Kryminał pod psem. Sopot w trzech aktach - Marta Matyszczak - ebook

Kryminał pod psem. Sopot w trzech aktach ebook

Marta Matyszczak

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Róża i Szymon Solańscy jadą w podróż poślubną do Sopotu. Jednak zamiast cieszyć się urokami kurortu, trafiają w sam środek afery kryminalnej. Ktoś zamordował Artura Przebendowskiego, właściciela pensjonatu Józefina. I zrobił to niejako trzykrotnie...

Solański – z zawodu prywatny detektyw – zostaje wynajęty do odnalezienia zabójcy. W śledztwie pomagają mu nie tylko żona i niezastąpiony kundelek Gucio, lecz także aspirant Barański. Bo za nowożeńcami podążają starzy, dobrzy znajomi... Czy sprawa morderstwa Przebendowskiego może mieć związek z wydarzeniami sprzed pół wieku? W Sopocie zaginęły wtedy dwie przyjaciółki, a milicja nigdy nie odkryła, co się z nimi stało.

Wygląda na to, że Solański, Róża i Gucio znów będą mieli ręce (i łapy!) pełne roboty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 338

Oceny
4,1 (232 oceny)
107
70
36
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Seria kryminałów z psem jest o wiele fajniejsza niż ta z kotem.
31
Agnieszka970

Nie oderwiesz się od lektury

Szacun za fakty historyczne wplecione w fabułę. Nie zmieniają humorystycznego charakteru książki , a dodają tego czegoś, co pozwala na własne refleksje. Polecam.
20
AgnieszkaW85

Nie oderwiesz się od lektury

polecam w 100 , bardzo ciekawa, trochę historii ale dalej w boskim stylu 😀
10
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Sopot w trzech aktach” Marty Matyszczak to dziesiąty już tom serii Kryminałów pod psem, komedii kryminalnych, w którym jednym z głównych bohaterów jest kundelek Gucio, patrzący z perspektywy czworonoga na ludzkie życie i zachowania dosyć ironicznym okiem ;) Ci, co znają tę serię, dobrze już wiedzą czego się mogą po niej spodziewać, a ci, co chcą dopiero dołączyć, mogą to zrobić bez obaw – każdy tom to osobna zagadka kryminalna. W tym jest nią morderstwo właściciela sopockiego pensjonatu, w którym zatrzymali się Solańscy – zostają poproszeni o pomoc w znalezieniu sprawcy i chętnie na to propozycję przystają – w końcu co można robić w podróży poślubnej jak nie ścigać mordercę?! Można też popływać na paddle board, z czego stara się skorzystać Róża… No cóż, z dosyć marnym skutkiem ;) Bo tak, to Róża jest tym bohaterem dostarczającym dużą dawkę humoru. Jest też temat poważny – historia sięga lata wstecz, tym samym opowiadając o tym, jak Sopot wyglądał w czasie II wojn...
10
Lusia5

Z braku laku…

Paplanie o niczym.
22

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okład­ki ILO­NA GO­STY­ŃSKA-RYM­KIE­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuKON­RAD ZA­TYL­NY
Re­dak­cjaUR­SZU­LA ŚMIE­TA­NA
Ko­rek­taBE­ATA KAR­PI­ŃSKA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A., Mar­ta Ma­tysz­czak MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6276-2
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl
.

KRY­MI­NA­ŁY POD PSEM

• Ta­jem­ni­cza śmie­rć Ma­rian­ny Biel

• Zbrod­nia nad urwi­skiem

• Strza­ły nad je­zio­rem

• Zło czai się na szczy­cie

• Mor­der­stwo w ho­te­lu Kat­to­witz

• Trup w sa­na­to­rium

• Wy­pocz­nij i zgiń

• Las i ciem­no­ść

• Noc na blo­ko­wi­sku

• So­pot w trzech ak­tach

Mo­je­mu ku­zy­no­wi Mar­ci­no­wi

Do­no­szę uprzej­mie, że wszy­scy bo­ha­te­ro­wie po­ja­wia­jący się w po­wie­ści są wy­two­rem mo­jej kry­mi­nal­nej wy­obra­źni. Wy­jąt­kiem po­twier­dza­jącym re­gu­łę jest Gu­cio, kun­de­lek wzo­ro­wa­ny na tym praw­dzi­wym, któ­re­go wpraw­dzie już z nami nie ma w rze­czy­wi­sto­ści, ale w Kry­mi­na­łach pod Psem będzie za­wsze miał się do­brze i roz­wi­ązy­wał ko­lej­ne za­gad­ki.

