzyj się o wiosło i wstawaj – zaordynował.
Róża oparła się o wiosło i... jej kończyny zamieniły się w nóżki w galarecie! Łydki zaczęły się trząść, jakby je kto raz po raz pieścił prądem. Deska pod nią chybotała. Kursantka przypomniała sobie to coś o kolanach, więc z całych sił starała się utrzymywać wskazaną postawę. Choć niestety – do czego sama doszła – musiała ona raczej przypominać pozycję na tak zwanego narciarza praktykowaną w publicznych toaletach przez kobiety pod każdą szerokością geograficzną.
– Wyluzuj, Róża. Brawo! Dobrze ci idzie! – twierdził uparcie Aleksander.
Jednak dziennikarka już nie była tego taka pewna. Coś tu było grubo nie tak. Jakim cudem ten przeklęty sport wyglądał na tak banalny, a wcale nie był? Dlaczego nagle odkryła, że posiada mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziała? I jakim prawem była aż tak przerażona? Przecież brzeg majaczył całkiem niedaleko. A nawet gdyby wpadła do wody, to przecież miała na sobie tę śmieszną kamizelkę!
– To tylko niepotrzebny strach. – Aleksander najwyraźniej potrafił czytać w jej myślach. – Dajesz, Róża! Dajesz! – ordynował stanowczo zbyt głośno.
Gdy Solańska nabrała na sekundę odwagi, zdołała zerknąć w stronę plaży. Ku swemu utrapieniu odkryła, że na piasku zebrał się już spory tłumek gapiów, kibicujących raczej jej upadkowi niż sukcesowi sportowemu.
– Niedoczekanie! – warknęła.
Zawsze najlepiej motywowało ją czyjeś niedowierzanie w jej kompetencje. Zaczęła słuchać w końcu instrukcji Aleksandra i ku swemu zdziwieniu doszła do wniosku, że płynie!
– Ja płynę! – powiedziała nawet. – Płynę! – obwieszczała światu, a zwłaszcza tym niedowiarkom na brzegu.
Kątem oka dostrzegła, że Aleksander gmera w swojej uwieszonej przy szyi saszetce. Wreszcie wyciąga z niej telefon i... mierzy nim prosto w nią!
– Co robisz? – zapytała, choć już wiedziała, co się święci.
– Kręcę film. – Aleksander potwierdził jej przypuszczenia. – Potem go wrzucę na taką specjalną stronę internetową i będziesz sobie mogła obejrzeć.
Takiej presji nie byłby w stanie podołać najtwardszy zawodnik. Więc i Róża się poddała. Sama nie wiedziała, jak to się stało, że nagle straciła równowagę i mimo że rozpaczliwie, niczym jakaś postać z kreskówki, machała rękami, by utrzymać się na nogach, poległa. Grzmotnęła tyłem do wody i tyle ją widzieli. Wynurzyła się po chwili we wstydzie i znoju.
– Mam nadzieję – wysapała, chwytając się deski – że ci się ten telefon utopi!
Aleksander nie przejął się groźbą. Co więcej, roześmiał się (jakby tu było coś zabawnego!) i począł dalej zaganiać Różę do uprawiania sportów wodnych. Gdy dopłynęli wreszcie do plaży przed hotelem Marriott, Solańska była pewna, że jeszcze jedno machnięcie pagajem, a wyzionie ducha. Dobiła do brzegu, padła plackiem na piasek i zacharczała.
– Wody? – Aleksander, zupełnie nieporuszony, wyjął z siateczkowej torby butelkę i podał ją Róży. Wypiła do dna.
Drogi powrotnej (tak, okazało się, że muszą wrócić tą samą trasą!) wolałaby nie wspominać. Choć wzywała (wcale nie dla żartów) taksówkę i spróbowała nawet przekupić tego stukniętego instruktora, żeby sobie dalej płynął w pojedynkę w zamian za korzyść finansową w wysokości pięciu dych, nikt i nic nie przyszło jej z pomocą. Musiała zapylać znów na tej przeklętej desce! Do bólu całej tkanki mięśniowej, jaką dysponowała Róża Solańska, dołączyła solidna zadyszka. Kiedy więc dopływali wreszcie pod Józefinę, dziennikarka pożegnała się już dawno z dumą oraz ambicjami i zamiast tkwić na boardzie prosto jak ta struna, klęczała, ostatkiem sił waląc wiosłem w wodę.
Do brzegu – na którym, całe szczęście, nie widać było Solańskiego – zostało już doprawdy niewiele. Róża grzmotnęła pagajem raz jeszcze, zahaczyła nim o coś przy dnie i... znów wylądowała w Bałtyku.
A potem dosłownie znikąd zjawił się ten idiota Barański. Być może Róża rzeczywiście zbyt długo zabajerowała pod wodą, ale Aleksander jakoś się nie przejął. To dlaczego Adolfina się przyczepił? Nagle taki nadgorliwy stróż prawa z niego. Na szczęście zawołała go ta mazepa Potomek-Chojarska i się od niej odstosunkował. Dopiero gdy aspirant stanął suchą stopą na plaży, Róża, leżąc płasko na swojej desce, wyjawiła Aleksandrowi gnębiący ją problem.
– Trup – powiedziała mianowicie.
– Brawo, Róża! – Ten dalej jechał ze swoim repertuarem. – Dobrze ci... Co? – zreflektował się wreszcie.
– Na dnie leży trup – sprecyzowała Róża Solańska.
I obiecała sobie, że już nigdy w życiu nie pokusi się o uprawianie żadnych sportów. Żadnych!