20,00 zł
Opowieść z życia, w której wydarzenia pełne grozy sąsiadują z tchnącymi optymizmem opisami „nowego początku” w życiu zagubionych, samotnych, żyjących na ulicach Nowego Jorku nastolatków. Historia pełnej poświęcenia i determinacji drogi człowieka, który zechciał pomóc innym.
Wszystko to zdarzyło się naprawdę!
Stany Zjednoczone, druga połowa lat pięćdziesiątych. Na ulicach nowojorskich gett walczą ze sobą gangi nastolatków. Bez przyczyny grupa szukających wrażeń chłopców zabija w parku innego chłopca, kalekę na wózku - ofiarę heinemediny. Właśnie to opisane w gazecie bulwersujące wydarzenie i zwyczaj cowieczornego oczekiwania w modlitwie na Boga pielęgnowany przez wiejskiego pastora, splatają się ze sobą w ciąg niezwyczajnych, przykuwających uwagę wydarzeń. Na całym świecie powstały ośrodki Teen Challenge pomagając młodym ludziom uwikłanym w przemoc, ekscesy seksualne, pijaństwo i narkomanię. Dlaczego było to możliwe?
Dzięku poznaniu jedynej prawdziwej Miłości, możliwe jest ropoczęcie życia raz jeszcze - można narodzić się na nowo!
Książka jest wznowieniem pozycji, która jest nazywana "klasykiem literatury chrześcijańskiej". Od pierwszego wydania została przetłumaczona na ponad 30 języków świata oraz sprzedana w 16 milionach egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 273
Mojej żonie Gwen poświęcam
Cała ta niezwykła przygoda zaczęła się pewnego wieczoru, kiedy to siedząc w swoim gabinecie i czytając czasopismo Life przewróciłem kartkę i spojrzałem na kolejną stronę. Na pierwszy rzut oka nie było tam nic interesującego. Widniał na niej rysunek przedstawiający rozprawę sądową odbywającą się w odległym o 560 kilometrów Nowym Jorku. Nigdy nie byłem w Nowym Jorku i nigdy nie miałem zamiaru tam jechać, chyba tylko po to, żeby zobaczyć Statuę Wolności.
Już miałem przejść dalej, kiedy moją uwagę ściągnął wyraz oczu jednej z postaci tego rysunku. Był to chłopak, jeden z siedmiu sądzonych za morderstwo. Rysownikowi udało się uchwycić w jego rysach wyraz takiego zagubienia, nienawiści i rozpaczy, że rozłożyłem czasopismo, żeby lepiej mu się przyjrzeć. I wtedy nagle zacząłem płakać.
– Co się ze mną dzieje! – powiedziałem na głos ocierając łzy. Uważniej przyjrzałem się rysunkowi. Wszyscy chłopcy byli nastolatkami, członkami gangu o nazwie „Smoki”. Poniżej rysunku przedstawiono całe to wydarzenie. Opisywano jak poszli oni do Parku Highbridge w Nowym Jorku, napadli tam na piętnastoletniego Michaela Farmera, ofiarę heinemediny, i brutalnie go zabili. Zadali Michaelowi siedem pchnięć nożem w plecy, a potem bili go po głowie wojskowymi pasami. Odchodząc wycierali zakrwawione ręce w swoje włosy i mówili: „Aleśmy go urządzili!”.
Bardzo mnie to wzburzyło. Zrobiło mi się wręcz niedobrze. W naszym małym górskim miasteczku takie rzeczy na szczęście wydawały się być czymś zupełnie niemożliwym. Tym bardziej więc osłupiałem, kiedy nagle w mojej głowie pojawiła się ta myśl – zupełnie znienacka, jakby pochodziła z zewnątrz, nie ode mnie samego.
„Jedź do Nowego Jorku i pomóż tym chłopcom”.
Roześmiałem się. „Ja mam jechać do Nowego Jorku? Wiejski kaznodzieja ma się pakować w sytuację, o której nie ma zielonego pojęcia?”
„Jedź do Nowego Jorku i pomóż tym chłopcom”. Ta myśl, całkiem jasna i czytelna, uporczywie tkwiła w mojej głowie, najwyraźniej zupełnie niezależna od moich własnych odczuć i opinii.