Pen­sjo­nat Jó­ze­fi­na lu­źno na­wi­ązu­je (głów­nie po­ło­że­niem i wy­glądem) do pen­sjo­na­tu Wan­da w So­po­cie. Ten dru­gi to wspa­nia­łe miej­sce na nad­mor­ski wy­po­czy­nek. Za­pew­niam, że nie ma on nic wspól­ne­go ze zbrod­ni­czy­mi spraw­ka­mi, nie spo­tka­cie tam pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa z psem u boku ani star­sze­go aspi­ran­ta na wa­ka­cjach, za to cza­sem mo­że­cie się na­tknąć na pew­ną cho­rzow­ską pi­sar­kę...

I pij­my mi­ło­ść aż do dna,

nie zo­sta­wiaj­my nic na po­tem.

Ty pij pod śle­dzia, no a ja –

pod ksi­ężyc nad So­po­tem.

Ksi­ężyc nad So­po­tem, tekst: Agniesz­ka Osiec­ka

.

© Na­ta­lia Twar­dy

PRO­LOG PO RAZ PIERW­SZY

So­pot, te­raz

Po­nad po­wierzch­nię wody wy­sta­wa­ło cia­ło. A kon­kret­nie – noga. Z po­ma­lo­wa­ny­mi na czer­wo­no pa­znok­cia­mi i sta­ran­nie wy­ko­na­ną de­pi­la­cją. W świe­tle pa­da­jące­go na nią sło­ńca te szcze­gó­ły rzu­ci­ły się w oczy na­wet sto­jące­mu na brze­gu aspi­ran­to­wi Ba­ra­ńskie­mu.

Po­li­cjant po­my­ślał, że wła­ści­ciel­ka ko­ńczy­ny mu­sia­ła mieć za nic die­ty od­chu­dza­jące. Łyd­ka była bo­wiem po­tężna, a sto­pa dłu­ga i sze­ro­ka jak u yeti. Wi­dać, że ko­bie­ta ko­rzy­sta­ła z przy­ziem­nych uro­ków ży­cia. Do­pó­ki mo­gła.

Ba­ra­ński trwał w od­rętwie­niu. Piach na so­poc­kiej pla­ży pa­rzył go w pi­ęty. Mimo zbli­ża­jącej się zda­niem ka­len­da­rza je­sie­ni po­go­da po­sta­no­wi­ła zro­bić psi­ku­sa i da­lej trzy­mać się let­nich tem­pe­ra­tur. W Trój­mie­ście było go­rąco.

Aspi­rant się za­sta­na­wiał. Czy po­wi­nien się rzu­cić na po­moc? Wy­do­być na sta­ły ląd to­pie­li­cę? I wsz­cząć do­cho­dze­nie w celu usta­le­nia przy­czy­ny zgo­nu?

Prze­cież był na wa­ka­cjach! Niech tą nie­roz­trop­ną idiot­ką mar­twią się miej­sco­wi śled­czy. On przy­je­chał do So­po­tu na wy­po­czy­nek! Za­tem nie ży­czył so­bie żad­nych tru­pów ani ro­bo­ty de­tek­ty­wi­stycz­nej. Za­mie­rzał ko­rzy­stać z do­bro­dziejstw ku­ror­tu oraz obec­no­ści swo­jej no­wej dziew­czy­ny... Choć ta – nie wie­dzieć dla­cze­go – upie­ra­ła się, że wca­le nie są parą. Uda­wa­ła, że to nie­zo­bo­wi­ązu­jący flirt (choć to ona za­pro­po­no­wa­ła, by ra­zem wy­bra­li się na urlop i za­miesz­ka­li w sty­lo­wym pen­sjo­na­cie Jó­ze­fi­na – w jed­nym po­ko­ju! By­naj­mniej nie z oszczęd­no­ści...). Ale w grun­cie rze­czy Ba­ra­ński wie­dział, jaka jest praw­da – jego wy­bran­ka po pro­stu nie mo­gła bez nie­go żyć!

Nie­szczęśni­ca dry­fu­jąca w od­mętach Ba­łty­ku też już ra­czej żyć nie mo­gła. Wy­pa­da­ło więc wy­ci­ągnąć ją na su­chy ląd... Ba­ra­ński z wes­tchnie­niem po­iry­to­wa­nia wkro­czył do mo­rza i ru­szył w stro­nę nogi. Już był pra­wie przy niej, gdy wszyst­ko po­to­czy­ło się nie tak, jak po­win­no. Aspi­rant zła­pał łyd­kę de­nat­ki i... przy­jął strzał pro­sto w twarz. Ude­rze­nie było nie­ja­ko po­dwój­ne. Po pierw­sze, za­ata­ko­wa­ła go fala – mo­rze było dzi­siaj wy­jąt­ko­wo nie w so­sie (kto by był, gdy­by mu się pod no­sem to­pi­ły ja­kieś po­kra­ki, co to tyl­ko kło­po­ty z nimi).

