Księga zrozumienia. Własna droga do wolności - Osho - ebook

Księga zrozumienia. Własna droga do wolności ebook

Osho

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Musimy zmienić naszą świadomość, wytworzyć w świecie więcej energii medytacyjnej i miłości. Powinniśmy zniszczyć to, co stare - brzydotę świata, zgniłe ideologię, głupią dyskryminację, idiotyczne przesądy - i doprowadzić do powstania nowej istoty ludzkiej o świeżym spojrzeniu i nowych wartościach. Oderwać się od przeszłości - na tym właśnie polega bunt. Biblioteka Osho - W tej nowej serii prezentujemy kontrowersyjną postać duchowego przywódcy, myśliciela, i filozofa, który nie pozostawił po sobie ani jednego pisanego słowa - Osho. Wszystkie teksty to zapisane wykłady, konferencje i spotkania, w których często i chętnie uczestniczył. Porywał tłumy, budził świadomość, przewartościowywał światopoglądy. Za swoją działalność trafił do więzienia, został wydalony z USA, rządy kilku krajów odmówiły mu wiz, prawdopodobnie otruty zmarł w 1990 roku...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Nowa duchowość XXI wieku

Nie rewolucja polityczna, lecz bunt jednostki

Rewo­lu­cjo­ni­sta należy do świata poli­tyki; ma postawę poli­tyczną. Uważa on, że zmiana struk­tury spo­łecz­nej wystar­czy, żeby zmie­nić czło­wieka.

Bun­tow­nik, w zna­cze­niu, któ­rym się posłu­guję, to zja­wi­sko duchowe. Podej­ście bun­tow­nika jest cał­ko­wi­cie indy­wi­du­alne. Uważa on, że jeśli chcemy zmie­nić spo­łe­czeń­stwo, musimy zacząć od jed­no­stek. Spo­łe­czeń­stwo jako takie nie ist­nieje, to tylko słowo – takie jak słowo „tłum”. Gdy zaczniemy szu­kać, ni­gdzie nie znaj­dziemy „spo­łe­czeń­stwa”. Wszę­dzie napo­tkamy tylko jed­nostki. „Spo­łe­czeń­stwo” to jedy­nie okre­śle­nie pew­nej zbio­ro­wo­ści, to nazwa pozba­wiona odnie­sień w rze­czy­wi­sto­ści.

Jed­nostka ma duszę, moż­li­wość ewo­lu­cji, prze­miany, trans­for­ma­cji. A więc róż­nica mię­dzy nią a spo­łe­czeń­stwem, które takiej moż­li­wo­ści nie ma, jest ogromna.

Bun­tow­nik to istota reli­gii. Wpro­wa­dza on do świata poję­cie prze­miany świa­do­mo­ści – a gdy świa­do­mość się prze­obraża, wtedy struk­tura spo­łeczna dosto­so­wuje się do nowego stanu rze­czy. Nie dzieje się jed­nak odwrot­nie. Dowo­dem na to są wszyst­kie dotych­cza­sowe rewo­lu­cje, ponie­waż ani jedna się nie powio­dła.

Żadna rewo­lu­cja nie dopro­wa­dziła do prze­miany czło­wieka. Wydaje się jed­nak, że nie zda­jemy sobie z tego sprawy. Wciąż myślimy w kate­go­riach rewo­lu­cji. Chcemy zmie­niać spo­łe­czeń­stwo, rząd, prawo i sys­temy poli­tyczne, ogra­ni­czać biu­ro­kra­cję. Feu­da­lizm, kapi­ta­lizm, komu­nizm, socja­lizm i faszyzm – wszyst­kie te sys­temy były na swój spo­sób rewo­lu­cyjne. I wszyst­kie cał­ko­wi­cie zawio­dły, ponie­waż czło­wiek pozo­stał taki sam.

Budda Gau­tama, Zara­tu­stra i Jezus to bun­tow­nicy. Wie­rzyli w jed­nostkę. Im także się nie powio­dło, ale ich porażka jest zupeł­nie inna od porażki rewo­lu­cjo­ni­sty. Rewo­lu­cjo­ni­ści pró­bo­wali zasto­so­wać swoją metodę w wielu kra­jach, na wiele spo­so­bów i prze­grali. Nie powio­dło się Bud­dzie Gau­ta­mie, ponie­waż pro­po­no­wane przez niego podej­ście nie zostało wypró­bo­wane. Jezu­sowi się nie powio­dło, bo żydzi go ukrzy­żo­wali, a chrze­ści­ja­nie pocho­wali. Nie zasto­so­wano jego nauk – nie dano im nawet szansy. Bun­tow­nik to wciąż nie­zba­dany wymiar.

Musimy być bun­tow­ni­kami, a nie rewo­lu­cjo­ni­stami. Rewo­lu­cjo­ni­sta należy do sfery bar­dzo przy­ziem­nej, bun­tow­nik zaś i jego bun­tow­ni­czość są święte. Rewo­lu­cjo­ni­sta nie może być sam; potrze­buje tłumu, par­tii poli­tycz­nej, rządu. Musi mieć wła­dzę, a wła­dza depra­wuje. Wła­dza abso­lutna potrafi zepsuć czło­wieka do cna.

Wszy­scy rewo­lu­cjo­ni­ści, któ­rym się udało zdo­być wła­dzę, zostali przez nią zde­pra­wo­wani. Nie potra­fili zmie­nić jej natury ani insty­tu­cji, które ją repre­zen­tują, wła­dza nato­miast zmie­niła ich samych oraz ich umy­sły, zde­mo­ra­li­zo­wała ich. Zmie­niały się tylko nazwy, ale spo­łe­czeń­stwo pozo­stało takie samo.

Ludzka świa­do­mość nie roz­wija się od wie­ków. Tylko raz na jakiś czas ktoś roz­kwit­nie. Gdy jed­nak pośród milio­nów ludzi doj­rzeje jeden, nie jest to reguła, lecz wyją­tek. Ponie­waż taka osoba jest sama, tłum nie potrafi jej tole­ro­wać. Jej ist­nie­nie staje się dla innych rodza­jem poni­że­nia. Sama jej obec­ność to znie­waga, ponie­waż ktoś taki otwiera nam oczy, spra­wia, że sta­jemy się świa­domi swo­jego poten­cjału i swo­jej przy­szło­ści. A to rani nasze ego, gdyż dociera do nas, że nie zro­bi­li­śmy dotąd nic, aby się roz­wi­nąć, stać się bar­dziej świa­do­mymi, kocha­ją­cymi, szczę­śli­wymi, twór­czymi i spo­koj­nymi ludźmi – by stwo­rzyć wokół sie­bie piękny świat. Nie przy­nie­śli­śmy temu światu nic dobrego: nasza egzy­sten­cja to dla niego nie bło­go­sła­wień­stwo, lecz prze­kleń­stwo. Wpro­wa­dzamy do niego gniew, gwał­tow­ność, zazdrość, ducha rywa­li­za­cji i pra­gnie­nie wła­dzy. Czy­nimy z tej ziemi pole walki; jeste­śmy żądni krwi i spra­wiamy, że inni stają się tacy sami jak my. Pozba­wiamy ludz­kość czło­wie­czeń­stwa. Przy­czy­niamy się do tego, że czło­wiek spada poni­żej poziomu czło­wie­czeń­stwa, a cza­sem staje się wręcz gor­szy od zwie­rząt.

Ktoś taki jak Budda Gau­tama lub Czu­ang-Cy rani nas zatem, ponie­waż się roz­wi­nął, a my wciąż jeste­śmy tacy sami. Wio­sny przy­cho­dzą i odcho­dzą, a w nas nic nie roz­kwita. Ptaki nie przy­la­tują, nie zakła­dają gniazd ani nie śpie­wają bli­sko nas. Lepiej ukrzy­żo­wać Jezusa i dopro­wa­dzić do tego, by Sokra­tes się otruł – tylko po to, by się ich pozbyć i nie odczu­wać swo­jej ducho­wej niż­szo­ści.

Świat zna bar­dzo nie­wielu bun­tow­ni­ków. Teraz jed­nak nad­szedł czas: jeśli ludz­kość okaże się nie­zdolna do wytwo­rze­nia więk­szej ich liczby, do roz­wi­nię­cia bun­tow­ni­czego ducha, nasze dni na ziemi będą poli­czone. Nad­cho­dzące dzie­się­cio­le­cia mogą nam przy­nieść śmierć. Zbli­żamy się do tego punktu coraz bar­dziej.

Musimy zmie­nić naszą świa­do­mość, wytwo­rzyć w świe­cie wię­cej ener­gii medy­ta­cyj­nej i miło­ści. Powin­ni­śmy znisz­czyć to, co stare – brzy­dotę świata, zgniłe ide­olo­gie, głu­pią dys­kry­mi­na­cję, idio­tyczne prze­sądy – i dopro­wa­dzić do powsta­nia nowej istoty ludz­kiej o świe­żym spoj­rze­niu, wyzna­ją­cej nowe war­to­ści. Ode­rwać się od prze­szło­ści – na tym wła­śnie polega bunt.

Słowa: reforma, rewo­lu­cja i bunt, pozwolą nam to wszystko zro­zu­mieć.