– Wyjdę na idiotę. Nic nie wiem o takich dzieciakach. Nie chcę nic o nich wiedzieć.
Nic z tego. Dziwna myśl nadal nie dawała mi spokoju – miałem jechać do Nowego Jorku, co więcej, miałem tam jechać natychmiast, póki jeszcze trwa proces.
Aby zrozumieć jak bardzo szalony był to pomysł, trzeba wiedzieć, że dopóki nie przewróciłem tej kartki, moje życie biegło utartym torem, bez żadnych niespodzianek. Było przewidywalne, ale satysfakcjonujące. Niewielka kongregacja w Philipsburgu w stanie Pensylwania, której służyłem, rosła powoli, ale nieustannie. Mieliśmy nową kaplicę, nową plebanię, coraz większy budżet misyjny. Cieszył mnie ten rozwój, bo gdy cztery lata wcześniej przyjechaliśmy z Gwen do Philipsburga po raz pierwszy – a byłem jednym z kandydatów na wakujące stanowisko pastora – kongregacja nie miała nawet własnego budynku. Ta pięćdziesięcioosobowa wspólnota zbierała się na parterze czyjegoś domu, podczas gdy piętro było przeznaczone na służbowe mieszkanie.
Pamiętam, że kiedy rada kościelna oprowadzała nas po tym domu, obcas buta Gwen utknął w szparze podłogi owej „plebanii”.
– Coś niecoś trzeba tu naprawić – przyznała jedna z członkiń, mocno zbudowana kobieta w kretonowej sukience. Do dzisiaj pamiętam liczne czarne bruzdy na jej dłoniach świadczące o pracy w gospodarstwie rolnym.
– Teraz tu panią zostawimy, proszę się spokojnie rozejrzeć.
Tak więc Gwen sama kontynuowała swój obchód piętra domu. Już po sposobie, w jaki zamykała drzwi mogłem poznać, że jest nieszczęśliwa. Jednak najgorsze nastąpiło w chwili, kiedy otworzyła szufladę szafki w kuchni. Usłyszałem jej krzyk i natychmiast pobiegłem po schodach na górę. W szufladzie biegało bezładnie siedem czy osiem wielkich, tłustych, czarnych karaluchów.
Gwen zatrzasnęła szufladę.
– Nie, Dawidzie, po prostu nie mogę! – wykrzyknęła.
I nie czekając na moją odpowiedź szybko wyszła na korytarz i głośno stukając obcasami zbiegła po schodach. Pośpiesznie przeprosiłem członków rady kościelnej i śladem Gwen udałem się do hotelu – jedynego hotelu w Philipsburgu – gdzie czekała na mnie z dzieckiem.
– Przepraszam, kochanie – powiedziała. – To bardzo mili ludzie, ale ja się śmiertelnie boję karaluchów.
Zdążyła się już spakować. Było jasne, że jeśli chodzi o Gwen, to Philipsburg w Pensylwanii musi sobie znaleźć innego pastora.
Jednak stało się inaczej. Nie mogliśmy wyjechać przed wieczorem, bo właśnie na wieczornym niedzielnym nabożeństwie miałem wygłosić kazanie. Nie pamiętam, czy było to dobre kazanie, ale musiało być w nim coś, co poruszyło pięćdziesięcioro członków tej małej domowej kongregacji. Kilku z tych siedzących przede mną rolników o spracowanych dłoniach sięgnęło po chustki do nosa. Skończyłem właśnie kazanie i w myślach już oddalałem się z tego miejsca. Widziałem siebie wsiadającego do samochodu i odjeżdżającego z Philipsburga wiodącą wśród wzgórz drogą, gdy nagle, jeszcze w czasie nabożeństwa, pewien starszy człowiek wstał i zapytał:
– Pastorze Wilkerson, czy zechciałby pan zostać naszym duszpasterzem?
Było to raczej niespotykane posunięcie i zaskoczyło wszystkich obecnych, łącznie ze mną i z moją żoną. Członkowie tej małej kongregacji Zgromadzeń Boga już dość długo starali się dokonać wyboru pastora. Poznali już kilku kandydatów, od tygodni jednak tkwili w martwym punkcie, aż tu nagle przewodniczący rady, pan Meyer przejmuje inicjatywę i tak po prostu, z sali, składa mi podobną propozycję. Jednak nie wywołał tym ogólnego oburzenia, przeciwnie, wiele osób potakująco kiwało głowami, odezwały się nawet głosy popierające ten pomysł.