Po dru­gie zaś, kop­nęła go wspo­mnia­na gira!

Za­nim star­szy aspi­rant wy­nu­rzył się z wody, od­kaszl­nął i na­brał w płu­ca po­wie­trza, mi­nęła chwi­la. W tym cza­sie ko­ńczy­na znik­nęła, a tuż przed no­sem po­li­cjan­ta w pe­łnej kra­sie uka­za­ła się to­pie­li­ca. Ca­łkiem żywa!

– Za­bić mnie chcesz?! – po­in­for­mo­wa­ła się.

Ba­ra­ńskie­mu za­jęło spo­ro cza­su zro­zu­mie­nie, że stoi przed nim, nie dość, że zu­pe­łnie nie­mar­twa, to do tego wzbu­rzo­na o wie­le bar­dziej niż Ba­łtyk... ona.

– Róża Kwiat­kow­ska – wy­mam­ro­tał, by sa­me­go sie­bie prze­ko­nać, że nie cier­pi na uro­je­nia.

– So­la­ńska! – wy­da­rła się dzien­ni­kar­ka z pie­kła ro­dem. – Ty ba­ra­nie!

I znów huk­nęła go w cze­rep. Tym ra­zem ja­ki­mś pa­ga­jem, któ­ry do­by­ła, nie wie­dzieć skąd i kie­dy.

Aspi­rant z tru­dem po­zbie­rał sa­me­go sie­bie i reszt­ki swo­je­go zdro­we­go roz­sąd­ku.

– Co ty tu ro­bisz?! – chciał wie­dzieć.

Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło, żeby ta szur­ni­ęta żur­na­list­ka ze­psu­ła mu wy­jazd nad mo­rze z uko­cha­ną! A było wi­ęcej niż pew­ne, że ze­psu­je! I oczy­wi­ście przy­wlo­kła ze sobą do So­po­tu tego pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa So­la­ńskie­go, któ­ry za­wsze chrza­nił po­li­cji ro­bo­tę, znaj­du­jąc mor­der­ców tuż przed nią. Oraz tego kun­dla!

– Pły­wam na pad­dle bo­ar­dzie – wy­ra­zi­ła się nie­ja­sno Kwiat­kow­ska (choć rze­czy­wi­ście na głos le­piej było jej tak nie na­zy­wać, bo sta­wa­ła się ner­wo­wa; od­kąd wy­szła za mąż za So­la­ńskie­go, so­dów­ka już zu­pe­łnie ude­rzy­ła jej do tego po­czo­chra­ne­go łba). – A co, nie wi­dać? – burk­nęła.

– My­śla­łem, że się to­pisz – wy­znał Ba­ra­ński i do­pie­ro te­raz za­uwa­żył tuż za Różą uno­szącą się na po­wierzch­ni wody de­skę.

– Chcia­łbyś – orze­kła dzien­ni­kar­ka i roz­da­rła się nie­spo­dzie­wa­nie. – Alek­san­drze! Alek­san­drze!!!

Na ten wrzask do Róży pod­pły­nął z pew­nym – jak za­uwa­żył aspi­rant – oci­ąga­niem, ta­kże na SUP-ie, osi­łek. Po­li­cjant na jego wi­dok przy­kuc­nął, by ukryć nie­do­sko­na­ło­ści swe­go cia­ła w męt­nych wo­dach Ba­łty­ku. Zwłasz­cza z piw­nej opon­ki nie był dum­ny. A już w po­rów­na­niu do tego ado­ni­sa, któ­re­go ła­two by mo­żna po­my­lić z po­sągiem rzym­skie­go boga, Ba­ra­ński pre­zen­to­wał się wy­jąt­ko­wo nie­ko­rzyst­nie.

– Wej­dź na de­skę, Różo. Bra­wo! Świet­nie ci idzie! – rze­kł Alek­san­der i wy­szcze­rzył się w uśmie­chu.

Zda­niem aspi­ran­ta wy­glądał, jak­by chciał ich ze­żreć. I co to w ogó­le był za Alek­san­der? Dla­cze­go za­da­wał się z Kwiat­kow­ską? Czy So­la­ński wie­dział o jego ist­nie­niu? W Ba­ra­ńskim do­szła do gło­su męska so­li­dar­no­ść.

– No nie wiem, czy tak świet­nie – mruk­nęła Kwiat­kow­ska, uro­dzo­na scep­tycz­ka. – Wła­śnie za­ry­łam łbem w dno. A to mia­ło być ta­kie pro­ste! – po­ska­rży­ła się.

– Bra­wo, Róża! – Osi­łek po­wta­rzał jed­no i to samo jak jaki ka­ta­ry­niarz. Ba­ra­ński po­cie­szył się w du­chu, że może i fa­cet do­brze wy­gląda, ale naj­wy­ra­źniej wy­ga­da­ny nie jest. – Bra­wo, Róża! Właź na de­skę! – za­rządził.

Kwiat­kow­ska – swo­ją dro­gą, odzia­na w ka­mi­zel­kę ra­tun­ko­wą – zła­pa­ła się obu­rącz pad­dle bo­ar­da i stęka­jąc po­tępie­ńczo, wgra­mo­li­ła się nań. Uło­ży­ła się na pła­sko i za­ma­rła.

– Ba­ra­ński, spa­daj – wy­sy­cza­ła w stro­nę gli­nia­rza.

Aspi­rant nie za­mie­rzał jed­nak po­zba­wiać się ta­kiej przy­jem­no­ści. Toż to szy­ko­wa­ło się wi­do­wi­sko pierw­szej wody!

– Ani mi się śni! – od­pa­rł za­wa­diac­ko.

W ostat­niej chwi­li uda­ło mu się uchy­lić przed mie­rzącym weń po­now­nie wio­słem. Kwiat­kow­ska na­gle do­sta­ła ja­kie­goś przy­pły­wu ener­gii, sta­nęła na de­sce i za­częła ma­chać pa­ga­jem to z pra­wej, to z le­wej. Ba­ra­ński ro­zej­rzał się zdez­o­rien­to­wa­ny wo­kół sie­bie.

– Adol­fie! – usły­szał zna­jo­my głos do­bie­ga­jący z brze­gu. – Adol­fie! Cho­dź mi na­sma­ro­wać ple­cy!

Na ta­kie dic­tum aspi­rant ocho­czo po­rzu­cił szur­ni­ętą Kwiat­kow­ską i za­wró­cił na pla­żę. Już ro­zu­miał, skąd ta na­gła gra­cja w ru­chach dzien­ni­kar­ki. Ona też bała się kom­pro­mi­ta­cji, któ­ra by­ła­by nie­unik­nio­na, gdy­by ją po­rów­nać do jego dziew­czy­ny. Po­li­cjant przy­śpie­szył kro­ku.

Me­ce­nas Po­to­mek-Cho­jar­ska nie mo­gła wszak cze­kać.

So­pot, nie­co wcze­śniej

To prze­cież mu­sia­ła być ro­bo­ta dla przed­szko­la­ka. W do­dat­ku dość ogra­ni­czo­ne­go. Dla­cze­go więc ona mia­ła­by so­bie nie po­ra­dzić? Nie była w ko­ńcu ja­kąś nie­do­raj­dą. Przyj­rza­ła się uwa­żnie kil­ku in­nym śmia­łkom pły­wa­jącym na pad­dle bo­ar­dach – jak się fa­cho­wo na­zy­wa­ły te de­chy – i do­szła do wnio­sku, że cała spra­wa wy­gląda na dzie­cin­nie ła­twą. Sta­jesz na de­sce, od­py­chasz się wio­słem tro­chę w jed­ną, nie­co w dru­gą, i cze­ść pie­śni.

– Je­steś pew­na? – za­py­tał ten nie­do­wia­rek, jej mąż So­la­ński Szy­mon, opie­ra­jąc się łok­ciem o blat re­cep­cji.

Py­tał nie po raz pierw­szy, tym bar­dziej utwier­dza­jąc Różę w prze­ko­na­niu, że ona im wszyst­kim jesz­cze po­ka­że. Wpraw­dzie komu i co – nie była pew­na, ale od­kąd zo­ba­czy­ła tę cho­le­rę Po­to­mek-Cho­jar­ską bez tru­du pły­wa­jącą na wind­sur­fin­gu, do wy­co­fa­nia się z pod­jętej de­cy­zji nie prze­ko­na­łby jej już na­wet sam dia­beł.

Swo­ją dro­gą, ta prze­klęta pani ad­wo­kat mu­sia­ła pod­słu­chać, do­kąd Róża i Szy­mon wy­bie­ra­li się w pod­róż po­ślub­ną, i bez­czel­nie zma­łpo­wać po­my­sł! Dzien­ni­kar­ka wci­ąż nie otrząsnęła się po prze­ży­ciach w trak­cie pod­ró­ży pen­do­li­no, pod­czas któ­rej mu­sia­ła się kryć przed tą prze­klętą babą. Za karę So­la­ńska za­mie­rza­ła jesz­cze praw­nicz­ce uprzy­krzyć ży­cie. Na ra­zie jed­nak mu­sia­ła po­ka­zać, że nie jest ostat­nią le­bie­gą!

– Może le­piej pój­dzie­my na molo? – Z za­my­śle­nia wy­rwał ją So­la­ński.

– Co to, to nie! – za­pa­rła się Róża i wy­stu­ka­ła pa­znok­cia­mi rytm na bla­cie.

Re­cep­cjo­nist­ka pra­cu­jąca w Jó­ze­fi­nie za­cho­wa­ła nie­prze­nik­nio­ny wy­raz twa­rzy. Szcze­rze mó­wi­ąc, wy­gląda­ła tro­chę nie­mądrze. A do tego, co So­la­ńska prze­cho­dzi­ła przez lob­by, ko­bie­ta zda­wa­ła się przy­sy­piać, roz­ło­żo­na na drew­nia­nym biur­ku. Może to ten lek­ki fe­to­rek, któ­ry było czuć tuż przy we­jściu do bu­dyn­ku, ją ocza­dził. Naj­wy­ra­źniej mie­li tu ja­kieś pro­ble­my z ka­na­li­za­cją.

Te­raz trud­no było stwier­dzić, czy ko­bie­ta jest w tym nie­mym spo­rze po stro­nie So­la­ńskie­go. Czy tak jak on po­wąt­pie­wa w jej mo­żli­wo­ści? Już im Róża udo­wod­ni, na co ją stać! Szy­mon sam ja­koś się nie kwa­pił, by do niej do­łączyć. Pew­nie tchó­rzył...

– Hau! – wtrącił się Gu­cio i wspa­rł przed­ni­mi ła­pa­mi o ko­la­na Kwiat­kow­skiej.

– Tyl­ko ty mnie ro­zu­miesz, ko­cha­ny pie­sku. – Dzien­ni­kar­ka za­cium­ka­ła kun­del­ko­wi nad gło­wą i od­wró­ci­ła się w stro­nę we­jścia do wil­li, skąd do­szły ją ha­ła­sy.

W pro­gu Jó­ze­fi­ny sta­nął mło­dy bóg! Zstąpił z nie­ba we wła­snej oso­bie!

– Róża? – za­py­tał, ewi­dent­nie kie­ru­jąc swe sło­wa do niej!

So­la­ńska dla pew­no­ści prze­ta­rła oczy przed­ra­mie­niem. Wy­łu­pi­ła gały na to dzie­ło sztu­ki w ludz­kiej skó­rze i do­praw­dy nie po­tra­fi­ła wy­do­być z sie­bie ani jed­ne­go sen­sow­ne­go zda­nia. Prze­zor­nie więc mil­cza­ła. Fa­cet wy­glądał jak z żur­na­la. Wy­so­ki – pra­wie tak jak So­la­ński – do­brze zbu­do­wa­ny, umi­ęśnio­ny, wy­kor­bio­ny, opa­lo­ny, gła­dziut­ki i błysz­czący. Ta­kie­go oka­zu w swo­im ży­ciu jesz­cze nie spo­tka­ła.

– Je­stem Alek­san­der – przed­sta­wił się i po­dał Róży dłoń jak bo­chen chle­ba. – Będę two­im in­struk­to­rem na pad­dle bo­ar­dzie – wy­ja­śnił.

– Aaa! – So­la­ńska pal­nęła się w czo­ło.

Wszyst­ko ja­sne! Wczo­raj ze­szła do re­cep­cji z ulot­ką re­kla­mu­jącą do­stęp­ne dla tu­ry­stów spor­ty wod­ne i za­mó­wi­ła go­dzi­nę na­uki pły­wa­nia na de­sce. Wpraw­dzie po­cząt­ko­wo chcia­ła się obyć bez in­struk­to­ra, ale re­cep­cjo­nist­ka sku­tecz­nie wy­bi­ła jej to z gło­wy. Róża mia­ła to dziew­czy­nie na­wet za złe, ale te­raz cof­nęła wszyst­kie ka­lum­nie o na­ci­ągacz­kach, któ­ry­mi w my­ślach ją ob­rzu­ci­ła. Alek­san­der – cho­ćby ze względu na wra­że­nia es­te­tycz­ne – bez wąt­pie­nia był wart swo­jej ceny.

– A ja je­stem So­la­ński – wtrącił się na­gle de­tek­tyw. – Szy­mon So­la­ński – do­dał. Jak ja­kiś Bond. Ja­mes Bond. – Mąż Róży.

Pa­trz­cie, pa­ństwo, czy­żby ma­łżo­nek był za­zdro­sny? No tego jesz­cze nie gra­li. Kwiat­kow­ska się ucie­szy­ła. Rów­nież w my­ślach, mu­sia­ła prze­cież za­cho­wać po­zo­ry.

– Pły­niesz z nami? – za­pro­po­no­wał in­struk­tor. – Mam w au­cie do­dat­ko­wą de­skę, nie ma pro­ble­mu – za­pew­nił.

– Ja? – prze­ra­ził się nie na żar­ty de­tek­tyw. – Ja mu­szę... po­pil­no­wać psa – wy­brnął.

– To idzie­my? – Alek­san­der stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie Szy­mo­nem i ob­jął ra­mie­niem Różę.

Dzien­ni­kar­ka ru­szy­ła żwa­wo przed sie­bie. W ta­kich rękach mo­gła się czuć bez­piecz­nie! Cho­ćby ten cały Alek­san­der ka­zał jej ser­fo­wać na fa­lach Oce­anu In­dyj­skie­go, nic jej nie było strasz­ne!

Jesz­cze nie wie­dzia­ła, w jak wiel­kim tkwi błędzie...

Przed we­jściem do Jó­ze­fi­ny, przy ko­ńcu uli­cy Po­nia­tow­skie­go par­ko­wa­ła te­re­nów­ka. Z przy­mo­co­wa­ne­go do da­chu ba­ga­żni­ka Alek­san­der zdjął dwie de­ski. Wy­grze­bał też wio­sła, a po­tem ka­zał Róży na­ło­żyć ka­mi­zel­kę ra­tun­ko­wą.

– W tym będziesz pły­wać? – za­py­tał jesz­cze, ob­rzu­ca­jąc Kwiat­kow­ską spoj­rze­niem z góry do dołu.

Róża tro­chę się krępo­wa­ła, ale szyb­ko stwier­dzi­ła, że a co tam. Jed­nym ru­chem, wci­ąż czu­jąc na so­bie wzrok dy­szące­go jej za ple­ca­mi So­la­ńskie­go, zdjęła su­kien­kę, zo­sta­jąc w jed­no­częścio­wym ko­stiu­mie kąpie­lo­wym. Na­by­ła go, spędziw­szy wcze­śniej dłu­gie go­dzi­ny na ser­fo­wa­niu po stro­nach in­ter­ne­to­wych skle­pów z odzie­żą spor­to­wą. Niby dwu­dzie­sty pierw­szy wiek. Niby mo­żna wszyst­ko. A zna­le­źć strój, w któ­rym się nie będzie wy­gląda­ło jak ba­le­ron, to spra­wa z grun­tu prze­gra­na!

Te­raz było jej już jed­nak wszyst­ko jed­no. Alek­san­der za­ło­żył so­bie na szy­ję ja­kąś dyn­da­jącą sa­szet­kę, wzi­ął pod pa­chę jed­ną de­skę. Pod dru­gą we­pchnął na­stęp­ną, Róży przy­ka­zu­jąc za­jęcie się pa­ga­ja­mi. Zgod­nym ko­ro­wo­dem prze­szli przez ście­żkę ro­we­ro­wą oraz pro­me­na­dę i wresz­cie zna­le­źli się na pla­ży.

– Z psa­mi w wa­ka­cje tu nie wol­no – po­wie­dział Alek­san­der do So­la­ńskie­go, któ­ry przy­kle­ił im się do ogo­na. Gu­cio zaś ob­ser­wo­wał ich z da­le­ko po­su­ni­ętą ostro­żno­ścią. Pew­nie się bał, że rów­nież jemu zo­sta­nie za­pro­po­no­wa­ny rejs pad­dle bo­ar­dem.

– Pfff – skwi­to­wał de­tek­tyw i da­lej bie­żył za nimi krok w krok, ła­mi­ąc pra­wo.

Alek­san­der uło­żył de­ski na brze­gu i roz­po­czął wy­kład in­struk­ta­żo­wy. Coś tam ga­dał o ugi­na­niu ko­lan, ma­cha­niu wio­słem tuż przy de­sce czy pa­trze­niu w ho­ry­zont, ale Róży trud­no się było sku­pić na me­ri­tum. Już sama nie wie­dzia­ła, co ją bar­dziej roz­pra­sza: wi­zja sie­bie dry­fu­jącej gdzieś na bez­kre­sach Ba­łty­ku ku Szwe­cji czy ten mi­ęśniak, któ­ry naj­wy­ra­źniej uznał, że Róża bez pro­ble­mu da so­bie radę na tym ustroj­stwie!