Reforma to mody­fi­ka­cja. Stare pozo­staje; nada­jemy mu nową formę, nowy kształt – to coś w rodzaju reno­wa­cji sta­rego budynku. Dawna kon­struk­cja zostaje; czy­ścimy ją, malu­jemy, wsta­wiamy nowe okna i drzwi.

Rewo­lu­cja sięga głę­biej niż reforma. Dawne rze­czy pozo­stają, ale wpro­wa­dza się wię­cej zmian, rów­nież w struk­tu­rze pod­sta­wo­wej. Zmie­niamy nie tylko kolor budynku i doda­jemy kilka nowych okien i drzwi, ale dobu­do­wu­jemy też cza­sem parę nowych pię­ter się­ga­ją­cych wyżej pod niebo. Stare nie zostaje jed­nak znisz­czone. Jest ukryte pod nowym. Tak naprawdę staje się pod­stawą nowego. Rewo­lu­cja to kon­ty­nu­acja tego, co było.

Bunt to prze­rwa­nie takiej cią­gło­ści. To nie reforma ani rewo­lu­cja, lecz odcię­cie się od wszyst­kiego, co stare: daw­nych reli­gii, ide­olo­gii poli­tycz­nych, daw­nego czło­wieka – porzu­camy wszystko, co stare, i zaczy­namy nowe życie od zera.

Rewo­lu­cjo­ni­sta pró­buje zmie­nić to, co było. Bun­tow­nik po pro­stu to porzuca, tak jak wąż wypełza ze sta­rej skóry i ni­gdy nie spo­gląda wstecz.

Jeśli na ziemi nie poja­wią się tacy bun­tow­nicy, dla ludzi nie ma przy­szło­ści. Dawny czło­wiek pro­wa­dzi nas do osta­tecz­nego uni­ce­stwie­nia. Dawny spo­sób myśle­nia, stare ide­olo­gie i reli­gie – wszystko to naraz wie­dzie ku glo­bal­nemu samo­bój­stwu. Jedy­nie nowy typ czło­wieka może oca­lić ludz­kość, tę pla­netę oraz piękno życia.

Nauczam o bun­cie, a nie o rewo­lu­cji. Według mnie bun­tow­ni­czość to zasad­ni­cza cecha osoby reli­gij­nej. To czy­sta istota ducho­wo­ści.

Dni rewo­lu­cji dobie­gły końca. Rewo­lu­cja fran­cu­ska ponio­sła klę­skę, podob­nie jak rosyj­ska i chiń­ska. Nawet rewo­lu­cja Gan­dhiego ponio­sła porażkę, a on sam był tego świad­kiem. Przez całe życie nauczał o nie­sto­so­wa­niu prze­mocy, a stał się świad­kiem podziału wła­snego kraju: mnó­stwo ludzi zabito, spa­lono żyw­cem; tysiące kobiet zgwał­cono. Gan­dhi został zastrze­lony przez zama­chowca. To dziwny koniec dla świę­tego, który nawo­ły­wał do nie­sto­so­wa­nia prze­mocy.

Po dro­dze zapo­mniał o tym, czego nauczał. Zanim rewo­lu­cja Gan­dhiego się ugrun­to­wała, ame­ry­kań­ski myśli­ciel Louis Fischer spy­tał go:

– Co zrobi pan z woj­skiem i uzbro­je­niem, kiedy Indie odzy­skają nie­pod­le­głość?

Gan­dhi odparł:

– Całą broń wyrzucę do oce­anu, a woj­sko wyślę do pracy na polach i w ogro­dach.

– Czyżby pan zapo­mniał? – zapy­tał Fischer. – Prze­cież ktoś może zaata­ko­wać pana kraj.

– Jeśli na nas napadną, przyj­miemy ich jak gości i powiemy: „Może­cie żyć tutaj tak jak my. Nie ma potrzeby wal­czyć”.

Gan­dhi zupeł­nie zapo­mniał o swo­jej filo­zo­fii – tak wła­śnie upa­dają rewo­lu­cje. Mówi się o tym wszyst­kim bar­dzo pięk­nie, ale kiedy przej­mie się wła­dzę… Przede wszyst­kim, Mahatma Gan­dhi nie przy­jął żad­nego sta­no­wi­ska w rzą­dzie. Uczy­nił tak ze stra­chu. Co bowiem odpo­wie­działby całemu światu, gdyby spy­tano go o wrzu­ca­nie broni do oce­anu? A co z wysła­niem woj­ska do pracy w polu? Gan­dhi uciekł od odpo­wie­dzial­no­ści, o którą wal­czył przez całe swoje życie, widząc, że przy­spo­rzy mu ona olbrzy­mich kło­po­tów. Gdyby przy­jął sta­no­wi­sko w rzą­dzie, musiałby zaprze­czyć wła­snej filo­zo­fii.

Do rządu weszli jed­nak jego ucznio­wie, ludzie prze­zeń wybrani. Nie żądał od nich, by roz­wią­zali woj­sko. Kiedy Paki­stan zaata­ko­wał Indie, Gan­dhi nie powie­dział indyj­skiemu rzą­dowi:

„Idź­cie na gra­nice i przy­wi­taj­cie najeźdź­ców jak gości”. Zamiast tego pobło­go­sła­wił trzy pierw­sze samo­loty, które miały bom­bar­do­wać Paki­stan. Samo­loty te prze­le­ciały nad domem, w któ­rym prze­by­wał w New Delhi, i Gan­dhi wyszedł do ogrodu, żeby je pobło­go­sła­wić. Potem odle­ciały, by zabi­jać jego wła­snych ludzi, któ­rzy zale­d­wie kilka dni wcze­śniej byli „naszymi braćmi i sio­strami”. Postę­po­wał tak bez cie­nia wstydu, nie widząc w tym żad­nej sprzecz­no­ści…

Rewo­lu­cja rosyj­ska ponio­sła porażkę na oczach Lenina. Nauczał za Karo­lem Mark­sem, że „kiedy wybuch­nie rewo­lu­cja, roz­wią­zana zosta­nie insty­tu­cja mał­żeń­stwa, ponie­waż to część pry­wat­nej wła­sno­ści. Kiedy znik­nie pry­watna wła­sność, znikną rów­nież mał­żeń­stwa. Ludzie będą mogli być kochan­kami i żyć razem, a dziećmi zaj­mie się spo­łe­czeń­stwo”. Gdy jed­nak wła­dza zna­la­zła się w rękach par­tii komu­ni­stycz­nej i Lenin został przy­wódcą, wszystko się zmie­niło. Kiedy ktoś zdo­bywa wła­dzę, zaczyna myśleć ina­czej. Lenin doszedł zatem do wnio­sku, że obda­rze­nie ludzi wol­no­ścią od obo­wiąz­ków jest nie­bez­pieczne – mogą się stać zbyt indy­wi­du­ali­styczni. Tak więc obar­czył ich odpo­wie­dzial­no­ścią za rodzinę – zupeł­nie zapo­mniał o swoim pomy­śle znie­sie­nia insty­tu­cji mał­żeń­stwa.

To dziwne, jak upa­dają rewo­lu­cje, i to na oczach samych rewo­lu­cjo­ni­stów. A dzieje się tak dla­tego, że kiedy rewo­lu­cjo­ni­ści przej­mują wła­dzę, zaczy­nają myśleć w inny spo­sób. Potem zaś zbyt­nio przy­wią­zują się do wła­dzy i cały wysi­łek sku­piają na utrzy­ma­niu jej w swo­ich rękach i kon­tro­lo­wa­niu ludzi.

W przy­szło­ści nie potrze­bu­jemy już wię­cej rewo­lu­cji. Potrzebny jest nowy, dotąd nie­wy­pró­bo­wany eks­pe­ry­ment. Choć bun­tow­nicy poja­wiali się od tysięcy lat, byli osa­mot­nieni. Być może wtedy ich czas nie doj­rzał. Teraz jed­nak jest już naj­wyż­sza pora… jeśli się nie pospie­szymy, czas minie. W nad­cho­dzą­cych dzie­się­cio­le­ciach albo ludz­kość znik­nie, albo na ziemi pojawi się nowy czło­wiek z nową wizją. Będzie to bun­tow­nik.

TEN I TAMTEN ŚWIAT

Zrozumienie Wielkiego Podziału

Pro­po­nuję nowy rodzaj reli­gij­no­ści. Nie będzie to chrze­ści­jań­stwo ani juda­izm czy też hin­du­izm; to reli­gij­ność bez epi­te­tów. Jej cechą będzie wyłącz­nie bycie cało­ścią.

Reli­gia zawio­dła, tak jak nauka czy też jed­no­stronne podej­ście typowe dla Wschodu lub Zachodu. Potrzeba cze­goś bar­dziej syn­te­tycz­nego, w czym Wschód spo­tka się z Zacho­dem, a reli­gia z nauką.

Czło­wiek jest jak drzewo: jego korze­nie tkwią w ziemi, a gałę­zie kie­rują się ku niebu; jest zdolny do roz­kwitu. Reli­gia nie przy­nio­sła ocze­ki­wa­nych rezul­ta­tów, ponie­waż mówiła tylko o kwia­tach – a one należą do sfery filo­zo­fii, abs­trak­cji, która ni­gdy nie staje się cia­łem, która nie ma opar­cia w ziemi. Nauka zawio­dła, ponie­waż zaj­mo­wała się tylko korze­niami, a te są brzyd­kie i nie zakwi­tają. Reli­gia prze­grała, bo bujała w obło­kach i pomi­jała to, co ziem­skie. Nie można zanie­dby­wać tego świata – to lek­ce­wa­że­nie wła­snych korzeni. Klę­ska nauki wynika nato­miast z nie­do­strze­ga­nia innego świata, świata wewnętrz­nego – a nie można prze­cież lek­ce­wa­żyć kwia­tów. Gdy tak postę­pu­jemy, naj­głęb­szy rdzeń naszej istoty, życie, traci cały swój sens.

Tak jak drzewo potrze­buje korzeni, tak samo musi mieć je czło­wiek – a korze­nie mogą tkwić tylko w ziemi. Drzewo potrze­buje też nieba, by pod nie wzra­stać, roz­wi­jać wspa­niałe listo­wie i tysiące kwia­tów. Dopiero wtedy osiąga speł­nie­nie; zyskuje sens, a jego życie nabiera zna­cze­nia.

Zachód cierpi na nad­miar nauki, a Wschód na prze­syt reli­gią. Potrze­bu­jemy dziś nowej ludz­ko­ści, dla któ­rej reli­gia i nauka będą dwoma aspek­tami czło­wie­czeń­stwa. Kiedy taka nowa ludz­kość się pojawi, świat po raz pierw­szy sta­nie się tym, czym powi­nien być: rajem – cia­łem Buddy.

Budda Zorba: spotkanie ziemi z niebem

Moja kon­cep­cja nowego czło­wieka łączy Greka Zorbę i Buddę Gau­tamę: owa nowa istota będzie Buddą Zorbą – połą­cze­niem zmy­sło­wo­ści z ducho­wo­ścią. Będzie czymś cał­ko­wi­cie fizycz­nym – zanu­rzo­nym w ciele, jego przy­jem­no­ściach i wszyst­kim, co daje ciało, a zara­zem wielką świa­do­mo­ścią, która zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła. Budda Zorba – tego jesz­cze nie było!

To wła­śnie mam na myśli, mówiąc o spo­tka­niu Wschodu z Zacho­dem, ducho­wo­ści z mate­ria­li­zmem. To moja kon­cep­cja Buddy Zorby: zjed­no­cze­nie ziemi z nie­bem.

Chciał­bym, żeby nie było roz­dwo­je­nia jaźni, żad­nego roz­ziewu mię­dzy mate­rią a duchem, tym, co przy­ziemne, a tym, co święte, mię­dzy tym a tam­tym świa­tem. Nie chcę żad­nego podziału, ponie­waż każdy taki roz­łam to wewnętrzne roz­dar­cie. Każda osoba czy spo­łecz­ność, która jest podzie­lona, osza­leje. Żyjemy w obłą­ka­nym świe­cie. Ozdro­wieje on dopiero wtedy, gdy ów roz­łam znik­nie.

Ludzie żyli, wie­rząc albo w real­ność duszy oraz ilu­zo­rycz­ność mate­rii, albo też w real­ność mate­rii i ilu­zo­rycz­ność duszy. Ludzi prze­szło­ści można podzie­lić na udu­cho­wio­nych i mate­ria­li­stów. Nikt jed­nak nie zadał sobie trudu, by spoj­rzeć na to, czym naprawdę jest czło­wiek. Jeste­śmy zarówno jed­nym, jak i dru­gim. Nie tylko ducho­wo­ścią, świa­do­mo­ścią ani też tylko mate­rią. Sta­no­wimy wspa­niałe, har­mo­nijne połą­cze­nie mate­rii ze świa­do­mo­ścią. Są to wła­ści­wie nie dwie różne rze­czy, lecz dwa aspekty jed­nej rze­czywistości: mate­ria jest zewnę­trzem świa­do­mo­ści, a świa­do­mość wnę­trzem mate­rii. W daw­nych cza­sach nie było ani jed­nego filo­zofa, mędrca czy mistyka, który by gło­sił taką jed­ność; wszy­scy opo­wia­dali się za podzia­łem czło­wieka, nazy­wa­jąc jedną część realną, a drugą nie­re­alną. To wytwo­rzyło na całym świe­cie schi­zo­fre­niczną atmos­ferę.

Nie można żyć, będąc tylko cia­łem. To wła­śnie Jezus miał na myśli, kiedy mówił: „Nie samym chle­bem żyje czło­wiek” – lecz to tylko połowa prawdy. Potrze­bu­jemy świa­do­mo­ści. Nie możemy żyć samym chle­bem, ale nie potra­fimy też żyć bez niego. Ist­nieją w nas oba wymiary i oba powinny dostać taką samą szansę na roz­wój; musimy reali­zo­wać się na obu płasz­czy­znach. Daw­niej fawo­ry­zo­wano jedną, zanie­dbu­jąc drugą, i na odwrót. Nie akcep­to­wano czło­wieka w cało­ści.

To powo­do­wało cier­pie­nie i udrękę i spra­wiło, że zapa­dła ciem­ność; nastała noc, która trwała tysiące lat i zda­wała się nie mieć końca. Jeśli wsłu­chu­jemy się jedy­nie w ciało, ska­zu­jemy się na bez­sen­sowną egzy­sten­cję. A gdy nie zwra­camy na nie uwagi, cier­pimy – jeste­śmy głodni, biedni, spra­gnieni. Kiedy słu­chamy tylko świa­do­mo­ści, nasz roz­wój jest jed­no­stronny. Świa­do­mość wzra­sta, ale ciało się kur­czy i rów­no­waga zostaje zachwiana. A to wła­śnie har­mo­nia sta­nowi pod­stawę naszego zdro­wia, rado­ści, pie­śni i tańca, a także poczu­cia pełni.

Mate­ria­li­sta decy­duje się na to, by słu­chać ciała, i staje się zupeł­nie głu­chy, gdy w grę wcho­dzi real­ność świa­do­mo­ści. Osta­tecz­nym tego skut­kiem jest wspa­niały roz­wój nauki i tech­niki – zamożne spo­łe­czeń­stwo, dosta­tek dóbr mate­rial­nych. A pośród tych wszyst­kich obfi­to­ści – biedny czło­wiek bez duszy, cał­ko­wi­cie zagu­biony: nie wie, kim jest, po co ist­nieje, i czuje się nie­mal jak wybryk natury.

Jeśli świa­do­mość nie roz­wija się wraz ze świa­tem mate­rial­nym, ciało staje się zbyt cięż­kie, a dusza zbyt słaba. Jeste­śmy obar­czeni wła­snymi wyna­laz­kami i odkry­ciami. Zamiast zapew­niać nam wspa­niałą egzy­sten­cję, spra­wiają one, że żyjemy w spo­sób, który inte­li­gentni ludzie uznają za bez­war­to­ściowy.

Wschód sta­wiał daw­niej na świa­do­mość i potę­piał mate­rię oraz wszystko, co mate­rialne, łącz­nie z cia­łem, uzna­jąc to za mayę – ułudę. Nazy­wano to ilu­zją, mira­żem na pustyni, który ist­nieje tylko pozor­nie. Ze Wschodu pocho­dzą Budda Gau­tama, Maha­wira, Patan­dżali, Kabir, al-Farid i Raidas – długi sze­reg ludzi o głę­bo­kiej świa­do­mo­ści. Wschód to także miliony bie­da­ków, gło­du­ją­cych i umie­ra­ją­cych jak psy – pozba­wio­nych poży­wie­nia, czy­stej wody pit­nej, ubrań i domów.

Dziwna to sytu­acja… W kra­jach roz­wi­nię­tych co pół roku trzeba wrzu­cać do oce­anu żyw­ność wartą miliony dola­rów, ponie­waż jest jej za dużo. Pro­du­cenci nie chcą zapy­chać maga­zy­nów ani obni­żać cen i nisz­czyć struk­tury eko­no­micz­nej. Wspólny rynek euro­pej­ski nisz­czy pro­dukty spo­żyw­cze – pochła­nia to miliony dola­rów. Nie jest to cena poży­wie­nia, lecz koszt wyrzu­ca­nia go do oce­anu. W Etio­pii codzien­nie umiera tysiąc osób. Kto jest odpo­wie­dzialny za taką sytu­ację?

Naj­bo­gat­szy czło­wiek na Zacho­dzie szuka swo­jej duszy i nie znaj­duje w sobie nic – żad­nej miło­ści, tylko żądzę; żad­nej modli­twy, jedy­nie słowa, które powta­rza jak papuga, a któ­rych nauczył się w szkółce nie­dziel­nej. Nie ma poczu­cia ducho­wo­ści, żad­nych uczuć w sto­sunku do innych ludzi, sza­cunku dla życia, drzew, zwie­rząt. Nisz­cze­nie jest takie łatwe – to, co stało się w Hiro­szi­mie i Naga­saki, ni­gdy by się nie wyda­rzyło, gdyby ludziom nie wpa­jano, że są tylko rze­czami. Nie nagro­ma­dzono by takich ilo­ści broni jądro­wej, gdyby uznano, że w czło­wieku tkwi bóg, wspa­nia­łość – nie po to, by ją nisz­czyć, lecz po to, by ją odkry­wać; nie po to, by ją uni­ce­stwiać, ale po to, by ją ujaw­nić, uka­zu­jąc ciało jako świą­ty­nię ducha. Kiedy jed­nak wydaje się nam, że czło­wiek to tylko mate­ria – pro­cesy che­miczne i fizyczne, szkie­let pokryty skórą – wraz ze śmier­cią umiera wszystko, nic nie pozo­staje. To dla­tego Hitler mógł dopro­wa­dzić do zabi­cia sze­ściu milio­nów ludzi – gdy czło­wiek jest tylko mate­rią, nikt się dwa razy nie zasta­na­wia.

W pogoni za dobrami mate­rial­nymi Zachód utra­cił duszę, jej głę­bię. Ludzie Zachodu, pogrą­żeni w bez­sen­sie, znu­dzeni i cier­piący, nie potra­fią odna­leźć wła­snego czło­wie­czeń­stwa. Wszelki suk­ces nauki oka­zał się bez­u­ży­teczny, ponie­waż dom jest pełen przed­mio­tów, ale bra­kuje w nim pana. Na Wscho­dzie sku­tek uzna­wa­nia przez wieki mate­rii za ilu­zo­ryczną i świa­do­mo­ści za realną jest nastę­pu­jący: pan żyje, ale jego dom jest pusty. Trudno się cie­szyć, gdy w brzu­chu bur­czy z głodu, ciało cho­ruje, a w pobliżu wciąż ktoś umiera. Nie da się wtedy medy­to­wać.

Wszy­scy święci oraz filo­zo­fo­wie – zarówno mate­ria­li­ści, jak i ci zaj­mu­jący się ducho­wo­ścią – są odpo­wie­dzialni za tę ogromną zbrod­nię prze­ciwko ludz­ko­ści.

Budda Zorba to odpo­wiedź na taki stan rze­czy. To połą­cze­nie mate­rii i duszy. Stwier­dze­nie, że nie ist­nieje kon­flikt mię­dzy mate­rią a świa­do­mo­ścią, że możemy roz­wi­jać się w obu tych sfe­rach. Możemy mieć wszystko, co świat nam ofe­ruje, czego dostar­czają nauka i tech­nika, a jed­no­cze­śnie zdo­być to, co odkryli w sobie Budda, Kabir czy Nanak – owoce eks­tazy, aro­mat bosko­ści, skrzy­dła osta­tecz­nej wol­no­ści.

Budda Zorba to nowy typ czło­wieka, to bun­tow­nik. Bunt polega na poko­na­niu schi­zo­fre­nii ludz­ko­ści, nisz­cze­niu podzia­łów, odrzu­ce­niu kon­cep­cji, która głosi, że ducho­wość zaprze­cza mate­ria­li­zmowi, a mate­ria­lizm nie idzie w parze z ducho­wo­ścią. To mani­fest zjed­no­cze­nia ciała z duchem. Życie jest pełne ducho­wo­ści – nawet góry są żywe, a drzewa czują. Bunt ten polega na uzna­niu, że cała egzy­sten­cja i mate­rialna, i duchowa to wła­ści­wie jedna ener­gia, wyra­ża­jąca się na dwa spo­soby. Kiedy ener­gia zostaje oczysz­czona, prze­ja­wia się jako świa­do­mość. Gdy znaj­duje się w sta­nie suro­wym, jest nie­czy­sta i gęsta, poja­wia się w postaci mate­rii. Całe ist­nie­nie to nic innego, jak pole ener­gii. To moje doświad­cze­nie, a nie filo­zo­fia. Doświad­cze­nie poparte przez współ­cze­sną fizykę i jej odkry­cia: życie to ener­gia.

Możemy pozwo­lić sobie na to, by mieć dostęp do obu tych świa­tów jed­no­cze­śnie. Nie musimy porzu­cać jed­nego, by kon­tak­to­wać się z dru­gim, ani też nie musimy zaprze­czać tam­temu, by cie­szyć się tym. Tak naprawdę posia­da­nie tylko jed­nego świata, skoro możemy mieć oba, to nie­po­trzebne zubo­że­nie.

Budda Zorba jest moż­li­wo­ścią zapew­nia­jącą naj­więk­sze bogac­two. Będziemy żyć w cał­ko­wi­tej zgo­dzie z naszą naturą i śpie­wać pie­śni tej ziemi. Nie zdra­dzimy świata ani nie sprze­nie­wie­rzymy się niebu. Będziemy zabie­gać o wszystko, co daje nam zie­mia – wszel­kie przy­jem­no­ści i kwiaty – i doma­gać się przy tym gwiazd. Cały świat uznamy za swój dom.

Wszystko, co ist­nieje, jest dla nas i musimy to wyko­rzy­sty­wać, jak się da – bez poczu­cia winy, bez wybie­ra­nia. Bez­stron­nie cie­szyć się wszyst­kim, co daje mate­ria, i rado­wać tym, do czego zdolna jest świa­do­mość.

Oto pewna stara opo­wieść…

W lesie nie­da­leko mia­sta żyło dwóch żebra­ków. Oczy­wi­ście byli wro­gami, jak wszy­scy przed­sta­wi­ciele tego samego zawodu – dwaj leka­rze, pro­fe­so­ro­wie czy święci. Jeden żebrak był nie­wi­domy, a drugi chromy, a obaj bar­dzo ambitni. Całe dnie rywa­li­zo­wali o to, który wyże­brze wię­cej.

Pew­nej nocy w lesie wybuchł pożar i chatki żebra­ków sta­nęły w ogniu. Śle­piec mógł biec, ale nie widział, dokąd ucie­kać. Nie potra­fił dostrzec miejsc, do któ­rych nie dotarł pożar. Kulawy widział, dokąd można uciec, ale nie mógł biec. Pożar szybko się roz­prze­strze­niał i śmierć zaj­rzała żebra­kom w oczy.

Wtedy obaj zdali sobie sprawę z tego, że potrze­bują się nawza­jem. Kulawy uświa­do­mił sobie nagle:

– Ślepy może bie­gać, a ja widzę.

Zapo­mnieli o rywa­li­za­cji. W kry­tycz­nym momen­cie, kiedy obaj sta­nęli w obli­czu śmierci, porzu­cili ani­mo­zje. Stwo­rzyli wspa­niały zespół: uzgod­nili, że nie­wi­domy ponie­sie chro­mego na ramio­nach i obaj będą dzia­łać jak jeden. Kulawy widział, a ślepy mógł biec i dzięki temu się ura­to­wali. Potem zostali przy­ja­ciółmi.

Zorba jest ślepy – nie widzi, ale potrafi tań­czyć, cie­szyć się i śpie­wać. Budda widzi, ale na tym koniec. Jest kwin­te­sen­cją wzroku, jasno­ścią i per­cep­cją, nie umie jed­nak tań­czyć. Jest nie­sprawny, nie potrafi cie­szyć się ani śpie­wać.

Nade­szła pora. Świat stoi w ogniu i życie wszyst­kich jest w nie­bez­pie­czeń­stwie. Spo­tka­nie Zorby z Buddą może oca­lić ludz­kość. Owo spo­tka­nie to jedyna nadzieja. Budda wnosi świa­do­mość, jasność, wzrok, który sięga poza wszystko i widzi to, co pra­wie nie­do­strze­galne. Zorba zaś oddaje wzro­kowi Buddy całą swą istotę, a jego obec­ność spra­wia, że nie jest to tylko postrze­ga­nie, lecz także taniec, radość i pełen zachwytu spo­sób życia.

Czy spo­tka­nie Buddy z Zorbą jest moż­liwe? Jeśli tak, dla­czego inni przy­wódcy reli­gijni ni­gdy o tym nie pomy­śleli?

Przede wszyst­kim trzeba zro­zu­mieć, że nie jestem przy­wódcą reli­gij­nym. Ktoś taki nie potrafi myśleć ani widzieć rze­czy tak jak ja, ponie­waż zbyt­nio sta­wia na reli­gię. Ja tego nie robię.

Reli­gie zawsze dzielą ludzi, zasie­wa­jąc dualizm w ludz­kim umy­śle. To ich spo­sób na wyko­rzy­sty­wa­nie czło­wieka. Gdy ktoś czuje się cało­ścią, jest poza kon­trolą reli­gii. Kiedy zaś jeste­śmy podzie­leni na czę­ści, cała nasza siła ulega znisz­cze­niu, cała nasza moc i god­ność zni­kają; wtedy możemy być chrze­ści­ja­nami, hin­du­istami lub muzuł­ma­nami. Jeśli pozo­sta­jemy tacy, jacy się uro­dzi­li­śmy – natu­ral­nie, bez inge­ren­cji tak zwa­nych przy­wód­ców reli­gij­nych – zacho­wu­jemy wol­ność, nie­za­leż­ność i inte­gral­ność. Nie można nas znie­wo­lić. Wszyst­kie stare reli­gie tylko znie­wa­lają czło­wieka.

Aby im się to udało, muszą wywo­łać w nas kon­flikt, spra­wić, żeby­śmy zaczęli wal­czyć sami ze sobą. Kiedy zma­gamy się ze sobą, mogą się wyda­rzyć dwie rze­czy. Po pierw­sze sta­niemy się nie­szczę­śliwi, ponie­waż żadna część ni­gdy w nas nie będzie górą, zawsze będziemy poko­nani. Po dru­gie zro­dzi się w nas poczu­cie winy, że nie jeste­śmy warci tego, by nazy­wać nas praw­dzi­wymi ludźmi. O to wła­śnie cho­dzi przy­wód­com reli­gij­nym. Nasze głę­bo­kie poczu­cie bez­war­to­ścio­wo­ści czyni z nich lide­rów. Nie potra­fimy pole­gać na sobie, ponie­waż wiemy, że nie możemy nic wskó­rać. Nie możemy postę­po­wać tak, jak domaga się nasza natura, bo reli­gia na to nie pozwala. Nie udaje się nam też dzia­łać zgod­nie z reli­gią, zaprze­cza temu bowiem nasza natura. Jeste­śmy więc w poło­że­niu, w któ­rym nic nie możemy począć; potrzebny jest ktoś inny, kto weź­mie za nas odpo­wie­dzial­ność.

