Kto odejdzie, już nie wróci. Jak opuściłem świat chasydów - Shulem Deen - ebook + audiobook

Kto odejdzie, już nie wróci. Jak opuściłem świat chasydów ebook

Deen Shulem

4,6
35,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Shulem Deen dorastał w latach osiemdziesiątych w Nowym Jorku, jednak zamiast matematyki czy angielskiego uczył się praw obowiązujących w starożytnej Jerozolimie (wiedział na przykład, co zrobić, gdy byk zrani krowę, która wpadła do dołu w czasie modlitwy). Kiedy miał osiemnaście lat, ożenił się z dziewczyną, z którą przed ślubem rozmawiał zaledwie przez siedem minut. W wieku dwudziestu kilku lat był ojcem pięciorga dzieci. Dni spędzał na studiowaniu Talmudu i modlitwie. Nie oglądał telewizji, nie słuchał radia, nie czytał gazet. Od dzieciństwa słyszał, że nie należy zadawać pytań, bo to niebezpieczne. W jego przypadku okazało się to prawdą.

W chwili gdy postawił sobie po raz pierwszy pytanie o sens surowych ortodoksyjnych zasad, wkroczył na trudną ścieżkę, która po latach doprowadziła go do porzucenia świata chasydów. Odchodzenie bolało dwukrotnie. Pierwszy raz, kiedy uświadomił sobie, że już nie wierzy w prawdy, na których zbudował całe życie. Drugi – gdy w końcu opuścił swoją społeczność i musiał odnaleźć się w świecie, którego nie znał i nie rozumiał, zmierzyć się z samotnością i odrzuceniem.

Deen barwnie i szczegółowo opisuje świat skwerczyków – jednego z najbardziej ortodoksyjnych odłamów chasydów. Ale jego książka to przede wszystkim głęboko humanistyczna refleksja nad istotą wiary oraz niezbywalnym prawem do wolności i poszukiwania własnej drogi.

„Deen ma dość skromne życzenia – jak pisze, wszystko, czego pragnie, to świat, w którym nie musiałby kłamać ani się ukrywać. Ale to, czego trzeba, żeby się te życzenia ziściły, pokazuje, jaką władzę może mieć religia.” „The Boston Globe”

„Przejmująca opowieść o tym, jak Deen stara się pogodzić swoją tożsamość i miłość do rodziny z utratą wiary w Boga. Jest to zarazem opowieść o wielkiej odwadze, jak i nadziei, które kierują autorem, gdy po raz pierwszy stara się żyć otwarcie i bez strachu.” „Publishers Weekly”

„W przeddzień swojego ślubu osiemnastoletni Shulem Deen wie, jak zabić wołu w starożytnej Świątyni Jerozolimskiej, ale ma mniejsze niż większość siedmiolatków pojęcie o seksie, filmach, technologii i literaturze – o świecie, który leży zaledwie kilka kilometrów od niego. Wśród chasydów ze Skwyry kto odchodzi, już nie wraca, ale pisząc te wspomnienia, Deen powrócił i zabrał z sobą nas, swoich czytelników. To bolesna i ważna książka o konsekwencjach bycia wiernym sobie. A także opowieść o świecie i społeczności, którą niewielu z nas zna.” Joshua Henkin

„Opowieść Deena o „znikającej niewinności” przemówi do każdego, kto kiedykolwiek borykał się z wątpliwościami i marzeniami nieakceptowanymi lub potępianymi przez rodzinę i społeczność. Deen to przenikliwy pisarz, którego żal jest głęboki jak w psalmowa lamentacja.” „Star Tribune”

„Choć w tej książce jest tyle bólu i tragizmu, Deen uczciwie i szczerze opisuje wspólnotę, którą porzucił, równocześnie krytycznie analizując własną drogę. […] Niektóre piękne zdania w tej znakomicie napisanej książce mówią o żałobie po tym, co było albo mogłoby być.” „Chicago Tribune”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 462

Oceny
4,6 (51 ocen)
35
13
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zlotamakota

Nie oderwiesz się od lektury

Wciagająca historia, przepełniona jednak wielkim smutkiem. Książka pokazuje, jak bardzo fanatyzm religijny wpływa na ludzi i całe społeczności, i, tym samym, jak bardzo krzywdzi tych, którzy mają wątpliwości lub się z nim nie zgadzają.
00



Shulem Deen

Kto odejdzie, już nie wróci

Jak opuściłem świat chasydów

przełożyła Barbara Gadomska

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego All Who Go Do Not Return

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Alamy Stock Photo / Indigo Images

Copyright © 2015 by Shulem Deen

First published in the United States by Graywolf Press

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020

Copyright © for the Polish translation by Barbara Gadomska, 2020

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Ewa Polańska

Konsultacja merytoryczna dr Wojciech Tworek

Korekta Elżbieta Krok i Sylwia Paszyna

Skład pismem Patrycja Pączek / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-122-1

Rabbi Jochanan powiedział: gdy człowiek przeżył większość życia bez grzechu, to już nie zgrzeszy.

Talmud, Joma 38b

Nie ufaj sobie aż do dnia śmierci, bo Jochanan był najwyższym kapłanem przez osiemdziesiąt lat, zanim odrzucił nauki mędrców.

Talmud, Berachot 29b

*

Pośrodku morza płynie statek

Płynie zapłakany Żyd z Ziemi Izraela.

W Jerozolimie przeżył długie lata

Lecz musiał wyjechać z tego świętego miejsca

Pozostawił tam rodzinę i drogich braci

Teraz jedzie do Ameryki. Ach, jakież to przykre.

Yom Tov Ehrlich, In mitn jam [Pośrodku morza]

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Nie mnie pierwszego wyrzucono z naszej wioski, ale nie znałem swoich poprzedników. Słyszałem tylko o nich w szeptanych wspomnieniach o dawnych wydarzeniach w liczącej sobie pół wieku wsi, w opowieściach o różnych sabotażystach, którzy usiłowali zniszczyć naszą kruchą jedność. O grupie chasydów Belz[1], którzy próbowali utworzyć własną społeczność modlitewną, o młodym człowieku, który podobno studiował pisma chasydów bracławskich, nawet o szwagrze samego rabina, oskarżonym o podburzanie przeciwko niemu.

Mnie pierwszego jednak wyrzucono za herezję.

Wezwanie przyszło w niedzielę wieczorem, gdy Gitty, ja i nasze dzieci jedliśmy kolację.

– Shulem, tu Yechiel Spitzer – powiedział głęboki męski głos i zamilkł na chwilę. – Czy możesz przyjść o dziesiątej na spotkanie w biurze dajana?

Yechiel był członkiem Komisji Edukacji i Komisji Skromności, których wspólnym zadaniem było pilnowanie zachowania się ludzi w naszej wiosce, sprawdzanie, czy noszą właściwe ubrania, chodzą do właściwych synagog i mają właściwe myśli.

– Jakie spotkanie? – spytałem.

– Bezdin chce z tobą rozmawiać – odparł Yechiel.

Bezdin był sądem rabinicznym w naszej wiosce, trzyosobowym ciałem, które wydawało regularne edykty w sprawie pilnych kwestii religijnych – zakazując używania internetu, potępiając niezatwierdzone grupy modlitewne czy określając właściwe nakrycia głowy dla kobiet. Na jego czele stał dajan, główny sędzia rabiniczny wioski.

Yechiel czekał na moją odpowiedź, a gdy się nie odzywałem, dodał:

– Może chcesz przyjść z kimś. Może wolałbyś nie być sam.

Mówił dziwnie beznamiętnie, w sposób rozmyślnie afektowany, jakby chciał podkreślić powagę wezwania. Nie znałem dobrze Yechiela, ale odnosiliśmy się do siebie przyjaźnie, gdy spotykaliśmy się na ulicy albo siadaliśmy obok siebie podczas sziwy czy bar micwy. Jasne było jednak, że tym razem nie chodzi o spotkanie towarzyskie.

Gdy wróciłem do stołu, Gitty uniosła brew, a ja pokręciłem głową. „Nic ważnego”. Wydęła wargi i przez chwilę bacznie mi się przyglądała, aż znów zabrałem się do czulentu, który pozostał z wczorajszej szabatowej kolacji. Dzieci, jak się wydawało, szczęśliwie nie zwróciły na nic uwagi. Tziri, najstarsza, nie odrywała oczu od książki. Hershy i Freidy chichotali sobie do ucha. Chaya Suri i Akiva kłócili się, bo Chaya Suri popatrzyła na talerz Akivy, a on powiedział, że nie może jeść tego, na co Chaya Suri patrzyła.

Gitty milczała, rzucała mi tylko spojrzenia, aż w końcu podniosłem na nią wzrok.

– Potem ci powiem – westchnąłem.

Przewróciła oczami i wstała, by sprzątnąć naczynia ze stołu.

Spojrzałem na zegarek. Właśnie minęła szósta.

Wezwanie mnie właściwie nie zaskoczyło. Słyszałem już od przyjaciół, że po wsi krąży wiadomość: Shulem Deen stał się heretykiem.

Herezja była grzechem w naszej czysto chasydzkiej wiosce w hrabstwie Rockland w stanie Nowy Jork, nie była jednak grzechem zwykłym. Inaczej niż występek ucznia jesziwy, który co wieczór zamawiał taksówkę, by pojechać na godzinną lekcję karate, czy dziewczynki, którą przyłapano w spódniczce nie całkiem zakrywającej kolana, albo nauczyciela, który narzekał na zbyt długie modlitwy rebego w szabatowe południe, herezja była grzechem, do którego nasi ludzie nie byli przyzwyczajeni. Herezja była grzechem, który wprawiał ich w zakłopotanie. Co więcej, mieszkańcy wioski uważali, że w naszych czasach prawdziwa herezja się nie zdarza, a już na pewno nie u nas, więc gdy usłyszeli, że wśród nich znajduje się heretyk, nie wiedzieli, jak to rozumieć.

– Czy on nie wie, że Rambam podał odpowiedzi na wszystkie pytania? – spytał rebe.

Rambam, znany także jako Mojżesz Majmonides, był dwunastowiecznym żydowskim uczonym i filozofem, być może największym ze wszystkich. Na jego nagrobku w Tyberiadzie w Izraelu widnieje napis: „Od Mojżesza do Mojżesza nie było takiego jak Mojżesz”. W szkolnych ławach rozważaliśmy jego kodeksy praw i słynny komentarz do Miszny. Opowiadaliśmy o jego prawości i głębokiej wiedzy. Dawaliśmy jego imię naszym dzieciom.

Ale nie studiowaliśmy jego filozofii.

Mówiono, że najważniejsze dzieło filozoficzne Rambama, Przewodnik błądzących, było tak wielkie i tak genialne, że mogli je czytać tylko najbardziej uczeni. Pozostali nie musieli go studiować. Należało przy tym wiedzieć, że zawiera wszystkie odpowiedzi, wszelkie pytania nie mają zatem sensu.

„Czy on nie wie, że Rambam podał odpowiedzi na wszystkie pytania?”

Nie wiem, czy rebe rzeczywiście tak powiedział. Usłyszałem to od znajomych, którzy usłyszeli to od innych znajomych, a pogłoski krążące po naszej wsi nie zawsze odpowiadały prawdzie. Wiedziałem jednak, że rebe jest najwyższym przywódcą wsi i że bez jego bezpośredniego zaangażowania nie dzieje się nic istotnego. Dlatego też, gdy kazano mi się stawić przed bezdinem, wiedziałem, że rozkaz pochodzi od samego rebego.

Punktualnie o dziesiątej wieczorem poszedłem bitą drogą do bocznego wejścia do domu sędziego. Autorytet dajana wynikał z jego głębokiej znajomości Tory, ale biuro stanowiło przedłużenie biura rebego. O ile rebe był naszą najwyższą władzą wykonawczą, o tyle dajan i bezdin stanowili władzę sądowniczą i organ pilnujący przestrzegania prawa.

Pomimo że jego urząd ma takie znaczenie, dajan był życzliwym i łagodnym uczonym. Gdy byłem jeszcze uczniem jesziwy, ponad dziesięć lat temu, spędziłem z nim wiele godzin na talmudycznych dyskusjach. W późniejszych latach pokonywałem tę drogę setki razy w różnych osobistych i rodzinnych sprawach, przynosząc palmy do sprawdzenia przed świętem Sukot, bieliznę do sprawdzenia krwi menstruacyjnej, kurczęta o bladym mięsie do sprawdzenia, czy nie zostały uszkodzone i nadal są koszerne.

Teraz raz jeszcze wszedłem po dobrze mi znanych schodach na sfatygowany ganek i zapukałem do drzwi. Przez okno widziałem oświetlony pokój, z którego dobiegały mnie głosy, gwałtowne, kłótliwe, pełne niepokoju. Poczekałem chwilę i zapukałem ponownie, po czym Yechiel Spitzer otworzył drzwi i wskazał mi boczny pokoik.

– Zaczekaj tu – powiedział krótko i zniknął w biurze dajana po drugiej stronie holu.

Usiadłem na starym krześle przy małym stoliku i słuchałem dochodzących głosów. Po kilku minutach przyłączył się do mnie Berish Greenblatt. Przez lata utrzymywaliśmy bliskie kontakty, od czasu, gdy ja byłem nastolatkiem, a on moim nauczycielem w szkole na Brooklynie. Zaprosił mnie do siebie na szabat, gdy mój ojciec leżał chory w szpitalu. Z biegiem lat oddaliliśmy się od siebie – on wciąż był pobożnym uczonym, a o mnie mówiono, że jestem heretykiem. Jednak jego obecność przynosiła mi ulgę, choć żaden z nas nie wiedział, czego się spodziewać.

Wkrótce wezwano nas do biura. Dajan siedział pośrodku za stolikiem zasłanym tekstami religijnymi, w otoczeniu dwóch pozostałych rebeim, członków bezdinu, i czterech innych mężczyzn, czołowych członków naszej społeczności.

Dajan uśmiechnął się ciepło, niemal z błogością. Jego twarz okalała obfita siwa broda.

– Siadaj, siadaj – powiedział, wskazując mi puste krzesło po drugiej stronie stołu.

Posłuchałem i rozejrzałem się, a Berish zajął miejsce za mną. Mężczyźni naprzeciwko mnie siedzieli ciasno obok siebie, nerwowo dotykając leżących na stole książek, głaszcząc się po brodach i ciągnąc za wąsy. Kilku wymieniało szeptem uwagi, a wkrótce jeden z nich przemówił. Nazywał się Mendel Breuer i był znany z przenikliwości i pobożności. Mówiono o nim, że z równą łatwością negocjował tworzenie bloku wyborczego, jak co dzień rano wygłaszał wykład na temat Talmudu do grupy biznesmenów.

– Słyszeliśmy pogłoski – zaczął Mendel. – Słyszeliśmy pogłoski i nie wiemy, czy są prawdziwe, ale rozumiesz, że same pogłoski też nie są dobre. – Przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby oczekiwał, że mu jakoś przytaknę. – Ludzie mówią, że jesteś apikojres. Ludzie mówią, że nie wierzysz w Boga. – Uniósł ramiona aż do uszu, rozsunął dłonie i szeroko otworzył oczy. – Jak można nie wierzyć w Boga? Nie wiem.

Jego słowa brzmiały, jakby rzeczywiście go to ciekawiło. Mendel był inteligentnym człowiekiem, a to pytanie mogłoby stanowić przedmiot dyskusji, gdyby ktoś miał czas i ochotę. Teraz jednak czas nie był właściwy, więc dalej informował mnie, co ludzie mówią.

Źle się wyrażałem o rebem.

Przestałem się modlić.

Wyrażałem się lekceważąco o Torze i naukach naszych mędrców.

Miałem zły wpływ na innych. Młodych ludzi. Niewinnych ludzi.

Co więcej, ludzie mówili, że w zeszłym tygodniu dopuściłem się demoralizacji ucznia jesziwy. Mój wpływ okazał się tak dalece szkodliwy, że chłopak opuścił dom rodziców i – Mendel nie wie, czy to prawda, ale tak ludzie mówią – zamieszkał z gojami na Brooklynie. Mówiono, że zamierza studiować w college’u.

Ludzie mówią, poinformował mnie następnie Mendel, że coś trzeba z tym zrobić. Ludzie się niepokoją i ludzie mówią, że bezdin musi działać.

– Skoro ludzie mówią, że bezdin musi działać, to rozumiesz, że nie możemy nic nie robić.

Yechiel Spitzer, siedzący na końcu stołu, kręcił kilkoma włosami pod dolną wargą i w roztargnieniu wsunął jeden między przednie zęby. Trzej rebeim siedzieli ze spuszczonym wzrokiem.

– Rozumiesz, że nie chodzi o to, by sprawić ból tobie albo twojej rodzinie – mówił dalej Mendel. Przerwał i spojrzał na dajana, a potem oparł dłonie na stole i popatrzył wprost na mnie. – Doszliśmy do wniosku, że musisz opuścić wioskę.

Wyganiano mnie, ale w tamtej chwili nie byłem pewien, jak się z tym czuję. W pierwszej chwili chciałem się bronić, powiedzieć, że to wszystko kłamstwa, nienawistne plotki. Prawda jednak była taka, że już tu nie należałem. Wioska była społecznością wiernych, a ja nie byłem jednym z nich.

A jednak wygnanie nie było tym samym co dobrowolne odejście. Być wygnanym oznacza zostać odrzuconym, a zostać odrzuconym oznacza okryć się hańbą. Musiałem też myśleć o Gitty i dzieciach. Przez dwanaście lat naszego małżeństwa Gitty i ja nazywaliśmy wioskę domem. Tu urodziło się pięcioro naszych dzieci, tu miały dziesiątki kuzynów, ciotek, wujów oraz dziadków, i to w odległości dziesięciominutowego spaceru z dowolnego miejsca we wsi. To było nasze rodzinne miasteczko. Zaledwie dwa lata wcześniej kupiliśmy pół bliźniaka z czterema sypialniami, wyobrażając sobie, że spędzimy w nim znaczną część reszty życia. Nie był to dom luksusowy, ale przestronny, słoneczny i świeży – nowy budynek, w dniu przeprowadzki wciąż pachnący farbą i poliuretanem – i go lubiliśmy. Dostaliśmy go za dobrą cenę i ze znakomitym oprocentowaniem pożyczki hipotecznej. Przed domem zasadziliśmy drzewo.

Powiedziałem więc rebeim, że to nie takie proste.

– Chętnie wrócę do domu i przedyskutuję to z żoną. A potem, jeśli zdecydujemy się odejść, będę musiał znaleźć kupca na dom.

Wiedziałem, że bezdinowi nie spodoba się moja odpowiedź, ale w odróżnieniu od osób, które wygnano dawniej, ja się nie bałem. Więcej wiedziałem. Żyliśmy w Ameryce w XXI wieku. Nie można zmusić ludzi do opuszczenia domu, jeśli nie jest się rządem, a bezdin rządem nie był.

Mężczyźni wymienili poważne spojrzenia. Nawet dajan – który podczas całego przemówienia Mendla kiwał głową i od czasu do czasu zerkał na mnie z uśmiechem i empatią, jakby chciał powiedzieć: „Przykro mi, przyjacielu, przykro mi, że do tego doszło” – teraz sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

Mendel spojrzał na jednego z pozostałych rebeim, który wyglądał, jakby się przez chwilę zastanawiał, a potem powiedział: „Nu”. Z kieszeni na piersi Mendel wyciągnął złożoną białą kartkę. Pchnął ją przez stół.

– Będziemy musieli to opublikować, jeśli nie posłuchasz. Możesz to przeczytać – powiedział.

Dokument miał formę listu otwartego, takiego jaki można umieścić w prasie, powiesić na drzwiach synagogi i przyczepić do ściany nad umywalkami w synagodze. Napisany był kwiecistą rabiniczną hebrajszczyzną, pełną biblijnych i talmudycznych zwrotów.

Do naszych braci, dzieci Izraela, gdziekolwiek jest ich miejsce zamieszkania

Niniejszym informujemy was, że stwierdzono, iż mężczyzna Shulem Aryeh Deen ma heretyckie poglądy. Postępuje na sposób Jeroboama, syna Nebata, grzesząc i skłaniając do grzechu innych. Jest podżegaczem i agitatorem, który otwarcie i rażąco pogwałcił prawa Boga i Jego Tory, odrzucił zasady naszej świętej religii, szydził z naszej wiary w Boga i prawa Mojżeszowego, i nadal zachęca innych do podążania swoją nikczemną drogą.

Dokument następnie wzywał wszystkich bogobojnych Żydów, by się ode mnie odcięli. Miałem nie być przez nich zatrudniany, nie wolno było oferować mi gościny w ich domach. Miałem być wyłączony z ich grup modlitewnych i niedopuszczany do ich synagog. Moim dzieciom miano odmówić przyjęcia do ich szkół.

Ręce mi drżały, gdy skończyłem czytać dokument i odłożyłem go na stół.

– Jeszcze tego nie rozsyłamy – powiedział Mendel, wsuwając kartkę na powrót do kieszeni. – Jeśli postąpisz zgodnie z naszymi rozkazami, zachowamy go dla siebie. W innym wypadku sam rozumiesz, że nie będziemy mieli wyboru.

Spojrzałem po rebeim. Dajan patrzył na mnie ze smutkiem, pozostali odwrócili wzrok.

– To wszystko – powiedział Mendel.

Czekałem, żeby wstali, ale oni nadal siedzieli, więc ja też siedziałem, nieco oszołomiony.

Jeden z rebeim spojrzał na mnie.

– Mam nadzieję, że przyjedziesz z wizytą – oznajmił.

– Tak, tak, wróć z wizytą – przyłączył się dajan.

– Możesz się zatrzymać u mnie w domu z całą rodziną – powiedział pierwszy rebe, a ja przez chwilę pomyślałem, że to miło z jego strony, tego rebego, który nie odezwał się słowem przez całe spotkanie i z którym nigdy wcześniej nie rozmawiałem. Nie wiedziałem jeszcze, jak się z tym wszystkim czuję, nie wiedziałem, jak się odnieść do tego rebego czy do całego bezdinu. Przede wszystkim myślałem jednak, jak powiedzieć o tym Gitty i dzieciom. Będą łzy, będą okrzyki wstydu. Będą błagania, by poprosić bezdin o przemyślenie sprawy.

Niemniej tak było lepiej. Już tu nie należałem, do tej wsi, tej społeczności, tych ludzi. Nie będzie łatwo, ale to musiało się wydarzyć. Nadeszła pora, by odejść.

Rozdział 2

Mam w głowie obraz chwili, w której zdałem sobie sprawę, że jestem niewierzący. Nie pamiętam dnia, miesiąca ani nawet dokładnego roku, tylko gdzie byłem i co robiłem. Tego ranka zaspałem i w pośpiechu wykonywałem wszystkie poranne czynności. Nie modliłem się już w szulu, wciąż jednak odmawiałem modlitwy sam w domu, wybierając jedynie ważne fragmenty – pierwsze i ostatnie wersy Pesuke de-zimra, Szema, Szmone esre – i pomijając resztę. Modlitwa straciła już dla mnie znaczenie, ale nadal ją odmawiałem, częściowo z przyzwyczajenia, ale także z obawy przed niezadowoleniem Gitty. Nie miałem pojęcia, jak zareagowałaby, gdyby wiedziała, że się nie modlę.

Pamiętam, że siedziałem w jadalni, a przez cienkie ściany słyszałem, jak Gitty krząta się w kuchni. „Akiva, skończ grzankę”. „Freidy, przestań zaczepiać małego i idź się ubrać”. „Tziri, wyszczotkuj włosy i przynieś plecak”. Wszystkie dźwięki zlewały się ze sobą. Dzieci po kolei recytowały poranne błogosławieństwa, jęczały na temat nieodrobionych lekcji, zgubionych butów, zapodzianych spinek do włosów. Narzuciłem na ramiona szal modlitewny, podciągnąłem rękaw i owinąłem skórzane rzemyki tefilin wokół przedramienia. Gdy tak stałem, z czarną skórzaną kostką na lewej ręce wypychającą rękaw wykrochmalonej białej koszuli, otulony dużym białym szalem w czarne pasy, pomyślałem: już w to nie wierzę.

Jestem heretykiem. Apikojresem.

Przez długi czas starałem się temu zaprzeczać. Zwykły grzesznik ma nadzieję: według Talmudu „żyd, choćby grzeszył, pozostaje wciąż żydem”. Natomiast heretyk jest zgubiony na zawsze. „Kto odejdzie, już nie wróci”. Zwój Tory, który pisze, trzeba zmienić. Nie zalicza się go już do modlitewnego kworum, jego pożywienie nie jest uważane za koszerne, zagubione przedmioty nie są mu zwracane, nie wolno mu zeznawać w sądzie. Wyrzutek, na zawsze wędruje sam, nie należąc ani do własnego, ani do żadnego innego narodu.

To w tym momencie, między mocowaniem węzła tefilin na potylicy a pośpiesznym recytowaniem tych modlitw, które jeszcze wciąż odmawiałem, zdałem sobie sprawę, że herezja to po prostu dotyczący mnie fakt, taki sam jak brązowe oczy czy blada cera.

Jednak bycie heretykiem nie było prostą sprawą. Gitty i ja mieszkaliśmy z pięciorgiem dzieci w New Square, wiosce odległej o jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Nowego Jorku, zamieszkanej wyłącznie przez chasydów z jednego konkretnego odłamu: chasydów Skwer. Utworzył go w latach pięćdziesiątych XX wieku wielki rebe miasta Skwyra, Jaakow Josef Twerski, potomek chasydzkich dynastii z Czarnobyla i Skwyry[2]. W 1948 roku gdy rebe wysiadł ze statku w Nowym Jorku, wyczuł panujący w mieście nastrój dekadencji i powiedział do swoich zwolenników: „Gdybym miał odwagę, zawróciłbym na statek i popłynął na powrót do Europy”. Zamiast tego postanowił zbudować własną wioskę, amerykański sztetl. Mówiono mu, że to niemożliwe, że Ameryka to nie miejsce dla sztetli i że jego plan nie ma szans powodzenia. I mało brakowało, by tak się stało.

Przez kilkadziesiąt następnych lat jego zwolennicy opowiadali o przeszkodach, jakie musieli pokonać, by zbudować wioskę: o wrogo nastawionych sąsiadach, niechętnych do współpracy władzach miasta, kierowcach ciężarówek, którzy przywozili materiały budowlane, by je natychmiast ukraść, nieustannych problemach z kanalizacją i ze źle utwardzonymi drogami. Jednak rebe się nie poddawał. Legenda mówi, że urzędnik hrabstwa, słysząc, jak gromada brodatych Żydów domaga się nazwania nowej wioski „New Skver”, napisał zamiast tego „New Square” i to ta zanglicyzowana forma stała się oficjalną nazwą miejscowości.

Choć nazwa brzmiała amerykańsko, sama wioska niewątpliwie nie miała z Ameryką nic wspólnego. Później mówiono mi: „Oczywiście, że zostałeś heretykiem. Mieszkałeś w miejscu tak odosobnionym, wśród takich fanatyków”. Często słyszałem to od chasydów: satmarczyków, belzan i lubawiczan, którzy sami dobrze znali fanatyzm. New Square było miejscem uważanym za zbyt ekstremalne nawet przez ekstremistów, miejscem, gdzie nawet fanatycy kręcili głowami, skonsternowani. To idzie już za daleko, wydawali się mówić. To jest szaleństwo.

Początkowo kwestionowałem jedynie autorytet rebego, mądrość chasydzkich mistrzów i szczegóły naszego ultrakonserwatywnego i zamkniętego stylu życia. Wkrótce jednak znalazłem się na bardziej grząskim gruncie: rozważałem, czy Talmud naprawdę zawiera słowo Boże, a potem zacząłem się zastanawiać nad samą Torą. Czy coś w tym wszystkim jest prawdą? A sam Bóg – gdzie jest i skąd można wiedzieć, czego chce, a nawet czy w ogóle istnieje?

Na początku miałem tylko pytania. Jednak zadawanie pytań też było zakazane.

„Czy judaizm nie polega na zadawaniu pytań? – słyszałem później. – Czy Talmud nie jest pełen pytań?”

Judaizm w postaci znanej większości liberalnych Żydów nie jest judaizmem chasydów, nie jest też judaizmem Baal Szem Towa, Rasziego czy rabiego Akiwy[3]. To prawda, że judaizm naszych dawnych tekstów dopuszcza pytania, ale muszą one być pewnego rodzaju i muszą być zadane w dokładnie określony sposób. „Kto pyta o te cztery rzeczy – mówi Talmud – lepiej, żeby się nie był narodził: co jest nad nami, co jest pod nami, co przed, co po”. Jeśli kogoś nękają pytania, na które nie ma odpowiedzi, nie jest to wina naszej wiary, tylko pytającego, który niewątpliwie nie dość się modlił, nie dość studiował, nie oczyścił wystarczająco umysłu i serca, by mądrość Tory mogła przeniknąć jego duszę i spowodować, by wszystkie pytania straciły sens.

„Co sprawiło, że się zmieniłeś?” – pytali ludzie w późniejszych latach; męczyło mnie to pytanie, bo spraw, które wpłynęły na moją przemianę, było tak wiele i były tak różnorodne jak samo życie: nie jedna konkretna chwila transformacji, ale proces, podróż przez dociekania i odkrycia, przekonania i wyzwania rzucane tym przekonaniom, niewygodne pytania i próby ich odrzucenia, choćby siłą, jeśli była taka potrzeba – a to wszystko, by odkryć, że to niemożliwe, że poszukiwania są zbyt naglące i konieczne, a poddanie się nie wchodzi w grę. Nie znalazłem jednak jasnych odpowiedzi, lecz jedynie mętne i sprzeczne, aż w końcu nadzieja ustępowała rozczarowaniu, które z kolei raz jeszcze robiło miejsce nadziei, ale za każdym razem mniej wyraźnej i słabszej, aż znowu wracałem do zagubienia i rozczarowania w nieskończonym, nieznośnym cyklu.

Pamiętam jeden z pierwszych momentów, gdy nasunęły mi się pytania, których nie mogłem zadać. Nie dotyczyły wiary, tylko bardziej doczesnej kwestii – dziewczyny, którą proponowano mi na żonę. Chciałem zapytać głównie o sprawy takie jak: Czy jest ładna? Czy jest inteligentna? Czy ma ujmujący charakter? A jeśli odpowiedź brzmi „nie”, czy mogę odmówić?

Pytania, które ostatecznie zadałem – czy Bóg istnieje, czy nasza wiara rzeczywiście zawiera najistotniejsze na świecie prawdy, czy moja wiara jest prawdziwsza niż innych – pozornie wydają się mieć większe znaczenie. Jednak w wieku osiemnastu lat nie miałem pytań wielkich, tylko stosunkowo drobne. I te drobne pytania wydawały się tak trywialne, że krępowałem się je zadać na głos. „Ułudą wdzięk, ulotną piękność: niewiasta bogobojna, ta godna chwały”. Poinformowano mnie, że dziewczyna jest bogobojna. Czy naprawdę musiałem wiedzieć więcej?

* * *

Robiłem właśnie pranie, gdy powiedziano mi o dziewczynie, którą miałem poślubić. Studiowałem wtedy w Wielkiej Jesziwie w New Square; pralka w bursie przestała działać, więc studenci rozpierzchli się po domach rodziny i przyjaciół z rzeczami do prania. Zaciągnąłem swój worek do domu Greenblattów, dobrych znajomych, którzy mieszkali na obrzeżach wioski. Mój ojciec zmarł kilka lat wcześniej, a matka wciąż próbowała odbudować swoje życie po jego śmierci. Greenblattowie pełnili więc funkcję rodziny – zapewniali posiłki, umożliwiali pranie i wtrącali się w sposób zazwyczaj zarezerwowany dla najbliższych.

Dochodziła północ, więc Berish i dzieci już dawno poszli spać. Jedyne dźwięki, jakie mnie dobiegały, to krzątanina Chany Miri w kuchni, delikatne otwieranie i zamykanie szafek, lekki brzęk naczyń wkładanych do zlewu, szum wody. Wkrótce i one zamilkły, zamiast tego usłyszałem ciche klap-klap-klap kapci Chany Miri zbliżającej się do pralni obok schodów prowadzących na górę, do sypialni. Sądziłem, że idzie spać. Pomyślałem, że wyjdę sam, jak to często mi się zdarzało.

Chana Miri stanęła w drzwiach pralni, a ja uniosłem głowę w jej kierunku, nie patrząc na nią jednak. Nie należała do mojej rodziny, więc nie wolno mi było spojrzeć na nią wprost. Na obrzeżach pola widzenia rysowała mi się niewyraźna sylwetka drobniutkiej kobiecej postaci w chustce na głowie i kwiecistej domowej sukience.

– Czy Berish powiedział ci o sziduchu? – spytała.

Pokręciłem głową, nie odrywając wzroku od ruchu żelazka. Chana Miri zamilkła.

– Cóż – odezwała się w końcu. – Berish poda ci jutro więcej szczegółów, ale mogę ci teraz powiedzieć. – Przerwała, by po chwili mówić dalej niepewnym głosem: – Wiem, zapewne nie zabrzmi to jak wspaniała propozycja. Ale… pomyśl o tym.

Kiwnąłem głową, przesuwając żelazko po białej poliestrowej koszuli, patrząc, jak drobne załamania znikają w cichym syku pary. Miałem nadzieję, że wyglądam nonszalancko, choć czułem, że z podniecenia serce bije mi szybciej.

– Córka Chaima Goldsteina – powiedziała w końcu Chana Miri. Musiałem wyglądać na załamanego, bo dodała: – Wiem, co myślisz. Ale nie jest tak źle, jak ci się wydaje.

Nie znałem dziewczyny, ale znałem męskich członków jej rodziny. Chaim Goldstein był postawnym mężczyzną, który modlił się z werwą i bez zażenowania, stojąc w ostatnim rzędzie szulu. W trakcie nabożeństwa w piątkowy wieczór widywałem go, jak idzie powoli przejściem w synagodze, w jednej ręce trzymając srebrną tabakierkę, podczas gdy wirujący głos kantora wypełnia wysokie wnętrze. Powłócząc nogami od jednego stołu do drugiego, oferował modlącym się pachnącą miętą tabakę, a za nim ciągnęło trzech jego synów z potarganymi pejsami, w zabłoconych butach i z cieknącymi nosami. Nie takiego człowieka wyobrażałem sobie jako teścia. Odwróciłem się, nie chcąc, by Chana Miri dostrzegła moje rozczarowanie.

Myślałem także o Nuchemie Goldsteinie, synu Chaima Goldsteina. Wspomniałem dzień, w którym z powodu nieobecności mojego partnera w nauce zaprosiłem Nuchema, by na jedną sesję zajął jego miejsce. Był to mój pierwszy rok w jesziwie i uznałem, że zaproszenie chłopca, który dzień po dniu siedzi nad Talmudem bez partnera do nauki, nie okazując żadnego zainteresowania leżącym przed nim otwartym tomem, będzie życzliwym gestem.

Nuchem, jak się wydawało, nie miał skłonności do studiowania Talmudu. Właściwie nigdy wcześniej nie spotkałem takiego partnera jak on.

– Dlaczego mędrcy zadawali te wszystkie pytania, skoro już znali odpowiedzi? – spytał, jakby cała forma była mu obca, jakby nie studiował Talmudu od chwili, gdy ukończył sześć lat.

– To proces – odparłem, zdumiony, że prowadzę taką rozmowę.

– Dlaczego ten proces ma znaczenie? – spytał, rzucając mi spojrzenie pełne niechęci i oburzenia, jakby osobiście obrażał go ten brak względów ze strony mędrców, zmuszający go do mordęgi w celu dojścia do wniosków, które niewątpliwie muszą już być znane. – Dlaczego nie uczymy się po prostu samych wniosków?

Było to zaskakujące pytanie i poczułem współczucie dla chłopaka, którego wyraźnie nie cieszył czas spędzany w jesziwie. Przede wszystkim jednak czułem pogardę; zadawał pytania, których – jak wiedzieliśmy – nie wolno zadawać. Czy był tak tępy, że tego nie rozumiał?

– Wiem, co myślisz – powtórzyła Chana Miri. – Znasz jej ojca, znasz jej braci. Powiedziano mi jednak, że ona jest inna. – Stała w drzwiach, a między nami wisiało ciężkie milczenie.

– Jak ma na imię? – spytałem w końcu.

– Gitty – odparła z przesadnym entuzjazmem. – Gitty Goldstein.

Gitty. Z jidysz „git”, czyli „dobrze”. To imię miało miły dźwięk, sugerujący kobiecość, niewinność, oddanie.

Potrafiłem jednak myśleć tylko o jej rodzinie – prostackich manieryzmach Chaima, tępym wyrazie twarzy Nuchema, małych chłopcach idących za ojcem w szulu, nieśmiałych i płochliwych, jak gdyby już w młodym wieku byli świadomi, że niektórzy są ważniejsi od innych, a oni na skutek jakiegoś arbitralnego kodu społecznego zostali umieszczeni w niższej klasie.

„Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć” – powiedziałem następnego dnia Berishowi. To samo powtórzyłem mojej mamie, gdy Berish zwrócił się do niej, by mnie przekonała. Tylko Chana Miri wydawała się mnie rozumieć, ale i tak uważała, że nie powinienem odrzucać propozycji.

– Jest inna niż jej bracia – stwierdziła Chana Miri. – Słyszałam, że jest bardzo normalna.

Nie mogłem nie pomyśleć: „normalna”? Czy to jej najlepsza cecha?

Kilka miesięcy wcześniej moi koledzy w szkole i ja z zaskoczeniem przyjęliśmy zaręczyny pierwszego z nas.

– Hust gehert? – Wiadomość wędrowała od stołu do stołu, od regału do regału, obiegając w parę minut wielką salę. – Słyszałeś? Ari Goldhirsch jest zaręczony!

Pilni unieśli wzrok znad literek na marginesach swoich Talmudów, leniwi przerwali rozmowy w pół słowa. Ogarnęło nas zdumienie; nie spodziewaliśmy się, że dojdzie do tego tak szybko. Większość z nas miała ledwie siedemnaście lat, niektórzy nawet mniej.

– Baj wemen? – To pytanie cisnęło się wszystkim na usta.

Baj wemen. Nie z kim, ale u kogo – w którą rodzinę, w który rozbudowany klan ciotek, wujów, kuzynów, dziadków.

– U Mordche Shloime Kliegera.

Imię dziewczyny nie miało znaczenia, liczyło się imię jej ojca. Chłopak żenił się nie tyle z dziewczyną, ile z rozbudowaną siecią relacji rodzinnych, z całą jej szacownością – jeśli miał szczęście – albo ponurą zwyczajnością, jeśli nie miał.

Był kwiecień 1992 roku, a ja miałem nadzieję, że zaręczyny zaczną się dopiero rok później. Mówiono, że rebe nie popiera wczesnych zaręczyn, ale że rodziny czasem je przyśpieszają, jeśli związek jest zbyt korzystny, żeby dać mu umknąć. Zdarzało się, że jeśli chłopak lub dziewczyna nie mieli jeszcze osiemnastu lat, zaręczyny utrzymywano w tajemnicy, wieści jednak szybko się rozchodziły. Rosła presja, by znaleźć się wśród pierwszych. Wczesne zaręczyny były oznaką atrakcyjności, a długo trwający stan kawalerski niósł ze sobą wstyd.

Zaręczyny Ariego oznaczały, że wyścig się rozpoczął, i wkrótce inni koledzy poszli za jego przykładem. Moishe Yossel Unger i Burich Silber zaręczyli się w odległości tygodnia z dwiema siostrami, wnuczkami osobistego sekretarza rebego. Oczywiście żaden z nas nie wiedział, jakie te dziewczyny są, ale też nie miało to większego znaczenia.

Aron Duvid Spira wkrótce zaręczył się z córką Avigdora Bluma, najbogatszego człowieka w wiosce. Chwilę potem przyszła kolej na Zeviego Lowenthala i jego zaręczyny z córką wybitnego uczonego. Mój partner w popołudniowej nauce Chaim Lazer zaręczył się z córką swego wuja Naftulego. W miarę jak koledzy jeden po drugim znajdowali przyszłe żony, ja także zacząłem czekać na wizytę swata. Gratulowałem kolejnym kolegom na ich ślubach, przyjmowałem ich życzliwe uśmiechy – merceszem baj dir, twoje zaręczyny wkrótce, jeśli Bóg pozwoli – ale serce zaczynało mnie boleć, a oczekiwanie zmieniało się w obawę. W piątkowe wieczory, przygotowując się do podniesienia kieliszka słodkiego wina, by odmówić kidusz, modliłem się, bym mógł wkrótce to robić z żoną u boku, a nie wśród setek innych głodnych studentów jesziwy. Królu królów, poleć swoim aniołom posługującym, aby uwzględnili mnie z miłosierdziem. Niech to się stanie wkrótce. Niech to będzie dobra dziewczyna z szacownej rodziny.

Podczas tiszów, publicznych szabatowych posiłków rebego, staliśmy po jego prawej stronie na liczącej sześć rzędów trybunie. Co roku studenci jesziwy zajmowali rząd bliższy rebego, a najstarsi w jesziwie, osiemnasto- i dziewiętnastolatkowie, którzy tego roku mieli się ożenić, stali najbliżej. Oczy wszystkich skupiały się na najnowszej grupie uczniów do wzięcia, oceniano ich i rozważano, którą córkę którego członka społeczności można z kim połączyć.

– Co jest nie tak z córką Chaima Goldsteina? – spytał Berish kilka dni później.

Powiedziałem jedynie, że potrzebuję więcej czasu, by o tym pomyśleć. Nie umiałem ubrać strumienia myśli w słowa.

– Ma wszystko, co żona mieć powinna – nalegał Berish. – O czym tu myśleć?

Nie wiedziałem, o czym tu myśleć. O ile początkowo ten związek mnie nie pociągał, bo nie podobał mi się ojciec dziewczyny ani jej brat, szybko zacząłem myśleć o samej dziewczynie. Jednak pytań krążących mi w głowie nie mogłem zadać na głos. Chciałem wiedzieć: Czy jest ładna? Czy jest inteligentna? Czy jest życzliwa i urocza, z miłym uśmiechem i wesołym śmiechem? A może nie ma żadnej z tych cech albo nawet jest zdecydowanie niemiła? Zastanawiałem się, czy mogę poprosić o fotografię dziewczyny, ale ponieważ żadnej mi nie pokazano, uznałem, że to nie byłoby właściwe. Zapewne Berish i swat, a także rodzina dziewczyny zastanawialiby się: co to za chłopak, który potrzebuje zdjęcia dziewczyny, zanim podejmie decyzję, że się z nią ożeni?

– Słyszałam, że jest naprawdę urocza – powiedziała mi mama, przeprowadziwszy wpierw własne dochodzenie. – Czwarte dziecko z dwanaściorga, dobrze zajmuje się młodszym rodzeństwem. To wiele mówi. Będzie dobrą żoną i matką. Jest też towarzyska – dodała pogodnie. – Chętnie bierze udział w ślubach i innych rodzinnych uroczystościach. Włącza się w tańce. Ma przyjaciółki. Bardzo dobrze o niej mówią.

Gdy żadna z tych fragmentarycznych informacji nie wywołała pożądanego efektu, Berish wysunął oczywistą propozycję.

– Może spytamy rebego?

Oczywiście. Rebe. Rebe będzie miał odpowiedź.

Kilka dni przed Chanuką, późnym wieczorem, Berish i ja poszliśmy poprosić rebego o rozmowę. Gabaj, reb Shia, starszy sekretarz rebego, siedział w biurze przylegającym do jego pokoju, a kilku chasydów czekało w dużej, jasno oświetlonej poczekalni, chodząc nerwowo, recytując psalmy albo siedząc w ponurym milczeniu. Reb Shia wypisał kwitl, moją prośbę na małej białej kartce, i zignorował pytanie Berisha, jak długo przyjdzie nam czekać. Mijały godziny, jedna po drugiej, mężczyzn wzywano po kolei do rebego, wkrótce wynurzali się z uśmiechem dla ponurego odźwiernego, wsuwając mu w dłoń dziesięcio- czy dwudziestodolarowe banknoty, teraz zadowoleni, z lekkim sercem i umysłem.

W końcu nadeszła moja kolej. Wcześniej widywałem rebego tylko podczas pośpiesznych błogosławieństw i przelotnych uścisków dłoni, nigdy nie pytałem go o radę w sprawach osobistych. Teraz po raz pierwszy miałem podjąć decyzję na podstawie wskazówek rebego. Ta myśl mnie uspokoiła. To szczególny przywilej chasyda – dostęp do Bożego natchnienia przekazanego przez cadyka, doskonałego sprawiedliwego.

Rebe siedział u szczytu długiego stołu na rzeźbionym, złoconym fotelu obitym kosztownym niebieskim materiałem. Widziałem, że patrzy na drzwi, obracając w palcach złoty kieszonkowy zegarek. Czoło zraszał mu pot, solidna sylwetka i siwiejąca broda wydawały się być tak blisko, takie rzeczywiste – inaczej niż w szulu, gdzie rysował mi się tylko z daleka jako niewyraźna postać. Stół zaścielały kartki z prośbami od wcześniejszych gości, zmieszane z tradycyjnymi prezentami pieniężnymi – dwudziesto-, pięćdziesięcio- i studolarowymi banknotami.

– Nu, gaj szojn! – Odźwierny popchnął mnie, gdy zawahałem się w drzwiach. – Idź już!

Nie było czasu na podziw czy trwogę; inni czekali na swoją kolej. Berish odsunął się na bok, ja zaś podałem rebemu kwitl i patrzyłem, jak czyta: „Shulem Aryeh syn Brachy. O błogosławieństwa i odkupienie”.

Berish podszedł bliżej i powiedział rebemu, dlaczego przyszedłem: proponowano mi na żonę dziewczynę, a ja chciałem zasięgnąć rady. Rebe patrzył na mnie przez chwilę, a potem, z błyskiem rozpoznania, nagle się ożywił.

– Ach tak, tak, tak. Oczywiście! – Druga strona też szukała jego rady, powiedział. – Dobry związek, wspaniały związek. Tak, tak. Wspaniale, prawda? – Rebe uśmiechnął się, oczy mu zabłysły, a wokół pojawiły się zmarszczki.

– On nie jest pewien – powiedział cicho Berish. – Ma wątpliwości, pytania na ten temat.

Rebe spojrzał na mnie nad złotymi oprawkami okularów i uniósł krzaczaste brwi z wyrazem zdziwienia.

– Pytania? Jakie pytania?

Jakie miałem pytania? Stałem tu przed „sprawiedliwym, podstawą świata”, który pytał, dlaczego być może nie pragnę związku, który on już uznał za „wspaniały”. Przeniosłem spojrzenie z pytających oczu rebego na obrus z ciężkiego brokatu, a potem stosy kwitli, ale słowa nie przychodziły. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mam pytań. Nie tak naprawdę.

Po prostu nie chciałem tego małżeństwa.

W głębi serca czułem, że nie jest to właściwy związek, że rzeczy, których o Gitty Goldstein nie mówiono, są równie znaczące jak te, które mówiono, i że zapewne nie usłyszę niczego, co by to zmieniło. Być może miałem nadzieję, że rebe powie mi coś nowego i miłego o tym małżeństwie, ale tak naprawdę chciałem otrzymać zgodę, żeby odmówić. Chciałem, by rebe powiedział, że skoro go nie chcę, to w porządku, że pojawi się coś lepszego i że nie trzeba się wstydzić powiedzieć „nie”, że to nie jest okrutne – choć wiedziałem, że Gitty Goldstein czeka w tej chwili na wiadomość od swata. Chciałem usłyszeć od rebego, że nie potrzebuję powodu, by powiedzieć „nie”, potrzebuję natomiast powodu, by powiedzieć „tak”. Jednak rebe już oświadczył, że związek jest wspaniały: nie mówiło się rebemu, co się chce usłyszeć. Słuchało się i przyjmowało.

Rebe czekał z uniesionymi brwiami, potem przeniósł wzrok na trzymany w ręku kwitl i z powrotem na mnie.

– Chaim Goldstein to znakomity człowiek ze znakomitą rodziną – przemówił w końcu i dodał, że słyszał bardzo dobre rzeczy o kerenie. – Ten keren to dobry keren – powiedział.

Keren to podstawowy fundusz w inwestycji finansowej. Dopiero po chwili zrozumiałem, o czym rebe mówi. To jasne, że nie powiedziałby „dziewczyna”, nie użyłby słowa tak oczywiście kobiecego, iż wymówienie go byłoby niewłaściwe. Zamiast tego dziewczyna została kerenem, funduszem. Ta inwestycja – mówił rebe – to dobra inwestycja.

– To dobra rzecz, ten keren – powtórzył i wykonał szeroki, pełen entuzjazmu gest. – Dobry keren. Znakomity keren. Ech, nie ma się o co martwić. – Opuszkami palców dotknął mojej dłoni. – Niech Najwyższy obdaruje cię łaskami. Niech ten związek zostanie korzystnie zawarty.

Kilka dni później znalazłem się na tylnym siedzeniu samochodu w drodze do domu, w którym miałem się spotkać z przyszłą żoną. Był początek grudnia, trzeci dzień Chanuki. W tym roku zima zaczęła się wcześnie od burzy śnieżnej; wzdłuż drogi wznosiły się zaspy, a dzieci zjeżdżały na sankach po podjeździe na Lincoln Avenue.

– Zdenerwowany? – spytał Berish z przedniego siedzenia.

Wzruszyłem ramionami, unikając jego wzroku. Nie byłem zdenerwowany, nie w taki sposób, o jakim myślał. Powiedziano mi, że mnie chcą. Nie obawiałem się odrzucenia.

Samochód zatrzymał się przy krawężniku. Frontowe drzwi domu były lekko uchylone i przez cienką zasłonę widziałem kręcących się w środku ludzi. W przedpokoju czekała moja matka, która spojrzała na mnie z nieco wymuszoną radością.

– To urocza dziewczyna – powiedziała z uśmiechem.

W jej głosie usłyszałem cień smutku, jak gdyby wyczuwała przygniatający mnie ciężar, ale ona też wiedziała, że odmowa nie wchodzi już w rachubę. Rebe dał swoje błogosławieństwo. Nie zostało nic więcej do powiedzenia.

Z któregoś pokoju w głębi wynurzył się Chaim Goldstein. Uśmiechnął się i uścisnął mi dłoń, a potem z Berishem wprowadził mnie do jadalni. Mama poszła za nami.

Dziewczyna, moja przyszła żona, stała na drugim końcu stołu razem ze swoją matką. Miała krótkie kręcone blond włosy. Ubrana była prosto, w długą plisowaną spódnicę, zapinany sweter z wycięciem w serek na białej bluzce z marszczonym kołnierzykiem. Odwróciła wzrok, gdy wszedłem, i dopiero po chwili zerknęła w moją stronę, uśmiechnęła się sztywno i znów szybko odwróciła wzrok.

Starsi wyszli z pokoju, a Gitty i ja usiedliśmy przy przeciwległych końcach stołu. Od pięciu lat nie wolno mi było rozmawiać z dziewczynami, czułem się więc dziwnie i nieco nieprzyzwoicie, będąc w pokoju sam na sam z dziewczyną. Powiedziano mi, że rozpoczęcie rozmowy to moje zadanie, ale obcość tej sytuacji sprawiała, że czułem się oszołomiony. Przez całą minutę nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym powiedzieć.

– Uśmiechaj się od ucha do ucha – poradził mi przyjaciel, do którego zwróciłem się wcześniej tego wieczoru, mówiąc, że czeka mnie beszou i potrzebuję rady. – Uśmiechaj się od ucha do ucha. Cały czas. Musisz jej pokazać, że cieszysz się, że tam jesteś.

– Cały czas?

– Od ucha do ucha, cały czas. – Nie miał wątpliwości.

Nie byłem pewien, jak potraktować jego radę. Uśmiech od ucha do ucha siłą rzeczy wymagał nienaturalnego usztywnienia mięśni twarzy i wiedziałem, że nie dam rady tego utrzymać przez piętnaście minut naszej rozmowy. Poza tym wyglądałbym na nieszczerego. Jednak mój przyjaciel nie miał innych pomysłów. Powiedział, że sam zastosował takie rozwiązanie i może zaświadczyć o jego skuteczności. Na moje pytanie o tematy rozmowy odparł: „Mów o czymkolwiek”. O czym jednak można rozmawiać z dziewczyną, która nigdy nie studiowała Talmudu, nigdy nie uczestniczyła w tiszu rebego – której życie w gruncie rzeczy było tak odmienne od mojego, że po prostu nie mogliśmy mieć ze sobą nic wspólnego. Mój przyjaciel nie wiedział, nie był pewien, już nie pamiętał, naprawdę, od jego spotkania minęło tyle miesięcy. W każdym razie, dodał, w jego wypadku mówiła głównie dziewczyna.

Gitty jednak mało się odzywała. Nerwowo szukając tematu do rozmowy, w końcu zacząłem zadawać pytania, na które odpowiedź już znałem: czy chodzi jeszcze do szkoły, ile ma rodzeństwa, czy chce pozostać w wiosce po naszym ślubie. Nie, pokręciła głową, skończyła szkołę kilka miesięcy temu. Jedenaścioro rodzeństwa, wyszeptała ledwo słyszalnie. Tak, skinęła głową, chciała dalej mieszkać w wiosce. Powiedziałem kilka zdań o sobie. Dodałem, że chcę kontynuować naukę po ślubie, co najmniej przez dwa lata. W odpowiedzi skinęła głową. To było oczywiste. Dwa lata nauki były obowiązkowe dla wszystkich żonatych mężczyzn we wsi.

Siedziała z opuszczonym wzrokiem, wpatrzona w stół. Gdy w pewnej chwili na mnie spojrzała, natychmiast rzuciłem jej ten doradzany przez przyjaciela uśmiech od ucha do ucha, a ona go sztywno odwzajemniła. Myślałem, że może sama zada mi jakieś pytania albo wygłosi jakieś uwagi, ale widocznie żadnych nie miała. Wkrótce wyczerpały mi się pytania i siedzieliśmy w milczeniu, aż do pokoju wszedł Chaim Goldstein.

– Skończyliście? – spytał.

To nie było pytanie. Najwyraźniej skończyliśmy. Wyobrażałem sobie piętnastominutowe spotkanie, ale to trwało najwyżej siedem minut. Poczułem ulgę, że się zakończyło.

Pojechaliśmy do nieodległego domu rebego, Gitty i ja w osobnych samochodach. Kilku kręcących się wokół przyjaciół i krewnych wesoło mnie powitało. Już ich zawiadomiono i niewątpliwie się cieszyli. Sekretarz rebego też patrzył przyjaźnie; z powodu radosnego wydarzenia, nowych zaręczyn, zapomniał o burkliwym nastawieniu.

Najpierw weszli mężczyźni, kobiety za nimi, a rebe uśmiechał się i machał ręką, okazując radość. Mężczyźni zgromadzili się wokół stołu, zostawiając wolne miejsce, by rebe wyraźnie widział narzeczoną, stojącą wśród kobiet pod ścianą naprzeciwko.

Sekretarz zamknął drzwi.

– Mazel tow, mazel tow! – powiedział rebe. – Niech to będzie stabilny związek. Obyś zasługiwał, by mieć długo nasienie i wychować prawe i błogosławione pokolenia.

Zaręczyny były ostateczne, błogosławieństwo rebego jak młotek sędziego.

Sekretarz postawił przed rebem niewielką tacę z czekoladową babką piaskową. Mężczyźni ustawili się, by dostać po kawałku z ręki rebego, a kobiety przyglądały się z drugiego końca pokoju. Mężczyźni popijali wino z małych kieliszków i czekali na błogosławieństwo le-chajim, „dla życia”. Jako najważniejsza dziś osoba otrzymałem je pierwszy, a rebe przez długą chwilę trzymał mnie za końce palców, mrucząc błogosławieństwo, to samo, które mruczał do tysięcy oblubieńców przede mną. Miałem wrażenie, że jest zimne i bezosobowe, a oczy rebego, niespokojne i rozbiegane, szukały mojej narzeczonej, aż spoczęły na niej, jak gdyby włączając ją z daleka. Powiedziałem sobie, że naprawdę tego chcę. Rebe zaaprobował związek. Mówiłem sobie, że jestem zadowolony, że muszę być zadowolony, bo rebe najwyraźniej jest zadowolony. Powiedziałem sobie, że my, zwolennicy rebego, zawsze sobie powtarzamy: rebe troszczy się o nas bardziej niż my sami o siebie. Nasze radosne uroczystości przynoszą mu więcej radości, a smutne – więcej smutku. Wierzyłem w to, powtarzałem sobie wiele razy, i zmusiłem się, by w to wierzyć. Wiedziałem, że tak musi być.

Rozdział 3

Niewiele wiedziałem o rebem, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy. Miałem trzynaście lat i uczyłem się w jesziwie skwerskiej w Williamsburgu na Brooklynie, gdy pierwszy raz usłyszałem: „Rebe ma przyjechać”. W odpowiedzi wzruszyłem ramionami i patrzyłem rozbawiony, jak uczniowie i nauczyciele rozpoczynają gorączkowe przygotowania. Pośpiesznie naprawiano wykrzywione nogi stołów w sali nauki, czyszczono i woskowano podłogi. Gwatemalscy robotnicy pracowali w nadgodzinach, wymieniając boazerię w holach i malując sale wykładowe. Polecono nam wyszorować pokoje w bursie. Nawet kabiny w łazienkach oczyszczono z graffiti „Reb Moshe Lazer to świnia”. „Dotykanie brisu jest gorsze niż palenie”.

Zacząłem naukę w jesziwie nie jako zwolennik rebego, jak większość, ale ponieważ chasydzi Skwer nie zadawali zbyt wielu pytań, a ja potrzebowałem jesziwy, gdzie pytań nie zadawano. Podczas gdy większość moich kolegów ze szkoły podstawowej wybierała szkoły talmudyczne, znane z produkcji imponujących młodych uczonych, moje cele były mniej wzniosłe. Słyszałem o egzaminach wstępnych w co bardziej prestiżowych instytucjach, godzinnych egzaminach ustnych obejmujących wiele stron Talmudu i odnoszących się do nich ważniejszych komentarzy, a te opowieści budziły we mnie strach. Latem po mojej bar micwie, gdy mój przyjaciel Chaim Elya powiedział mi, że skwerczycy potrzebują uczniów w skromnej wielkości jesziwie w Williamsburgu, że nie są wybredni i nie trzeba tam zdawać egzaminów wstępnych, oznajmiłem rodzicom, że chcę się z nimi uczyć. Ojciec był pełen wątpliwości i ciekawości co do przyczyn tak nietypowej inicjatywy z mojej strony, ale w sumie go ona ucieszyła. „To erlich ludzie, skwerczycy” – powiedział. Erlich. Pobożni. Dobrzy Żydzi.

Jednak chasydzi Skwer i ich sposób życia byli mi obcy. Spędziłem dzieciństwo głównie wśród satmarczyków[4]. Chasydzi satmarscy także mieli rebego, ale nieczęsto go widywałem i mało o nim słyszałem. Moi nauczyciele, satmarczycy, rzadko o nim mówili. Mój ojciec był zwolennikiem nauk poprzedniego rebego Satmar, żarliwego reb Joela, zmarłego w 1979 roku, ale nigdy nie odwiedził jego następcy[5].

„Ach! Ci dawni rebeim!” – wykrzykiwali moi nauczyciele i to od nich się dowiedziałem, że obecni rebeimbyli jedynie osobliwymi pozostałościami niegdyś wspaniałej epoki. Dawno temu w starym kraju, w miastach i wsiach rozsianych po strefie osiedlenia i Karpatach, rebe potrafił sprawić, że dziedzic antysemita ginął w dziwnym wypadku, bezdzietnej parze w starszym wieku rodziły się dzieci, potrafił spojrzeć w oczy swoich uczniów i zobaczyć wszystkie ich uczynki, dobre i złe, dawne i przyszłe. Ale czasy się zmieniły, sugerowano.

Opowiadano oczywiście o wyjątkach. Reb Jankele z Antwerpii[6], mówiono, czynił cuda tak wielkie i tak często, że stały się niemal codziennością. Mówiono o toszerczyku spod Montrealu[7], który celował w błogosławieniu małżeństw – to podobno była jego specjalność. Jednak ci rebeim i ich chasydzi nie mieszkali na Brooklynie, więc nie wydawali mi się rzeczywiści.

Teraz, przyglądając się, jak skwerczycy przygotowywali się do wizyty rebego, widziałem wyraźnie, że ich zdaniem obecny rebe ma taką pozycję jak dawni rebeim, i śmiałem się w duszy.

– Czy widziałeś swoje nazwisko na liście loteryjnej? – spytał mnie pewnego dnia Chaim Elya. W miarę zbliżania się wizyty rebego gorączka oczekiwań rosła.

– Co to za lista loteryjna?

– Losowanie przed wizytą rebego – wyjaśnił. – Losowanie, kto co robi. Tobie przypadły Psalmy.

Jak się miałem dowiedzieć, przeprowadzono loterię, w której uczestniczyli wszyscy uczniowie – losowano przywilej spełnienia jednej z usług: otworzenia drzwi lśniącego czarnego cadillaca rebego, gdy przyjedzie, trzymania srebrnego dzbanka na wodę i miednicy, przesuwania krzesła, gdy rebe będzie wstawał lub siadał. Wyglądało to tak, jakby rebe nie ruszał się nawet o milimetr ani nie podnosił palca bez z góry ustalonej sekwencji wspomagających manewrów. Ja wygrałem przywilej podania rebemu mojej Księgi Psalmów, z której miał odczytać pięć rozdziałów pod koniec porannych modłów.

Początkowo przyjąłem to obojętnie. Jasne, myślałem, rebe może skorzystać z moich Psalmów, jeśli sobie życzy, choć jeśli nie zechce, to też w porządku.

– Czy mogę zobaczyć twoje Psalmy? – spytał kolega następnego dnia.

Gdy z granatowej aksamitnej torby na tefilin wyciągałem skromny, oprawny w imitację skóry tomik – prezent na bar micwę od przyjaciela rodziny – zebrało się wokół nas kilku kolegów. Pochylili się, by mu się przyjrzeć, ale po jednym spojrzeniu na jego mizerną, zwyczajną okładkę pokręcili głowami. To nie jest właściwy rodzaj, powiedzieli.

– A jaki rodzaj jest właściwy?

– Rebe korzysta jedynie ze Szlo[8].

To specjalny modlitewnik dla mistyków i ultrapobożnych, z marginesami pełnymi kabalistycznych komentarzy. Ponieważ rebe takiego używał, większość szanujących się chasydów skwerskich także z takiego korzystała. Ja oczywiście nie.

Jeden z kolegów odciągnął mnie na bok.

– Chętnie się zamienię na przywileje.

– A tobie co przypadło?

Przygryzł wargę.

– Trzymanie ręcznika po tefilin. Ale rebe i tak nie może skorzystać z twoich Psalmów.

Chaim Elya, moje źródło wiadomości o wszystkich sprawach dotyczących skwerczyków, wyjaśnił mi, o co chodzi. „Gdy trzymasz ręcznik – powiedział – rebe wyciera ręce i to tyle. Ręcznik wciąż należy do rebego. Jednak jeśli chodzi o Psalmy, to są twoje Psalmy. Wpisujesz w środku notatkę, że rebe z nich korzystał. I zatrzymujesz książkę na całe życie”.

Także inni uczniowie proponowali mi zamianę przywilejów, nieodmiennie podkreślając, że rebe i tak nie może skorzystać z moich Psalmów, więc powinienem przyjąć, co oferują, albo zostanę bez niczego.

Nagle moja obojętność zniknęła. Uczciwie wygrałem ten przywilej. Udałem się do dziekana, reb Chezkela, z pytaniem, czy moje Psalmy są dość dobre dla rebego, a on machnął ręką, oddalając twierdzenia krytyków.

– Twoje Psalmy są w porządku. Rebe nie zwraca uwagi na takie rzeczy.

Jednak część studentów nie odpuszczała.

– Nie jesteś nawet chasydem Skwer – przekonywał mnie kolega. – Co ci zależy?

Jeden z uczniów zaproponował mi dziesięć dolarów za odstąpienie przywileju; przemknęło mi przez głowę, że mógłbym może zarobić na tej sprawie, sprzedać przywilej temu, kto zaoferuje najwięcej. Myślałem o czekoladowych ciasteczkach w sklepie na rogu, o półkach z książkami w jidysz w sklepie z judaikami przy Bedford Avenue, o hot dogach obracających się w witrynie delikatesów Landaua przy Lee Avenue. Jednak sprzedanie przywileju Psalmów byłoby czymś nieprzyzwoitym i obelgą dla rebego. Poza tym teraz odnosiłem wrażenie, że to naprawdę ważna sprawa. Zamierzałem zachować przywilej.

Stałem z resztą uczniów w sali nauki, czekając na pojawienie się rebego. Ktoś stojący na zewnątrz otworzył powoli drzwi.

– Ciii… ciii… – przebiegło wśród zgromadzonych.

W drzwiach pojawił się starszy mężczyzna o szpakowatej brodzie i kartoflowatym nosie; wyglądał na ponurego i zadufanego w sobie i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to nie rebe, tylko jego sekretarz. Czubkiem buta zaczął usuwać wyimaginowane okruszki z podłogi i odpychać tych uczniów, których łokcie nadmiernie wystawały nad przejściem. Kilka kroków za nim szedł tęgi mężczyzna o rudej, lekko siwiejącej brodzie, zmarszczonym czole i ściągniętych w gniewnym wyrazie brwiach pod opuszczonym nisko szerokim rondem kapelusza. To niewątpliwie był sam wielki człowiek: Jego Świątobliwość, Nasz Mistrz, Nasz Nauczyciel, Nasz Rabi, Sprawiedliwy, Fundament Świata, Rebe Skwer, Oby Żył Długie Dobre Dni.

Nie wyglądał jak rebe. Nie wyglądał majestatycznie, nie wyglądał na uczonego, nie wyglądał, jak przystało na rebego. Nie miał siwej, długiej brody – najwyżej długości dłoni. Nie miał długich, kręconych, siwych pejsów, ale krótkie, rudawe, zwinięte w kłębki przed uszami. Zawsze sądziłem, że rebeim powinni sprawiać wrażenie nieco nieobecnych, mieć oczy skierowane w dół i lekko przymknięte, albo w górę w niebo. Jednak ten rebe patrzył przenikliwie i przytomnie. Szedł z wysuniętą do przodu głową, a ciemne oczy pod szerokimi, ukośnymi brwiami uważnie śledziły otoczenie. Nie powiedział ani słowa i nie wykonał żadnych niespodziewanych gestów, ale swoją obecnością wypełniał salę; czułem to w panującej całkowitej ciszy, w nieruchomych wpatrzonych w niego oczach i wstrzymanych oddechach wszystkich wokół mnie. Rebe podszedł do specjalnie przygotowanego dla niego pulpitu, następnie wyciągnął szal modlitewny ze skórzanej torby i jednym płynnym ruchem narzucił go na głowę i tors, budząc lekki wiaterek, który ochłodził nasze spocone czoła.

Chwilę później rozpoczęły się modły. Otaczaliśmy rebego ciasnym półkolem; jego twarz pozostawała niewidoczna, a od tyłu dostrzegałem jedynie część dużego, kiwającego się ciała. Grupka krzepkich uczniów stała w pierwszym rzędzie, tworząc pole siłowe pustej przestrzeni wokół rebego, a za nimi reszta nas przepychała się, by lepiej widzieć.

„Który czyni pokój na wysokościach, niech uczyni pokój dla nas”. Prowadzący modlitwy wymówił ostatnie wersy kadiszu, a ja się przygotowałem, ściskając tomik Psalmów.

Po ostatnim chóralnym „Amen” przepchnąłem się przez ciasne półkole i zbliżyłem do pulpitu. Drżącymi rękami położyłem książkę, a następnie patrzyłem, jak grube ręce rebego po nią sięgają. Zza fałd talitu jego oczy przelotnie spotkały moje, przenikliwy wzrok zmierzył mnie w milczeniu. Zrobiłem kilka kroków w tył; rebe przyjrzał się tomikowi, otworzył i przeczytał moje nazwisko wypisane na złoto. Na moment wstrzymałem oddech, czekając, czy nie odwróci się i nie powie, że to nie jest odpowiednia książka. Zamiast tego raz jeszcze spojrzał w moim kierunku i dostrzegłem cień uśmiechu, jakby doceniał moją śmiałość, że oferuję mu tak pospolite wydanie. Poczułem dreszcz zwycięstwa.

Wszystko skończyło się bardzo szybko. Po modlitwach reb Chezkel oprowadził rebego po szkole, a uczniowie całą gromadą szli kilka kroków za nimi. Zaraz po odjeździe samochodu, który wystartował z migającym kogutem i wyjącą syreną, by powiadomić chasydów z Williamsburga o skończonej wizycie, zaczęliśmy analizować każdą chwilę odwiedzin. Każdy krok, każde spojrzenie, każde uniesienie brwi rebego zostały uważnie zaobserwowane i przeanalizowane i przez resztę tygodnia uczniowie rozmawiali tylko o tym.

Postępując zgodnie ze wskazówkami mego przyjaciela Chaima Elyi, na odwrocie okładki tomiku napisałem: „Rebe Skweru, oby żył długie lata, odczytał z tej Księgi Psalmów rozdziały od 91 do 95,27 dnia miesiąca Cheszwan roku 5748”.

Dopiero podczas pierwszej wizyty w wiosce New Square zrozumiałem, co tak naprawdę odróżnia chasydów skwerskich od innych ludzi. Zbliżała się rocznica śmierci dziadka rebego, reb Duwidela ze Skwyry, więc jesziwa organizowała oficjalną wycieczkę do siedziby tego odłamu.

Nieszczególnie miałem ochotę brać w niej udział. Rebeim nie zaprzątali zanadto moich myśli. W Borough Park, gdzie mieszkałem, nie brakowało takich, którzy rościli sobie pretensje do tego miana. Wszyscy oni wydawali mi się mało wyraziści i mało inspirujący; widziałem w nich karykatury udawanej pobożności, z rzadką siwą brodą, szklistymi oczami za grubymi okularami, w białych lub niebieskich chałatach: z Mukaczewa, Bobowej, ze Stolina, Sculeni, z Rotmistriwki, z Węgier i Polski, Rumunii i Galicji, a nawet z Litwy. Przy rzadkich okazjach, gdy uczestniczyłem w jednym z ich tiszów, słuchałem, jak mówili, mamrocząc w dziwaczny, śpiewny sposób, zawsze na te same tematy – o studiowaniu Tory i modlitwie, o szabatowym kuglu, o dobrych Żydach i złych nie-Żydach. Czasami nieliczni zgromadzeni śpiewali niewymagające melodie, zazwyczaj w sposób mało porywający, bez przekonania i fałszywie. Chodziłem tam przeważnie z przyjaciółmi przy okazji specjalnych świąt i tylko jeśli można było liczyć na rozrywkę: przedstawienie purimowe u chasydów z Mukaczewa, zapalanie menory przez ludzi z Rotmistriwki, tańce do świtu u bobowian w siódmą noc Pesach – wszystko to było miłe przez pięć minut, ale na pewno nie przez pięć godzin. Najczęściej nic szczególnego nie budziło mojego zainteresowania; znacznie bardziej przejmowałem się tym, by mój czarny chałat się nie pomiął, wypolerowane czarne buty się nie zabrudziły, a szabatowy bobrowy kapelusz nie wylądował przypadkiem w rosole.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Chasydzi Belz – chasydzi pochodzący z miejscowości Bełz (jid. Belz), obecnie na Ukrainie. Określenia ugrupowań chasydzkich zwykle są tworzone od jidyszowych nazw miejscowości (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

[2] Jaakow Josef Twerski (1899–1968) – założyciel New Square. Był jednym z synów Dawida Twerskiego, cadyka ze Skwyry (jid. Skwer), który zmarł w Kijowie w 1920 roku. Po rewolucji październikowej Jaakow Josef osiadł najpierw w Bełzie koło Lwowa, a następnie usiłował odbudować społeczność chasydów skwerskich w Rumunii, gdzie przeżył wojnę i skąd wyjechał do USA w 1948 roku z niewielką grupą ocalałych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku odłam ten wykupił w Skwyrze dawny budynek synagogi i dom rebego, by utworzyć tam centrum pielgrzymkowe.

[3] Baal Szem Tow (1700–1760) – tradycyjnie uznawany za ojca chasydyzmu. Raszi (akronim od rabin Szlomo Icchaki, 1040–1105) – klasyczny komentator Biblii i Talmudu. Rabi Akiwa (ok. 50–135) – jeden z kluczowych rabinów, twórców Miszny, czyli podstawowego dzieła literatury rabinicznej.

[4] Satmarczycy – węgierscy chasydzi pochodzący z miejscowości Satu Mare (obecnie Rumunia).

[5] Joel Teitelbaum (1887–1979) – chasydzki rabin urodzony w austriacko-węgierskim Syhocie (obecnie Rumunia). Ocalały z Holokaustu. Po wojnie udał się do Stanów Zjednoczonych, gdzie odbudował społeczność chasydów satmarskich i przekształcił ją w jedną z najliczniejszych grup chasydzkich.

[6] Jaakow (Jankele) Leiser (1906–1998) – rebe chasydów z Przeworska w Antwerpii.

[7] Meszulam Fajsz Lőwy (1921–2015) – rebe chasydów z węgierskiego Nyírtass (jid. Tosz), po wojnie żył w Kiryas Tosh pod Montrealem.

[8] „Szlo” to przydomek rabina Jeszajahu ha-Lewiego Horowica (ok. 1565–1630), urodzonego w Pradze i zmarłego w Safedzie kabalisty. „Szlo” to akronim tytułu jego dzieła etyczno-kabalistycznego Szene luchot ha-brit.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I