Nim się obej­rza­ła, już tkwi­ła na ko­la­nach na SUP-ie i od­py­cha­ła się wio­słem, mie­rząc w stro­nę Kar­li­ko­wa. In­struk­tor pły­nął na swo­jej de­sce tuż obok niej.

– Bra­wo, Róża! – wy­krzy­ki­wał Alek­san­der. – Do­brze ci idzie! Bra­wo, Róża! – za­grze­wał ją do wal­ki.

So­la­ńska czu­ła ude­rze­nia go­rąca na twa­rzy. Co za emo­cje! Do­brze jej szło! Szy­mo­no­wi pew­nie opa­dła szcze­na.

– A te­raz sta­nie­my pro­sto – prze­rwał jej roz­my­śla­nia Alek­san­der.

– Sta­nie­my? – za­nie­po­ko­iła się dzien­ni­kar­ka.

In­struk­tor pod­pły­nął do niej od przo­du, usta­wił się w po­przek i przód jej de­ski przy­ci­ągnął do sie­bie.

– Oprzyj się o wio­sło i wsta­waj – za­or­dy­no­wał.

Róża opa­rła się o wio­sło i... jej ko­ńczy­ny za­mie­ni­ły się w nó­żki w ga­la­re­cie! Łyd­ki za­częły się trząść, jak­by je kto raz po raz pie­ścił prądem. De­ska pod nią chy­bo­ta­ła. Kur­sant­ka przy­po­mnia­ła so­bie to coś o ko­la­nach, więc z ca­łych sił sta­ra­ła się utrzy­my­wać wska­za­ną po­sta­wę. Choć nie­ste­ty – do cze­go sama do­szła – mu­sia­ła ona ra­czej przy­po­mi­nać po­zy­cję na tak zwa­ne­go nar­cia­rza prak­ty­ko­wa­ną w pu­blicz­nych to­a­le­tach przez ko­bie­ty pod ka­żdą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną.

– Wy­lu­zuj, Róża. Bra­wo! Do­brze ci idzie! – twier­dził upar­cie Alek­san­der.

Jed­nak dzien­ni­kar­ka już nie była tego taka pew­na. Coś tu było gru­bo nie tak. Ja­kim cu­dem ten prze­klęty sport wy­glądał na tak ba­nal­ny, a wca­le nie był? Dla­cze­go na­gle od­kry­ła, że po­sia­da mi­ęśnie, o któ­rych ist­nie­niu na­wet nie wie­dzia­ła? I ja­kim pra­wem była aż tak prze­ra­żo­na? Prze­cież brzeg ma­ja­czył ca­łkiem nie­da­le­ko. A na­wet gdy­by wpa­dła do wody, to prze­cież mia­ła na so­bie tę śmiesz­ną ka­mi­zel­kę!

– To tyl­ko nie­po­trzeb­ny strach. – Alek­san­der naj­wy­ra­źniej po­tra­fił czy­tać w jej my­ślach. – Da­jesz, Róża! Da­jesz! – or­dy­no­wał sta­now­czo zbyt gło­śno.

Gdy So­la­ńska na­bra­ła na se­kun­dę od­wa­gi, zdo­ła­ła zer­k­nąć w stro­nę pla­ży. Ku swe­mu utra­pie­niu od­kry­ła, że na pia­sku ze­brał się już spo­ry tłu­mek ga­piów, ki­bi­cu­jących ra­czej jej upad­ko­wi niż suk­ce­so­wi spor­to­we­mu.

– Nie­do­cze­ka­nie! – wark­nęła.

Za­wsze naj­le­piej mo­ty­wo­wa­ło ją czy­jeś nie­do­wie­rza­nie w jej kom­pe­ten­cje. Za­częła słu­chać w ko­ńcu in­struk­cji Alek­san­dra i ku swe­mu zdzi­wie­niu do­szła do wnio­sku, że pły­nie!

– Ja pły­nę! – po­wie­dzia­ła na­wet. – Pły­nę! – ob­wiesz­cza­ła świa­tu, a zwłasz­cza tym nie­do­wiar­kom na brze­gu.

Kątem oka do­strze­gła, że Alek­san­der gme­ra w swo­jej uwie­szo­nej przy szyi sa­szet­ce. Wresz­cie wy­ci­ąga z niej te­le­fon i... mie­rzy nim pro­sto w nią!

– Co ro­bisz? – za­py­ta­ła, choć już wie­dzia­ła, co się świ­ęci.

– Kręcę film. – Alek­san­der po­twier­dził jej przy­pusz­cze­nia. – Po­tem go wrzu­cę na taką spe­cjal­ną stro­nę in­ter­ne­to­wą i będziesz so­bie mo­gła obej­rzeć.

Ta­kiej pre­sji nie by­łby w sta­nie po­do­łać naj­tward­szy za­wod­nik. Więc i Róża się pod­da­ła. Sama nie wie­dzia­ła, jak to się sta­ło, że na­gle stra­ci­ła rów­no­wa­gę i mimo że roz­pacz­li­wie, ni­czym ja­kaś po­stać z kre­sków­ki, ma­cha­ła ręka­mi, by utrzy­mać się na no­gach, po­le­gła. Grzmot­nęła ty­łem do wody i tyle ją wi­dzie­li. Wy­nu­rzy­ła się po chwi­li we wsty­dzie i zno­ju.

– Mam na­dzie­ję – wy­sa­pa­ła, chwy­ta­jąc się de­ski – że ci się ten te­le­fon uto­pi!

Alek­san­der nie prze­jął się gro­źbą. Co wi­ęcej, ro­ze­śmiał się (jak­by tu było coś za­baw­ne­go!) i po­czął da­lej za­ga­niać Różę do upra­wia­nia spor­tów wod­nych. Gdy do­pły­nęli wresz­cie do pla­ży przed ho­te­lem Mar­riott, So­la­ńska była pew­na, że jesz­cze jed­no mach­ni­ęcie pa­ga­jem, a wy­zio­nie du­cha. Do­bi­ła do brze­gu, pa­dła plac­kiem na pia­sek i za­char­cza­ła.

– Wody? – Alek­san­der, zu­pe­łnie nie­po­ru­szo­ny, wy­jął z sia­tecz­ko­wej tor­by bu­tel­kę i po­dał ją Róży. Wy­pi­ła do dna.

Dro­gi po­wrot­nej (tak, oka­za­ło się, że mu­szą wró­cić tą samą tra­są!) wo­la­ła­by nie wspo­mi­nać. Choć wzy­wa­ła (wca­le nie dla żar­tów) tak­sów­kę i spró­bo­wa­ła na­wet prze­ku­pić tego stuk­ni­ęte­go in­struk­to­ra, żeby so­bie da­lej pły­nął w po­je­dyn­kę w za­mian za ko­rzy­ść fi­nan­so­wą w wy­so­ko­ści pi­ęciu dych, nikt i nic nie przy­szło jej z po­mo­cą. Mu­sia­ła za­py­lać znów na tej prze­klętej de­sce! Do bólu ca­łej tkan­ki mi­ęśnio­wej, jaką dys­po­no­wa­ła Róża So­la­ńska, do­łączy­ła so­lid­na za­dysz­ka. Kie­dy więc do­pły­wa­li wresz­cie pod Jó­ze­fi­nę, dzien­ni­kar­ka po­że­gna­ła się już daw­no z dumą oraz am­bi­cja­mi i za­miast tkwić na bo­ar­dzie pro­sto jak ta stru­na, klęcza­ła, ostat­kiem sił wa­ląc wio­słem w wodę.

Do brze­gu – na któ­rym, całe szczęście, nie wi­dać było So­la­ńskie­go – zo­sta­ło już do­praw­dy nie­wie­le. Róża grzmot­nęła pa­ga­jem raz jesz­cze, za­ha­czy­ła nim o coś przy dnie i... znów wy­lądo­wa­ła w Ba­łty­ku.

A po­tem do­słow­nie zni­kąd zja­wił się ten idio­ta Ba­ra­ński. Być może Róża rze­czy­wi­ście zbyt dłu­go za­ba­je­ro­wa­ła pod wodą, ale Alek­san­der ja­koś się nie prze­jął. To dla­cze­go Adol­fi­na się przy­cze­pił? Na­gle taki nad­gor­li­wy stróż pra­wa z nie­go. Na szczęście za­wo­ła­ła go ta ma­ze­pa Po­to­mek-Cho­jar­ska i się od niej od­sto­sun­ko­wał. Do­pie­ro gdy aspi­rant sta­nął su­chą sto­pą na pla­ży, Róża, le­żąc pła­sko na swo­jej de­sce, wy­ja­wi­ła Alek­san­dro­wi gnębi­ący ją pro­blem.

– Trup – po­wie­dzia­ła mia­no­wi­cie.

– Bra­wo, Róża! – Ten da­lej je­chał ze swo­im re­per­tu­arem. – Do­brze ci... Co? – zre­flek­to­wał się wresz­cie.

– Na dnie leży trup – spre­cy­zo­wa­ła Róża So­la­ńska.

I obie­ca­ła so­bie, że już ni­g­dy w ży­ciu nie po­ku­si się o upra­wia­nie żad­nych spor­tów. Żad­nych!

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki