Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Musimy zmienić naszą świadomość, wytworzyć w świecie więcej energii medytacyjnej i miłości. Powinniśmy zniszczyć to, co stare - brzydotę świata, zgniłe ideologię, głupią dyskryminację, idiotyczne przesądy - i doprowadzić do powstania nowej istoty ludzkiej o świeżym spojrzeniu i nowych wartościach. Oderwać się od przeszłości - na tym właśnie polega bunt. Biblioteka Osho - W tej nowej serii prezentujemy kontrowersyjną postać duchowego przywódcy, myśliciela, i filozofa, który nie pozostawił po sobie ani jednego pisanego słowa - Osho. Wszystkie teksty to zapisane wykłady, konferencje i spotkania, w których często i chętnie uczestniczył. Porywał tłumy, budził świadomość, przewartościowywał światopoglądy. Za swoją działalność trafił do więzienia, został wydalony z USA, rządy kilku krajów odmówiły mu wiz, prawdopodobnie otruty zmarł w 1990 roku...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Rewolucjonista należy do świata polityki; ma postawę polityczną. Uważa on, że zmiana struktury społecznej wystarczy, żeby zmienić człowieka.
Buntownik, w znaczeniu, którym się posługuję, to zjawisko duchowe. Podejście buntownika jest całkowicie indywidualne. Uważa on, że jeśli chcemy zmienić społeczeństwo, musimy zacząć od jednostek. Społeczeństwo jako takie nie istnieje, to tylko słowo – takie jak słowo „tłum”. Gdy zaczniemy szukać, nigdzie nie znajdziemy „społeczeństwa”. Wszędzie napotkamy tylko jednostki. „Społeczeństwo” to jedynie określenie pewnej zbiorowości, to nazwa pozbawiona odniesień w rzeczywistości.
Jednostka ma duszę, możliwość ewolucji, przemiany, transformacji. A więc różnica między nią a społeczeństwem, które takiej możliwości nie ma, jest ogromna.
Buntownik to istota religii. Wprowadza on do świata pojęcie przemiany świadomości – a gdy świadomość się przeobraża, wtedy struktura społeczna dostosowuje się do nowego stanu rzeczy. Nie dzieje się jednak odwrotnie. Dowodem na to są wszystkie dotychczasowe rewolucje, ponieważ ani jedna się nie powiodła.
Żadna rewolucja nie doprowadziła do przemiany człowieka. Wydaje się jednak, że nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wciąż myślimy w kategoriach rewolucji. Chcemy zmieniać społeczeństwo, rząd, prawo i systemy polityczne, ograniczać biurokrację. Feudalizm, kapitalizm, komunizm, socjalizm i faszyzm – wszystkie te systemy były na swój sposób rewolucyjne. I wszystkie całkowicie zawiodły, ponieważ człowiek pozostał taki sam.
Budda Gautama, Zaratustra i Jezus to buntownicy. Wierzyli w jednostkę. Im także się nie powiodło, ale ich porażka jest zupełnie inna od porażki rewolucjonisty. Rewolucjoniści próbowali zastosować swoją metodę w wielu krajach, na wiele sposobów i przegrali. Nie powiodło się Buddzie Gautamie, ponieważ proponowane przez niego podejście nie zostało wypróbowane. Jezusowi się nie powiodło, bo żydzi go ukrzyżowali, a chrześcijanie pochowali. Nie zastosowano jego nauk – nie dano im nawet szansy. Buntownik to wciąż niezbadany wymiar.
Musimy być buntownikami, a nie rewolucjonistami. Rewolucjonista należy do sfery bardzo przyziemnej, buntownik zaś i jego buntowniczość są święte. Rewolucjonista nie może być sam; potrzebuje tłumu, partii politycznej, rządu. Musi mieć władzę, a władza deprawuje. Władza absolutna potrafi zepsuć człowieka do cna.
Wszyscy rewolucjoniści, którym się udało zdobyć władzę, zostali przez nią zdeprawowani. Nie potrafili zmienić jej natury ani instytucji, które ją reprezentują, władza natomiast zmieniła ich samych oraz ich umysły, zdemoralizowała ich. Zmieniały się tylko nazwy, ale społeczeństwo pozostało takie samo.
Ludzka świadomość nie rozwija się od wieków. Tylko raz na jakiś czas ktoś rozkwitnie. Gdy jednak pośród milionów ludzi dojrzeje jeden, nie jest to reguła, lecz wyjątek. Ponieważ taka osoba jest sama, tłum nie potrafi jej tolerować. Jej istnienie staje się dla innych rodzajem poniżenia. Sama jej obecność to zniewaga, ponieważ ktoś taki otwiera nam oczy, sprawia, że stajemy się świadomi swojego potencjału i swojej przyszłości. A to rani nasze ego, gdyż dociera do nas, że nie zrobiliśmy dotąd nic, aby się rozwinąć, stać się bardziej świadomymi, kochającymi, szczęśliwymi, twórczymi i spokojnymi ludźmi – by stworzyć wokół siebie piękny świat. Nie przynieśliśmy temu światu nic dobrego: nasza egzystencja to dla niego nie błogosławieństwo, lecz przekleństwo. Wprowadzamy do niego gniew, gwałtowność, zazdrość, ducha rywalizacji i pragnienie władzy. Czynimy z tej ziemi pole walki; jesteśmy żądni krwi i sprawiamy, że inni stają się tacy sami jak my. Pozbawiamy ludzkość człowieczeństwa. Przyczyniamy się do tego, że człowiek spada poniżej poziomu człowieczeństwa, a czasem staje się wręcz gorszy od zwierząt.
Ktoś taki jak Budda Gautama lub Czuang-Cy rani nas zatem, ponieważ się rozwinął, a my wciąż jesteśmy tacy sami. Wiosny przychodzą i odchodzą, a w nas nic nie rozkwita. Ptaki nie przylatują, nie zakładają gniazd ani nie śpiewają blisko nas. Lepiej ukrzyżować Jezusa i doprowadzić do tego, by Sokrates się otruł – tylko po to, by się ich pozbyć i nie odczuwać swojej duchowej niższości.
Świat zna bardzo niewielu buntowników. Teraz jednak nadszedł czas: jeśli ludzkość okaże się niezdolna do wytworzenia większej ich liczby, do rozwinięcia buntowniczego ducha, nasze dni na ziemi będą policzone. Nadchodzące dziesięciolecia mogą nam przynieść śmierć. Zbliżamy się do tego punktu coraz bardziej.
Musimy zmienić naszą świadomość, wytworzyć w świecie więcej energii medytacyjnej i miłości. Powinniśmy zniszczyć to, co stare – brzydotę świata, zgniłe ideologie, głupią dyskryminację, idiotyczne przesądy – i doprowadzić do powstania nowej istoty ludzkiej o świeżym spojrzeniu, wyznającej nowe wartości. Oderwać się od przeszłości – na tym właśnie polega bunt.
Słowa: reforma, rewolucja i bunt, pozwolą nam to wszystko zrozumieć.
Reforma to modyfikacja. Stare pozostaje; nadajemy mu nową formę, nowy kształt – to coś w rodzaju renowacji starego budynku. Dawna konstrukcja zostaje; czyścimy ją, malujemy, wstawiamy nowe okna i drzwi.
Rewolucja sięga głębiej niż reforma. Dawne rzeczy pozostają, ale wprowadza się więcej zmian, również w strukturze podstawowej. Zmieniamy nie tylko kolor budynku i dodajemy kilka nowych okien i drzwi, ale dobudowujemy też czasem parę nowych pięter sięgających wyżej pod niebo. Stare nie zostaje jednak zniszczone. Jest ukryte pod nowym. Tak naprawdę staje się podstawą nowego. Rewolucja to kontynuacja tego, co było.
Bunt to przerwanie takiej ciągłości. To nie reforma ani rewolucja, lecz odcięcie się od wszystkiego, co stare: dawnych religii, ideologii politycznych, dawnego człowieka – porzucamy wszystko, co stare, i zaczynamy nowe życie od zera.
Rewolucjonista próbuje zmienić to, co było. Buntownik po prostu to porzuca, tak jak wąż wypełza ze starej skóry i nigdy nie spogląda wstecz.
Jeśli na ziemi nie pojawią się tacy buntownicy, dla ludzi nie ma przyszłości. Dawny człowiek prowadzi nas do ostatecznego unicestwienia. Dawny sposób myślenia, stare ideologie i religie – wszystko to naraz wiedzie ku globalnemu samobójstwu. Jedynie nowy typ człowieka może ocalić ludzkość, tę planetę oraz piękno życia.
Nauczam o buncie, a nie o rewolucji. Według mnie buntowniczość to zasadnicza cecha osoby religijnej. To czysta istota duchowości.
Dni rewolucji dobiegły końca. Rewolucja francuska poniosła klęskę, podobnie jak rosyjska i chińska. Nawet rewolucja Gandhiego poniosła porażkę, a on sam był tego świadkiem. Przez całe życie nauczał o niestosowaniu przemocy, a stał się świadkiem podziału własnego kraju: mnóstwo ludzi zabito, spalono żywcem; tysiące kobiet zgwałcono. Gandhi został zastrzelony przez zamachowca. To dziwny koniec dla świętego, który nawoływał do niestosowania przemocy.
Po drodze zapomniał o tym, czego nauczał. Zanim rewolucja Gandhiego się ugruntowała, amerykański myśliciel Louis Fischer spytał go:
– Co zrobi pan z wojskiem i uzbrojeniem, kiedy Indie odzyskają niepodległość?
Gandhi odparł:
– Całą broń wyrzucę do oceanu, a wojsko wyślę do pracy na polach i w ogrodach.
– Czyżby pan zapomniał? – zapytał Fischer. – Przecież ktoś może zaatakować pana kraj.
– Jeśli na nas napadną, przyjmiemy ich jak gości i powiemy: „Możecie żyć tutaj tak jak my. Nie ma potrzeby walczyć”.
Gandhi zupełnie zapomniał o swojej filozofii – tak właśnie upadają rewolucje. Mówi się o tym wszystkim bardzo pięknie, ale kiedy przejmie się władzę… Przede wszystkim, Mahatma Gandhi nie przyjął żadnego stanowiska w rządzie. Uczynił tak ze strachu. Co bowiem odpowiedziałby całemu światu, gdyby spytano go o wrzucanie broni do oceanu? A co z wysłaniem wojska do pracy w polu? Gandhi uciekł od odpowiedzialności, o którą walczył przez całe swoje życie, widząc, że przysporzy mu ona olbrzymich kłopotów. Gdyby przyjął stanowisko w rządzie, musiałby zaprzeczyć własnej filozofii.
Do rządu weszli jednak jego uczniowie, ludzie przezeń wybrani. Nie żądał od nich, by rozwiązali wojsko. Kiedy Pakistan zaatakował Indie, Gandhi nie powiedział indyjskiemu rządowi:
„Idźcie na granice i przywitajcie najeźdźców jak gości”. Zamiast tego pobłogosławił trzy pierwsze samoloty, które miały bombardować Pakistan. Samoloty te przeleciały nad domem, w którym przebywał w New Delhi, i Gandhi wyszedł do ogrodu, żeby je pobłogosławić. Potem odleciały, by zabijać jego własnych ludzi, którzy zaledwie kilka dni wcześniej byli „naszymi braćmi i siostrami”. Postępował tak bez cienia wstydu, nie widząc w tym żadnej sprzeczności…
Rewolucja rosyjska poniosła porażkę na oczach Lenina. Nauczał za Karolem Marksem, że „kiedy wybuchnie rewolucja, rozwiązana zostanie instytucja małżeństwa, ponieważ to część prywatnej własności. Kiedy zniknie prywatna własność, znikną również małżeństwa. Ludzie będą mogli być kochankami i żyć razem, a dziećmi zajmie się społeczeństwo”. Gdy jednak władza znalazła się w rękach partii komunistycznej i Lenin został przywódcą, wszystko się zmieniło. Kiedy ktoś zdobywa władzę, zaczyna myśleć inaczej. Lenin doszedł zatem do wniosku, że obdarzenie ludzi wolnością od obowiązków jest niebezpieczne – mogą się stać zbyt indywidualistyczni. Tak więc obarczył ich odpowiedzialnością za rodzinę – zupełnie zapomniał o swoim pomyśle zniesienia instytucji małżeństwa.
To dziwne, jak upadają rewolucje, i to na oczach samych rewolucjonistów. A dzieje się tak dlatego, że kiedy rewolucjoniści przejmują władzę, zaczynają myśleć w inny sposób. Potem zaś zbytnio przywiązują się do władzy i cały wysiłek skupiają na utrzymaniu jej w swoich rękach i kontrolowaniu ludzi.
W przyszłości nie potrzebujemy już więcej rewolucji. Potrzebny jest nowy, dotąd niewypróbowany eksperyment. Choć buntownicy pojawiali się od tysięcy lat, byli osamotnieni. Być może wtedy ich czas nie dojrzał. Teraz jednak jest już najwyższa pora… jeśli się nie pospieszymy, czas minie. W nadchodzących dziesięcioleciach albo ludzkość zniknie, albo na ziemi pojawi się nowy człowiek z nową wizją. Będzie to buntownik.
Proponuję nowy rodzaj religijności. Nie będzie to chrześcijaństwo ani judaizm czy też hinduizm; to religijność bez epitetów. Jej cechą będzie wyłącznie bycie całością.
Religia zawiodła, tak jak nauka czy też jednostronne podejście typowe dla Wschodu lub Zachodu. Potrzeba czegoś bardziej syntetycznego, w czym Wschód spotka się z Zachodem, a religia z nauką.
Człowiek jest jak drzewo: jego korzenie tkwią w ziemi, a gałęzie kierują się ku niebu; jest zdolny do rozkwitu. Religia nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, ponieważ mówiła tylko o kwiatach – a one należą do sfery filozofii, abstrakcji, która nigdy nie staje się ciałem, która nie ma oparcia w ziemi. Nauka zawiodła, ponieważ zajmowała się tylko korzeniami, a te są brzydkie i nie zakwitają. Religia przegrała, bo bujała w obłokach i pomijała to, co ziemskie. Nie można zaniedbywać tego świata – to lekceważenie własnych korzeni. Klęska nauki wynika natomiast z niedostrzegania innego świata, świata wewnętrznego – a nie można przecież lekceważyć kwiatów. Gdy tak postępujemy, najgłębszy rdzeń naszej istoty, życie, traci cały swój sens.