– Proszę pójść i porozmawiać o tym z żoną – powiedział pan Meyer. – Za chwilę do was dołączymy.
Kiedy znaleźliśmy się już w samochodzie i siedzieliśmy w nim nie zapaliwszy światła, Gwen po prostu milczała. Na tylnym siedzeniu spała w swoim wiklinowym koszyku Debbie, a obok niej leżała nasza spakowana i gotowa do drogi walizka. Milczenie Gwen było jej cichym protestem przeciwko karaluchom.
– Gwen, potrzebujemy pomocy – powiedziałem pośpiesznie. – Myślę, że powinniśmy się pomodlić.
– Spytaj też o te karaluchy – odpowiedziała posępnie.
– Dobrze, to właśnie zamierzam zrobić.
Pochyliłem głowę, by w ciemności, w pobliżu miejsca zgromadzeń tej małej kongregacji, po raz pierwszy przeprowadzić eksperyment z takim rodzajem modlitwy, która ma na celu poznanie woli Boga poprzez otrzymanie od Niego znaku. Nazywa się to „położeniem przed Panem runa”, ponieważ tak właśnie zrobił Gedeon, kiedy starał się poznać Bożą wolę dotyczącą jego życia. Poprosił, by Bóg dał mu znak w ten właśnie sposób. Położył owcze runo na ziemi i prosił, by rosa pokryła wszystko oprócz runa. Rankiem cała ziemia dookoła była obficie zroszona, ale runo Gedeona pozostało suche – Bóg dał mu znak.1
– Panie – powiedziałem na głos – chciałbym teraz położyć przed Tobą runo. Jesteśmy gotowi pełnić Twoją wolę, jeśli tylko będziemy ją znali. Panie, jeśli chcesz, żebyśmy zostali w Philipsburgu, prosimy, żebyś nam to pokazał, sprawiając, że rada zagłosuje na nas jednomyślnie. Niech też sami z własnej woli zdecydują się zaopatrzyć plebanię w porządną lodówkę i piec…
– I jeszcze, Panie – weszła mi w słowo Gwen, bo właśnie wtedy otworzyły się drzwi budynku i członkowie rady skierowali się w naszą stronę – niech sami się zobowiążą, że pozbędą się tych karaluchów.
Wszyscy wierni wyszli wraz ze swą radą na zewnątrz i otoczyli kołem nasz samochód, przy którym stanąłem wraz z Gwen. Pan Meyer odchrząknął. Kiedy do nas mówił, Gwen w ciemności ściskała mi rękę.
– Państwo Wilkerson – na chwilę zamilkł, po czym ciągnął dalej. – Bracie Dawidzie, siostro Gwen. Przeprowadziliśmy głosowanie i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że chcemy, żebyś był naszym nowym pastorem. W stu procentach. Jeśli się na to zdecydujesz, zaopatrzymy plebanię w nowy piec i inne rzeczy, a ponadto pani Williams mówi, że dom trzeba też będzie zdezynfekować.
– Żeby się pozbyć karaluchów – dodała pani Williams patrząc na Gwen.
W świetle padającym na trawnik z otwartych drzwi kaplicy zobaczyłem, że Gwen płacze. Później, w hotelu, po tym jak już z wszystkimi dookoła wymieniliśmy uścisk dłoni, Gwen powiedziała mi, że jest bardzo szczęśliwa.
I rzeczywiście byliśmy szczęśliwi w Philipsburgu. Życie wiejskiego kaznodziei bardzo mi odpowiadało. Większość wiernych stanowili rolnicy i górnicy, ludzie uczciwi, bojący się Boga i szczodrzy. Przynosili dziesięcinę z żywności w postaci puszek, masła, jajek, mleka i mięsa. Byli to pełni inwencji, szczęśliwi ludzie. Ludzie, których można było podziwiać i od których można się było uczyć.