Doj­rze­wamy fizycz­nie, ale psy­chicz­nie jeste­śmy nie­do­ro­zwi­nięci, jak­by­śmy wciąż mieli jakieś trzy­na­ście lat. Tacy opóź­nieni w roz­woju ludzie bar­dzo potrze­bują kogoś, kto nimi pokie­ruje, popro­wa­dzi ich do celu życia, pokaże sens ist­nie­nia. Sami tego nie potra­fią. Przy­wódcy reli­gijni nie mogli nauczać o połą­cze­niu Zorby z Buddą, ponie­waż byłby to kres ich kie­row­nic­twa oraz ich rze­ko­mych reli­gii.

Budda Zorba to koniec wszyst­kich reli­gii. To począ­tek nowego rodzaju reli­gij­no­ści, która nie potrze­buje ety­kie­tek – nazw takich jak chrze­ści­jań­stwo, juda­izm czy bud­dyzm. Czło­wiek po pro­stu cie­szy się sobą i tym ogrom­nym wszech­świa­tem, tań­cząc pośród drzew, igra­jąc z falami na plaży i zbie­ra­jąc muszle dla samej tylko przy­jem­no­ści. Słone powie­trze, chłodny pia­sek, wscho­dzące słońce, powolny bieg – czego można chcieć wię­cej? Według mnie to jest reli­gia – rado­wa­nie się powie­trzem, morzem, pia­skiem i słoń­cem – ponie­waż nie ma innego Boga niż życie.

Budda Zorba to z jed­nej strony kres daw­nej ludz­ko­ści: sta­rych reli­gii, sys­te­mów poli­tycz­nych, naro­dów, dys­kry­mi­na­cji raso­wej i wszel­kich odmian głu­poty, a z dru­giej – począ­tek nowego czło­wieka, cał­ko­wi­cie wol­nego, który jest sobą i pozwala swo­jej natu­rze się roz­wi­jać.

Mię­dzy Zorbą a Buddą nie ma sprzecz­no­ści. Kon­flikt wywo­łały tak zwane reli­gie. Czy jest jakiś roz­dź­więk mię­dzy cia­łem a duszą? Mię­dzy życiem a świa­do­mo­ścią? Prawą a lewą ręką? Są one jed­no­ścią, sta­no­wią całość.

Naszego ciała nie trzeba potę­piać; należy raczej być wdzięcz­nym za nie, ponie­waż to naj­wspa­nial­sza, naj­cu­dow­niej­sza, dzia­ła­jąca w nie­zwy­kły spo­sób rzecz w naszym życiu. Wszyst­kie czę­ści ciała współ­grają niczym orkie­stra. Nasze oczy, dło­nie i nogi ist­nieją w swo­istej komu­nii1. Nie zda­rza się, żeby oczy pra­gnęły podą­żać na wschód, a nogi kie­ro­wały się na zachód, żeby­śmy byli głodni, ale nasze usta nie chciały jeść. „Żołą­dek odczuwa głód, co to ma wspól­nego z nami?” – straj­kują usta. Nie, w naszym ciele nie ma takiego kon­fliktu. Poru­sza się ono z wewnętrzną syn­chro­nią, wszystko działa razem. Dusza nie sta­nowi prze­ci­wień­stwa ciała. Ciało jest jak dom, a dusza to gość; gospo­darz i gość nie muszą stale wal­czyć. Reli­gie by jed­nak nie ist­niały, gdy­by­śmy nie zma­gali się sami ze sobą.

Moje pod­kre­śla­nie orga­nicz­nej jed­no­ści, w któ­rej mate­ria­lizm nie sta­nowi prze­ci­wień­stwa ducho­wo­ści, ma w zasa­dzie na celu oba­le­nie wszyst­kich zor­ga­ni­zo­wa­nych reli­gii. Kiedy ciało i dusza zaczną iść w parze i będą tań­czyć razem, sta­niemy się Buddą Zorbą. Będziemy mogli cie­szyć się wszyst­kim w tym życiu: tym, co na zewnątrz, i tym, co wewnątrz nas.

Tak naprawdę świat wewnętrzny i zewnętrzny dzia­łają w zupeł­nie innych wymia­rach; ni­gdy nie koli­dują ze sobą, jed­nak tysiące lat uwa­run­ko­wań – wbi­ja­nia sobie do głowy, że jeśli pra­gniemy tego, co wewnątrz, musimy porzu­cić to, co na zewnątrz – odci­snęło na nas głę­bo­kie piętno. Skąd­inąd to absur­dalna kon­cep­cja… Mamy prawo cie­szyć się tym, co wewnątrz, dla­czego więc nie możemy czer­pać rado­ści z rze­czy pocho­dzą­cych ze świata zewnętrz­nego? Przy­jem­ność jest taka sama; owa radość sta­nowi ogniwo łączące to, co w środku, z tym, co na zewnątrz.

Słu­cha­nie pięk­nej muzyki, spo­glą­da­nie na wspa­niały obraz lub przy­glą­da­nie się tan­ce­rzowi takiemu jak Wacław Niżyń­ski – to wszystko pocho­dzi z zewnątrz, ale nie sta­nowi naj­mniej­szej prze­szkody dla naszej wewnętrz­nej rado­ści. Prze­ciw­nie, to wielka pomoc. Taniec Niżyń­skiego może obu­dzić uśpioną sferę naszej duszy, aby i ona mogła tań­czyć. Muzyka Rayi Shan­kara może poru­szyć struny naszego serca. Nie ma podziału mię­dzy wnę­trzem a zewnę­trzem. To jedna ener­gia, dwa aspekty tego samego bytu.

Zor­bie uda się zostać Buddą łatwiej niż papie­żowi. Papieże i tak zwani święci nie mogą stać się ludźmi praw­dzi­wie udu­cho­wio­nymi. Nie znają nawet przy­jem­no­ści pły­ną­cych z ciała, jak więc mogą poznać sub­telne rado­ści ducha? Ciało to szkoła, płytka woda, w któ­rej uczymy się pły­wać. Kiedy już nabie­rzemy wprawy w pły­wa­niu, prze­sta­niemy zwa­żać na głę­bo­kość. Będziemy mogli wypły­nąć na naj­głęb­szą część jeziora. Będzie nam wszystko jedno, czy jest głę­boko, czy płytko.

Warto przy­po­mnieć pewne fakty z życia Buddy. Do dwu­dzie­stego dzie­wią­tego roku życia był w pełni Zorbą. W swoim kró­le­stwie miał dzie­siątki naj­pięk­niej­szych dziew­cząt. Cały jego pałac był pełen muzyki i tańca. Budda miał wspa­niałe jedze­nie, naj­lep­sze stroje, piękne pałace i ogrody. Żył inten­syw­niej niż ubogi Grek Zorba.

Ten miał bowiem tylko jedną przy­ja­ciółkę – starą, zwię­dłą kobietę, pro­sty­tutkę, która stra­ciła wszyst­kich klien­tów. Miała sztuczne zęby i włosy, a Zorba został jej klien­tem dla­tego, że nie stać go było na opła­ce­nie innej. Nazy­wamy go mate­ria­li­stą i hedo­ni­stą, zapo­mi­na­jąc zupeł­nie o począt­ko­wych dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu latach życia Buddy, który pro­wa­dził prze­cież znacz­nie buj­niej­sze życie. Ów książę zwany Sid­dhar­thą żył w luk­su­sie, miał wszystko, czego dusza zapra­gnie. Żył w kra­inie marzeń. I wła­śnie to doświad­cze­nie pozwo­liło mu stać się Buddą.

Histo­rię Buddy przed­sta­wia się zwy­kle ina­czej. Nikt nie zaj­muje się zbyt­nio pierw­szą czę­ścią jego życia, sta­no­wiącą pod­stawę dru­giej. Bud­dzie znu­dziło się wszystko. Zakosz­to­wał wszel­kich ziem­skich roz­ko­szy i zapra­gnął cze­goś wię­cej, cze­goś głęb­szego, nie­do­stęp­nego w świe­cie zewnętrz­nym. Chcąc tego doświad­czyć, musiał wyko­nać ruch. W wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat opu­ścił w środku nocy pałac i wyru­szył na poszu­ki­wa­nie swo­jej wewnętrz­nej jaźni. Był Zorbą szu­ka­ją­cym Buddy.

Grek Zorba ni­gdy nie został Buddą z tego pro­stego powodu, że jego natura Zorby oka­zała się nie­kom­pletna. Był przy­stoj­nym męż­czy­zną, peł­nym rado­ści życia, lecz bied­nym. Pra­gnął żyć peł­nią, ale nie miał takiej moż­li­wo­ści. Tań­czył i śpie­wał, lecz nie znał głęb­szych niu­an­sów muzyki. Nie wie­dział, na czym polega taniec bez tan­ce­rza.