Tak jak drzewo potrzebuje korzeni, tak samo musi mieć je człowiek – a korzenie mogą tkwić tylko w ziemi. Drzewo potrzebuje też nieba, by pod nie wzrastać, rozwijać wspaniałe listowie i tysiące kwiatów. Dopiero wtedy osiąga spełnienie; zyskuje sens, a jego życie nabiera znaczenia.
Zachód cierpi na nadmiar nauki, a Wschód na przesyt religią. Potrzebujemy dziś nowej ludzkości, dla której religia i nauka będą dwoma aspektami człowieczeństwa. Kiedy taka nowa ludzkość się pojawi, świat po raz pierwszy stanie się tym, czym powinien być: rajem – ciałem Buddy.
Moja koncepcja nowego człowieka łączy Greka Zorbę i Buddę Gautamę: owa nowa istota będzie Buddą Zorbą – połączeniem zmysłowości z duchowością. Będzie czymś całkowicie fizycznym – zanurzonym w ciele, jego przyjemnościach i wszystkim, co daje ciało, a zarazem wielką świadomością, która zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła. Budda Zorba – tego jeszcze nie było!
To właśnie mam na myśli, mówiąc o spotkaniu Wschodu z Zachodem, duchowości z materializmem. To moja koncepcja Buddy Zorby: zjednoczenie ziemi z niebem.
Chciałbym, żeby nie było rozdwojenia jaźni, żadnego rozziewu między materią a duchem, tym, co przyziemne, a tym, co święte, między tym a tamtym światem. Nie chcę żadnego podziału, ponieważ każdy taki rozłam to wewnętrzne rozdarcie. Każda osoba czy społeczność, która jest podzielona, oszaleje. Żyjemy w obłąkanym świecie. Ozdrowieje on dopiero wtedy, gdy ów rozłam zniknie.
Ludzie żyli, wierząc albo w realność duszy oraz iluzoryczność materii, albo też w realność materii i iluzoryczność duszy. Ludzi przeszłości można podzielić na uduchowionych i materialistów. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na to, czym naprawdę jest człowiek. Jesteśmy zarówno jednym, jak i drugim. Nie tylko duchowością, świadomością ani też tylko materią. Stanowimy wspaniałe, harmonijne połączenie materii ze świadomością. Są to właściwie nie dwie różne rzeczy, lecz dwa aspekty jednej rzeczywistości: materia jest zewnętrzem świadomości, a świadomość wnętrzem materii. W dawnych czasach nie było ani jednego filozofa, mędrca czy mistyka, który by głosił taką jedność; wszyscy opowiadali się za podziałem człowieka, nazywając jedną część realną, a drugą nierealną. To wytworzyło na całym świecie schizofreniczną atmosferę.
Nie można żyć, będąc tylko ciałem. To właśnie Jezus miał na myśli, kiedy mówił: „Nie samym chlebem żyje człowiek” – lecz to tylko połowa prawdy. Potrzebujemy świadomości. Nie możemy żyć samym chlebem, ale nie potrafimy też żyć bez niego. Istnieją w nas oba wymiary i oba powinny dostać taką samą szansę na rozwój; musimy realizować się na obu płaszczyznach. Dawniej faworyzowano jedną, zaniedbując drugą, i na odwrót. Nie akceptowano człowieka w całości.
To powodowało cierpienie i udrękę i sprawiło, że zapadła ciemność; nastała noc, która trwała tysiące lat i zdawała się nie mieć końca. Jeśli wsłuchujemy się jedynie w ciało, skazujemy się na bezsensowną egzystencję. A gdy nie zwracamy na nie uwagi, cierpimy – jesteśmy głodni, biedni, spragnieni. Kiedy słuchamy tylko świadomości, nasz rozwój jest jednostronny. Świadomość wzrasta, ale ciało się kurczy i równowaga zostaje zachwiana. A to właśnie harmonia stanowi podstawę naszego zdrowia, radości, pieśni i tańca, a także poczucia pełni.
Materialista decyduje się na to, by słuchać ciała, i staje się zupełnie głuchy, gdy w grę wchodzi realność świadomości. Ostatecznym tego skutkiem jest wspaniały rozwój nauki i techniki – zamożne społeczeństwo, dostatek dóbr materialnych. A pośród tych wszystkich obfitości – biedny człowiek bez duszy, całkowicie zagubiony: nie wie, kim jest, po co istnieje, i czuje się niemal jak wybryk natury.
Jeśli świadomość nie rozwija się wraz ze światem materialnym, ciało staje się zbyt ciężkie, a dusza zbyt słaba. Jesteśmy obarczeni własnymi wynalazkami i odkryciami. Zamiast zapewniać nam wspaniałą egzystencję, sprawiają one, że żyjemy w sposób, który inteligentni ludzie uznają za bezwartościowy.
Wschód stawiał dawniej na świadomość i potępiał materię oraz wszystko, co materialne, łącznie z ciałem, uznając to za mayę – ułudę. Nazywano to iluzją, mirażem na pustyni, który istnieje tylko pozornie. Ze Wschodu pochodzą Budda Gautama, Mahawira, Patandżali, Kabir, al-Farid i Raidas – długi szereg ludzi o głębokiej świadomości. Wschód to także miliony biedaków, głodujących i umierających jak psy – pozbawionych pożywienia, czystej wody pitnej, ubrań i domów.
Dziwna to sytuacja… W krajach rozwiniętych co pół roku trzeba wrzucać do oceanu żywność wartą miliony dolarów, ponieważ jest jej za dużo. Producenci nie chcą zapychać magazynów ani obniżać cen i niszczyć struktury ekonomicznej. Wspólny rynek europejski niszczy produkty spożywcze – pochłania to miliony dolarów. Nie jest to cena pożywienia, lecz koszt wyrzucania go do oceanu. W Etiopii codziennie umiera tysiąc osób. Kto jest odpowiedzialny za taką sytuację?
Najbogatszy człowiek na Zachodzie szuka swojej duszy i nie znajduje w sobie nic – żadnej miłości, tylko żądzę; żadnej modlitwy, jedynie słowa, które powtarza jak papuga, a których nauczył się w szkółce niedzielnej. Nie ma poczucia duchowości, żadnych uczuć w stosunku do innych ludzi, szacunku dla życia, drzew, zwierząt. Niszczenie jest takie łatwe – to, co stało się w Hiroszimie i Nagasaki, nigdy by się nie wydarzyło, gdyby ludziom nie wpajano, że są tylko rzeczami. Nie nagromadzono by takich ilości broni jądrowej, gdyby uznano, że w człowieku tkwi bóg, wspaniałość – nie po to, by ją niszczyć, lecz po to, by ją odkrywać; nie po to, by ją unicestwiać, ale po to, by ją ujawnić, ukazując ciało jako świątynię ducha. Kiedy jednak wydaje się nam, że człowiek to tylko materia – procesy chemiczne i fizyczne, szkielet pokryty skórą – wraz ze śmiercią umiera wszystko, nic nie pozostaje. To dlatego Hitler mógł doprowadzić do zabicia sześciu milionów ludzi – gdy człowiek jest tylko materią, nikt się dwa razy nie zastanawia.
W pogoni za dobrami materialnymi Zachód utracił duszę, jej głębię. Ludzie Zachodu, pogrążeni w bezsensie, znudzeni i cierpiący, nie potrafią odnaleźć własnego człowieczeństwa. Wszelki sukces nauki okazał się bezużyteczny, ponieważ dom jest pełen przedmiotów, ale brakuje w nim pana. Na Wschodzie skutek uznawania przez wieki materii za iluzoryczną i świadomości za realną jest następujący: pan żyje, ale jego dom jest pusty. Trudno się cieszyć, gdy w brzuchu burczy z głodu, ciało choruje, a w pobliżu wciąż ktoś umiera. Nie da się wtedy medytować.
Wszyscy święci oraz filozofowie – zarówno materialiści, jak i ci zajmujący się duchowością – są odpowiedzialni za tę ogromną zbrodnię przeciwko ludzkości.
Budda Zorba to odpowiedź na taki stan rzeczy. To połączenie materii i duszy. Stwierdzenie, że nie istnieje konflikt między materią a świadomością, że możemy rozwijać się w obu tych sferach. Możemy mieć wszystko, co świat nam oferuje, czego dostarczają nauka i technika, a jednocześnie zdobyć to, co odkryli w sobie Budda, Kabir czy Nanak – owoce ekstazy, aromat boskości, skrzydła ostatecznej wolności.
Budda Zorba to nowy typ człowieka, to buntownik. Bunt polega na pokonaniu schizofrenii ludzkości, niszczeniu podziałów, odrzuceniu koncepcji, która głosi, że duchowość zaprzecza materializmowi, a materializm nie idzie w parze z duchowością. To manifest zjednoczenia ciała z duchem. Życie jest pełne duchowości – nawet góry są żywe, a drzewa czują. Bunt ten polega na uznaniu, że cała egzystencja i materialna, i duchowa to właściwie jedna energia, wyrażająca się na dwa sposoby. Kiedy energia zostaje oczyszczona, przejawia się jako świadomość. Gdy znajduje się w stanie surowym, jest nieczysta i gęsta, pojawia się w postaci materii. Całe istnienie to nic innego, jak pole energii. To moje doświadczenie, a nie filozofia. Doświadczenie poparte przez współczesną fizykę i jej odkrycia: życie to energia.
Możemy pozwolić sobie na to, by mieć dostęp do obu tych światów jednocześnie. Nie musimy porzucać jednego, by kontaktować się z drugim, ani też nie musimy zaprzeczać tamtemu, by cieszyć się tym. Tak naprawdę posiadanie tylko jednego świata, skoro możemy mieć oba, to niepotrzebne zubożenie.
Budda Zorba jest możliwością zapewniającą największe bogactwo. Będziemy żyć w całkowitej zgodzie z naszą naturą i śpiewać pieśni tej ziemi. Nie zdradzimy świata ani nie sprzeniewierzymy się niebu. Będziemy zabiegać o wszystko, co daje nam ziemia – wszelkie przyjemności i kwiaty – i domagać się przy tym gwiazd. Cały świat uznamy za swój dom.
Wszystko, co istnieje, jest dla nas i musimy to wykorzystywać, jak się da – bez poczucia winy, bez wybierania. Bezstronnie cieszyć się wszystkim, co daje materia, i radować tym, do czego zdolna jest świadomość.
Oto pewna stara opowieść…
W lesie niedaleko miasta żyło dwóch żebraków. Oczywiście byli wrogami, jak wszyscy przedstawiciele tego samego zawodu – dwaj lekarze, profesorowie czy święci. Jeden żebrak był niewidomy, a drugi chromy, a obaj bardzo ambitni. Całe dnie rywalizowali o to, który wyżebrze więcej.
Pewnej nocy w lesie wybuchł pożar i chatki żebraków stanęły w ogniu. Ślepiec mógł biec, ale nie widział, dokąd uciekać. Nie potrafił dostrzec miejsc, do których nie dotarł pożar. Kulawy widział, dokąd można uciec, ale nie mógł biec. Pożar szybko się rozprzestrzeniał i śmierć zajrzała żebrakom w oczy.
Wtedy obaj zdali sobie sprawę z tego, że potrzebują się nawzajem. Kulawy uświadomił sobie nagle:
– Ślepy może biegać, a ja widzę.
Zapomnieli o rywalizacji. W krytycznym momencie, kiedy obaj stanęli w obliczu śmierci, porzucili animozje. Stworzyli wspaniały zespół: uzgodnili, że niewidomy poniesie chromego na ramionach i obaj będą działać jak jeden. Kulawy widział, a ślepy mógł biec i dzięki temu się uratowali. Potem zostali przyjaciółmi.
Zorba jest ślepy – nie widzi, ale potrafi tańczyć, cieszyć się i śpiewać. Budda widzi, ale na tym koniec. Jest kwintesencją wzroku, jasnością i percepcją, nie umie jednak tańczyć. Jest niesprawny, nie potrafi cieszyć się ani śpiewać.
Nadeszła pora. Świat stoi w ogniu i życie wszystkich jest w niebezpieczeństwie. Spotkanie Zorby z Buddą może ocalić ludzkość. Owo spotkanie to jedyna nadzieja. Budda wnosi świadomość, jasność, wzrok, który sięga poza wszystko i widzi to, co prawie niedostrzegalne. Zorba zaś oddaje wzrokowi Buddy całą swą istotę, a jego obecność sprawia, że nie jest to tylko postrzeganie, lecz także taniec, radość i pełen zachwytu sposób życia.
Czy spotkanie Buddy z Zorbą jest możliwe? Jeśli tak, dlaczego inni przywódcy religijni nigdy o tym nie pomyśleli?
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że nie jestem przywódcą religijnym. Ktoś taki nie potrafi myśleć ani widzieć rzeczy tak jak ja, ponieważ zbytnio stawia na religię. Ja tego nie robię.
Religie zawsze dzielą ludzi, zasiewając dualizm w ludzkim umyśle. To ich sposób na wykorzystywanie człowieka. Gdy ktoś czuje się całością, jest poza kontrolą religii. Kiedy zaś jesteśmy podzieleni na części, cała nasza siła ulega zniszczeniu, cała nasza moc i godność znikają; wtedy możemy być chrześcijanami, hinduistami lub muzułmanami. Jeśli pozostajemy tacy, jacy się urodziliśmy – naturalnie, bez ingerencji tak zwanych przywódców religijnych – zachowujemy wolność, niezależność i integralność. Nie można nas zniewolić. Wszystkie stare religie tylko zniewalają człowieka.
Aby im się to udało, muszą wywołać w nas konflikt, sprawić, żebyśmy zaczęli walczyć sami ze sobą. Kiedy zmagamy się ze sobą, mogą się wydarzyć dwie rzeczy. Po pierwsze staniemy się nieszczęśliwi, ponieważ żadna część nigdy w nas nie będzie górą, zawsze będziemy pokonani. Po drugie zrodzi się w nas poczucie winy, że nie jesteśmy warci tego, by nazywać nas prawdziwymi ludźmi. O to właśnie chodzi przywódcom religijnym. Nasze głębokie poczucie bezwartościowości czyni z nich liderów. Nie potrafimy polegać na sobie, ponieważ wiemy, że nie możemy nic wskórać. Nie możemy postępować tak, jak domaga się nasza natura, bo religia na to nie pozwala. Nie udaje się nam też działać zgodnie z religią, zaprzecza temu bowiem nasza natura. Jesteśmy więc w położeniu, w którym nic nie możemy począć; potrzebny jest ktoś inny, kto weźmie za nas odpowiedzialność.
Dojrzewamy fizycznie, ale psychicznie jesteśmy niedorozwinięci, jakbyśmy wciąż mieli jakieś trzynaście lat. Tacy opóźnieni w rozwoju ludzie bardzo potrzebują kogoś, kto nimi pokieruje, poprowadzi ich do celu życia, pokaże sens istnienia. Sami tego nie potrafią. Przywódcy religijni nie mogli nauczać o połączeniu Zorby z Buddą, ponieważ byłby to kres ich kierownictwa oraz ich rzekomych religii.
Budda Zorba to koniec wszystkich religii. To początek nowego rodzaju religijności, która nie potrzebuje etykietek – nazw takich jak chrześcijaństwo, judaizm czy buddyzm. Człowiek po prostu cieszy się sobą i tym ogromnym wszechświatem, tańcząc pośród drzew, igrając z falami na plaży i zbierając muszle dla samej tylko przyjemności. Słone powietrze, chłodny piasek, wschodzące słońce, powolny bieg – czego można chcieć więcej? Według mnie to jest religia – radowanie się powietrzem, morzem, piaskiem i słońcem – ponieważ nie ma innego Boga niż życie.
Budda Zorba to z jednej strony kres dawnej ludzkości: starych religii, systemów politycznych, narodów, dyskryminacji rasowej i wszelkich odmian głupoty, a z drugiej – początek nowego człowieka, całkowicie wolnego, który jest sobą i pozwala swojej naturze się rozwijać.
Między Zorbą a Buddą nie ma sprzeczności. Konflikt wywołały tak zwane religie. Czy jest jakiś rozdźwięk między ciałem a duszą? Między życiem a świadomością? Prawą a lewą ręką? Są one jednością, stanowią całość.
Naszego ciała nie trzeba potępiać; należy raczej być wdzięcznym za nie, ponieważ to najwspanialsza, najcudowniejsza, działająca w niezwykły sposób rzecz w naszym życiu. Wszystkie części ciała współgrają niczym orkiestra. Nasze oczy, dłonie i nogi istnieją w swoistej komunii1. Nie zdarza się, żeby oczy pragnęły podążać na wschód, a nogi kierowały się na zachód, żebyśmy byli głodni, ale nasze usta nie chciały jeść. „Żołądek odczuwa głód, co to ma wspólnego z nami?” – strajkują usta. Nie, w naszym ciele nie ma takiego konfliktu. Porusza się ono z wewnętrzną synchronią, wszystko działa razem. Dusza nie stanowi przeciwieństwa ciała. Ciało jest jak dom, a dusza to gość; gospodarz i gość nie muszą stale walczyć. Religie by jednak nie istniały, gdybyśmy nie zmagali się sami ze sobą.
Moje podkreślanie organicznej jedności, w której materializm nie stanowi przeciwieństwa duchowości, ma w zasadzie na celu obalenie wszystkich zorganizowanych religii. Kiedy ciało i dusza zaczną iść w parze i będą tańczyć razem, staniemy się Buddą Zorbą. Będziemy mogli cieszyć się wszystkim w tym życiu: tym, co na zewnątrz, i tym, co wewnątrz nas.
Tak naprawdę świat wewnętrzny i zewnętrzny działają w zupełnie innych wymiarach; nigdy nie kolidują ze sobą, jednak tysiące lat uwarunkowań – wbijania sobie do głowy, że jeśli pragniemy tego, co wewnątrz, musimy porzucić to, co na zewnątrz – odcisnęło na nas głębokie piętno. Skądinąd to absurdalna koncepcja… Mamy prawo cieszyć się tym, co wewnątrz, dlaczego więc nie możemy czerpać radości z rzeczy pochodzących ze świata zewnętrznego? Przyjemność jest taka sama; owa radość stanowi ogniwo łączące to, co w środku, z tym, co na zewnątrz.
Słuchanie pięknej muzyki, spoglądanie na wspaniały obraz lub przyglądanie się tancerzowi takiemu jak Wacław Niżyński – to wszystko pochodzi z zewnątrz, ale nie stanowi najmniejszej przeszkody dla naszej wewnętrznej radości. Przeciwnie, to wielka pomoc. Taniec Niżyńskiego może obudzić uśpioną sferę naszej duszy, aby i ona mogła tańczyć. Muzyka Rayi Shankara może poruszyć struny naszego serca. Nie ma podziału między wnętrzem a zewnętrzem. To jedna energia, dwa aspekty tego samego bytu.
Zorbie uda się zostać Buddą łatwiej niż papieżowi. Papieże i tak zwani święci nie mogą stać się ludźmi prawdziwie uduchowionymi. Nie znają nawet przyjemności płynących z ciała, jak więc mogą poznać subtelne radości ducha? Ciało to szkoła, płytka woda, w której uczymy się pływać. Kiedy już nabierzemy wprawy w pływaniu, przestaniemy zważać na głębokość. Będziemy mogli wypłynąć na najgłębszą część jeziora. Będzie nam wszystko jedno, czy jest głęboko, czy płytko.
Warto przypomnieć pewne fakty z życia Buddy. Do dwudziestego dziewiątego roku życia był w pełni Zorbą. W swoim królestwie miał dziesiątki najpiękniejszych dziewcząt. Cały jego pałac był pełen muzyki i tańca. Budda miał wspaniałe jedzenie, najlepsze stroje, piękne pałace i ogrody. Żył intensywniej niż ubogi Grek Zorba.
Ten miał bowiem tylko jedną przyjaciółkę – starą, zwiędłą kobietę, prostytutkę, która straciła wszystkich klientów. Miała sztuczne zęby i włosy, a Zorba został jej klientem dlatego, że nie stać go było na opłacenie innej. Nazywamy go materialistą i hedonistą, zapominając zupełnie o początkowych dwudziestu dziewięciu latach życia Buddy, który prowadził przecież znacznie bujniejsze życie. Ów książę zwany Siddharthą żył w luksusie, miał wszystko, czego dusza zapragnie. Żył w krainie marzeń. I właśnie to doświadczenie pozwoliło mu stać się Buddą.
Historię Buddy przedstawia się zwykle inaczej. Nikt nie zajmuje się zbytnio pierwszą częścią jego życia, stanowiącą podstawę drugiej. Buddzie znudziło się wszystko. Zakosztował wszelkich ziemskich rozkoszy i zapragnął czegoś więcej, czegoś głębszego, niedostępnego w świecie zewnętrznym. Chcąc tego doświadczyć, musiał wykonać ruch. W wieku dwudziestu dziewięciu lat opuścił w środku nocy pałac i wyruszył na poszukiwanie swojej wewnętrznej jaźni. Był Zorbą szukającym Buddy.
Grek Zorba nigdy nie został Buddą z tego prostego powodu, że jego natura Zorby okazała się niekompletna. Był przystojnym mężczyzną, pełnym radości życia, lecz biednym. Pragnął żyć pełnią, ale nie miał takiej możliwości. Tańczył i śpiewał, lecz nie znał głębszych niuansów muzyki. Nie wiedział, na czym polega taniec bez tancerza.
Zorba tkwiący w Buddzie znał szczyty i przepaście świata zewnętrznego. Poznawszy je, był gotów na poszukiwania wewnętrzne. Świat wydawał mu się dobry, ale niedostatecznie; czegoś w nim brakowało. Dawał chwilowe przebłyski, a Budda chciał czegoś wiecznego. Wszystkie przyjemności kończyły się wraz ze śmiercią człowieka, Budda zaś pragnął poznać coś, co wykracza poza śmierć.
Gdybym miał pisać o życiu Buddy Gautamy, zacząłbym od Zorby. Kiedy Budda całkowicie poznał świat zewnętrzny oraz to, co on daje, i stwierdził, że nadal czegoś mu brak, wyruszył na poszukiwanie tego, czego jeszcze nie zbadał. Nie oglądał się za siebie – nie miał ku temu powodu, ponieważ zaznał wszystkiego. Nie był człowiekiem poszukującym religii, który nie liznął przyjemności życia. Był Zorbą i podążył ku wnętrzu z takim samym zapałem, siłą i mocą, jakie wykazywał wcześniej. I najwyraźniej znalazł w sobie zadowolenie, spełnienie, sens i błogosławieństwo, których szukał.
Ktoś może być Zorbą i na tym poprzestanie. Możliwe też, że zacznie szukać Buddy, nie będąc Zorbą, a wtedy go nie znajdzie. Tylko Zorba może odkryć w sobie Buddę. Inny człowiek nie będzie miał siły, ponieważ nie zaznał życia i unikał tego, co podsuwa mu świat zewnętrzny. Jest eskapistą.
Dla mnie Zorba to początek podróży, a Budda to dotarcie do celu. Podróż tę musi odbyć jedna i ta sama osoba; tylko wtedy taka przemiana jest możliwa. Dlatego właśnie wciąż podkreślam: nie twórz podziału w swoim życiu, nie potępiaj niczego, co cielesne. Żyj tym – nie od niechcenia, lecz z zapałem i w pełni. Właśnie to doświadczenie czyni człowieka zdolnym do poszukiwania czegoś innego. Nie trzeba być ascetą ani porzucać żony, męża czy dzieci. Takich nonsensów nauczano przez całe wieki i ilu ludzi – pośród milionów mnichów i mniszek – rozwinęło się duchowo? Ani jeden.
Żyjmy więc, nie tworząc podziałów. Najpierw jest ciało i świat zewnętrzny. Gdy dziecko się rodzi, otwiera oczy. Pierwsza rzecz, którą widzi, to panorama życia rozgrywającego się dookoła. Postrzega wszystko oprócz siebie samego – jest to bowiem zadanie dla bardziej doświadczonych ludzi. Dla tych, którzy poznali już dobrze świat zewnętrzny, doświadczyli go i uwolnili się od niego.
Wolności od świata zewnętrznego nie uzyskuje się, uciekając przed nim, lecz doświadczając go w pełni. Jest wtedy tylko jedno wyjście. Pozostaje jeden wymiar i to oczywiste, że chcemy wyruszyć na poszukiwania właśnie w tym kierunku, który pozostał. A prowadzi on do stanu buddy, do oświecenia.
Ludzie pytają, czy da się połączyć Zorbę z Buddą. To jedyna możliwość. Bez Zorby nie ma Buddy. Zorba to oczywiście nie koniec. To przygotowanie do stania się Buddą. Zorba to korzenie, a Budda to kwiaty. Nie niszczmy korzeni, bo nie pojawią się kwiaty. To korzenie stale dostarczają kwiatom soków. Wszystkie kolory i zapachy kwiatów to zasługa korzeni. Dzięki nim kwiaty mogą tańczyć na wietrze.
Nie dzielmy niczego. Korzenie i kwiaty to dwie strony tego samego zjawiska.
Połączenie tych dwóch aspektów życia wydaje się trudne, ponieważ zaprzecza naszym uwarunkowaniom. Od czego zacząć?
Rób wszystko, wkładając w to całe swoje serce, z tak wielkim zaangażowaniem, na jakie tylko cię stać.
To, co czynimy bez przekonania, nie przynosi w życiu radości. Sprowadza tylko nieszczęście, wywołuje niepokój, udrękę i napięcie, ponieważ zawsze, gdy działamy bez entuzjazmu, dzielimy siebie na dwie części, a to jedno z największych nieszczęść, które mogą się nam przydarzyć – wszyscy jesteśmy wewnętrznie podzieleni. Mizeria tego świata nie powinna nikogo dziwić. To naturalny skutek życia na pół gwizdka, zajmowania się tylko częścią swojego jestestwa, gdy tymczasem druga część przeciwstawia się, opiera i walczy.
Wszystko, co czynimy tylko połową jaźni, przynosi rozżalenie, nieszczęście i poczucie, że prawdopodobnie ta druga część, która nie bierze w tym udziału, jest w porządku. Powiadam jednak: gdybyśmy opowiedzieli się za drugą częścią swojej jaźni, rezultat byłby taki sam. Nie chodzi o to, w którą stronę podążamy, lecz o to, czy podążamy z pełnym zaangażowaniem. Całkowite oddanie się swoim działaniom przynosi radość. Nawet zwyczajna, trywialna czynność wykonana z całkowitym poświęceniem opromienia naszą istotę, przynosi nam spełnienie, poczucie pełni i głębokie zadowolenie. Wszystko, co czynimy bez zapału, niezależnie od tego, czy to działanie dobre, czy złe, nie da nam satysfakcji.
Nieszczęście i radość nie biorą się z naszych czynów. Zadowolenie pojawia się wtedy, gdy jesteśmy kompletni. Nie ma znaczenia, w jakie działania się angażujemy; jeżeli jesteśmy wewnętrznie podzieleni, wynikiem naszego postępowania będzie poczucie nieszczęścia. Życie na pół gwizdka to stwarzanie własnego piekła – a piekło to powiększa się z chwili na chwilę.
Ludzie pytają, gdzie jest piekło lub niebo – wszystkie religie mówią o nich przecież tak, jakby te sfery leżały gdzieś we wszechświecie. Nie są to jednak krainy geograficzne, lecz zjawiska psychiczne.
Kiedy nasz umysł, serce, cała nasza istota przyciągane są w dwóch kierunkach jednocześnie, stwarzamy piekło. Gdy jesteśmy organiczną całością, zaczynają w nas rozkwitać niebiańskie kwiaty.
Ludzie wciąż martwią się o swoje postępki: które są właściwe, a które niestosowne? Co jest dobre, a co złe? Według mnie to nie kwestia konkretnego działania. Chodzi raczej o psychikę.
Dobro jest wtedy, kiedy czujemy się niepodzielną całością, a zło pojawia się w momencie, gdy stajemy się wewnętrznie podzieleni. Rozbici na części cierpimy, a zjednoczeni tańczymy, śpiewamy i świętujemy.
Czy możesz powiedzieć coś więcej o sztuce równoważenia przeciwieństw? Moje życie często polega na doświadczaniu skrajności, a środkowa ścieżka wydaje mi się trudna i nie potrafię podążać nią nawet przez krótki czas.
Życie składa się ze skrajności. To napięcie między przeciwieństwami. Jeżeli cały czas jesteśmy w samym środku, oznacza to, że umarliśmy. Bycie w środku to jedynie teoretyczna możliwość. Tylko raz na jakiś czas znajdujemy się pośrodku, w fazie przejściowej. Przypomina to chodzenie po linie. Nigdy, ani na chwilę, nie można być dokładnie pośrodku. Jeśli spróbujemy, spadniemy.
Znajdowanie się pośrodku nie jest stanem statycznym; to zjawisko dynamiczne. Słowo „równoważyć” to nie rzeczownik, lecz czasownik; chodzi tu o balansowanie. Akrobata idący po linie przechyla się stale z prawa na lewo i z lewa na prawo. Kiedy czuje, że wychylił się zbytnio w jedną stronę i grozi mu upadek, natychmiast łapie równowagę, przechylając się w przeciwnym kierunku. W przechodzeniu z lewa na prawo jest chwila, kiedy akrobata jest pośrodku. Kiedy znowu przechyla się za bardzo w prawo i czuje, że traci równowagę i zaraz spadnie, zaczyna przechylać się w lewo i znów na chwilę przechodzi przez środek.
To właśnie mam na myśli, mówiąc, że chodzi tu o czasownik, a nie rzeczownik – balansujemy, a to proces. Nie można po prostu być w środku. Możemy iść do przodu, poruszając się z lewa na prawo i odwrotnie; to jedyny sposób pozostawania w środkowym punkcie.
Nie unikaj skrajności ani też nie opowiadaj się za żadną z nich. Niech oba bieguny będą dostępne – oto cała sztuka, sekret utrzymywania równowagi. Czasami bądź całkiem szczęśliwy, a czasem zupełnie smutny – oba te stany są na swój sposób piękne.
Umysł lubi wybierać; dlatego właśnie pojawiają się problemy. Przestań więc dokonywać wyborów. Niezależnie od tego, co się wydarza i gdzie jesteś – z prawej czy lewej strony, pośrodku czy też gdzie indziej – ciesz się chwilą w jej pełni. Kiedy jesteś szczęśliwy, tańcz, śpiewaj i graj – po prostu się ciesz! Kiedy pojawia się przygnębienie – które jest nieuchronne i musi przyjść – nie możesz go unikać… Jeżeli spróbujesz to uczynić, zniszczysz podstawy szczęścia. Dzień nie może istnieć bez nocy, a lato bez zimy. Nie ma życia bez śmierci. Niech ta biegunowość głęboko w ciebie zapadnie – nie można jej uniknąć. Można jedynie umierać na raty. Tylko martwy człowiek jest nieruchomy. Żywy będzie się stale poruszał. Przechodził od gniewu do współczucia i na powrót; przyjmował jedno i drugie, nie utożsamiając się z żadnym, lecz zachowując powściągliwość; angażując się, ale pozostając zarazem z boku. Żywy człowiek odczuwa radość; wyrasta z wody tak jak kwiat lotosu, ale woda go nie dotyka.
Każdy twój wysiłek, by stale pozostawać w środku, wprawia cię w niepotrzebny niepokój. Tak naprawdę pragnienie, by zawsze być pośrodku, to kolejna skrajność – najgorszy jej rodzaj: a tego pragnienia nie da się zrealizować. Wyobraź sobie staromodny zegar: gdy przytrzymasz wahadło pośrodku, zegar stanie. Chodzi tylko wtedy, gdy wahadło kołysze się z lewa na prawo i z prawa na lewo. Owszem, za każdym razem wahadło przechodzi przez środek, ale to tylko chwila.
I to właśnie jest piękne! Kiedy przechodzisz ze szczęścia do smutku i z przygnębienia do radości, jest pewien moment całkowitej ciszy w samym środku – ciesz się i nim.
Życia trzeba doświadczać we wszystkich jego wymiarach; dopiero wtedy wydaje się bogate. Ktoś, kto żyje po lewej stronie, jest biedny, podobnie jak ten z prawej, natomiast ten ze środka jest martwy! Gdy żyjemy, nie trzymamy się ani prawej, ani lewej strony, ani też środka – jesteśmy w ciągłym ruchu, płyniemy.
Dlaczego pragniemy przede wszystkim znaleźć się w środku? Boimy się ciemnej strony życia. Nie chcemy smutku, nie chcemy przeżywać męczarni. Wydaje się to jednak możliwe tylko wtedy, gdy jesteśmy gotowi zrezygnować zarazem z doznawania radości. Niewielu się na to decyduje – to mnisi sposób życia. Droga ta istniała od stuleci: mnich wyrzeka się wszelkiej możliwości doświadczania rozkoszy po to tylko, by uniknąć cierpienia. Gotowy jest zniszczyć wszystkie róże, aby tylko nie mieć do czynienia z kolcami. Wtedy jego życie jest jednak płytkie… długie, nudne, banalne i ospałe. On nie żyje. Boi się życia.
Życie zawiera bowiem jedno i drugie; przynosi zarówno olbrzymi ból, jak i wielką radość. Cierpienie i przyjemność to dwie strony tego samego medalu. Jeśli wykluczamy jedną, musimy usunąć i drugą. Jedno z największych odwiecznych nieporozumień to przekonanie, że można pozbyć się bólu i zachować przyjemność, ominąć piekło i zdobyć niebo; uniknąć zła i doświadczać tylko dobra. To wielkie złudzenie. To niemożliwe z samej natury rzeczy. Aspekty pozytywny i negatywny zawsze idą w parze. To dwie strony tej samej energii. Musimy przyjąć je obie.
Obejmij wszystko, bądź wszystkim. Kiedy jesteś po lewej stronie, nie omijaj niczego – ciesz się tym! Bycie tutaj ma swój urok, którego nie znajdziesz po drugiej stronie. Tam będzie inaczej. W środku natomiast panują cisza i spokój, których nie ma na żadnym z krańców. Ciesz się tym wszystkim. Niech wzbogaca to twoje życie.
Nie dostrzegasz żadnego piękna w smutku? Medytuj nad nim. Następnym razem, gdy poczujesz się przygnębiony, nie walcz z tym. Nie trać czasu na walkę – pogódź się ze smutkiem, przyjmij go jak miłego gościa. Przyjrzyj mu się uważnie z miłością i troską… Bądź gościnny! Zdziwisz się niezmiernie, kiedy zobaczysz, że smutek ma pewien urok, którego nigdy nie odnajdziesz w szczęściu. Radość ma własną pieśń, lecz głośniejszą niż pieśń melancholii.
Nie chodzi mi o to, by pogrążać się w smutku. Namawiam tylko do tego, żeby cieszyć się także nim. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, radujmy się tym. Pływajmy po powierzchni rzeki, a czasem dajmy nurka w głębiny. To nadal ta sama rzeka! Na powierzchni fale igrają z promieniami słońca i wiatrem – co ma swoisty urok. Nurkowanie w głębinach ma inne zalety, wiąże się z ryzykiem i niebezpieczeństwem.
Nie lgnijmy do niczego. Są ludzie, którzy przywiązują się także do tego, co nieprzyjemne – psycholodzy nazywają ich masochistami. Takie osoby lubią stwarzać sytuacje, w których stale czują się nieszczęśliwe. Udręka to jedyna rzecz, która sprawia im przyjemność; boją się szczęścia. Cierpiąc, czują się w swoim żywiole. Wielu masochistów poświęca się religii, ponieważ stanowi ona dla nich wspaniałą ochronę. Świetnie racjonalizuje masochizm.
Masochista, który nie jest religijny, będzie czuł się potępiony, niespokojny i nienormalny. Będzie miał poczucie winy z powodu tego, co czyni ze swoim życiem, i spróbuje to poczucie winy ukryć. Kiedy jednak stanie się człowiekiem religijnym, będzie mógł obnosić się dumnie z masochizmem, ponieważ teraz będą to asceza i prostota, a nie masochizm; „samodyscyplina”, a nie udręka. Zmieniają się etykietki – już nikt nie nazywa tego człowieka nienormalnym: to święty! Nikt nie twierdzi, że jest chory; każdy uważa go za pobożnego i świątobliwego. Masochiści zawsze zwracali się ku religii; niezwykle ich przyciągała. Tak wielu masochistów poświęciło się religii – co wydaje się zupełnie zrozumiałe – że ją w końcu zdominowali. Dlatego właśnie tak wiele wyznań kładzie nacisk na negowanie życia. Nie chodzi w nich o miłość czy radość, lecz o podkreślanie tego, że życie to udręka. W ten sposób racjonalizuje się własne przywiązanie do cierpienia.
Słyszałem kiedyś pewną wspaniałą historię, choć nie wiem, czy jest prawdziwa; nie mogę za to ręczyć.
Pewnego popołudnia w raju, w najbardziej znanej tamtejszej kawiarni, siedzieli Lao-Cy, Konfucjusz oraz Budda i gawędzili. Podszedł do nich kelner z trzema szklankami soku o nazwie „życie” i zaproponował im go. Budda natychmiast zamknął oczy i odmówił.
– Życie jest cierpieniem – oznajmił.
Konfucjusz przymknął oczy do połowy – był zwolennikiem drogi środka i nauczał złotego środka – po czym poprosił kelnera, by podał mu szklankę. Chciał wypić łyk, ale tylko jeden; jak mógł stwierdzić, czy życie jest cierpieniem, nie próbując go? Miał umysł naukowca. Nie był mistykiem, myślał praktycznie i przyziemnie. To pierwszy behawiorysta na świecie; bardzo logiczny. Nic dziwnego więc, że powiedział:
– Najpierw się napiję, a potem powiem, co myślę.
Spróbował trochę napoju i stwierdził:
– Budda ma rację. Życie to cierpienie.
Lao-Cy wziął wszystkie trzy szklanki.
– Jeśli nie wypije się wszystkiego, jak można cokolwiek orzec? – zapytał. Wypił sok do dna i zaczął tańczyć.
Budda i Konfucjusz zwrócili się do niego:
– Czemu nic nie mówisz?
– Właśnie mówię: mój taniec i pieśń mówią za mnie – odpowiedział Lao-Cy.
Dopóki nie spróbujemy wszystkiego, nie możemy nic powiedzieć. A gdy już skosztujemy, nadal nie będziemy mogli nic wyrazić, ponieważ żadne słowa nie oddadzą wiernie tego, co wiemy.
Budda to jedna skrajność. Konfucjusz znajduje się pośrodku. Lao-Cy wypił wszystkie trzy szklanki: pierwszą przeznaczoną dla Buddy, drugą – dla Konfucjusza i trzecią, przyniesioną dla niego. Wychylił je wszystkie; doświadczył życia w jego trzech wymiarach.
Moje własne podejście przypomina nastawienie Lao-Cy. Uważam, że trzeba doświadczać życia, jak się da. Nie przedkładać jednej rzeczy nad drugą i nie próbować stać pośrodku. Nie starać się utrzymać równowagi – harmonii nie da się zachować, utrwalić. Wypływa ona z doświadczania wszystkich wymiarów życia. Wydarza się; nie może powstać w wyniku naszych wysiłków. Jeśli doprowadzimy do niej staraniami, będzie fałszywa, wymuszona, a my będziemy spięci. Nie odprężymy się. Czy człowiek, który próbuje trwać w równowadze, w środkowym punkcie, może się zrelaksować? Zawsze będzie się bał, że kiedy się rozluźni, przechyli się na lewo lub na prawo. Musi być spięty, a to oznacza, że nie wykorzystuje okazji, nie korzysta z daru życia.
Nie bądź więc sztywniakiem. Nie żyj według zasad. Doświadczaj życia w pełni, pij je do dna! Owszem, czasem smakuje gorzko – i co z tego? Ów gorzki smak pozwala poznać słodycz istnienia. Będziemy potrafili docenić ją tylko wtedy, gdy poznamy smak goryczy. Ktoś, kto nie potrafi płakać, nie umie też się cieszyć. Kto nie umie śmiać się do rozpuku, ten roni krokodyle łzy.
Nie nauczam drogi środka, lecz takiej, która obejmuje wszystko. Kiedy nią podążamy, równowaga pojawia się sama, ma niezwykłe piękno i wdzięk. Nie wymuszamy jej, po prostu sama przychodzi. Gdy poruszamy się z gracją to w lewo, to w prawo, to pośrodku, powoli osiągamy równowagę, ponieważ nie dajemy się określić. Kiedy pojawia się smutek, wiemy, że przeminie, a gdy ogarnia nas radość, również jesteśmy świadomi jej nietrwałości. Nic nie trwa; wszystko przemija. Zawsze obecna jest tylko nasza zdolność postrzegania. To ona wprowadza równowagę. Równowaga to obserwowanie tego, co się dzieje.
Religia przechodziła różne fazy. Pierwszy etap to etap magiczny; do tej pory jeszcze się nie skończył. Wiele pierwotnych plemion na świecie wciąż znajduje się w tym pierwszym stadium religii, które opiera się na magicznych obrzędach poświęcanych bogom. To rodzaj przekupstwa mającego zjednać pomoc i opiekę bogów. Ofiarujemy im wszystko, co uważamy za cenne: pożywienie, stroje, ozdoby i inne rzeczy. Nie dostaje tego, rzecz jasna, żaden bóg, lecz kapłan – on jest pośrednikiem i czerpie z tego korzyści. Co najdziwniejsze, owe magiczne obrzędy religijne zawładnęły umysłem człowieka co najmniej na dziesięć tysięcy lat.
Tyle jest porażek – dziewięćdziesiąt dziewięć procent wysiłków nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Kiedy deszcz nie nadchodzi na czas, w religii magicznej odprawia się rytuały ofiarne, wierząc, że bogowie będą zadowoleni i zacznie padać. Od czasu do czasu deszcz rzeczywiście się pojawia, ale pada także w tych okolicach, gdzie nikt nie wychwala bogów ani nie odprawia obrzędów. Zrasza również ziemie wrogów ludzi, którzy się modlą.
Deszcz nie ma nic wspólnego z obrzędami, ale uznaje się go za dowód na ich skuteczność. Dziewięćdziesiąt dziewięć na sto rytuałów zawodzi. Z góry wiadomo, że się nie powiodą. Nie istnieje żaden naukowo dowiedziony związek przyczynowo-skutkowy między obrzędami takimi jak ceremonia ognia czy recytowanie mantr a pojawieniem się chmur i deszczu.
Duchowny z pewnością jest przebieglejszy niż ludzie, których wykorzystuje. Doskonale wie, co naprawdę się dzieje. Kapłani nigdy nie wierzyli w bogów, ale udawali, że wierzą bardziej niż inni. Musieli tak postępować; na tym polegał ich zawód. Im mocniejsza była ich wiara, tym silniej przyciągali tłumy, a więc udawali. Nigdy jednak nie spotkałem kapłana, który wierzy w Boga. Jak mógłby wierzyć? Przecież przekonuje się codziennie, że rytuały i modlitwy działają tylko czasami, rzadko i przypadkowo. Większość nie przynosi żadnych rezultatów. Kapłan zawsze ma jednak wyjaśnienie dla maluczkich: „Nie odprawiliście obrzędu tak jak trzeba. Wasze myśli nie były całkiem czyste”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Komunia – tu rozumiana jako głęboka więź, wspólnota, z łac. communio (przyp. red.). [wróć]