Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie wszystkie bitwy wygrywa się dzięki sile…
Theodosia miała sześć lat, kiedy jej kraj został zaatakowany, a jej matkę, Królową Ognia, zamordowano na jej oczach. Tego dnia Kaiser odebrał jej rodzinę, kraj i imię. Theo została koronowana na Księżniczkę Popiołów, otrzymując hańbiący tytuł, miała się wstydzić w nowym życiu spędzonym jako więzień.
Przez dekadę była niewolnicą we własnym pałacu. Znosiła niezliczone akty przemocy i kpiny ze strony Kaisera i jego dworu. Była bezsilna, a przeżyć w nowym świecie udało jej się tylko dzięki zakopaniu głęboko w swoim wnętrzu dziewczyny, którą była wcześniej.
Pewnej nocy Kaiser zmusza ją do zrobienia czegoś niewyobrażalnego. Z krwią na rękach i nadzieją na odzyskanie utraconego tronu, Theo zdaje sobie sprawę, że przetrwanie już jej nie wystarczy. Posiada przy tym broń – umysł ostrzejszy niż jakikolwiek miecz. Przez dziesięć lat Księżniczka Popiołów patrzyła, jak plądrowano jej kraj i niewolono naród. Teraz to wszystko ma się jednak skończyć…
„Laura Sebastian stworzyła w Księżniczce Popiołów mroczny i czarujący epos. Lepiej się czegoś przytrzymaj, ponieważ Theodosia Houzzara – zraniona, ambitna i zabójcza – wykuje dla siebie miejsce w twoim sercu”.
Sara Holland, autorka Everless
„Historia przeskakuje i wiruje niczym walcząca mieczem kobieta, a jej ostrze od początku rzeźbi bohaterów i nastawia ich przeciwko sobie. Ta gorąca powieść stanowi zniewalające stadium złożoności zarówno dobra, zła, jak i ludzkiej wytrzymałości”.
Sarah Porter, autorka Vassa in the Night
„Księżniczka Popiołów stanowi inteligentną, feministyczną odmianę tradycyjnej opowieści o upadłej bohaterce, z mnóstwem dworskich intryg, miłości i kłamstw na dokładkę. Całe szczęście, że przelano tę opowieść na papier”.
Virginia Boecker, autorka cyklu Łowczyni
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 524
OSTATNIĄOSOBĄ, JAKAZWRÓCIŁASIĘDOMNIE moim prawdziwym imieniem, była moja matka. Wydawała wówczas ostatnie tchnienie. Działo się to, gdy liczyłam sobie sześć lat i dłoń miałam tak małą, że całkowicie niknęła w jej uścisku. Zacisnęła rękę tak boleśnie mocno, że z trudem mogłam zwracać uwagę na cokolwiek innego. Tak mocno, że ledwo dostrzegłam srebrne ostrze noża dociskane do jej szyi czy strach malujący się w jej oczach.
— Wiesz, kim jesteś — powiedziała. Jej głos nie załamał się nawet wówczas, gdy krople krwi rozkwitły w miejscu, w którym ostrze przecięło skórę. — Jesteś jedyną nadzieją naszego ludu, Theodosio.
I wtedy poderżnęli jej gardło, a mi odebrali imię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
— THORO!
Odwracam się i widzę Crescentię pędzącą w moim kierunku przez złocony pałacowy korytarz. Różowe jedwabne spódnice unoszą się, gdy biegnie, a szeroki uśmiech rozkwita na jej pięknej twarzy.
Dwie służące starają się za nią nadążyć, a ich wychudzone ciała toną w samodziałowych sukienkach.
Nie patrz tam. Nie patrz w ich twarze — powtarzam sobie. Nic dobrego nie wyniknie z patrzenia ani z widoku ich matowych oczu i złaknionych ust. Nic dobrego nie wynika z tego, jak bardzo przypominają mnie, z tą swoją śniadą skórą i ciemnymi włosami. To tylko sprawia, że głos w mojej głowie staje się bardziej donośny. A kiedy jest już wystarczająco głośny, by wydostać się przez usta, Kaiser wpada w gniew.
Nie rozgniewam Kaisera, a on pozwoli mi żyć — to zasada, którą się kieruję.
Skupiam się na przyjaciółce. Cress sprawia, że wszystko jest łatwiejsze. Nosi swoją radość niczym słoneczny blask, promieniując nią, by ogrzać otaczających ją ludzi. Wie, że potrzebuję jej bardziej niż większość, więc bez wahania zatrzymuje się i mocno obejmuje mnie ramionami.
Może jawnie okazywać uczucia zaledwie garstce błogosławionych osób. Nigdy nie było jej dane utracić kogoś, kogo kochała. Zachowa swe niewymuszone, dziecięce piękno, dopóki nie stanie się starą kobietą, z tymi swoimi delikatnymi rysami twarzy i krystalicznie czystymi oczami, które nie musiały oglądać żadnych okropności. Jasne włosy ma splecione w długi warkocz, ozdobiony dziesiątkami Duchowych Klejnotów, które migoczą w słońcu wpadającym przez witrażowe okna.
Nie mogę też patrzeć na Klejnoty, ale czuję każdy z nich tak samo jak zawsze. To delikatne mrowienie pod skórą przyciągające mnie do nich i oferujące moc, po którą wystarczyłoby sięgnąć. Lecz nie zrobię tego. Nie mogę.
Duchowe Klejnoty były świętymi artefaktami, zanim Astrea została podbita przez Kalovaxian.
Pochodzą one z jaskiń znajdujących się pod czterema głównymi świątyniami — po jednej dla każdego z głównych bóstw i bogiń ognia, powietrza, wody i ziemi. Jaskinie były centrami ich mocy, tak przepełnionymi magią, że klejnoty wewnątrz nich same stały się magiczne. Przed oblężeniem wierni przez lata przychodzili do jaskini boga lub bogini, którym przysięgli wierność. Oddawali cześć swojemu bóstwu, a jeśli okazywali się godni, zostawali pobłogosławieni, nasyceni mocą swoich bogów lub bogiń. Następnie wykorzystywali otrzymane dary, aby służyć Astrei i jej ludowi jako Strażnicy.
W owych czasach niewielu było wybieranych przez bogów. Doświadczała tego najwyżej garstka rocznie. Ci nieliczni pogrążali się w szaleństwie i wkrótce potem umierali. Było to ryzyko, które podejmowali tylko prawdziwie gorliwi wyznawcy. Bycie Strażnikiem stanowiło powołanie — zaszczyt — ale wszyscy rozumieli, o co toczy się gra.
Tak było jednak wieki temu. To było przed.
Po oblężeniu Kaiser zniszczył świątynie i zesłał dziesiątki tysięcy zniewolonych Astreańczyków do jaskiń, gdzie mieli wydobywać klejnoty. Życie tak blisko mocy bogów przestało być wyborem dokonywanym przez ludzi, lecz podejmowanym za nich. Nie było już powołania ani przysięgi wierności, wskutek czego większość osób zsyłanych do kopalni w krótkim czasie traciła rozum, a potem również życie.
A wszystko po to, aby bogacze mogli zapłacić fortunę za przystrojenie się w klejnoty, nawet nie znając imion bogów. Dla nas to świętokradztwo, ale nie dla Kalovaxian. Oni nie wierzą. Bez błogosławieństwa bogów — bez czasu spędzonego w głębi ziemi — są w stanie posiąść zaledwie cień prawdziwej mocy Strażnika, bez względu na to, ile klejnotów noszą. Większości z nich to w zupełności wystarczy. Klejnoty Wody w warkoczach Cress mogłyby dać wyszkolonemu Strażnikowi moc wywoływania iluzji na tyle silnej, aby stworzyć zupełnie nową twarz, ale Cress uzyskała dzięki nim tylko to, że jej skóra promienieje, usta i policzki nabrały rumieńców, a złote włosy lśnią.
Klejnoty piękna, tak je teraz nazywają Kalovaxianie.
— Ojciec przysłał mnie po książkę z poezją z Lyre — mówi. W jej głosie pojawia się napięcie, jak zawsze, gdy wspomina o swoim ojcu, Theynie. — Powinnyśmy zabrać wiersze do gloriety i tam je przetłumaczyć. Cieszyć się słońcem, póki jeszcze jest.
— Ale ty nie znasz lyrejskiego — stwierdzam, marszcząc brwi. Cress ma talent do języków i literatury, czyli dwóch rzeczy, do których jej ojciec nigdy nie miał cierpliwości. Jako najlepszy wojownik Kaisera i przywódca jego armii, Theyn rozumie bitwę i broń, strategię i rozlew krwi, a nie książki i poezję, ale stara się przez wzgląd na Cress. Jej matka zmarła, gdy Cress była niemowlęciem, więc Theyn stanowi jedyną rodzinę, jaka jej pozostała.
— Podłapałam kilka zwrotów tu i ówdzie — mówi, machając lekceważąco ręką. — Ale ojciec tłumaczył już trochę poezję, więc pozostanie mi tylko dopasować tę układankę. Sama wiesz, jak mój ojciec uwielbia układanki.
Spogląda na mnie z ukosa, aby zobaczyć moją reakcję, ja zaś bardzo się staram, by niczego po sobie nie pokazać.
Bardzo uważam, żeby nie wspominać ojca Cress przyciskającego sztylet do wychudzonej szyi poety, podczas gdy ten tłumaczy dla niego poezję. Przytykał to ostrze tak samo, jak czynił to bardzo dawno temu, tyle że do szyi mojej matki. Nie myślę o strachu malującym się w jej oczach. O jej ręce trzymającej moją. Jej głosie, silnym i czystym nawet w takiej chwili.
Nie, nie myślę o tym. Gdybym to zrobiła, oszalałabym.
— Cóż, wspólnymi siłami szybko się z tym uporamy — odpowiadam z uśmiechem, mając nadzieję, że ona w to wierzy.
Nie po raz pierwszy zastanawiam się, co by się stało, gdybym nie powstrzymała dreszczy, jakie pojawiają się za każdym razem, gdy Cress wspomina o swoim ojcu. Gdybym się nie uśmiechała i nie udawała, że nie jest on tym samym człowiekiem, który zabił moją matkę. Lubię wierzyć, że Cress i ja jesteśmy już wystarczająco długo przyjaciółkami, by mnie zrozumiała, ale zaufanie stanowi luksus, na jaki nie mogę sobie pozwolić.
— Może Dagmær tam będzie — mówi Crescentia, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. — Żałuj, że jej wczoraj nie widziałaś… jej odważnego doboru kreacji na wczorajszym lunchu u hrabiny. — Jej oczy lśnią od uśmiechu.
Nic mnie to nie obchodzi — przychodzi myśl, nagła i ostra niczym żądło. — Nie obchodzi mnie, nawet gdyby Dagmaer brała udział w lunchu nago. Nie dbam o to. — Odsuwam tę myśl i głęboko ją zakopuję, jak zawsze. Myśli takie jak ta nie należą do Thory. One należą do głosu. Zazwyczaj to tylko szept, dość łatwy do zignorowania, ale czasami robi się głośniejszy i wypływa z moim własnym głosem. Właśnie wtedy wpadam w tarapaty.
Uczepiam się myślami Cress, jej czystego sumienia i prostych przyjemności.
— Wątpię, by cokolwiek mogło wygrać ze strusimi piórami, w które ubrała się w zeszłym miesiącu — odpowiadam szeptem, rozśmieszając ją.
— Och, tym razem było to dużo gorsze. Miała suknię z czarnej koronki. Właściwie można było dostrzec jej bieliznę… lub jej brak!
— Nie! — wołam, udając zgorszenie.
— Tak! Mówią, że ma nadzieję oczarować księcia Clarence’a — stwierdza Cress. — Chociaż nie mam pojęcia, po co miałaby to robić. Jest tak stary, że mógłby być jej ojcem, i cuchnie jak zgniłe mięso. — Marszczy nos.
— Myślę, że jeśli uwzględnisz długi jej aktualnego ojca… — milknę, znacząco unosząc brew.
Oczy Crescentii się rozszerzają.
— Naprawdę? Gdzie o tym słyszałaś? — Wstrzymuje oddech. Kiedy się tylko uśmiecham w odpowiedzi, wzdycha i delikatnie trąca mnie w bok. — Zawsze znasz najlepsze plotki, Thoro.
— To dlatego, że uważnie słucham — mówię, puszczając do niej oko.
Nie zdradzam, dlaczego naprawdę jestem tak uważną słuchaczką. Nie zdradzam, że przesiewam każdą najlichszą plotkę w poszukiwaniu jakichkolwiek wzmianek o oporze Astreańczyków, w poszukiwaniu nadziei, że wciąż tam ktoś jest i któregoś dnia mnie ocali.
W latach po oblężeniu wciąż pojawiały się opowieści o buntowniczych Astreańczykach, którzy uderzali w siły Kaisera. Raz w tygodniu wywlekano mnie na główny plac, gdzie byłam poddawana chłoście przez jednego z ludzi Kaisera. Robiono to dla przykładu, a za moimi plecami tkwiły postawione na sztorc piki, na które nabito rozkładające się głowy poległych buntowników. Większość z owych twarzy była mi znajoma. Byli to Strażnicy służący matce. Mężczyźni i kobiety, którzy przynosili mi słodycze i opowiadali rozmaite historie, gdy byłam jeszcze mała. Nienawidziłam tamtych dni tak samo jak buntowników, ponieważ czułam, że to właśnie oni mnie ranią, rozniecając gniew Kaisera.
Teraz jednak większość rebeliantów nie żyje i pozostały tylko szepty o buncie, przelotne wzmianki o plotkach pojawiające się, gdy dworzanie nie mają już o czym rozmawiać. Minęły lata, odkąd ostatni rebeliant został ujęty. Nie tęsknię za tamtymi karami, z których każda była zawsze bardziej brutalna niż wcześniejsze, ale brakuje mi nadziei, która do mnie wówczas lgnęła, i poczucia, że nie jestem na świecie sama. Nadziei, że — być może — któregoś dnia moi ludzie odniosą sukces i zakończą moją niedolę.
Kroki za nami stają się coraz głośniejsze. Są zbyt ciężkie, by mogły należeć do niewolnic Cress.
— Lady Crescentio, lady Thoro — woła męski głos. Uścisk Cress na mojej ręce wzmacnia się w chwili, gdy wstrzymuje oddech.
— Wasza Wysokość — mówi Cress, odwracając się i składając głęboki ukłon, podczas którego pociąga mnie za sobą. To, jak tytułuje przybysza, sprawia, że moje serce przyspiesza, chociaż jestem świadoma, że to nie Kaiser. Wszędzie rozpoznałabym jego głos. Mimo to nie odprężam się całkowicie, dopóki nie podniosę się z ukłonu i nie potwierdzę, że miałam rację.
Obcy ma te same długie włosy koloru złocistej pszenicy i zimne niebieskie oczy oraz taką samą kwadratową szczękę jak Kaiser, ale mężczyzna stojący przede mną jest od niego znacznie młodszy. Może być ode mnie starszy o rok.
Prinz Søren, zdaję sobie sprawę, zaskoczona. Nikt nie wspomniał o jego powrocie na dwór, co jest o tyle zaskakujące, że Kalovaxianie są znacznie bardziej zauroczeni swoim Prinzem niż Kaiserem.
Ostatni raz widziałam go niemal pięć lat temu, kiedy był chudym dwunastolatkiem z okrągłymi policzkami i nieodłącznym atrybutem w postaci drewnianego miecza. Mężczyzna stojący przede mną nie jest już chudy, a jego policzki utraciły dziecinną krągłość. Miecz wciąż wisi w pochwie na biodrze, ale nie jest już drewniany. To nierówne ostrze z kutego żelaza, a jego rękojeść błyszczy od Duchowych Klejnotów, w tym wypadku przynoszących siłę.
Jako dziecko widziałam Strażników Ziemi wystarczająco silnych, by podnosić głazy trzy razy cięższe od nich samych z taką lekkością, jakby były tak lekkie jak powietrze. Duchowe Klejnoty Prinza dokonywały czegoś więcej niż dodawanie kilku kilogramów siły do zadawanych przez niego ciosów. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie. Po pięciu latach treningu Sørena z Theynem ten miecz przelał stanowczo zbyt wiele nieprzyjacielskiej krwi. Dwór zawsze wręcz huczał od plotek na temat dokonań Prinza w walce. Mówią, że jest cudownym dzieckiem, nawet według kalovaxiańskich standardów. Kaiser lubi traktować go jako przedłużenie samego siebie, ale osiągnięcia Prinza Sørena służą jedynie podkreśleniu wad Kaisera. Od chwili objęcia tronu Kaiser stał się leniwy i zadowolony, bardziej zainteresowany biesiadowaniem i piciem niż udziałem w bitwach.
Zastanawiam się, po co Prinz wrócił po tylu latach, choć przypuszczam, że jego trening z Theynem dobiegł końca. Teraz jest już oficjalnie dorosły i mogę tylko zakładać, że wkrótce będzie prowadził własne armie.
Odwzajemnia lekko ukłon i splata ręce za plecami. Jego spokojna ekspresja się nie zmienia, równie dobrze mógłby być wyrzeźbiony z marmuru.
— Dobrze znów widzieć was obie. Ufam, że macie się dobrze.
Tak naprawdę to nie jest pytanie, ale Cress odpowiada speszonym „tak”, wkładając pasmo włosów za ucho i wygładzając fałdy spódnicy, ledwo mogąc spojrzeć mu w oczy. Omdlewała na jego widok, odkąd byliśmy dziećmi, podobnie jak każda inna dziewczynka w naszym wieku, która dorastała, wyobrażając sobie, że jest prinzessiną. Ale dla Cress nigdy nie była to wyłącznie pusta fantazja. Astrea jest tylko jednym z terytoriów, które jej ojciec zdobył dla Kaisera. Powiadają, że podbił więcej królestw niż jakikolwiek inny dygnitarz wojskowy i nikt nie mógłby spierać się z tym, że podniesienie jego córki do rangi prinzessiny byłoby stosowną nagrodą za taką lojalność. Od kiedy przed sześcioma miesiącami Cress osiągnęła pełnoletniość, szepty o takim rozwiązaniu stały się powszechne na całym dworze.
Kto wie, może to kolejna z przyczyn jego powrotu?
Jeśli te szepty dotarły do Sørena, gdziekolwiek dotychczas przebywał, nie daje tego po sobie poznać. Jego oczy przesuwają się nad Cress, jakby nie była niczym więcej niż powietrzem i światłem, by ostatecznie skupić się na mnie. Marszczy brwi tak samo, jak robi to jego ojciec, kiedy na mnie patrzy, choć u niego przynajmniej nie towarzyszy temu złośliwy uśmiech czy chytry wyraz twarzy.
— Rad jestem to słyszeć — chłodno i zwięźle odpowiada Cress, podczas gdy jego oczy pozostają skupione na mnie. — Mój ojciec prosi o twoją obecność, lady Thoro.
Strach owija się wokół mojego żołądka niczym głodny pyton, zaciskając się coraz mocniej, aż nie mogę złapać tchu. Narasta we mnie pragnienie, by rzucić się do ucieczki, a ja walczę o to, by utrzymać nogi w bezruchu.
Niczego nie zrobiłam. Byłam ostrożna. Ale przecież nie muszę nic robić, aby wywołać gniew Kaisera. Za każdym razem, gdy w dzielnicy niewolniczej pojawia się nuta buntu albo astreański pirat zatapia kalovaxiański statek, ja płacę za to cenę. Ostatnim razem, kiedy mnie wezwał, zaledwie tydzień temu, kazał mnie wychłostać w odpowiedzi na bunt w jednej z kopalń.
— Dobrze. — Mój głos drży pomimo najlepszych starań, by utrzymać go na tym samym poziomie. — Nie powinniśmy kazać mu czekać.
Przez moment Prinz Søren wygląda tak, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz ostatecznie tylko zaciska usta i oferuje mi swoje ramię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
OBSYDIANOWYTRONSTOINAPODWYŻSZENIU pośrodku okrągłej, sklepionej kopułą sali tronowej. Ten wielki, ciężki przedmiot został wyrzeźbiony z twardego czarnego kamienia na kształt płomieni, które zdają się pochłaniać każdego, kto na nim siedzi. Jest prosty, prawie brzydki, gdy widzi się go pośród całego otaczającego go złota i przepychu, ale z pewnością jest zarazem majestatyczny, a tylko to się liczy.
Kalovaxianie wierzą, że tron został wydobyty z wulkanów Dawnej Kalovaxii i pozostawiony w Astrei dla nich przez ich bogów jako zapewnienie, że pewnego dnia przyjdą i uratują kraj przed jego słabymi i swawolnymi królowymi.
Pamiętam inną historię, o astreańskim bogu ognia imieniem Houzzah, który tak bardzo kochał śmiertelniczkę, że dał jej kraj i spadkobiercę z jego krwią płynącą w żyłach. Ta historia pobrzmiewa teraz szeptem w mojej głowie, lecz wypowiadający ją znajomy melodyjny głos jest ulotny niczym odległa gwiazda, na którą nie da się spojrzeć bezpośrednio, bo gdy tylko skupia się na niej wzrok, ona znika. W każdym razie lepiej już o tym zapomnieć. Bezpieczniej jest żyć tylko w teraźniejszości, być dziewczyną odartą zarówno z przeszłości, za którą mogłaby tęsknić, jak i z przyszłości.
Gęsty tłum dworzan, ubranych w najwytworniejsze stroje, rozstępuje się przed Prinzem Sørenem i przede mną, gdy zbliżamy się do Kaisera. Podobnie jak Cress, dworzanie noszą niebieskie Klejnoty Wody w celu podkreślenia piękna i przejrzyste Klejnoty Powietrza dla wdzięku — jest ich tak wiele, że patrzenie na nie niemal oślepia. Są również inne — Klejnoty Ognia do ogrzania się i złociste Klejnoty Ziemi zwiększające siłę.
Przeszukuję wzrokiem pomieszczenie. Pośród morza bladych, jasnowłosych Kalovaxian Ion wyróżnia się na swoim miejscu obok tronu. Jest jedynym poza mną Astreańczykiem, który nie został zakuty w kajdany, ale jego widok nie podnosi mnie na duchu. Po oblężeniu udał się do Kaisera i błagał o życie, oferując swoje usługi jako Strażnik Powietrza. Obecnie Kaiser korzysta z jego usług jako szpiega w stolicy oraz medyka rodziny królewskiej. I mojego. W końcu batożenie mnie nie przyniosłoby takiej radości, gdybym omdlała z bólu. Ion, który poprzysiągł służyć bogom i mojej matce, używa swojego daru do uzdrawiania mnie, aby ludzie Kaisera mogli mnie łamać raz po raz.
Jego obecność potwierdza niewypowiedziane zagrożenie. Jest on rzadko dopuszczany do funkcji dworskich i zwykle pojawia się tylko podczas wymierzania mi jednej z kar.
Gdyby Kaiser chciał mnie zbić, pragnąłby to uczynić w bardziej publicznym miejscu. Obecność Iona sprawia jednak, że nie mogę niczego wykluczyć.
Kaiser spogląda wprost na Sørena, który puszcza moje ramię i wtapia się w tłum, zostawiając mnie samą pod ciężarem spojrzenia jego ojca. Mam ochotę przylgnąć do niego, do każdego, bylebym tylko nie musiała znosić tego sama.
Lecz zawsze jestem sama. Powinnam już do tego przywyknąć, ale nie sądzę, by samotność była rzeczą, do której można się w pełni przyzwyczaić.
Kaiser pochyla się na siedzisku, a jego zimne oczy lśnią w promieniach słońca wpadających do sali przez witrażowe sklepienie. Patrzy na mnie jak na zmiażdżonego robaka, który zabrudził podeszwę jego buta.
Wpatruję się w podium, w wyrzeźbione tam płomienie. Niewpędzanie w gniew Kaisera jest tym, co utrzymuje mnie przy życiu. W ciągu ostatniej dekady mógł mnie zabić tysiąc razy, ale tego nie zrobił. Czyż to nie przejaw łaski?
— Tutaj jesteś, Księżniczko Popiołu. — Dla kogokolwiek innego to pozdrowienie mogłoby brzmieć uprzejmie, lecz ja się wzdrygam. Kaiser zawsze stosuje jakieś sztuczki, gra w swoją grę i balansuje na cienkiej granicy. Z doświadczenia wiem, że nawet jeśli teraz gra dobrocią, okrucieństwo nie znajduje się wcale daleko od niej.
Stojąca po jego prawej stronie żona, Kaiserina Anke, ma zaciśnięte ręce i pochyloną głowę. Jej mętne oczy przebijają się przez parawan jasnych rzęs i odnajdują moje spojrzenie. Ostrzeżenie, które maluje się w tych oczach, sprawia, że pyton jeszcze mocniej zaciska się wokół mojego brzucha.
— Oczekiwaliście mojego przybycia, Wasza Wysokość? — pytam, pochylając się w pokłonie tak głębokim, że niemal rozkładam się na płask na posadzce. Nawet po dziesięciu latach moje kości wciąż protestują przeciwko takiej postawie. Moje ciało pamięta — nawet jeśli reszta mnie zapomina — że nie zostałam stworzona do bicia pokłonów.
Zanim Kaiser zdąży odpowiedzieć, gardłowy krzyk przeszywa nieruchome powietrze. Kiedy wstaję, widzę człowieka stojącego na lewo od tronu, unieruchomionego pomiędzy dwoma gwardzistami. Zardzewiałe łańcuchy owijają się wokół jego wychudłych nóg, ramion i szyi tak mocno, że przecinają skórę. Jego ubrania są postrzępione i zalane krwią, a twarz stanowi pstrokatą gmatwaninę połamanych kości i rozszarpanej skóry. Pod krwią jest wyraźnie Astreańczykiem, ze śniadą skórą, czarnymi włosami i głęboko osadzonymi oczami. Wygląda na znacznie starszego ode mnie, chociaż z powodu wszystkich szkód, jakie mu wyrządzono, nie da się dokładnie określić, ile ma lat.
Nie znam go, lecz jego ciemne oczy szukają mnie tak, jakby mnie znał, prosząc, błagając, a ja przeszukuję własne wspomnienia — kto to może być i czego ode mnie chce? Nie mam mu nic do zaoferowania. Nic mi już dla nikogo nie zostało. Wtedy świat usuwa mi się spod stóp.
Pamiętam te oczy z innego życia, osadzone na łagodnej, młodszej o dziesięć lat i niezakrwawionej twarzy. Wspomnienia posuwają się naprzód, nawet gdy próbuję je stłumić.
Pamiętam, jak stał przy boku mojej matki, szepcząc coś do ucha, żeby ją rozśmieszyć. Pamiętam, jak jego ramiona otaczały dziecięce ciało, gdy unosił mnie w powietrze, żebym mogła zerwać pomarańczę z drzewa. Pamiętam, jak się do mnie uśmiechał, zupełnie jakbyśmy mieli jakiś wspólny sekret.
Odpycham od siebie te myśli i na powrót skupiam się na zniszczonym człowieku, który stoi przede mną.
Jest jeden człowiek, którego imię zawsze się wymienia podczas rozmów na temat rebelii. Jeden człowiek, który jest odpowiedzialny za wszystkie ruchy przeciwko Kaiserowi. Jeden człowiek, którego nazwisko wystarczy, by wywołać u Kaisera szaleńczą furię, wskutek której jestem biczowana tak mocno, że przez kilka kolejnych dni muszę pozostawać w łóżku. Jeden człowiek, którego akty sprzeciwu spowodowały tyle bólu, a który jednocześnie był moją jedyną iskierką nadziei, kiedy ośmielałam się wyobrazić sobie, że po tych wszystkich piekielnych latach może czekać mnie jakieś później.
Nic dziwnego, że Kaiser jest tak szczęśliwy. W końcu pojmał ostatniego ze Strażników Astrei, będącego zarazem najbliższym protektorem mojej matki. Ampelio.
— Moja królowo — mówi. Jego głos niesie się tak, że wszyscy zgromadzeni w cichej sali tronowej słyszą ten dowód zdrady stanu.
Cofam się na dźwięk tych słów. Nie, nie, nie — chcę mu powiedzieć. — Nie jestem niczyją królową. Jestem lady Thora, Księżniczka Popiołu. Jestem nikim.
Chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie, że mówi po astreańsku, wypowiadając dawno zapomniane słowa, które niegdyś kierował do mojej matki. Moja matka. W innym życiu byłam inną dziewczynką. Innym typem księżniczki. Tamta dziewczynka powiedziała, że pewnego dnia zostanie królową, ale nigdy o tym nie marzyła. W końcu bycie królową oznaczało życie w świecie, w którym jej matki już nie ma, a coś takiego było dla niej nie do wyobrażenia.
Tamta dziewczynka zmarła jednak dziesięć lat temu i nie ma już dla niej żadnej nadziei.
Mężczyzna chwieje się, dociążony wagą łańcuchów. Jest zbyt słaby, by dotrzeć do drzwi, ale nawet nie podejmuje takiej próby. Przewraca się na ziemię u mych stóp, palcami chwyta rąbek mojej sukienki i plami czerwienią krwi bladożółty jedwab.
Nie. Proszę. Część mnie chce go podciągnąć na nogi i powiedzieć, że się pomylił. Inna część chce się od niego odsunąć, ponieważ to taka śliczna sukienka, a on jest cały we krwi. A jeszcze inna chce do niego krzyczeć, że wypowiedziane przez niego słowa zrujnują nas oboje, a jemu przynajmniej zostanie przyznana łaska śmierci.
— Odmawia rozmowy z kimkolwiek poza tobą — mówi Kaiser Corbinian zgryźliwym tonem.
— Ze mną? — Serce bije mi tak mocno, że jestem zaskoczona, iż wszyscy na dworze go nie słyszą. Każda para oczu na sali jest we mnie wpatrzona. Wszyscy czekają na moje potknięcie, desperacko pragnąc jakiejkolwiek wzmianki o buncie, żeby znowu zobaczyć, jak Kaiser wybija ze mnie wszelki opór. Ale nie dam im tej satysfakcji.
Nie rozgniewam Kaisera, a on pozwoli mi żyć. Powtarzam sobie tę mantrę raz za razem, lecz słowa są coraz bardziej wątłe.
Kaiser wychyla się do przodu, wciąż siedząc na tronie, a jego oczy błyszczą. Widziałam to już zdecydowanie zbyt często w przeszłości, a ów obraz nawiedza mnie w koszmarach. Kaiser jest rekinem, który wyczuł w wodzie krew.
— Czy znasz tego człowieka?
To pytanie z gatunku tych najbardziej lubianych przez Kaisera. Takie, na które nie ma właściwej odpowiedzi.
Spoglądam na mężczyznę, zupełnie jakbym próbowała sobie przypomnieć, skąd go znam, choć jego imię wręcz krzyczy mi w głowie. Nadciąga coraz więcej wspomnień, więc próbuję je stłumić. Kaiser obserwuje mnie uważnie, czekając na jakikolwiek znak, że nie jestem całkowicie pod jego władzą. A ja nie mogę oderwać wzroku od spojrzenia tego skatowanego człowieka.
W innym życiu go kochałam.
Był najbardziej zaufanym strażnikiem mojej matki i, zdaniem prawie wszystkich, moim biologicznym ojcem — chociaż nawet moja matka nie mogła tego z całą pewnością stwierdzić.
Pamiętam, jak szukałam w jego twarzy podobieństw do mojej po tym, gdy po raz pierwszy usłyszałam tę plotkę, ale nie znalazłam tam niczego rozstrzygającego. Nos miał takie samo nachylenie, a włosy kręciły się wokół uszu tak samo jak moje, ale nazbyt przypominałam matkę, żeby mieć pewność. To było jednak wcześniej, gdy moje oczy były dziecinnie szerokie i bezkształtne, niemożliwe do umieszczenia na twarzy mojej matki lub jakiegokolwiek innego dorosłego. Teraz podobieństwo stało się tak jasne, że uderzyło mnie niczym nóż wprost we wnętrzności.
Jako Strażnik często podróżował, aby utrzymać bezpieczeństwo kraju za pomocą magii ognia, ale zawsze wracał ze słodyczami, zabawkami i nowymi historiami dla mnie. Często zasypiałam na jego kolanach, ściskając dłońmi Klejnot Ognia, który wisiał na jego szyi. Jego magia brzęczała we mnie niczym kołysanka, śpiewając mi do snu.
Kiedy zginęła moja matka, a świat, który znałam, obrócił się w proch, czekałam, aż mnie uratuje. Ta nadzieja słabła wraz z każdą głową Strażnika, którą Kaiser nabijał na pikę na placu, ale nigdy całkowicie nie zniknęła. Nadal słyszałam szepty o buncie Ampelia, a każdy z nich pozwalał podtrzymać nadzieję nawet po tym, jak wszyscy inni Strażnicy upadli. Choć plotki te były coraz rzadsze, trzymałam się ich. Tak długo, jak był gdzieś tam i walczył, wiedziałam, że może mnie uratować. Nigdy, nawet w najgorszych koszmarach, nie wyobrażałam sobie, że mogę go zobaczyć w takich okolicznościach.
Próbuję opróżnić umysł, ale nadaremnie. Nawet teraz w moim sercu tli się mętna nadzieja, że ten dzień zakończy się szczęśliwie i wspólnie zobaczymy kolejny wschód słońca, już jako wolni ludzie.
To głupia, niebezpieczna nadzieja, ale pali się tak samo jak zawsze.
Łzy pieką mnie w oczy, lecz nie mogę pozwolić im popłynąć.
Nie nosi teraz swojego klejnotu. Odebranie go było pierwszą rzeczą, jaką zrobili ludzie Kaisera, kiedy go pojmali. Dla niewykwalifikowanego dworzanina pojedynczy klejnot nie zapewnia wystarczającej ilości ciepła, aby zapewnić wygodę w zimową noc, ale Ampelio został pobłogosławiony. Wystarczyłby jeden klejnot, by po całym tym pałacu pozostały zgliszcza.
— Przecież to słynny strażnik Ampelio — mówi Kaiser, przeciągając kpiarsko każde wypowiadane słowo. — Musisz go pamiętać. To on siał zdradę w kopalniach, próbując podburzyć ich robotników przeciwko mnie. W zeszłym tygodniu wywołał nawet zamieszki w Kopalni Powietrza. Theyn odnalazł go w pobliżu i dostarczył do nas.
— Czy to nie trzęsienie ziemi wywołało zamieszki? — słowa wymykają mi się, zanim zdołam je powstrzymać. Nie czuję, by brzmiały naprawdę jak moje słowa. A raczej nie czuję, by to Thora je wypowiadała.
Kaiser Corbinian zaciska szczęki, a ja wzdrygam się, przygotowując na uderzenie, które ostatecznie nie pada. Jeszcze nie.
— Podejrzewamy, że zostało ono wywołane przez niego, by przyciągnąć więcej osób do twojej sprawy — odpowiada.
Mam ripostę również na te słowa, ale powstrzymuję się przed jej wypowiedzeniem, a zamiast tego przyjmuję zmieszany wyraz twarzy.
— Mojej sprawy, Wasza Wysokość? — pytam. — Nie wiedziałam, że mam jakąś sprawę.
Jego uśmiech nabiera ostrości.