Zorba tkwiący w Bud­dzie znał szczyty i prze­pa­ście świata zewnętrz­nego. Poznaw­szy je, był gotów na poszu­ki­wa­nia wewnętrzne. Świat wyda­wał mu się dobry, ale nie­do­sta­tecz­nie; cze­goś w nim bra­ko­wało. Dawał chwi­lowe prze­bły­ski, a Budda chciał cze­goś wiecz­nego. Wszyst­kie przy­jem­no­ści koń­czyły się wraz ze śmier­cią czło­wieka, Budda zaś pra­gnął poznać coś, co wykra­cza poza śmierć.

Gdy­bym miał pisać o życiu Buddy Gau­tamy, zaczął­bym od Zorby. Kiedy Budda cał­ko­wi­cie poznał świat zewnętrzny oraz to, co on daje, i stwier­dził, że na­dal cze­goś mu brak, wyru­szył na poszu­ki­wa­nie tego, czego jesz­cze nie zba­dał. Nie oglą­dał się za sie­bie – nie miał ku temu powodu, ponie­waż zaznał wszyst­kiego. Nie był czło­wie­kiem poszu­ku­ją­cym reli­gii, który nie liznął przy­jem­no­ści życia. Był Zorbą i podą­żył ku wnę­trzu z takim samym zapa­łem, siłą i mocą, jakie wyka­zy­wał wcze­śniej. I naj­wy­raź­niej zna­lazł w sobie zado­wo­le­nie, speł­nie­nie, sens i bło­go­sła­wień­stwo, któ­rych szu­kał.

Ktoś może być Zorbą i na tym poprze­sta­nie. Moż­liwe też, że zacznie szu­kać Buddy, nie będąc Zorbą, a wtedy go nie znaj­dzie. Tylko Zorba może odkryć w sobie Buddę. Inny czło­wiek nie będzie miał siły, ponie­waż nie zaznał życia i uni­kał tego, co pod­suwa mu świat zewnętrzny. Jest eska­pi­stą.

Dla mnie Zorba to począ­tek podróży, a Budda to dotar­cie do celu. Podróż tę musi odbyć jedna i ta sama osoba; tylko wtedy taka prze­miana jest moż­liwa. Dla­tego wła­śnie wciąż pod­kre­ślam: nie twórz podziału w swoim życiu, nie potę­piaj niczego, co cie­le­sne. Żyj tym – nie od nie­chce­nia, lecz z zapa­łem i w pełni. Wła­śnie to doświad­cze­nie czyni czło­wieka zdol­nym do poszu­ki­wa­nia cze­goś innego. Nie trzeba być ascetą ani porzu­cać żony, męża czy dzieci. Takich non­sen­sów nauczano przez całe wieki i ilu ludzi – pośród milio­nów mni­chów i mni­szek – roz­wi­nęło się duchowo? Ani jeden.

Żyjmy więc, nie two­rząc podzia­łów. Naj­pierw jest ciało i świat zewnętrzny. Gdy dziecko się rodzi, otwiera oczy. Pierw­sza rzecz, którą widzi, to pano­rama życia roz­gry­wa­ją­cego się dookoła. Postrzega wszystko oprócz sie­bie samego – jest to bowiem zada­nie dla bar­dziej doświad­czo­nych ludzi. Dla tych, któ­rzy poznali już dobrze świat zewnętrzny, doświad­czyli go i uwol­nili się od niego.

Wol­no­ści od świata zewnętrz­nego nie uzy­skuje się, ucie­ka­jąc przed nim, lecz doświad­cza­jąc go w pełni. Jest wtedy tylko jedno wyj­ście. Pozo­staje jeden wymiar i to oczy­wi­ste, że chcemy wyru­szyć na poszu­ki­wa­nia wła­śnie w tym kie­runku, który pozo­stał. A pro­wa­dzi on do stanu buddy, do oświe­ce­nia.

Ludzie pytają, czy da się połą­czyć Zorbę z Buddą. To jedyna moż­li­wość. Bez Zorby nie ma Buddy. Zorba to oczy­wi­ście nie koniec. To przy­go­to­wa­nie do sta­nia się Buddą. Zorba to korze­nie, a Budda to kwiaty. Nie niszczmy korzeni, bo nie poja­wią się kwiaty. To korze­nie stale dostar­czają kwia­tom soków. Wszyst­kie kolory i zapa­chy kwia­tów to zasługa korzeni. Dzięki nim kwiaty mogą tań­czyć na wie­trze.

Nie dzielmy niczego. Korze­nie i kwiaty to dwie strony tego samego zja­wi­ska.

Połą­cze­nie tych dwóch aspek­tów życia wydaje się trudne, ponie­waż zaprze­cza naszym uwa­run­ko­wa­niom. Od czego zacząć?

Rób wszystko, wkła­da­jąc w to całe swoje serce, z tak wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niem, na jakie tylko cię stać.

To, co czy­nimy bez prze­ko­na­nia, nie przy­nosi w życiu rado­ści. Spro­wa­dza tylko nie­szczę­ście, wywo­łuje nie­po­kój, udrękę i napię­cie, ponie­waż zawsze, gdy dzia­łamy bez entu­zja­zmu, dzie­limy sie­bie na dwie czę­ści, a to jedno z naj­więk­szych nie­szczęść, które mogą się nam przy­da­rzyć – wszy­scy jeste­śmy wewnętrz­nie podzie­leni. Mize­ria tego świata nie powinna nikogo dzi­wić. To natu­ralny sku­tek życia na pół gwizdka, zaj­mo­wa­nia się tylko czę­ścią swo­jego jeste­stwa, gdy tym­cza­sem druga część prze­ciw­sta­wia się, opiera i wal­czy.

Wszystko, co czy­nimy tylko połową jaźni, przy­nosi roz­ża­le­nie, nie­szczę­ście i poczu­cie, że praw­do­po­dob­nie ta druga część, która nie bie­rze w tym udziału, jest w porządku. Powia­dam jed­nak: gdy­by­śmy opo­wie­dzieli się za drugą czę­ścią swo­jej jaźni, rezul­tat byłby taki sam. Nie cho­dzi o to, w którą stronę podą­żamy, lecz o to, czy podą­żamy z peł­nym zaan­ga­żo­wa­niem. Cał­ko­wite odda­nie się swoim dzia­ła­niom przy­nosi radość. Nawet zwy­czajna, try­wialna czyn­ność wyko­nana z cał­ko­wi­tym poświę­ce­niem opro­mie­nia naszą istotę, przy­nosi nam speł­nie­nie, poczu­cie pełni i głę­bo­kie zado­wo­le­nie. Wszystko, co czy­nimy bez zapału, nie­za­leż­nie od tego, czy to dzia­ła­nie dobre, czy złe, nie da nam satys­fak­cji.

Nie­szczę­ście i radość nie biorą się z naszych czy­nów. Zado­wo­le­nie poja­wia się wtedy, gdy jeste­śmy kom­pletni. Nie ma zna­cze­nia, w jakie dzia­ła­nia się anga­żu­jemy; jeżeli jeste­śmy wewnętrz­nie podzie­leni, wyni­kiem naszego postę­po­wa­nia będzie poczu­cie nie­szczę­ścia. Życie na pół gwizdka to stwa­rza­nie wła­snego pie­kła – a pie­kło to powięk­sza się z chwili na chwilę.

Ludzie pytają, gdzie jest pie­kło lub niebo – wszyst­kie reli­gie mówią o nich prze­cież tak, jakby te sfery leżały gdzieś we wszech­świe­cie. Nie są to jed­nak kra­iny geo­gra­ficzne, lecz zja­wi­ska psy­chiczne.

Kiedy nasz umysł, serce, cała nasza istota przy­cią­gane są w dwóch kie­run­kach jed­no­cze­śnie, stwa­rzamy pie­kło. Gdy jeste­śmy orga­niczną cało­ścią, zaczy­nają w nas roz­kwi­tać nie­biań­skie kwiaty.

Ludzie wciąż mar­twią się o swoje postępki: które są wła­ściwe, a które nie­sto­sowne? Co jest dobre, a co złe? Według mnie to nie kwe­stia kon­kret­nego dzia­ła­nia. Cho­dzi raczej o psy­chikę.

Dobro jest wtedy, kiedy czu­jemy się nie­po­dzielną cało­ścią, a zło poja­wia się w momen­cie, gdy sta­jemy się wewnętrz­nie podzie­leni. Roz­bici na czę­ści cier­pimy, a zjed­no­czeni tań­czymy, śpie­wamy i świę­tu­jemy.

Czy możesz powie­dzieć coś wię­cej o sztuce rów­no­wa­że­nia prze­ci­wieństw? Moje życie czę­sto polega na doświad­cza­niu skraj­no­ści, a środ­kowa ścieżka wydaje mi się trudna i nie potra­fię podą­żać nią nawet przez krótki czas.

Życie składa się ze skraj­no­ści. To napię­cie mię­dzy prze­ci­wień­stwami. Jeżeli cały czas jeste­śmy w samym środku, ozna­cza to, że umar­li­śmy. Bycie w środku to jedy­nie teo­re­tyczna moż­li­wość. Tylko raz na jakiś czas znaj­du­jemy się pośrodku, w fazie przej­ścio­wej. Przy­po­mina to cho­dze­nie po linie. Ni­gdy, ani na chwilę, nie można być dokład­nie pośrodku. Jeśli spró­bu­jemy, spad­niemy.

Znaj­do­wa­nie się pośrodku nie jest sta­nem sta­tycz­nym; to zja­wi­sko dyna­miczne. Słowo „rów­no­wa­żyć” to nie rze­czow­nik, lecz cza­sow­nik; cho­dzi tu o balan­so­wa­nie. Akro­bata idący po linie prze­chyla się stale z prawa na lewo i z lewa na prawo. Kiedy czuje, że wychy­lił się zbyt­nio w jedną stronę i grozi mu upa­dek, natych­miast łapie rów­no­wagę, prze­chylając się w prze­ciw­nym kie­runku. W prze­cho­dze­niu z lewa na prawo jest chwila, kiedy akro­bata jest pośrodku. Kiedy znowu prze­chyla się za bar­dzo w prawo i czuje, że traci rów­no­wagę i zaraz spad­nie, zaczyna prze­chylać się w lewo i znów na chwilę przecho­dzi przez śro­dek.

To wła­śnie mam na myśli, mówiąc, że cho­dzi tu o cza­sow­nik, a nie rze­czow­nik – balan­su­jemy, a to pro­ces. Nie można po pro­stu być w środku. Możemy iść do przodu, poru­sza­jąc się z lewa na prawo i odwrot­nie; to jedyny spo­sób pozo­sta­wa­nia w środ­ko­wym punk­cie.

Nie uni­kaj skraj­no­ści ani też nie opo­wia­daj się za żadną z nich. Niech oba bie­guny będą dostępne – oto cała sztuka, sekret utrzy­my­wa­nia rów­no­wagi. Cza­sami bądź cał­kiem szczę­śliwy, a cza­sem zupeł­nie smutny – oba te stany są na swój spo­sób piękne.

Umysł lubi wybie­rać; dla­tego wła­śnie poja­wiają się pro­blemy. Prze­stań więc doko­ny­wać wybo­rów. Nie­za­leż­nie od tego, co się wyda­rza i gdzie jesteś – z pra­wej czy lewej strony, pośrodku czy też gdzie indziej – ciesz się chwilą w jej pełni. Kiedy jesteś szczę­śliwy, tańcz, śpie­waj i graj – po pro­stu się ciesz! Kiedy poja­wia się przy­gnę­bie­nie – które jest nie­uchronne i musi przyjść – nie możesz go uni­kać… Jeżeli spró­bu­jesz to uczy­nić, znisz­czysz pod­stawy szczę­ścia. Dzień nie może ist­nieć bez nocy, a lato bez zimy. Nie ma życia bez śmierci. Niech ta bie­gu­no­wość głę­boko w cie­bie zapad­nie – nie można jej unik­nąć. Można jedy­nie umie­rać na raty. Tylko mar­twy czło­wiek jest nie­ru­chomy. Żywy będzie się stale poru­szał. Prze­cho­dził od gniewu do współ­czu­cia i na powrót; przyj­mo­wał jedno i dru­gie, nie utoż­sa­mia­jąc się z żad­nym, lecz zacho­wu­jąc powścią­gli­wość; anga­żu­jąc się, ale pozo­sta­jąc zara­zem z boku. Żywy czło­wiek odczuwa radość; wyra­sta z wody tak jak kwiat lotosu, ale woda go nie dotyka.

Każdy twój wysi­łek, by stale pozo­sta­wać w środku, wpra­wia cię w nie­po­trzebny nie­po­kój. Tak naprawdę pra­gnie­nie, by zawsze być pośrodku, to kolejna skraj­ność – naj­gor­szy jej rodzaj: a tego pra­gnie­nia nie da się zre­ali­zo­wać. Wyobraź sobie sta­ro­modny zegar: gdy przy­trzy­masz waha­dło pośrodku, zegar sta­nie. Cho­dzi tylko wtedy, gdy waha­dło koły­sze się z lewa na prawo i z prawa na lewo. Ow­szem, za każ­dym razem waha­dło prze­cho­dzi przez śro­dek, ale to tylko chwila.

I to wła­śnie jest piękne! Kiedy prze­cho­dzisz ze szczę­ścia do smutku i z przy­gnę­bie­nia do rado­ści, jest pewien moment cał­ko­wi­tej ciszy w samym środku – ciesz się i nim.

Życia trzeba doświad­czać we wszyst­kich jego wymia­rach; dopiero wtedy wydaje się bogate. Ktoś, kto żyje po lewej stro­nie, jest biedny, podob­nie jak ten z pra­wej, nato­miast ten ze środka jest mar­twy! Gdy żyjemy, nie trzy­mamy się ani pra­wej, ani lewej strony, ani też środka – jeste­śmy w cią­głym ruchu, pły­niemy.

Dla­czego pra­gniemy przede wszyst­kim zna­leźć się w środku? Boimy się ciem­nej strony życia. Nie chcemy smutku, nie chcemy prze­ży­wać męczarni. Wydaje się to jed­nak moż­liwe tylko wtedy, gdy jeste­śmy gotowi zre­zy­gno­wać zara­zem z dozna­wa­nia rado­ści. Nie­wielu się na to decy­duje – to mnisi spo­sób życia. Droga ta ist­niała od stu­leci: mnich wyrzeka się wszel­kiej moż­li­wo­ści doświad­cza­nia roz­ko­szy po to tylko, by unik­nąć cier­pie­nia. Gotowy jest znisz­czyć wszyst­kie róże, aby tylko nie mieć do czy­nie­nia z kol­cami. Wtedy jego życie jest jed­nak płyt­kie… dłu­gie, nudne, banalne i ospałe. On nie żyje. Boi się życia.

Życie zawiera bowiem jedno i dru­gie; przy­nosi zarówno olbrzymi ból, jak i wielką radość. Cier­pie­nie i przy­jem­ność to dwie strony tego samego medalu. Jeśli wyklu­czamy jedną, musimy usu­nąć i drugą. Jedno z naj­więk­szych odwiecz­nych nie­po­ro­zu­mień to prze­ko­na­nie, że można pozbyć się bólu i zacho­wać przy­jem­ność, omi­nąć pie­kło i zdo­być niebo; unik­nąć zła i doświad­czać tylko dobra. To wiel­kie złu­dze­nie. To nie­moż­liwe z samej natury rze­czy. Aspekty pozy­tywny i nega­tywny zawsze idą w parze. To dwie strony tej samej ener­gii. Musimy przy­jąć je obie.

Obej­mij wszystko, bądź wszyst­kim. Kiedy jesteś po lewej stro­nie, nie omi­jaj niczego – ciesz się tym! Bycie tutaj ma swój urok, któ­rego nie znaj­dziesz po dru­giej stro­nie. Tam będzie ina­czej. W środku nato­miast panują cisza i spo­kój, któ­rych nie ma na żad­nym z krań­ców. Ciesz się tym wszyst­kim. Niech wzbo­gaca to twoje życie.

Nie dostrze­gasz żad­nego piękna w smutku? Medy­tuj nad nim. Następ­nym razem, gdy poczu­jesz się przy­gnę­biony, nie walcz z tym. Nie trać czasu na walkę – pogódź się ze smut­kiem, przyj­mij go jak miłego gościa. Przyj­rzyj mu się uważ­nie z miło­ścią i tro­ską… Bądź gościnny! Zdzi­wisz się nie­zmier­nie, kiedy zoba­czysz, że smu­tek ma pewien urok, któ­rego ni­gdy nie odnaj­dziesz w szczę­ściu. Radość ma wła­sną pieśń, lecz gło­śniej­szą niż pieśń melan­cho­lii.

Nie cho­dzi mi o to, by pogrą­żać się w smutku. Nama­wiam tylko do tego, żeby cie­szyć się także nim. Kiedy jeste­śmy szczę­śliwi, radujmy się tym. Pły­wajmy po powierzchni rzeki, a cza­sem dajmy nurka w głę­biny. To na­dal ta sama rzeka! Na powierzchni fale igrają z pro­mie­niami słońca i wia­trem – co ma swo­isty urok. Nur­ko­wa­nie w głę­bi­nach ma inne zalety, wiąże się z ryzy­kiem i nie­bez­pie­czeń­stwem.

Nie lgnijmy do niczego. Są ludzie, któ­rzy przy­wią­zują się także do tego, co nie­przy­jemne – psy­cho­lo­dzy nazy­wają ich maso­chi­stami. Takie osoby lubią stwa­rzać sytu­acje, w któ­rych stale czują się nie­szczę­śliwe. Udręka to jedyna rzecz, która spra­wia im przy­jem­ność; boją się szczę­ścia. Cier­piąc, czują się w swoim żywiole. Wielu maso­chi­stów poświęca się reli­gii, ponie­waż sta­nowi ona dla nich wspa­niałą ochronę. Świet­nie racjo­na­li­zuje maso­chizm.

Maso­chi­sta, który nie jest reli­gijny, będzie czuł się potę­piony, nie­spo­kojny i nie­nor­malny. Będzie miał poczu­cie winy z powodu tego, co czyni ze swoim życiem, i spró­buje to poczu­cie winy ukryć. Kiedy jed­nak sta­nie się czło­wie­kiem reli­gijnym, będzie mógł obno­sić się dum­nie z maso­chi­zmem, ponie­waż teraz będą to asceza i pro­stota, a nie maso­chizm; „samo­dy­scy­plina”, a nie udręka. Zmie­niają się ety­kietki – już nikt nie nazywa tego czło­wieka nie­nor­malnym: to święty! Nikt nie twier­dzi, że jest chory; każdy uważa go za poboż­nego i świą­to­bli­wego. Maso­chi­ści zawsze zwra­cali się ku reli­gii; nie­zwy­kle ich przy­cią­gała. Tak wielu maso­chi­stów poświę­ciło się reli­gii – co wydaje się zupeł­nie zro­zu­miałe – że ją w końcu zdo­mi­no­wali. Dla­tego wła­śnie tak wiele wyznań kła­dzie nacisk na nego­wa­nie życia. Nie cho­dzi w nich o miłość czy radość, lecz o pod­kre­śla­nie tego, że życie to udręka. W ten spo­sób racjo­na­li­zuje się wła­sne przy­wią­za­nie do cier­pie­nia.

Sły­sza­łem kie­dyś pewną wspa­niałą histo­rię, choć nie wiem, czy jest praw­dziwa; nie mogę za to ręczyć.

Pew­nego popo­łu­dnia w raju, w naj­bar­dziej zna­nej tam­tej­szej kawiarni, sie­dzieli Lao-Cy, Kon­fu­cjusz oraz Budda i gawę­dzili. Pod­szedł do nich kel­ner z trzema szklan­kami soku o nazwie „życie” i zapro­po­no­wał im go. Budda natych­miast zamknął oczy i odmó­wił.

– Życie jest cier­pie­niem – oznaj­mił.

Kon­fu­cjusz przy­mknął oczy do połowy – był zwo­len­ni­kiem drogi środka i nauczał zło­tego środka – po czym popro­sił kel­nera, by podał mu szklankę. Chciał wypić łyk, ale tylko jeden; jak mógł stwier­dzić, czy życie jest cier­pie­niem, nie pró­bu­jąc go? Miał umysł naukowca. Nie był misty­kiem, myślał prak­tycz­nie i przy­ziem­nie. To pierw­szy beha­wio­ry­sta na świe­cie; bar­dzo logiczny. Nic dziw­nego więc, że powie­dział:

– Naj­pierw się napiję, a potem powiem, co myślę.

Spró­bo­wał tro­chę napoju i stwier­dził:

– Budda ma rację. Życie to cier­pie­nie.

Lao-Cy wziął wszyst­kie trzy szklanki.

– Jeśli nie wypije się wszyst­kiego, jak można cokol­wiek orzec? – zapy­tał. Wypił sok do dna i zaczął tań­czyć.

Budda i Kon­fu­cjusz zwró­cili się do niego:

– Czemu nic nie mówisz?

– Wła­śnie mówię: mój taniec i pieśń mówią za mnie – odpo­wie­dział Lao-Cy.

Dopóki nie spró­bu­jemy wszyst­kiego, nie możemy nic powie­dzieć. A gdy już skosz­tu­jemy, na­dal nie będziemy mogli nic wyra­zić, ponie­waż żadne słowa nie odda­dzą wier­nie tego, co wiemy.

Budda to jedna skraj­ność. Kon­fu­cjusz znaj­duje się pośrodku. Lao-Cy wypił wszyst­kie trzy szklanki: pierw­szą prze­zna­czoną dla Buddy, drugą – dla Kon­fu­cjusza i trze­cią, przy­nie­sioną dla niego. Wychy­lił je wszyst­kie; doświad­czył życia w jego trzech wymia­rach.

Moje wła­sne podej­ście przy­po­mina nasta­wie­nie Lao-Cy. Uwa­żam, że trzeba doświad­czać życia, jak się da. Nie przed­kła­dać jed­nej rze­czy nad drugą i nie pró­bo­wać stać pośrodku. Nie sta­rać się utrzy­mać rów­no­wagi – har­mo­nii nie da się zacho­wać, utrwa­lić. Wypływa ona z doświad­cza­nia wszyst­kich wymia­rów życia. Wyda­rza się; nie może powstać w wyniku naszych wysił­ków. Jeśli dopro­wa­dzimy do niej sta­ra­niami, będzie fał­szywa, wymu­szona, a my będziemy spięci. Nie odprę­żymy się. Czy czło­wiek, który pró­buje trwać w rów­no­wa­dze, w środ­ko­wym punk­cie, może się zre­lak­so­wać? Zawsze będzie się bał, że kiedy się roz­luźni, prze­chyli się na lewo lub na prawo. Musi być spięty, a to ozna­cza, że nie wyko­rzy­stuje oka­zji, nie korzy­sta z daru życia.

Nie bądź więc sztyw­nia­kiem. Nie żyj według zasad. Doświad­czaj życia w pełni, pij je do dna! Ow­szem, cza­sem sma­kuje gorzko – i co z tego? Ów gorzki smak pozwala poznać sło­dycz ist­nie­nia. Będziemy potra­fili doce­nić ją tylko wtedy, gdy poznamy smak gory­czy. Ktoś, kto nie potrafi pła­kać, nie umie też się cie­szyć. Kto nie umie śmiać się do roz­puku, ten roni kro­ko­dyle łzy.

Nie nauczam drogi środka, lecz takiej, która obej­muje wszystko. Kiedy nią podą­żamy, rów­no­waga poja­wia się sama, ma nie­zwy­kłe piękno i wdzięk. Nie wymu­szamy jej, po pro­stu sama przy­cho­dzi. Gdy poru­szamy się z gra­cją to w lewo, to w prawo, to pośrodku, powoli osią­gamy rów­no­wagę, ponie­waż nie dajemy się okre­ślić. Kiedy poja­wia się smu­tek, wiemy, że prze­mi­nie, a gdy ogar­nia nas radość, rów­nież jeste­śmy świa­domi jej nie­trwa­ło­ści. Nic nie trwa; wszystko prze­mija. Zawsze obecna jest tylko nasza zdol­ność postrze­ga­nia. To ona wpro­wa­dza rów­no­wagę. Rów­no­waga to obser­wo­wa­nie tego, co się dzieje.

Ciało i dusza: krótka historia religii

Reli­gia prze­cho­dziła różne fazy. Pierw­szy etap to etap magiczny; do tej pory jesz­cze się nie skoń­czył. Wiele pier­wot­nych ple­mion na świe­cie wciąż znaj­duje się w tym pierw­szym sta­dium reli­gii, które opiera się na magicz­nych obrzę­dach poświę­ca­nych bogom. To rodzaj prze­kup­stwa mają­cego zjed­nać pomoc i opiekę bogów. Ofia­ru­jemy im wszystko, co uwa­żamy za cenne: poży­wie­nie, stroje, ozdoby i inne rze­czy. Nie dostaje tego, rzecz jasna, żaden bóg, lecz kapłan – on jest pośred­ni­kiem i czer­pie z tego korzy­ści. Co naj­dziw­niej­sze, owe magiczne obrzędy reli­gijne zawład­nęły umy­słem czło­wieka co naj­mniej na dzie­sięć tysięcy lat.

Tyle jest pora­żek – dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent wysił­ków nie przy­nosi ocze­ki­wa­nych rezul­ta­tów. Kiedy deszcz nie nad­cho­dzi na czas, w reli­gii magicz­nej odpra­wia się rytu­ały ofiarne, wie­rząc, że bogo­wie będą zado­wo­leni i zacznie padać. Od czasu do czasu deszcz rze­czy­wi­ście się poja­wia, ale pada także w tych oko­li­cach, gdzie nikt nie wychwala bogów ani nie odpra­wia obrzę­dów. Zra­sza rów­nież zie­mie wro­gów ludzi, któ­rzy się modlą.

Deszcz nie ma nic wspól­nego z obrzę­dami, ale uznaje się go za dowód na ich sku­tecz­ność. Dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć na sto rytu­ałów zawo­dzi. Z góry wia­domo, że się nie powiodą. Nie ist­nieje żaden naukowo dowie­dziony zwią­zek przy­czy­nowo-skut­kowy mię­dzy obrzę­dami takimi jak cere­mo­nia ognia czy recy­to­wa­nie mantr a poja­wie­niem się chmur i desz­czu.

Duchowny z pew­no­ścią jest prze­bie­glej­szy niż ludzie, któ­rych wyko­rzy­stuje. Dosko­nale wie, co naprawdę się dzieje. Kapłani ni­gdy nie wie­rzyli w bogów, ale uda­wali, że wie­rzą bar­dziej niż inni. Musieli tak postę­po­wać; na tym pole­gał ich zawód. Im moc­niej­sza była ich wiara, tym sil­niej przy­cią­gali tłumy, a więc uda­wali. Ni­gdy jed­nak nie spo­tka­łem kapłana, który wie­rzy w Boga. Jak mógłby wie­rzyć? Prze­cież prze­ko­nuje się codzien­nie, że rytu­ały i modli­twy dzia­łają tylko cza­sami, rzadko i przy­pad­kowo. Więk­szość nie przy­nosi żad­nych rezul­ta­tów. Kapłan zawsze ma jed­nak wyja­śnie­nie dla malucz­kich: „Nie odpra­wi­li­ście obrzędu tak jak trzeba. Wasze myśli nie były cał­kiem czy­ste”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Komu­nia – tu rozu­miana jako głę­boka więź, wspól­nota, z łac. com­mu­nio (przyp. red.). [wróć]