Kiedy byłem tam już nieco ponad rok, kupiliśmy leżące na skraju miasta stare boisko do bejsbola, gdzie grywał kiedyś legendarny Lou Gehrig. Pamiętam jak któregoś dnia stałem na wysokości bazy mety, patrzyłem na pole bramkowe i prosiłem Pana, by właśnie tam stanął nasz nowy budynek kościelny z kamieniem węgielnym na miejscu bazy mety i kazalnicą na wysokości shortstopu. I tak się właśnie stało.
Tuż obok kaplicy wybudowaliśmy plebanię i dopóki Gwen była panią tego domu, żadne robactwo nie miało szans. Był to niewielki pięciopokojowy różowy bungalow z widokiem na wzgórza z jednej strony i na biały krzyż kaplicy z drugiej.
W Philipsburgu Gwen i ja pracowaliśmy ciężko i odnosiliśmy swego rodzaju sukcesy. Z początkiem 1958 roku nasza „parafia” liczyła już 250 osób, łącznie z Bonnie, naszą małą córeczką.
Z czasem jednak zacząłem odczuwać jakiś niepokój, pewnego rodzaju duchowe niezadowolenie, którego nie mogły zaspokoić ani widok nowego budynku kościelnego postawionego na pięciu akrach ziemi na szczycie wzgórza, ani rosnący budżet misyjny, ani ścisk w kościelnych ławkach. Pamiętam dokładnie wieczór, kiedy się do tego sam przed sobą przyznałem, tak jak się pamięta ważne daty ze swojego życia. Było to 9 lutego 1958 roku. Tamtego wieczoru postanowiłem sprzedać telewizor.
Było późno, Gwen i dzieci już spały, a ja siedziałem przed odbiornikiem oglądając „Late Show”. W przedstawianą tam historię w jakiś sposób wpleciono występ rewiowych tancerek, które przemykały przez ekran w ledwie widocznych kostiumach. Nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo jest to jałowe.
– Starzejesz się, Dawidzie – oznajmiłem sam sobie.
Jednak, choć starałem się jak mogłem, nie potrafiłem na nowo skupić się na banalnej historyjce o dziewczynie, której obecność na scenie miała budzić żywiołowe zainteresowanie widza.
W końcu wstałem, przekręciłem gałkę telewizora i patrzyłem jak dziewczyny znikają z ekranu zmieniając się w małą kropkę na jego środku. Z salonu przeszedłem do swojego biura i usiadłem w skórzanym brązowym obrotowym fotelu.
– Ile czasu spędzam przed tym ekranem każdego wieczoru? – zastanowiłem się. – Co najmniej parę godzin. Co by było, Panie, gdybym sprzedał telewizor i spędzał ten czas w modlitwie?
I tak byłem jedyną w rodzinie osobą oglądającą telewizję.
Co by było, gdybym każdego wieczora dwie godziny poświęcił modlitwie? Pomysł bardzo mi się spodobał. Zamieńmy oglądanie telewizji na modlitwę i zobaczmy, co się stanie.
Natychmiast przyszły mi na myśl różne kontrargumenty. Wieczorami byłem zmęczony. Potrzebowałem relaksu i zmiany tempa życia. Telewizja to część naszej kultury, więc nie jest dobrze, gdy duchowny nie ma kontaktu z tym, co ludzie oglądają i o czym rozmawiają.
Wstałem z fotela, wyłączyłem światło i stanąłem przy oknie. Patrzyłem na oświetlone światłem księżyca wzgórze. Wtedy położyłem przed Panem następne ‘runo’, które miało zmienić moje życie. Utrudniłem Bogu zadanie. Przynajmniej tak mi się zdawało, bo tak naprawdę nie chciałem rezygnować z telewizji.
– Jezu – powiedziałem – potrzebuję pomocy w podjęciu tej decyzji, więc proszę Cię o następującą rzecz. Dam w gazecie ogłoszenie o moim telewizorze. Jeśli to Ty stoisz za tym pomysłem, niech nabywca pojawi się natychmiast. Niech się zgłosi w ciągu godziny… w ciągu pół godziny… po ukazaniu się gazety.
Kiedy następnego ranka powiedziałem Gwen o mojej decyzji, nie zrobiło to na niej zbytniego wrażenia.
– Pół godziny! – powiedziała. – Coś mi się wydaje Dawidzie Wilkerson, że ty wcale nie masz ochoty na tę codzienną modlitwę.
Gwen miała sporo racji, ale i tak dałem ogłoszenie do gazety. Kiedy już się ukazała, w naszym salonie rozegrała się zabawna scenka. Siedziałem na kanapie, z jednej strony stał odbiornik telewizyjny, z drugiej patrzyła na mnie Gwen z dziećmi, ja zaś wpatrywałem się w tarczę wielkiego budzika stojącego obok telefonu. Minęło dwadzieścia dziewięć minut.
– No, Gwen – powiedziałem – wygląda na to, że masz rację. Chyba nie będę musiał…
Zadzwonił telefon. Patrząc na Gwen wolno podniosłem słuchawkę.
– To pan sprzedaje telewizor? – zapytał męski głos.
– Zgadza się. Marki RCA, w dobrym stanie. Dziewiętnastocalowy ekran, dwuletni.
– Ile pan za niego chce?
– Sto dolarów – odpowiedziałem szybko. Do tej pory w ogóle nie zastanawiałem się nad ceną.
– Wezmę go – powiedział po prostu mężczyzna.
– Nie chce go pan nawet obejrzeć?
– Nie. Niech będzie gotowy za piętnaście minut. Przyniosę pieniądze.
Od tamtej chwili moje życie zmieniło się radykalnie. Każdego dnia o północy, zamiast wciskać kolejne guziki, szedłem do swojego gabinetu, zamykałem drzwi i zaczynałem się modlić. Z początku czas mi się dłużył i niecierpliwiłem się. Potem wprowadziłem do mojego modlitewnego życia systematyczne czytanie Biblii – nigdy wcześniej nie przeczytałem Biblii od początku do końca łącznie ze wszystkimi rodowodami. Zrozumiałem też jak ważna jest w modlitwie równowaga między proszeniem a uwielbianiem. Jak wspaniale jest spędzić bitą godzinę po prostu na dziękowaniu! Daje to naszemu życiu zupełnie inną perspektywę.
Właśnie w czasie jednego z tych długich modlitewnych wieczorów wziąłem do ręki czasopismo Life.
Przez cały wieczór byłem dziwnie niespokojny. Byłem w domu sam – Gwen z dziećmi pojechała do Pittsburgha w odwiedziny do dziadków. Wcześniej długo się modliłem. Czułem wyjątkową bliskość Boga, a jednocześnie z przyczyn, których nie rozumiałem, odczuwałem też ciężar jakiegoś ogromnego smutku. Spłynął na mnie nagle i zastanawiałem się, co by to mogło oznaczać. Wstałem i zapaliłem światło. Byłem jakiś niespokojny, zupełnie jakbym otrzymał jakieś polecenie, nie wiedząc właściwie jakie.
– Co mi chcesz powiedzieć, Panie?
Chodziłem w kółko po gabinecie starając się zrozumieć, co się ze mną dzieje. Na moim biurku leżał egzemplarz Life’u. Sięgnąłem po czasopismo i już je miałem wziąć do ręki, kiedy pomyślałem: „Nie, nie wpadnę w tę pułapkę, nie będę czytał gazety, kiedy powinienem się modlić”.
Znowu zacząłem krążyć po pokoju i za każdym razem, kiedy przechodziłem obok biurka, moją uwagę przykuwało to czasopismo.
– Panie, czy jest tam coś, co chcesz mi pokazać? – powiedziałem na głos, a moje słowa zadudniły w pustym domu.
Usiadłem w moim brązowym skórzanym obrotowym fotelu i z bijącym sercem, jak gdybym stał u progu czegoś niepojętego, otworzyłem gazetę. Chwilę później patrzyłem na szkic przedstawiający siedmiu chłopców, a z moich oczu płynęły łzy.
Następnego dnia wieczorem miało być nasze środowe spotkanie modlitewne. Postanowiłem powiedzieć zgromadzeniu o tym, co przeżyłem podczas modlitwy za dwie druga nad ranem i o dziwnym pomyśle, jaki się wtedy pojawił w mojej głowie.
Środowy wieczór był zimny i śnieżny. Zjawiło się niewiele osób; prawdopodobnie rolnicy obawiali się, że śnieżyca zatrzyma ich w mieście. Z kolei te kilkadziesiąt osób spośród mieszkańców miasta, które się pojawiły, przyszły późno i zajęły raczej ostatnie ławki, co dla kaznodziei jest złym znakiem – oznacza, że przemawia do „chłodnego” zgromadzenia.
Nawet nie próbowałem wygłosić żadnego kazania. Kiedy stanąłem za kazalnicą, poprosiłem wszystkich, żeby się do mnie zbliżyli: „Bo chciałbym wam coś pokazać” – powiedziałem. Otworzyłem numer Life’u i pokazałem go wszystkim obecnym.
– Przyjrzyjcie się dobrze twarzom tych chłopców – rzekłem. A potem opowiedziałem im o tym, jak się rozpłakałem, i jak dostałem jasne polecenie, żeby pojechać do Nowego Jorku i spróbować pomóc tym chłopakom. Moi parafianie patrzyli na mnie z kamiennym wyrazem twarzy. Zupełnie nie mogłem do nich dotrzeć i rozumiałem tego przyczynę. Naturalną reakcją w stosunku do tych chłopców byłaby raczej niechęć, nie współczucie. Sam nie rozumiałem swojej reakcji.
Stało się jednak coś niesamowitego. Powiedziałem wiernym, że chcę jechać do Nowego Jorku, ale nie mam na to pieniędzy. Mimo że było tak niewiele osób, mimo że nie rozumieli tego, co chciałem zrobić, tamtego wieczoru moi parafianie w milczeniu jeden po drugim wychodzili naprzód i kładli na komunijnym stole swoje datki. Ofiara wyniosła siedemdziesiąt pięć dolarów, akurat tyle, żeby samochodem dojechać do Nowego Jorku i powrócić.
We czwartek byłem gotów do wyjazdu. Wcześniej zadzwoniłem do Gwen i wyjaśniłem jej – obawiam się, że raczej bez większego powodzenia – co zamierzam zrobić.
– Naprawdę czujesz, że to Duch Święty tak cię prowadzi? – spytała.
– Tak, kochanie.
– No to nie zapomnij wziąć ciepłych skarpetek.
Wczesnym rankiem we czwartek wgramoliłem się do mojego starego samochodu razem z Milesem Hooverem, pełniącym w naszej wspólnocie posługę duszpasterza młodzieży, i zjechałem z podjazdu. Nikt nie widział jak odjeżdżamy, co było kolejną oznaką zupełnego braku zainteresowania dla tej wyprawy. Co więcej, dawał się on odczuć nie tylko ze strony innych. Sam w sobie również nie znajdowałem entuzjazmu. Ciągle zastanawiałem się nad tym, po co w ogóle jadę do tego Nowego Jorku z tą jedną wyrwaną z Life’u stronicą. Bez przerwy głowiłem się nad tym, czemu za każdym razem, kiedy tylko spojrzę na twarze tych chłopców, coś mnie ściska w gardle.
– Boję się, Miles – wyznałem w końcu, kiedy jechaliśmy autostradą.
– Boisz się?
– Że może postępuję nierozsądnie. Chciałbym się jakoś upewnić, że to naprawdę Boże prowadzenie, a nie tylko mój zwariowany pomysł.
Przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu.
– Miles…
– No?
Patrzyłem przed siebie, bo byłem zbyt zmieszany, żeby popatrzeć mu w oczy.
– Chciałbym, żebyś coś zrobił. Wyjmij Biblię, otwórz ją na chybił trafił i przeczytaj pierwszy fragment, na jaki natrafisz palcem.
Miles spojrzał na mnie tak, jakby chciał mnie oskarżyć o jakieś zabobonne praktyki, ale zrobił to, o co go poprosiłem. Sięgnął na tylne siedzenie i wyjął swoją Biblię. Kątem oka widziałem jak zamyka oczy, odchyla do tyłu głowę, otwiera Biblię i pewnie stawia palec na którejś stronie.
Po cichu przeczytał, potem spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział.
– No i?
Był to Psalm 126, werset piąty i szósty.
– „Ci, co sieją zapłakani – czytał Miles – zbierać będą radośni! Kto idzie z płaczem, niosąc worek ziarna, ten powróci z radością, niosąc swoje snopy”.
Była to dla nas ogromna zachęta w tej naszej drodze do Nowego Jorku. I dobrze, bo była to ostatnia zachęta, jaką mieliśmy otrzymać przez bardzo długi czas.