— To ten, który stara się, jak to mówią, „przywrócić należne ci miejsce jako królowej Astrei”.
Przełykam ślinę. Ta rozmowa obiera zupełnie nowy kierunek i nie jestem pewna, co powinnam zrobić. Chyba już wolałabym kolejne biczowanie od tego, czym okaże się ta nowa gra.
Spuszczam wzrok, zaczynając wpatrywać się w posadzkę.
— Nie jestem niczyją królową, a Astrea już nie istnieje. Teraz jestem damą, dzięki łasce Waszej Wysokości, i księżniczką co najwyżej popiołów. To jest moje prawowite miejsce i jedyne, jakiego pragnę.
Nie mogę spojrzeć na Ampelia, gdy recytuję zdania, które przez wszystkie te lata zostały wypalone w moim sercu. Mówiłam je tak często, że słowa przestały cokolwiek znaczyć, ale wypowiadanie ich w jego obecności sprawia, że w moich żyłach zaczyna krążyć wstyd.
Kaiser kiwa głową.
— Też tak zawsze powtarzam, ale Astreańczycy to stare, uparte osły.
Sala tronowa wybucha śmiechem. Też się śmieję, ale ów dźwięk jest dla mnie ogromnie przygnębiający.
Kaiser odwraca się do Ampelia, a na jego twarzy można dostrzec parodię współczucia.
— Chodź i pokłoń się przede mną, ośle. Powiedz mi, gdzie mogę znaleźć twoich rebeliantów, a będziesz mógł spędzić resztę swych dni w jednej z kopalń. — Uśmiecha się do mężczyzny wciąż leżącego u moich stóp.
Pragnę wykrzyczeć: Zgódź się! Zadeklaruj mu swoją lojalność. Przetrwaj. Nie rozgniewasz Kaisera, a on pozwoli ci żyć. Takie tu panują reguły.
— Nie kłaniam się nikomu poza swoją królową — szepcze Ampelio, nieco potykając się na twardych głoskach języka kalovaxiańskiego. Mimo ściszonego głosu jego słowa niosą się po sali, co można rozpoznać po rozlegających się wokół sapnięciach i pomrukach dworzan.
Następnie podnosi głos.
— Wiwat królowa Theodosia Eirene Houzzara!
Coś się we mnie rozpada i wszystko, co powstrzymywałam, każde wypierane przeze mnie wspomnienie, każda chwila, o której próbowałam zapomnieć, wszystko to pędzi naprzód i nie jestem już w stanie nad tym panować.
Theodosia. Nie słyszałam tego imienia od dekady.
Theodosia. Słyszę głos matki wypowiadający to imię, podczas gdy głaszcze mnie po włosach i całuje w czubek głowy.
Jesteś jedyną nadzieją naszego ludu, Theodosio.
Ampelio zawsze nazywał mnie Theo, bez względu na to, jak Birdie, moja niania, go za to beształa. Powtarzała mu, że jestem jego księżniczką, a Theo to imię bardziej pasujące do brudnego obdartusa. Nigdy jednak jej nie posłuchał. Mogłam być jego księżniczką, ale zarazem byłam kimś więcej.
Miał mnie ratować, lecz nigdy tego nie zrobił. Od dziesięciu lat czekam na kogoś, kto po mnie przyjdzie, a Ampelio był ostatnim skrawkiem nadziei, jaki miałam.
— Może odpowie tobie, Księżniczko Popiołu — mówi Kaiser.
Doznany przeze mnie szok jest przyćmiony, zagłuszony przez dźwięk mojego imienia tłukącego się wciąż w myślach.
— Ja… nie mogę pozwolić sobie na arogancję przyznawania sobie takiej władzy, Wasza Wysokość — próbuję wybrnąć.
Jego usta zaciskają się w sposób, który znam aż za dobrze. Kaiser nie jest człowiekiem, któremu wolno odmówić.
— Właśnie dlatego utrzymuję cię przy życiu, nieprawdaż? Żebyś służyła mi za łącznika z upartymi astreańskimi mętami.
Kaiser jest na tyle uprzejmy, by mnie oszczędzić — myślę, ale potem znowu sobie uświadamiam, że nie oszczędza mnie z uprzejmości. Utrzymuje mnie przy życiu, by wykorzystywać do uciskania mojego ludu.
Moje myśli robią się coraz śmielsze i choć wiem, że to niebezpieczne, nie mogę już ich uciszyć. I po raz pierwszy nie chcę tego zrobić.
Przez dziesięć lat czekałam na ocalenie, a jedyne, czym mogę się po tym czasie pochwalić, są plecy pełne blizn i nieskończenie wielu martwych rebeliantów. Po tym jak Ampelio został ujęty, nie pozostało już nic, co mógłby mi odebrać Kaiser. Oboje wiemy, że nie jest wystarczająco miłosierny, aby mnie zabić.
— Czy mogę mówić po astreańsku? — pytam Kaisera. — Może dzięki temu poczuje się bardziej swobodnie…
Kaiser macha ręką i opada z powrotem na tron.
— Rób, co chcesz, o ile będę dzięki temu otrzymywał odpowiedzi.
Chwilę waham się, a następnie opadam na kolana przed Ampeliem i ujmuję jego dłonie. Chociaż język astreański jest zabroniony, niektórzy zgromadzeni w sali dworzanie zapewne go rozumieją. Wątpię, by w innym przypadku Kaiser pozwolił mi się nim posługiwać.
— Są jeszcze inni? — pytam go. Te słowa brzmią nienaturalnie w moich ustach, chociaż astreański był jedynym językiem, w jakim mówiłam, dopóki nie przyszli Kalovaxianie. Odebrali mi ten język i zakazali prawnie posługiwania się nim. Nie pamiętam, kiedy ostatnio moje usta opuściło jakiekolwiek słowo po astreańsku, ale wciąż znamten język, zupełnie jakby był osadzony gdzieś w głębi kości. Mimo to muszę się starać, by dźwięki były miękkie i wydłużone, w przeciwieństwie do urywanych, gardłowych sylab mowy Kalovaxian.
Waha się, a następnie kiwa głową.
— Czy jesteś bezpieczna?
Chwilę milczę, zanim wypowiem kolejne słowa.
— Bezpieczna niczym statek w cyklonie. — Astreańskie słowo określające cyklon, signok, jest wystarczająco zbliżone do słowa określającego przystań, signak, by tylko wyjątkowo dobrze wyćwiczone ucho mogło dostrzec różnicę. Jedna z par uszu na sali może jednak tego dokonać. Myśl o tym jest paraliżująca, lecz ją od siebie odpycham. — Gdzie są pozostali? — pytam.
Potrząsa głową i odrywa wzrok od moich oczu.
— Nigdzie — mówi, dławiąc się, a zarazem przeciąga drugą sylabę na tyle, by niewprawne w słuchaniu astreańskiego języka ucho usłyszało „wszędzie”.
To wszystko nie ma sensu. Astreańczyków zawsze było znacznie mniej niż Kalovaxian. Przed oblężeniem żyło nas zaledwie sto tysięcy. Większość jest obecnie niewolnikami, chociaż krążyły również plotki, że część znalazła zagranicznych sprzymierzeńców. Minęło już tyle czasu, od kiedy ostatni raz słyszałam astreański. Musiałam coś źle przetłumaczyć.
— Kto taki? — naciskam.
Ampelio wlepia wzrok w rąbek mojej spódnicy i kręci głową.
— Dzisiejszy dzień odchodzi. Czas, by młode ptaki wzleciały w nieba toń. Jutro jednak jest bliskie, tak jak i czas śmierci starych wron.
Moje serce rozpoznaje te słowa, zanim udaje się to umysłowi. To część starej astreańskiej kołysanki. Śpiewała mi ją zarówno matka, jak i niania. Czy on również choć raz mi ją zaśpiewał?
— Daj mu cokolwiek, a pozwoli ci żyć — mówię.
Ampelio wybucha śmiechem, ale ten szybko przechodzi w świszczący oddech. Kaszle i wyciera usta wierzchem dłoni. Widać na niej krew.
— Jakie życie można wieść na łasce tyrana?
Łatwo byłoby zlać ze sobą parę spółgłosek i sprawić, by astreańskie słowo oznaczające tyrana brzmiało jak smok, symbol kalovaxiańskiej rodziny królewskiej, ale Ampelio wypowiada je z wystarczającym naciskiem, kierując bezpośrednio w stronę Kaisera, więc nawet ci, którzy nie znają astreańskiego, mogą zrozumieć jego znaczenie.
Kaiser wysuwa się do przodu na siedzisku, a jego palce zaciskają się na obrzeżach tronu tak mocno, że aż bieleją. Wskazuje na jednego z gwardzistów.
Ten wydobywa swój miecz i idzie w kierunku Ampelia. Przyciska ostrze do karku więźnia, przecinając skórę, a następnie ponownie unosi oręż, przygotowując się do zadania zabójczego ciosu. Widziałam to zbyt wiele razy podczas egzekucji innych rebeliantów lub niewolników, którzy nienawidzili swoich panów. Głowa nigdy nie odpada po pierwszym ciosie. Wbijam pięści w materiał sukienki, aby powstrzymać się przed odruchem zasłonięcia Ampelia własnymi ramionami. Teraz nie ma już dla niego ratunku. Wiem o tym, ale nie mogę tego pojąć. Obrazy przepływają mi przed oczami. Widzę nóż przebijający gardło mojej matki. Widzę niewolników biczowanych tak długo, aż życie nie opuści ich ciał. Widzę głowy Strażników na pikach na placu, wystawione tam dopóty, dopóki nie zostaną rozdziobane przez kruki. Widziałam ludzi powieszonych za walkę z Kaiserem, za to, że mieli odwagę zrobić to, czego ja nie potrafię.
Uciekaj — chcę mu powiedzieć. Walcz. Błagaj. Targuj się. Przeżyj.
Ale Ampelio nie cofa się przed ostrzem. Jedynym ruchem, jaki wykonuje, jest wyciągnięcie ręki i chwycenie nią mojej kostki. Skóra jego dłoni jest szorstka, pokryta bliznami i lepka od krwi.
Nastał czas śmierci starych wron. Ale nie mogę pozwolić, by Kaiser odebrał mi kolejną osobę. Nie mogę patrzeć, jak Ampelio umiera. Nie mogę.
— Nie!
Głos przepycha się przez moje zdruzgotane wnętrze.
— Nie? — słowo cicho wypowiedziane przez Kaisera rozbrzmiewa w ciszy i wywołuje ciarki, przesuwając się wzdłuż kręgosłupa.
Mam suche usta, a gdy mówię, w moim głosie słychać charczenie.
— Ofiarowałeś mu miłosierdzie, o ile przemówi, Wasza Wysokość. I mówił.
Kaiser pochyla się do przodu.
— Doprawdy? Wprawdzie nie znam astreańskiego, lecz nie wydawał mi się szczególnie przychylny.
Słowa wypływają ze mnie, zanim zdołam je powstrzymać.
— Po twoich śmiałych posunięciach w celu zniszczenia go, pozostało mu tylko pół tuzina towarzyszy. Uważa, że pozostali mężczyźni i kobiety zginęli podczas trzęsienia ziemi w Kopalni Powietrza, ale jeśli przeżyli, mieli się z nim spotkać na południe od ruin Englmaru. W rosnącym tam cyprysowym gaju.
Jest w tym przynajmniej część prawdy. Bawiłam się pośród tych drzew każdego lata, kiedy matka odbywała coroczną podróż do miasta, które zostało całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi rok przed moim urodzeniem. Tamtego dnia zginęło tam pięćset osób. Aż do oblężenia była to największa tragedia w historii Astrei.
Kaiser przechyla głowę i przygląda mi się uważnie, jakby był w stanie odczytać moje myśli niczym słowa zapisane na kartce. Mam ochotę się skulić, lecz zmuszam się do tego, by wytrzymać jego spojrzenie i uwierzyć w swoje kłamstwo.
Po czasie wydającym się godzinami, wskazuje na stojącego za jego plecami gwardzistę.
— Weź swoich najlepszych ludzi. Nie wiadomo, jaką magią dysponują ci poganie.
Gwardzista kiwa głową i pospiesznie opuszcza salę. Staram się zachować beznamiętne oblicze, choć mam ochotę płakać z ulgi. Ale kiedy Kaiser odwraca do mnie swoje zimne oczy, owa ulga momentalnie staje się ciężka i opada w dół mojego żołądka.
— Miłosierdzie — mówi cicho — jest cnotą Astreańczyków. Właśnie ono sprawia, że jesteście słabi, ale miałem nadzieję, że już was przed nim uratowaliśmy. Być może jednak krew zawsze dochodzi do głosu.
Pstryka palcami, a strażnik wciska mi w dłoń rękojeść swojego żelaznego miecza. Jest tak ciężki, że trudno mi go podnieść. Klejnoty Ziemi błyszczą w świetle, a ich moc sprawia, że swędzą mnie ręce. Po raz pierwszy od oblężenia pozwolono mi obcować zarówno z jakimkolwiek klejnotem, jak i rodzajem broni. Kiedyś przyjęłabym to z zadowoleniem — jak wszystko, co sprawiłoby, że poczułabym się, jakbym miała choć odrobinę siły — ale teraz mój żołądek skręca się, gdy patrzę na leżącego u moich stóp Ampelia i zdaję sobie sprawę, czego oczekuje ode mnie Kaiser.
Nie powinnam była się odzywać. Nie powinnam była próbować go ratować. Ponieważ istnieje coś gorszego od obserwowania, jak gaśnie światło w oczach jedynej osoby, jaka ci pozostała na świecie. Tym czymś jest wbicie miecza w jej serce.
Żołądek skręca mi się na samą myśl o tym, a żółć podchodzi do gardła. Chwytam miecz, usiłując ponownie odizolować część siebie i pogrzebać Theodosię jeszcze głębiej, nim sama skończę z mieczem na gardle. Ale tym razem nie mogę już tego zrobić. Wszystko wydaje się zbyt duże, boli zbyt mocno, nienawidzi zbyt gwałtownie, bym mogła to teraz powstrzymać.
— Być może oszczędzenie cię było błędem — mówi to nieformalnym tonem, co czyni zagrożenie jeszcze wyraźniejszym. — Zdrajcy nie mogą liczyć na łaskę. Ani moją, ani bogów. Sama wiesz, co masz teraz zrobić.
Ledwo go słyszę. Ledwo cokolwiek słyszę. W moich uszach krąży krew, mącąc zarówno wzrok, jak i myśli, dopóki jedynym, co widzę, jest Ampelio leżący u moich stóp.
— Ojcze, czy to naprawdę konieczne? — Prinz Søren wychodzi z tłumu. Zaniepokojenie w jego głosie zaskakuje mnie w takim samym stopniu, jak kryjąca się za nim siła. Nikt nigdy nie sprzeciwił się Kaiserowi. Dwór jest równie zaskoczony jak ja. Milczenie przerywają wyłącznie szepty, które cichną dopiero wtedy, gdy Kaiser uderza dłońmi w podłokietniki tronu.
— Tak — syczy, pochylając się do przodu. Jego policzki są niebezpiecznie zaczerwienione. Trudno stwierdzić, czy wynika to ze złości na syna, czy zakłopotania wynikającego z tego, że ktoś ośmielił się zakwestionować jego zdanie. — Jest to konieczne. I niech to będzie lekcja również dla ciebie, Sørenie. To miłosierdzie Astreańczyków zgubiło ich kraj, lecz my nie jesteśmy równie słabi.
Słowo „słabi” pada niczym przekleństwo — dla Kalovaxian nie ma gorszej zniewagi. Prinz Søren wzdryga się na jego dźwięk i tym razem to jego policzki purpurowieją, gdy robi krok do tyłu z przygnębionym spojrzeniem.
Leżący u moich stóp Ampelio drży, co rozpoznaję po trzęsącej się dłoni wciąż zaciśniętej na mojej kostce.
— Proszę, moja królowo — mówi po astreańsku.
Pragnę mu wykrzyczeć: Nie jestem twoją królową! Jestem twoją księżniczką, atwoimzadaniem było ocaleniemnie.
— Proszę — mówi znowu, ale nic nie mogę dla niego zrobić. Widziałam dziesiątki ludzi straconych przed nim za znacznie mniejsze wykroczenia. Głupotą byłoby sądzić, że zostanie oszczędzony, nawet gdyby informacje, które podałam, okazały się prawdziwe. Mogłabym błagać Kaisera aż do zdarcia gardła i nie przyniosłoby to niczego dobrego. Skończyłoby się co najwyżej ostrzem również w moich plecach.
— Proszę — mówi ponownie, a następnie przechodzi na astreański, wyrzucając z siebie słowa tak szybko, że sama ledwo jestem w stanie go zrozumieć. — W przeciwnym razie ciebie również zabije. Czas, by Później mnie powitało. Pora, bym znowu spotkał się z twoją matką. Twój czas jeszcze nie nadszedł. Zrobisz to. Będziesz żyć. Będziesz walczyć. — Udaje mi się wszystko zrozumieć. Niemal tego żałuję. Jego błogosławieństwo jest zarazem swego rodzaju klątwą.
Nie. Nie mogę tego zrobić. Nie potrafię zabić człowieka. Nie mogę go zabić. Nie jestem Kaiserem. Nie jestem Theynem. Nie jestem Prinzem Sørenem. Jestem… Coś zmienia się głęboko w moim wnętrzu. Theodosia — tak zwrócił się do mnie Ampelio. To silne imię, które nadała mi matka. To imię królowej. Nie czuję, żebym na nie zasługiwała, ale oto stoję tutaj, całkiem sama. Jeśli mam przetrwać, muszę być wystarczająco silna, aby sprostać temu zadaniu.
Teraz muszę być Theodosią.
Ręce zaczynają mi się trząść, gdy unoszę miecz. Ampelio ma rację. Ktoś to i tak zrobi, niezależnie od tego, czy będę to ja, czy jeden z gwardzistów Kaisera. Ja mogę uczynić to jednak szybszym i łatwiejszym. Bo czy lepiej zostać pozbawionym życia przez kogoś, kto cię nienawidzi, czy darzy miłością?
Przez cienką, podartą koszulę, którą ma na sobie, obecnie bardziej czerwoną niż białą, wyczuwam kręgi jego kręgosłupa. Ostrze idealnie pasuje do miejsca poniżej ramion, między dwoma wystającymi żebrami. To będzie jak krojenie steku na obiad — mówię sobie, ale już wiem, że wcale tak nie będzie.
Odwraca głowę, aby jego oczy spotkały się z moimi. Jest coś znajomego w jego spojrzeniu. Coś, co ściska serce w mojej klatce piersiowej i uniemożliwia złapanie oddechu. Nie ma już żadnych wątpliwości. Ten człowiek jest moim ojcem.
— Jesteś córką swojej matki — szepcze.
Odrywam od niego wzrok i zamiast tego skupiam się na Kaiserze, wytrzymując jego spojrzenie.
— Nie nagniesz, nie złamiesz — mówię wyraźnie, cytując motto Kalovaxian na chwilę przed tym, nim zanurzę miecz w plecach Ampelia, przecinając jego skórę, mięśnie i kości, by ostatecznie dosięgnąć serca. Jego ciało jest tak słabe, tak zmasakrowane, że jest to niemal łatwe. Krew tryska, pokrywając moją sukienkę.
Ampelio wydaje z siebie jeden stłumiony okrzyk, a jego ciało drga tuż przed całkowitym zwiotczeniem. Jego dłoń zsuwa się z mojej kostki, choć czuję, że pozostał po niej krwawy odcisk ręki. Wycofuję miecz i przekazuję go gwardziście. Odrętwiała. Dwaj inni gwardziści podchodzą, by odciągnąć ciało, pozostawiając za sobą szkarłatną smugę krwi.
— Zabierzcie ciało na plac i zawieście je tam, aby wszyscy mogli je zobaczyć. Każdy, kto spróbuje je przenieść, dołączy do niego — mówi Kaiser, zanim odwróci się do mnie. Jego uśmiech przelewa się w dół mojej jamy brzusznej niczym olej. — Grzeczna dziewczynka.
Krew wsiąka w moją sukienkę i plami skórę. Krew Ampelia. Krew mojego ojca. Wykonuję głęboki ukłon przed Kaiserem, a moje ciało porusza się bez przyzwolenia umysłu.
— Oczyść się, lady Thoro. Dziś wieczór wyprawię ucztę, by świętować upadek największego buntownika Astrei, a ty, moja droga, będziesz na nim moim gościem honorowym.
Wykonuję kolejny, niegłęboki dyg i pochylam głowę.
— Oczywiście, Wasza Wysokość. Będę tego oczekiwała z niecierpliwością.
Słowa nie przypominają moich własnych. Mój umysł kipi tak mocno, że jestem zaskoczona, iż byłam w stanie cokolwiek powiedzieć. Chcę krzyczeć. Chce mi się płakać. Chcę chwycić ten zakrwawiony miecz i wbić go w pierś Kaisera, nawet jeśli wskutek tego sama zginę.
Twój czas jeszcze nie nadszedł — szepcze w moim umyśle głos Ampelia. — Będziesz żyć. Będziesz walczyć.
Słowa nie przynoszą mi żadnej pociechy. Ampelio nie żyje, a wraz z nim umarła moja ostatnia nadzieja na ratunek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki