Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli masz ciało w bagażniku i dom na podsłuchu, życie może się skomplikować w nieprzewidywalny sposób…
Co ma zrobić uczciwa obywatelka, jeśli znajdzie w swoim bagażniku zakrwawione ciało? Wezwać policję – pomyślała Janina. A jeśli uczciwa obywatelka zacznie podejrzewać, że przybyli na miejsce policjanci wcale nie byli policjantami? Wezwać na pomoc wypróbowanych przyjaciół – pomyślała Janina. Tym sposobem nieprzeciętna piątka osób wszczyna prywatne śledztwo. Im bardziej się w nie zagłębiają, tym liczniej mnożą się pytania i tym mocniej zagęszcza się atmosfera wokół detektywów-amatorów. Wszystko wskazuje jednak na to, że klucz do rozwiązania zagadki został ukryty w tajemniczym włazie w podłodze pod kuchennym dywanikiem. Ktoś za wszelką cenę stara się nie dopuścić do tego, by na jego trop wpadły niepowołane osoby. Za późno…
Gienio patrzył z czystą furią na kałużę czerwonego płynu, która brudziła mu zasypany kamyczkami podjazd do garażu.
– Czy to TY, JANINA????!!! – ryknęło ciało.
– Jestem Janina, tak – odpowiedziałam, bo co miałam powiedzieć? Jakąś Janiną byłam, ale nie wiedziałam, czy tą, której potrzebowało ciało.
– Janina, to nie ten numer był… to było na pięćdziesiątej DRUGIEJ, w trzynastej po drugim – powiedziało jakoś tak mętnie ciało.
– Co?? – zapytałam z całkowitą rozpaczą umysłową dostrzegalną w tonie mojego głosu.
– Na pięćdziesiątej DRUGIEJ, w trzynastej po drugim… – wyszeptał ten ciał i zemdlał. Ciało znaczy. Zemdlał albo umarł, cholera jasna, bo to coś przy szyi to był chyba ślad od dziabnięcia czymś ostrym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak tu tak sobie siedzę i myślę, co doprowadziło mnie w to miejsce w tym czasie i generalnie, co się musiało stać, bym tu właśnie się znalazła – to muszę przyznać, że nie mam zielonego pojęcia. To znaczy, oczywiście jestem w stanie mniej więcej kolejno wymienić ciąg zdarzeń i wynikających z nich moich dalszych decyzji, i to nawet w formie listy, z której sama Krystyna byłaby dumna. Ale patrząc na wszystko z perspektywy czasu… widzę, że to jest cholernie bez sensu. Siedzę tu teraz, na kanapie, w tej piwnicy, prawdopodobnie drzwi zostały zamurowane lub są właśnie zamurowywane z drugiej strony (co jest całkiem głupie, bo przecież w ścianie po drugiej stronie jest okienko bez żadnych krat… oni myślą, że ja go nie widzę czy co…?). Nerwowo wcinam faworki, które udało mi się za zgodą mojego porywacza zakupić w sklepie mięsnym, i czuję, że ogarnia mnie potężne poczucie braku jakiegokolwiek sensu. Staram się więc to wszystko jakkolwiek ułożyć w ten właśnie ciąg przyczynowo-skutkowy, o którym tak często mówią w najróżniejszych programach paradokumentalno-kryminalnych. Jedyny wniosek, do jakiego dochodzę, jest taki, że scenariusze do tych programów piszą jacyś bardzo młodzi mężczyźni na poważnym haju albo na dużym kacu, którzy swoje wzloty i cierpienia chcą przelać na nic niepodejrzewającego przypadkowego widza. Ci cholerni porywacze nawet nie zabrali mi torebki! Debile! Mam więc też papierosy. Tylko że nie palę… ale może w takiej sytuacji jednak zacznę…
Nie wiem, czy swoją historię zacząć od chwili obecnej i stopniowo cofać się do początku, czy jednak standardowo iść od początku i zmierzać ku tej przeklętej zamurowanej piwnicy… Chyba właśnie zacznę od początku ze zwykłej osobistej niechęci do tych nowoczesnych, młodzieżowych i jakże „innowacyjnych” debiutów filmowych i literackich, w których główny bohater przeprowadza nas przez swoje życie lub jego część do tyłu i kończy na zwyczajnym jakimś początku. Cóż to za koniec filmu, gdy główna bohaterka w finałowej scenie uśmiecha się sama do siebie, jedząc kanapkę w słonecznym parku. A film zaczął się od krwawej masakry, podczas której wytłukła koło pięćdziesięciu osób cztery godziny po tej słonecznej kanapce… Mój mózg nawet nie zarejestrował w pamięci tytułu tego azjatyckiego dzieła. Przy takiej historii moja piwnica wygląda może i nudno, ale jednak bardziej sensownie. Bo czy to wszystko nie zaczęło się właśnie przez piwnicę?
***
Pewnego kwietniowego dnia 2022 roku pojechałam do Gienia pomóc mu splądrować piwnicę koleżanki jego świętej pamięci cioci, siostry zięcia jego nieżyjącej już również mamy. Nie do końca mogę ręczyć, że ta jakaś ciocia była dokładnie tak spokrewniona z jego matką, bo Gienio jakoś się motał w tych wyjaśnieniach, ale ostatecznie sama nie byłam dobra w powinowactwie i pokrewieństwie, więc postanowiłam mu po prostu w tym zaufać. Jedyne, co wiedziałam na pewno, to to, że Gienio z tą ciotką zawsze miał bardzo dobry kontakt, więc widocznie z jej koleżanką też… szczególnie, że, jak widać, po niej dziedziczył. W każdym razie miał klucze, miał adres, miał potrzebę. Ja miałam czas – pojechałam. Zahaczyłam szybko o sklep mięsny, w którym sprzedawali świetne faworki.
Jazda samochodem po Warszawie w środku tygodnia po godzinie szesnastej to wyczyn, w obliczu którego powinni stawać jedynie ludzie o stalowych nerwach i z anielską cierpliwością. Najlepiej nurkowie, którzy potrafią wstrzymać oddech na kilkanaście minut, lub ci, co lubią się wspinać na najwyższe szczyty naszej planety. Jazda koło szesnastej po Warszawie to koszmar, jaki przy ulicy Wiązów uznany by został za mocną przesadę i dozwolony od dwudziestego roku życia. Na to nikt nie jest gotowy. Szczerze współczuję wszystkim, którzy są spoza tego miasta, a muszą w tym czasie przez nie przejechać. Nigdy nie można być tu pewnym niczego. A jeżeli z nieba spadnie choćby kropla wody, to już po ptakach. Następuje pełna panika, całkowity zanik umiejętności prowadzenia samochodów. Wszyscy się boją, że w każdej chwili mogą się rozpuścić, i próbują w panice uciekać z drogi. Co jest wybitnie ciekawe, gdy stoi się w korku. Te zmiany pasów z zakorkowanego na jeszcze bardziej nieprzejezdny, bo „ten szybciej jedzie”, mimo że od dziesięciu minut żaden nie poruszył się ani o metr do przodu. Ta wściekłość w kierowcach, którzy nie zdążą przejechać na zielonym, bo pierwszy samochód w kolejce zauważył zmianę świateł po dwóch minutach i nikt za nim już przejechać nie zdążył. Wreszcie ta karetka/wóz strażacki/radiowóz/samochód rządowy wiozący zupełnie nieistotną personę z odpowiednimi uprawnieniami (albo i bez uprawnień, bo czemu nie – w Polsce wszystko możliwe). Zawsze jakiś taki bezczelny uprzywilejowaniec się trafi. Szczególnie w korku, a już murowane, kiedy w korku pada deszcz. To taka norma: jest korek – zacznie padać. Pada w korku – przejedzie samochód uprzywilejowany. I te niejasne pretensje kierowców tych uprzywilejowanych pojazdów, że „nie zjechałeś, bym mógł przejechać”, a ty patrzysz – nie ma pobocza, za to jest barierka. Czyli żeby przepuścić taki pojazd, mamy wjechać w barierkę, nie tylko narażając na szkody swój samochód czy element infrastruktury miejskiej, ale też własne zdrowie i życie? Owszem, może i byłabym skłonna do takiego poświęcenia, gdyby na szali było życie lub zdrowie dziecka, starszej osoby, nawet młodszej osoby – ale jednak zdrowie człowieka. Ale polityk? Bo co się stanie, jak się spóźni?
W każdym razie jechałam do Gienia w środę po szesnastej, padało i w lusterku widziałam za sobą machającego mi nerwowo kierowcę karetki na sygnale, za którym jechały dwa radiowozy i jeden czarny samochód, chyba z BOR-u to znaczy SOP-u. Machał mi i machał – albo raczej machał na mnie. Sądząc po purpurowym kolorycie jego twarzy, nie wrzeszczał nic miłego o mojej nowej garsonce. A wyglądałam w niej – muszę przyznać – bardzo atrakcyjnie. Zenia by mogła pozazdrościć, a Zenia nie musiała nigdy nikomu niczego zazdrościć. Zenia, to znaczy Zeneka, która swojego imienia nie cierpiała, więc tolerowała to drobne pieszczotliwe określenie, była kobietą, jak to mężczyźni lubią mówić, z krwi i kości. Konkretnie miała idealne wymiary, idealną cerę i idealne wszystko. No, poza tym imieniem właśnie, które swoją drogą zawdzięczała tatusiowi, który z kolei chciał mieć synka Zenka i tak też kazał wpisać pani w urzędzie, gdy pojechał zarejestrować nową obywatelkę. Na poważne pytanie urzędniczki „Imię dziecka?” tatuś odpowiedział „Zenek”. Litościwa urzędniczka dopisała na końcu a, by chociaż kojarzyło się żeńsko, i tak powstała Zeneka Lubicka, zwana przez przyjaciół Zenią.
Zenia była świadoma swoich atutów i wiedziała, jak z nich korzystać. Generalnie Zenia widziała atuty i mankamenty wszystkich ludzi w pierwszej minucie ich poznania. Miała do tego nosa, dzięki czemu była świetną stylistką, rozchwytywaną na rynku rodzimym i zagranicznym. I właśnie Zenia natychmiast doceniłaby ten mój nowy żakiet, gdyby tu była. Jednakże w samochodzie jadącym wspierać Gienia w średnio przejrzystych działaniach potencjalnej grabieży dóbr osób, które były albo nie były z nim jakoś spokrewnione, Zeni nie było. Byłam ja i ten wzmiankowany żakiet. A za mną ten rażąco coraz bardziej fioletowy kierowca ambulansu, który chyba coś próbował mi wyjaśnić, bo stracił cierpliwość i opuściwszy ambulans, zmierzał w moim kierunku. Musiał mieć naprawdę duży tobół emocjonalny do zrzucenia, jeśli chciało mu się wyjść w takim oberwaniu chmury.
– Krew pani wycieka z samochodu!! – wyryczał wspomniany kierowca, próbując przekrzyczeć burzę z piorunami, która rozpętała się w ciągu tych dziesięciu sekund, odkąd wysiadł z karetki.
To niewiarygodne, jak drobny deszczyk, taka właściwie mżawka, jest w stanie przeobrazić się w prawdziwą powódź. Taką, by to bardzo obrazowo opisać, z zalanymi ulicami, wywalającymi wodę studzienkami, grzmotami uderzającymi w słupy jakiegoś tam napięcia przy drodze – i to wszystko przy warszawskim tunelu… jak oni to nazwali w telewizji? Wenecja? No, nie tak sobie zapamiętałam Wenecję z wakacji. Jednakowoż kierowca karetki ryczał do mnie o krwi wylewającej się, jak sądziłam po jego tonie, hektolitrami z mojego bagażnika. Cóż zrobić… trzeba wysiąść i sprawdzić. Jak sprawdzę i sama spojrzę, pewnie się okaże, że nic się tam nie dzieje i to tylko stary, dawno sfermentowany keczup postanowił wybuchnąć ze swego opakowania w obliczu końca świata pod postacią powodzi.
Wysiadłam, podeszłam, spojrzałam. Mhm, tak – to była krew. Sporo. Może nie jakieś hektolitry, ale jednak ilość wskazująca na niezbyt przyjemną sytuację czegoś w środku bagażnika. Jako osoba będąca realistką z odchyłem w kierunku negatywnym uznałam, że najpewniej to jakiś kot, który chciał się ogrzać, nie wytrzymał potęgi mojej toyoty yaris i… no umarł mi w bebechach samochodu. Tylko że tej krwi było jednak trochę za dużo. W każdym razie za dużo, jak na kota. Zrobiłam to, co każdy Polak i wiadomo – Polka, zrobiłby na moim miejscu. W osłupieniu wpatrywałam się w bagażnik wydzielający wredną, złośliwą, czerwoną ciecz. Kierowca karetki zerknął na mnie, ewidentnie zaczerpnął z lat doświadczeń i skierował się do radiowozów.
Okazało się, że sytuacja jest bardziej skomplikowana. W obliczu osoby jadącej samochodem SOP-u (HA! wiedziałam, że to oni!) policja wykazała całkowity brak zainteresowania moją krwią i co więcej – nakazała zaprzestanie hamowania ruchu i wznowienie czynności samochodowych w kierunku naprzednim… znaczy, dosłownie kazali to olać, powiedzieli, że nie mają czasu i mamy jechać przed siebie. Kierowca karetki spojrzał na nich z niedowierzaniem godnym papieża, który spowiada swoich kardynałów i musi ich rozgrzeszać z występków względem wiernych. Potem wykonał względem mnie gest będący połączeniem „tak to już jest” z „nie mogę w to, kurwa, uwierzyć, wieziesz trupa, a oni nic?” oraz „weźmy już jedźmy, bo nas zatrzymają, zabiją i dorzucą do twojego bagażnika” – taka jakaś kombinacja tych trzech. On wsiadł do karetki. Ja wsiadłam do yarisy. Ja pojechałam naprzód, bo korek magicznie zniknął. Karetka pojechała przed siebie i skręciła gdzie indziej. Uznałam, że powinnam jechać do Gienia i na miejscu postanowić, co dalej.
Kolejną ciekawostką warszawskich korków jest to, że jak przejedziesz jakiś punkt, korek znika. Nagle drogi są puste i dojeżdżasz na miejsce o wiele szybciej, niż mówiła nawigacja Google’a. Zaparkowałam i wyłączyłam silnik. I co teraz robić… wysiąść, sprawdzić bagażnik i zadzwonić na policję? Jak im wyjaśnię, że dojechałam do Gienia zamiast na komisariat? Czemu w ogóle pojechałam do Gienia, a NIE na komisariat? Może tamci w tunelu wieźli prezydenta, i to mnie jakoś wytłumaczy w oczach oficerów, którzy przyjadą, jak zadzwonię? Czy ja w ogóle powinnam otwierać bagażnik bez nich? Może lepiej niczego nie dotykać? Gienio wyszedł z domu i podszedł do mnie.
– Gdzieś ty się podziewała? Dzwoniłem dwie godziny temu! Mówiłem, że to pilne! – wydarł się z wyrzutem, jakby to naprawdę był jakiś ustawiony włam do bogatego domu.
– Gienio, no co ty? Skończyłam, co robiłam, i od razu przyjechałam. Sam widzisz, jaka jest pogoda…
– No tak, tak, racja, padało. – Choć w chwili obecnej z potopowej ulewy pozostała jedynie początkowa lekka mżawka. – Ale dojechałaś bez problemu, jak widzę? – zapytał jakoś tak jakby podchwytliwie… Kto pyta o takie coś osobę, po którą zadzwonił, żeby pomogła czyścić piwnicę? Może coś wiedział? Może coś zaplanował, a mnie to zupełnie umknęło? Wiedziałam od dawna, że jestem osobą naiwną i za szybko ufam ludziom, ale Gienio i krew w bagażniku jakoś wcale mi się nie chciały połączyć w jakąkolwiek spójną całość.
– Tak… bez żadnych problemów – odparłam niepewnie.
Spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie, chyba z powątpiewaniem. I czy on właśnie nie zerknął na bagażnik?? Wiedział coś!! Wiedział i…
– Ty… coś ci chyba wycieka? Olej czy co innego? Nie widzę w tym świetle, ale jakaś kałuża się zrobiła, weź poświeć.
Ooookej, no to może jednak nic nie wiedział. Więc co robić… iść, świecić i patrzeć czy dzwonić po tę policję… nie mogłam się zdecydować.
– Po jaką policję?!! – wrzasnął Gienio w szoku. Chyba to ostatnie powiedziałam na głos zamiast pomyśleć. Teraz Gienio jakby zbladł, oczy mu się rozszalały i miotały dookoła nas.
– Nie no, tak jakoś wiesz… krew i kałuża oleju… skojarzyłam, nie wiem…
– Jaka krew, do kurwy nędzy?!
No i Gienio stracił rezon. Gienio był osobliwym facetem. Przez dziewięćdziesiąt siedem procent czasu nawet w najbardziej stresujących sytuacjach zachowywał podejście typu: „gówno mnie to wszystko dotyczy i nawet mniej obchodzi”. Ale jeśli jakieś coś go nagle dotyczyło i obchodziło – oooo pani – wtedy stawał się chodzącą królową Anglii nawołującą do swych żołnierzy, by WALCZYLI O ANGLIĘ czy coś w ten deseń. Generalnie bardzo głośno, bardzo płaczliwie i bardzo histerycznie.
– No tu mi wycieka podobno… – odrzekłam jakoś niepewnie, no bo co w końcu tam było, to ja nie wiedziałam. Może to przeciekała puszka czerwonej farby do ścian? Nawet jeśli nigdy takiej farby nie kupiłam, to może ktoś mi podrzucił do bagażnika? No mogę nie wiedzieć przecież. Albo… mięso! Może kupiłam mięso i nie pamiętam! Tylko po co mi mięso… i czy mięso krwawi w ogóle??
– Otwieraj ten pieprzony bagażnik!!
Oho, sobie pomyślałam, Gienio wszedł w ostatnią fazę – paniczna agresja. W takich sytuacjach, aczkolwiek zdarzały się najrzadziej, Gienio stawał się połączeniem terminatora, agenta Smitha z Matrixa, Lindy, który grał tego ochroniarza w filmie Sara, co jego imienia nie potrafię zapamiętać, Leona zawodowca, Lorda Voldemorta w fazie pijawki z tyłu głowy, Lockharta i Dumbledore’a, gdyby ten przedawkował swoje cytrynowe cuksy. Ostateczna ostateczność – zaraz zapadną jakieś decyzje, od których już nie będzie odwrotu…
– Otwórz! – zażądał.
No to… otworzyłam. A w bagażniku… Najpierw pomyślałam, że ktoś mi tam wpakował jakąś wystawę sklepową rozczłonkowanych manekinów i faktycznie puszkę farby do malowania. No bo widzę rękę od barku, nogę od kolana, dwie głowy i stopę… i kilka palców dłoni… Ale przy lepszym przyjrzeniu się i poświeceniu latarką z telefonu wiedziałam, że widzę, owszem, rozczłonkowanego manekina, który leży na ludzkim ciele, ale ta druga głowa należy do ciała wraz ze stopami, i tylko pozostałe części należą do manekina, i są z jakiegoś plastiku. I to ciało zakrwawiło mi cały bagażnik. I ta krew wciąż wyciekała mi z samochodu. A ciało… ciało było męskie. Po czym poznałam? No… widać było, że jest męskie. Chyba kwestia sylwetki. Swoją drogą sylwetki jakby znajomej… Czy ciało żyło? Tego nie sposób było potwierdzić bez dotknięcia przynajmniej szyi (ręce ciała były na spodzie, znaczy leżały pod ciałem, między ciałem a podłogą bagażnika). Ale wydawało mi się, że ciało jednak ma jakieś żywe odruchy, bo klatka piersiowa się unosiła i opadała, a twarz…
– Janina?? – Twarz wypowiedziała moje imię. Spojrzałam płochliwie na Gienia, jakby skrywał jakąś tajemnicę, której wyjawienie mogłoby wyjaśnić całą tę sytuację. Gienio jednak patrzył z czystą furią na kałużę czerwonego płynu, która brudziła mu zasypany kamyczkami podjazd do garażu. – Czy to TY, JANINA?! – ryknęło ciało.
– Jestem Janina, tak – odpowiedziałam, bo co miałam powiedzieć? Jakąś Janiną byłam, ale nie wiedziałam, czy tą, której potrzebowało ciało.
– Janina, to nie ten numer był… to było na pięćdziesiątej DRUGIEJ, w trzynastej po drugim – powiedziało jakoś tak mętnie ciało.
– Co? – zapytałam z całkowitą rozpaczą umysłową dostrzegalną w tonie mojego głosu.
– Na pięćdziesiątej DRUGIEJ, w trzynastej po drugim… – wyszeptał ten ciał i zemdlał. Ciało znaczy. Zemdlał albo umarł, cholera jasna, bo to coś przy szyi to był chyba ślad od dziabnięcia czymś ostrym.
Ocknęłam się i zadzwoniłam wreszcie pod sto dwanaście. Odebrano jakoś nawet natychmiast z odczytaniem tych ich komunikatów, których ani w tej chwili, ani nigdy na tych filmach paradokumentalno-kryminalnych nie byłam w stanie zapamiętać. Odpowiedziałam więc w sposób jak najbardziej zwięzły i jasny.
– Pojechałam czyścić piwnicę denatki, kiedy pogotowie SOP z prezydentem kazało mi zignorować krew ciała z bagażnika i jechać poza korek do Gienia!!
Osoba po drugiej stronie powiedziała chyba coś jakby „od nowa lanolinowa orteza znowu”, choć mogło to być też „narkotykowa impreza” – nie mam pewności. Komunikat powtórzyłam, dodając informację, że ciało jakby przestało dawać oznaki życia, a przed chwilą nieskładnie mówiło o liczbach. Zdążyłam pomyśleć, że to trochę jak Całe zdanie nieboszczyka Chmielewskiej, gdy ni stąd, ni zowąd podjechał radiowóz. Dziwne – pomyślałam, tym bardziej że osoba spod numeru sto dwanaście, z którą obecnie rozmawiałam, zaczęła dopiero pytać mnie o adres, z którego dzwonię. Zirytowałam się, bo w końcu musiała go znać, skoro jej koledzy już tu byli. Rozłączyłam się. Co było błędem, bo w momencie naciśnięcia przycisku „rozłącz” nastąpiła we mnie całkowita pewność, że ja tej pani adresu nie podałam. Ale było trochę za późno…
– Czy pani wzywała policję?
Stwierdziłam, że to jest moment wóz albo przewóz. Jeśli szczerze powiem, że tak, ale dyspozytorka nie zdążyła zapytać o adres, to myślę, że ze mną mogłoby być tak jak z tym ciałem… albo z manekinem… albo jedno i drugie. Ja swoje życie lubiłam, a już w aspekcie jego dalszego trwania – wielbiłam najbardziej na świecie. Uznałam, że lepiej robić to, co każdy inteligentny człowiek w takiej sytuacji zrobiłby najchętniej. Znaczy się iść w zaparte i kłamać jak z nut.
– TAK! Jak to dobrze, że już jesteście! Ja nie wiem, co się dzieje. Tu jest krew, co już wyciekła, a w środku jest ciało w otoczeniu części od manekinów, i jeszcze to ciało krwawi tak obficie, że krew mi tu właśnie wyciekła na chodniczek.
I to ten „chodniczek” uratował mnie wtedy chyba, bo widziałam, jak ich mózgi robią zwrot przez sztag w trakcie huraganu. Nagle z podejrzanej osoby stałam się głupią blondynką dbającą o czystość swoich kamyków na podjeździe. No, w każdym razie głupią rudą z trwałą – blondynką nigdy nie byłam.
– Ktoś pani zrobił bardzo głupi żart. Całe szczęście, że pani trafiła na nas, bo akurat wiemy, kto tu jest odpowiedzialny. Czy on coś powiedział? – spytał brunet.
– Kto? – spytałam niepewnie.
– No, ten młody z samochodu.
I dopiero wtedy zauważyłam, że ten w bagażniku rzeczywiście wydaje się dość młody. Jakoś do tej pory figurował mi w umyśle jako takie bliżej niesprecyzowane ciało bez cech szczególnych ani w ogóle żadnych.
– TAK! – krzyknęłam w przypływie natchnienia. Jak już kłamać, to po mistrzowsku, z polotem i kreatywnie, bo i czemuż by nie. – Tak, powiedział dokładnie: „To nie jest tak, jak myśleli, tylko odwrotnie o dziesięć wcześniej”! O tak powiedział… dziwne jakieś, pewno majaczył… Czy on przeżyje?
– No, stan jest ciężki, więc nic nie wiadomo. Zaraz go zawieziemy do szpitala. Czy tylko tyle powiedział? – spytał blondyn.
– Tak, ale ja z tego nic nie rozumiem – odparłam, starając się wyglądać na dokładnie tak zagubioną, jak się faktycznie czułam. I chyba podziałało, bo ten blondyn chwycił moje ciało pod pachy, brunet za nogi i wspólnie przenieśli je do swojego radiowozu, który przecież radiowozem być nie mógł.
Swoją drogą jak to łatwo sobie zrobić czy ukraść radiowóz, no co za kraj, że każdy pierwszy lepszy może sobie wziąć samochód i przysposobić go do bycia radiowozem przez zwykłego koguta na dachu…
– Nie czekacie na karetkę? – spytałam niepewnie, bo chyba tak by zrobił na moim miejscu ktoś, kto by nie wiedział, co się dzieje.
– Nie, nie, tak on będzie szybciej w szpitalu. Karetka przyjedzie za parę minut, a on może nie przeżyć – powiedział brunet, zamykając drzwi za ciałem włożonym na tylne siedzenie w radiowozie. Po czym obaj z blondynem wsiedli i odjechali.
– Te… co tu się, kurwa, stało teraz? – spytał Gienio, który cały czas stał obok i ani słowem nie napomknął o niczym. Jakby go w ogóle nie było. I chyba tamci dwaj w ogóle go nie zauważyli.
– Nie wiem – odparłam jak zawsze konkretnie – ale cokolwiek to było, było niezłym szwindlem.
– A ty poznałaś, co to za ciało było? – zapytał z jakimś takim dziwnym zainteresowaniem, jakby spodziewał się, że poznam, czyje to ciało. Kto się wpatruje w obce martwe ciała? Poza ludźmi z prosektorium oczywiście, co robią autopsję w szpitalach. Lub tymi, co w szpitalach stwierdzają rzeczonego ciała zgon. No ale wiadomo – kto normalny się przypatruje?
– Nie, czyje?
– Kochanka twojego męża.
– To był MARIUSZEK?!?! – prawie ryknęłam w szoku.
– Yup. – Gienio cmoknął to ostatnie p, jakby wystrzelił właśnie pocisk w moim kierunku…
No to, jak to się mówi, dupa blada.
***
Dobrze, to ponieważ przed chwilą odbyliśmy pierwszą wspólną sytuację z serii „co tu się w ogóle zadziało właśnie?!?!”, najwyższy czas na standardowe kawałki, jakich zawsze wszyscy doświadczamy w książkach i filmach o szeroko pojętej naturze kryminalnej. No wiecie, ten typowy numer: „stało się coś zastanawiającego i wzbudzającego jako takie napięcie, WIĘC czas na coś całkowicie normalnego, spokojnego i niezwiązanego z gatunkiem książki”. Tak więc szybko słów kilka o mnie, moim mężu, naszej rodzinie i innych faktach, które w tej retrospekcji, przez którą razem przejdziemy, zanim wrócimy do piwnicy, pomogą trochę zrozumieć dziwność i irracjonalność postępowania poszczególnych bohaterów.
Zacznę od siebie, bo mało osób ode mnie zaczyna, a uważam, że to duża strata dla ogółu. Nazywam się Janina Wała, mam męża o imieniu Filip oraz dwójkę dzieci – piętnastoletniego syna Jana oraz jedenastoletnią córkę Helenę (hElena, z naciskiem na E, jak to zwykle sama zaznacza). Filip pracuje jako prawnik w jednej z globalnych korporacji, dzieciaki całkiem dobrze się uczą w swoich klasach, a ja pracuję w marketingu – również w korpo.
Gdy mąż pewnego grudniowego dnia wrócił po pracy do domu praktycznie ze łzami w oczach, mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem, z czego udało mi się jedynie rozszyfrować słowa: „…jak, no jak to się mogło stać, młodszy i spoza organizacji”, wiedziałam, że najprawdopodobniej na to stanowisko dyrektorskie, które zwolniło się z uwagi na emeryturę poprzednika, został zatrudniony ktoś młodszy od mego męża i niepracujący wcześniej w firmie.
Zrobiłam to, co każda żona dobrze znająca swojego męża powinna zrobić w takiej sytuacji. Poszłam do kuchni, otworzyłam butelkę zimnego piwa i wróciłam z nią do salonu, by usiąść wygodnie w fotelu, pić to piwo i cierpliwie wysłuchiwać kilkugodzinnych teorii spiskowych wnikających w ukryte znaczenie podjętej przez zarząd decyzji. Nie myliłam się. Nie doceniłam jedynie głębokości tej urazy – powinnam była otworzyć wino zamiast jednej butelki piwa.
Nie przytoczę tu wszystkich teorii, ale z ciekawszych w grę wchodziło głęboko ukryte powinowactwo nowej osoby z jednym z członków zarządu (nie jestem jednak pewna, czy w zarządzie zasiadał potencjalny rodzic, czy właśnie dziecko nowej osoby), duża suma pieniędzy (ponownie: nie jest jasne, kto komu zapłacił), szantaż (tu również nie wiem nic konkretnego odnośnie do tej możliwości poza niejasnym wrażeniem, że potencjalnie mogło chodzić o fetysz seksualny i zdjęcia tego dowodzące). Wiele rzeczy mogłabym zarzucić mojemu mężowi i tyle samo braków wytknąć jego osobie, ale na pewno nie byłby to deficyt w teoriach spiskowych w sytuacji, gdy coś mu w życiu poszło niezgodnie z jego zamysłem. Gdyby przerzucił tę kreatywność na dziedzinę marketingową, to z pewnością już dawno wygryzłby mnie ze stanowiska.
Mój Filip po trzygodzinnej tyradzie opadł z sił, dopił moje ciepłe już od dawana piwo i poszedł spać. Typowe… Zrzucił cały swój ciężar, doładował baterie i pozostawiając zgliszcza mojego wewnętrznego spokoju, poszedł spać.
Przypomniało mi się to teraz, gdy wróciłam od Gienia, piwnicy jego ciotki i trupa-nietrupa tego prawdopodobnie kochanka Filipa, Mariuszka znaczy, w moim bagażniku. Wtedy doszłam do wniosku, że żadnego wpływu na karierę Filipa czy jego awans (tudzież ich brak) nie miałam, a samej firmy poza opowieściami Filipa nie znałam. A zgodnie z jego opowieściami była to firma szatańska. Zarządzana przez recydywistów i społeczny element, który wykorzystywał wszystko i wszystkich na swojej drodze. No ale wiadomo – znałam Filipa i jego skłonność do wyolbrzymiania wszystkiego.
Przez długi czas nie dowiedziałam się, kim konkretnie był ów nowy młody człowiek, który zajął upragnione miejsce mojego męża. Lub – co chyba byłoby bardziej konkretne – zajął upragnione miejsce NA moim mężu. I tak, mam tu na myśli kwestie seksualne.
Ktoś mógłby powiedzieć, że z dziwną łatwością przekazuję informacje o potencjalnym kochanku mojego męża. Taki ktoś miałby rację. Ale o tym później. Teraz dzieciaki spały, Filip spał, a mnie złapało nagłe, uporczywe wrażenie, że coś jest cholernie nie tak. To znaczy bardziej nie tak niż trup w bagażniku. Takie jakieś złe mnie złapało. Więc standardowo w takich sytuacjach – jak uczą w telewizji – sprawdziłam, czy wszystkie okna i drzwi są zamknięte. Z rozmachu sprawdziłam też wszystko inne, jak szafki i w ogóle. I wszystko było zamknięte. Więc o co chodziło… o czymś zapomniałam? Miałam coś zrobić i nie zrobiłam? Może chciałam coś przemyśleć, by podjąć jakąś decyzję i o tym nie pamiętałam…? Coś w pracy? Z dziećmi? Jakieś rachunki?
Nie, nie, nie, to wszystko nie to, więc o co chodziło…? Moje rozważania przerwał podmuch wiatru na gołych stopach i deszcz za oknem. Lubiłam deszcz – był dla mnie zawsze momentem wyciszenia i złapania oddechu. Ale tak samo jak w znanym dowcipie o Sherlocku i Watsonie na kempingu, w którym Sherlock prosi Watsona, by ten powiedział mu, co widzi nad sobą, a Watson wchodzi w tyradę o głębinach egzystencjonalnych kosmosu jedynie po to, by zwrócono mu uwagę, że ktoś podwędził namiot – tak samo jak w tym dowcipie coś było bardzo nie tak. Skoro wszystko jest zamknięte, to skąd ten podmuch wiatru??
Rozejrzałam się niepewnie dookoła siebie. Kuchnia wyglądała normalnie, wszystkie okna były zamknięte – nic nietypowego się tu nie działo. Właśnie wszystko stało dokładnie na swoim miejscu, włącznie z tym cholernie brzydkim muszelkowym łabędziem na parapecie, który Janek przywiózł kiedyś dla nas jako pamiątkę z obozu. No nie da się czegoś takiego wyrzucić… nie, póki dzieci nadal mieszkają w domu z rodzicami. Więc wszystko było jak zwykle na swoim miejscu. A jednak po pierwsze czułam podmuch na pewno, a po drugie – od kiedy wiatr wieje po podłodze? Przyjrzałam się jej, tej podłodze, z powątpiewaniem i nieufnością. Jedynym, co mogło ewentualnie odbiegać od normy, był lekko zagięty róg dywanika przy zlewie. Podeszłam, by go poprawić, i wtedy doszło do najbardziej niewiarygodnego odkrycia mojego życia…
Jako młoda osoba, studentka, nie byłam pewna, co będę chciała robić dalej w życiu. Ciągnęło mnie w dwóch zupełnie niespokrewnionych kierunkach. Z jednej strony marketing, promocja i PR zawsze mnie fascynowały i miałam smykałkę do wynajdowania fajnych pomysłów. Z drugiej strony od najmłodszych lat lubiłam budować. Najpierw robiłam sobie jakiś rysunek wraz ze szczegółowym opisem, jakich klocków lego potrzebuję, a następnie przystępowałam do budowy. Nigdy nic bez planu, dlatego tak szanowałam Krystynę… o tym również później. Jako studentka zdecydowałam się więc na oba kierunki równolegle. To było najcięższe pięć lat mojego życia, ale było warto. Dwa dyplomy dały oczekiwaną satysfakcję.
Kiedy zdecydowaliśmy z Filipem, że warto jednak przeprowadzić się do domu, a żadne gotowce z rynku nie spełniały naszych oczekiwań, stwierdziłam, że sama zaprojektuję nasz nowy dom. Wyszło wspaniale, ACZKOLWIEK nigdy w tych planach nie było piwnicy. A pod wspomnianym dywanikiem znajdowała się klapa, pod którą, jak podejrzewałam, były schody. Poczułam nieopisywalną niechęć do tej klapy ze schodami, jak gdyby wtargnęły do mojego domu właśnie teraz bez żadnej zapowiedzi, zaproszenia czy zgody z mojej strony.
W serialowym Hannibalu w tak samo umiejscowionej piwnicy znajdowało się, powiedzmy… nie wiem, jak to nazwać… stanowisko do obróbki mięsa? Rzeźnia? Sama nie wiedziałam, co teraz robić. Automatycznie pomyślałam, że Filip jest mordercą i na dole są jakieś ciała. Ale Filip nie tyle nie mógł być mordercą z górnolotnych przyczyn, takich jak etyka czy dobroć serca, co po prostu się do tego nie nadawał. Wpadłby już w momencie podjęcia decyzji o ewentualnej chęci zabicia kogoś. Więc co tam może być? Jakaś jego niewolnica seksualna, znaczy, przepraszam – niewolnik? Niemożliwe – Filip jest waniliowy jak lody od Grycana. Złodziejska melina? Też nie – Filip nie potrafi nawet wziąć do domu torebki na bułki. On ODDAJE kasjerce siatkę, gdy już zapłaci za bułki, a same kajzerki chowa do neseseru… Losie, czemu ja jestem z taką ofermą? O tym zresztą również – później.
Dobrze, Janina. Spokojnie. Skup się, nie panikuj – myślałam do siebie samej, choć oczywiście nie uspokajało mnie to w żadnej mierze. Ale widocznie wystarczyło do wytrącenia mnie z tego przypuszczalnego nastroju do poszukiwania wyjaśnień i skierowało ku bliższej mi czynności faktycznopoznawczej.
Zdeterminowanym ruchem sięgnęłam po klapę, szarpnęłam rączkę do góry i… nic. Nie mogłam podnieść – musiało być zamknięte. Spojrzałam dokładniej na drzwiczki; nie było żadnej kłódki czy dziurki na klucz, ale był zamek z szyfrem. No nie wiem, czy to się nazywa „zamek”, skoro nie ma na nim dziurki na kluczyk, tylko te takie cztery pokrętełka, co to pewnie przy przewinięciu odpowiednich cyfr coś tam w sobie klikną i klapa da się unieść. No to już jest coś zupełnie dziwnego. Mój mąż nie potrafi zapamiętać daty moich, BA swoich własnych urodzin! Ani PIN-u do kart płatniczych czy kredytowych. Ani swojego PESEL-u… Nie mówiąc już o kodach do alarmu, a co dopiero do jakiejś klapy. Ale w takim razie jest więcej niż pewne, że ma go gdzieś zapisany – zawsze zapisuje takie rzeczy na zielonych post-itach i trzyma w pobliżu miejsca/rzeczy, którą otwierają. Nie wiem, czy robi to dla siebie, czy żeby ułatwić potencjalnym złodziejom maksymalizację ich zysków z dokonanej kradzieży portfela. Tak więc gdzieś tu musiał być mały zielony post-it…
Rozglądałam się bacznie, szukając jednocześnie butelki wina, która nagle wydała mi się świetnym pomysłem na tę dziwną noc. Nalewając sobie kieliszek czerwonego malbeca, zastanowiłam się, jaka jest najbardziej oczywista kryjówka dla tej małej zielonej karteczki, która (tego byłam pewna) musi się znajdować w bezpośredniej okolicy klapy. Chyba najbliższy był ten zdradliwy chodniczek… no, zdradliwy dla mojego męża przynamniej.
I nagle PUFF – chęć sprawdzenia, co jest pod dywanikiem, w krwawej rzeźni Hannibala, ustała. Jeżeli on chciał mieć jakieś swoje supertajne miejsce, to miał do tego pełne prawo. Nie powinien co prawda wprowadzać modyfikacji architektonicznych do domu mojego projektu, bo budowa takiej piwnicy nieprzewidzianej w projekcie domu mogła spowodować jego zawalenie… ALE powiedzmy, że miał do tego prawo, jeżeli to było dla niego ważne. Problemem pozostał brak komunikacji w tej kwestii z jego strony. Zwykle rozmawialiśmy o wszystkim: co robiliśmy w pracy danego dnia, czy u któregoś z dzieciaków były jakieś ciekawe wydarzenia, z kim ostatnio byliśmy na randce – no, takie zwykłe sprawy. Codzienne. A tu takie coś… rozwalił mi przecież podłogę, znaczy nie sam, wiadomo, kogoś tam zatrudnił. Właśnie, jakichś „speców od świecuf”, „panów usterkuf” – obcych jednym słowem mi wpuścił na dom i pozwolił rozwalić podłogę, żeby sobie hulaszcze mordownie urządzać, bo mu się zachciało Hannibala odgrywać!? ON?? WEGANIN?!?!?! Taki z niego Mads Mikkelsen jak ze mnie Hugh Dancy.
O trzeciej w nocy czy nad ranem, zależy od perspektywy, strasznie irytujący jest dźwięk wibrującego telefonu. Wiadomo, wszyscy śpią, wszystko jest wyłączone, więc takie wibracje rozchodzą się jak gradobicie. Dźwięk był szczególnie irytujący, bo nie pochodził z mojego telefonu. Tego mogłam być pewna, bo choć telefon był jak zawsze zagubiony gdzieś w mieszkaniu, moja bransoletka nie informowała mnie o przychodzącym połączeniu czy wiadomości. Czyli dzwonił czyjś telefon. Nie dzieciaków, bo te zaborczo trzymały swoje telefony blisko siebie, swoją drogą czasem zastanawiałam się, czy nie trzymają ich pod ubraniami, aby na pewno wiedzieć, gdy ktoś dzwoni. Więc nie ich, nie mój – no to musiał dzwonić telefon Filipa, co było o tyle dziwne, że wiedziałam, że zawsze zabiera go ze sobą, gdy idzie spać. A jednak coś wibrowało… uporczywie… ciągle… Ktoś dzwonił non stop, no nie do wytrzymania!
Wypiłam kieliszek do dna i poszłam w kierunku wibracji. Lepsze to, niż iść w kierunku światła, choć i jedno, i drugie zdawało się w chwili obecnej jakieś niezbyt bezpieczne. Pięć sekund temu wibracje były nie do zniesienia, ale w momencie rozpoczęcia poszukiwań przyrządu je wydającego oczywiście okazały się niemożliwe do namierzenia. Całe szczęście, że ten ktoś był bardzo zdeterminowany i wciąż dzwonił. Wreszcie udało mi się namierzyć telefon (nieznanego pochodzenia – pierwszy raz w życiu widziałam taki model w tym domu). W doniczce z paprocią, w ubikacji. W ubikacji pod schodami, w której nigdy nie było żadnego kwiatka w żadnej doniczce. W ubikacji pod schodami, z której nieoficjalnie nikt nie korzysta, bo oficjalnie obszerna łazienka jest naprzeciwko, a rzeczona ubikacja traktowana jest jak schowek na wszelkie przydasie… Niemniej była w niej doniczka z paprocią, a w niej telefon. Który wciąż wibrował.
– Halo?!– warknęłam wściekła, że obcy ludzie rozwalili mi podłogę i podrzucili do domu paprociopodobne chwasty.
Odpowiedziało mi milczenie.
– Hasło… – Kobiecy głos, który odezwał się po dłuższej chwili, brzmiał jakby niepewnie. To znaczy, nie mogłam wyczuć, czy niepewnie dlatego, że spodziewał się innego głosu niż mój, czy może był niepewny sam siebie, czy dobrze wybrał numer.
Znowu poczułam się jak w jakiejś powieści Chmielewskiej, u niej gdzieś było coś takiego, i bohaterka całkiem niechcący podawała hasła, czy raczej słowa, które, jak się później okazało, miały dla osób do niej dzwoniących jakieś rzeczywiste, konkretne znaczenie. Stwierdziłam, że co mi właściwie szkodzi spróbować – najwyżej się rozłączy.
– Cholerna paprotka – powiedziałam pełnym irytacji tonem.
Osoba po drugiej stronie zaczęła panikować, bo jedyne, co słyszałam, to ciąg takich zwrotów jak: „o nie!”, „ale jak to?!?”, aż w końcu padło zrozpaczone „KIEDY?!?!”.
Chmielewska sytuacja jak w mordę strzelił. Grałam dalej:
– DOKŁADNIE TU I TERAZ!
Coś po drugiej stronie linii spadło z wielkim łoskotem, coś tam im się potłukło, ktoś się chyba potknął i nieźle rozjechał, ściągając ze sobą jakieś dodatkowe skorupy, bo dalej słychać było ciąg dodatkowych łoskotów. Aż w końcu męski głos powiedział:
– Jesteśmy skończeni, jeśli to prawda, niczego nie dotykaj, nic nie rób, siedź w miejscu. Nie dzwoń do nikogo. Muszę się upewnić! Kod 1475 na plaży – cel na widoku?
No, to było jakieś chyba bardzo konkretne pytanie z ich strony. Jak powiem, że tak, to mogą chcieć sprawdzić. Jakoś nie miałam ochoty, żeby sprawdzali, czy ten cel był na moim widoku.
– Celu brak.
To powinno ich trzymać na dystans, skoro celu nie ma, nie ma po co przyjeżdżać i sprawdzać.
– Jak to, kurwa, brak?!?!?! Jedna rzecz was przerosła?!?!?!?! Wiedziałem, że praca z ludźmi bez doświadczenia to był błąd, a teraz cała akcja przepadła!! Debile!! Mieliście tylko pilnować plaży!!
– Tylko bez debili! Wypraszam sobie!
Bo co też w końcu, do cholery, będzie mi jakiś bęcwał w środku nocy ubliżał w związku z jakąś plażą, której nie dopilnowali jego ludzie. Buc cholerny. Znudziła mi się ta zabawa w Chmielewską.
– Żegnam pana!
I przerwałam połączenie. Po czym, po chwili namysłu, wyłączyłam telefon i wyjęłam z niego kartę SIM. Nigdy nic nie wiadomo z tymi telefonami i ich namierzaniem. Telefon odłożyłam na miejsce do paproci, a kartę SIM przełamałam. Pogasiłam światła, ponownie sprawdziłam drzwi i okna, i poszłam do swojej sypialni. To był okropny dzień i najwyższy czas z nim skończyć.
***
Nowy dzień – nowa ja. Tak się podobno powinno mówić co rano, żeby każdy dzień rozpoczynać od carte blanche i nie myśleć o błędach i bzdurach dnia poprzedniego. To oczywiście według mnie totalny absurd, bo ludzka psychika tak idealnie nie działa, chyba że u osób, które ćwiczą codziennie jogę, są buddystami/weganami i chodzą na wszystkie manifestacje w szczytnych celach. Ci raczej ani błędów, ani bzdur, ani innych czynów mogących spowodować kaca moralnego nie popełniają. Natomiast ja żadnej z tych rzeczy nie wykonuję na co dzień (ani nawet od święta), więc do carte blanche było mi tego ranka daleko. Nie wiem, co mi bardziej zaprzątnęło umysł w momencie pobudki – tajemnicza klapa w podłodze pod dywanikiem, obca paproć w ubikacji, równie obcy telefon z dziwnymi ludźmi, którzy nie potrafią dopilnować plaży, CZY fakt, że była godzina piąta czterdzieści dziewięć, a ja z zasady nie wstaję przed siódmą. Jeśli się obudziłam, to musiał mnie obudzić jakiś dźwięk – sama w życiu bym się tak późno w nocy nie ocknęła. Czy wcześnie rano… mniejsza. Nigdy przed siódmą.
– WAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!
WRZASK, skowyt właściwie, wydała niewątpliwie Hela, bo jest jedyną znaną mi osobą, która potrafi osiągnąć tak irytująco wysoką skalę. Jak przystało na porządną matkę, chwyciłam leżące na stoliku koło łóżka telefon i dezodorant i ruszyłam dzikim cwałem do jej pokoju.
Reszta domowników miała ten sam pomysł, tylko w innych opcjach. Zaspany Janek dzierżył pluszowego misia i kapeć, wojowniczo unosząc oba przedmioty nad głową, a Filip trzymał ładowarkę z kablem, wywijając nim jak jakiś ninja nunchakami.
– Przestań tym machać, bo kogoś uderzysz! – zmitygowałam go natychmiast, ale za późno, bo niestety końcówka kabla dźgnęła go w oko.
Kiedy on ubolewał na egzystencją swojego łzawiącego oka, a nadal zaspany Janek chciał go pocieszyć misiem, ja weszłam do pokoju Heli.
Hela, moja córka, to postać… jak by to powiedzieć… W sumie nie umiem powiedzieć, jaka to postać. Powiedzmy, że najlepiej do niej pasuje określenie „kobieta zmienną jest”. Mała ma jedenaście lat, a już przeszliśmy przez etapy hipisowskie, rockandrollowe, hiphopowe, metalowe, baletowe, muzyki alternatywnej, opery, jazzu… W każdym razie mała ma dobry słuch i lubi muzykę. Bardzo. Konkretnie to bardzo GŁOŚNO. O każdej porze dnia i nocy. Nie dziwi mnie już nagły bas z jej pokoju o trzeciej nad ranem. Ale zdziwił mnie zamaskowany szalikiem facet leżący na podłodze między łóżkiem Heli a otwartym oknem. Facet z szalikiem markotnie chlipał, trzymając się za kolano, z którego albo ciekła krew, albo rozbił jakąś bliżej niezdefiniowaną butelkę z czerwonym płynem, której zawartość smętnie nasączała jego spodnie i biały dywan w pokoju Heli.
Podeszłam bardzo powoli od strony, od której nie mógł mnie widzieć, pokazując jednoczasowo córce, żeby wyszła cicho z pokoju, co też zresztą udało jej się zrobić. Gdy moja trójka była w miarę bezpieczna, lekko szturchnęłam niemrawą osobę stopą.
– Kim pan jest?! – spytałam zdecydowanie, na co odpowiedziano mi serią markotnych charknięć.
Do czego zmierza ten świat, w którym nawet włamywacze płaczą przy stłuczonym kolanie. Chociaż chyba kolana nie miał stłuczonego, bo przy bliższym rozeznaniu zauważyłam, że wystawało z niego coś, co albo było pękniętą kością, albo… albo nie wiem czym, co do takowej kości wydartej z ludzkiego ciała było bardzo podobne. Zrobiło mi się go jakoś tak szkoda, bo nie dość, że nie udało mu się po kryjomu włamać do domu, który pewnie planował obrabować, to jeszcze doznał uszczerbku na zdrowiu. Poczułam jakąś odpowiedzialność, bo w końcu uszczerbku doznał na moim prywatnym terenie domowym.
– Czy zadzwonić na pogotowie? – spytałam chyba już niezbyt przytomnie, bo w końcu człowiekowi wystawała z kolana kość, a on nie był w stanie komunikować się po ludzku.
Spojrzałam za siebie, na tę rozpłakaną (Filip), zszokowaną (Hela) i spanikowaną (Janek) część mojej rodziny, i nagle przypomniał mi się „patrol” policji, który zabrał na pogotowie ciało (podobno jeszcze żywe) Mariuszka. Zastanowiłam się, czy jeśli teraz zadzwonię, to znowu przyjadą równie średnio uczciwi reprezentanci zawodu… Nie wiedziałam, co zrobili z tamtym ciałem, ale raczej nie chciałam, żeby to samo zrobili z tym. To znaczy z tą osobą, która włamała się do mojego domu przez pokój córki. Może powinnam sama zawieźć faceta do lekarza? Albo na komisariat? Ale może tamci obserwują…??
Zanim jednak całkiem pogrążyłam się w nieufnej wizji naszego państwa, osoba z podłogi wydała przeciągły kwik. No takie powiedzmy – chrumknięcie? Albo nie… on chrapał… całkiem zwyczajnie i zupełnie bezczelnie ten facet wziął i zasnął, chrapiąc przy tym coraz głośniej i absolutnie niczym się nie przyjmując. To normalnie szczyt bezczelności tak się komuś włamać do domu, wybudzić wszystkich i po prostu zasnąć! Tego już było za wiele. Wróciłam do sypialni i otworzyłam drzwi do garderoby.
W odległej szufladzie, gdzieś pod stosem czystych ubrań oczekujących na wyprasowanie, leżało pudełko z jakimiś sekszabawkami, które dla śmiechu dostałam kiedyś na trzydzieste urodziny. Wyjęłam z niego kajdanki z różowym futerkiem i poszłam skuć śpiącego włamywacza. Stanęłam nad nim i nie mogłam się zdecydować. Skuć mu ręce? Ale jak…? Za plecami? Przykuć je do kaloryfera? Może skuć nogi? Albo rękę do nogi?
Hela jakby nagle oprzytomniała i podeszła do mnie. Musiałam mówić na głos, a nie do siebie prywatnie, wewnątrz swojej głowy… Zdarzało mi się to niestety notorycznie, choć najczęściej służbowo, kiedy potrzebowałam burzy mózgów nad jakimś ważniejszym czy bardziej skomplikowanym projektem.
– Mamo, nie do kaloryfera, bo on go może zerwać, i będzie trzeba potem robić remont. Najlepiej skuj go za nadgarstki i z przodu, bo jak skujesz za plecami, nie będzie widać, co robi z rękami.
Bystra mała. Hela zawsze wiedziała najdziwniejsze niespodziewane rzeczy, na przykład gdzie w lutym można kupić świeże kwiaty, jak naprawić jakiś sprzęt, w którym wylała się bateria, albo jak zrobić domowe lody z truskawek i lemoniady.
Zrobiłam, jak poradziła. I co teraz?
– I co teraz? – spytałam przestrzeń dookoła. Przestrzeń, o dziwo, pozostała milcząca. Okej, czas na drastyczne kroki. Tu się nie ma co zastanawiać, tylko trzeba do kogoś zadzwonić. Sama nic nie wymyślę. Do kogo by tu najlepiej…?
Są czasem takie sytuacje w życiu każdego z nas, że coś się dzieje i musimy z kimś to skonsultować. Każdy ma taki wewnętrzny kompas, który w podobnych chwilach podpowiada, kto ze znanych nam osób najlepiej odnalazłby się w danej sytuacji. Wiadomo. Zupa? Do mamy, babci. Samochód? Do brata, kuzyna, kumpla. Przetrzymać psy przez weekend? Koleżanka, ewentualnie jakaś ciocia. Przypadkowy trup? Najlepsza przyjaciółka. Tylko że ja tu nie miałam trupa, ale jakiegoś włamywacza, który zasnął mi na podłodze… W tym swoim szaliku i brudnych butach. Właściwie zwracam honor – buty to on miał czyste, nawet za czyste. Wylakierowane, męskie, eleganckie oksfordy… Teraz widocznie włamywaczom powodzi się fenomenalnie, skoro nawet na włam idą w pełnej gali, włącznie z butami. CHYBA że to był jakiś ukryty agent z gatunku kingsmenów na tajnej misji. W pokoju mojej córki… raczej wątpię, ale można pomarzyć. Nie byłabym zła, gdyby pan Darcy, znaczy Colin Firth, włamał się do mojego domu, no ale żaden z tego śpiącego królewicza superagent, skoro zasnął na akcji. Nie ma co się dekoncentrować – pomyślałam – dzwonię!
Decyzję podjęłam, tylko pozostawała jedna, odwiecznie problematyczna kwestia. Gdzie jest, do jasnej cholery, mój telefon? To od wielu już lat była u mnie kwestia nie do pokonania. Telefon w jednej chwili był, a w kolejnej nie. Nie było go i nie dawał się znaleźć godzinami. Oczywiście dźwięki wyłączone, bo mam przecież bransoletkę, co to zawibruje, jak coś się na telefonie dziać zacznie. Tylko że ta bransoletka miała wybitnie irytującą tendencję do rozłączania się od telefonu. Taka jakaś wewnętrzna chyba antypatia tej bransoletki do telefonu, który nie lubił być, jak widać, uwiązany nie tylko do mnie (dlatego wiecznie był zagubiony), ale też do bransoletki (więc ją bezczelnie od siebie odcinał). Tym razem niewiarygodnym wręcz cudem telefon znalazł się po spektakularnie szybkim czasie minut jedenastu. Jednostka w szaliku spała sobie spokojnie dalej, cichutko czasami pochrapując, a ja na chwilę się zatrzymałam… Przy poprzednim telefonie miałam wrażenie, że może oni wiedzieli, że dzwoniłam… może miałam podsłuch… Zamiast o tym za długo myśleć, chwyciłam szybko za telefon nic niepodejrzewającego Filipa i wybrałam numer.
– Halo? – odezwała się moja potencjalna pomoc w tej dziwnej sytuacji. Przyjaciółka moja znaczy, a konkretnie Krysia. Krystyna właściwie, bo nie lubiła zdrobnień swego imienia. Zresztą ja również nie lubiłam się zdrabniać.
– Krystyna, cholera jasna, mam tu sytuację. Przygotowywałyśmy się na nią przy niejednej butelce wina, więc nie powinnaś być jakoś wybitnie zaskoczona. Można się było tego spodziewać właściwie, biorąc pod uwagę liczbę najdziwniejszych zdarzeń w moim życiu, więc słu…
– Janina, kurwa, jest wpół do siódmej w czwartek. A w ogóle czemu dzwonisz z telefonu Filipa? Zresztą nic mnie to obchodzi, więc o ile nie masz tam trupa i nie trzymasz zakrwawionego noża w ręku, to ja się rozłączam!
Takiej osoby teraz potrzebowałam, chłodno myślącej o faktach i całkowicie zaspanej, żeby się ich zbytnio nie przestraszyła.
– No tak, bo właśnie jakby… cóż… To znaczy, nie wiem, jak mam ci to wyjaśnić – skomentowałam bardzo przejrzyście.
– Czekaj… masz ten nóż i tego trupa? Teraz? Ten nóż masz teraz tam z trupem?? – spytała Krystyna z lekką paniką w głosie. Co było dziwne, bo nigdy nie panikowała przy najbardziej nawet niespotykanych i nieprzewidywalnych wydarzeniach. A znała mnie już z dwadzieścia lat, więc przeżyła ich mnóstwo.
– No nie… rzeczywiście tego noża nie mam, ale tak, on tu leży.
– Jak to nie masz TEGO noża? Inny masz? Co ty w ogóle wygadujesz właściwie? Kto tam leży? – padło wreszcie jedno pytanie, na które znałam odpowiedź.
– O, no właśnie! Właśnie dokładnie dlatego dzwonię! Nie mam pojęcia, kto tu leży! Ale chrapie, a ja go skułam! I ma szalik… to nie wiem, dzwonić na policję? Albo na straż pożarną…? Tak niezbyt im ufam, tym policjantom znaczy, bo poprzedni patrol zabrał ciało i niby zawieźli je do szpitala, ale według mnie on już nie żył. To znaczy ten ciał! TO ciało znaczy! Tak wyglądało, jakby nie żył. A oni to chyba nie byli z policji. Gienia spytaj, był wtedy ze mną z tym ciałem. A ten tu chrapie, więc żyje. Tylko mu ta kość wystaje i dużo krwi cieknie, a to chyba niedobrze…
– Janina… – I cisza. Jedno słowo i milczenie. Z inną osobą bym się zirytowała. Ja tu opowiadam niewiarygodnie skomplikowaną historię, oczekując wsparcia i pomocy, a tu cisza. Ale znałam Krystynę nie od dziś i wiedziałam, że gromadzi zdobyte informacje i układa plan działania. Trzeba było jedynie cierpliwie poczekać. Z tym że to różnie trwało, czasem pięć minut, a czasem pięć godzin. Machnęłam ręką na Helę, żeby poszła za mną do kuchni. Za wcześnie na whisky, za późno na wino. Czas więc na kawę.
– Czy sytuacja wymaga łopaty? – zapytała wreszcie Krystyna. To właśnie jest prawdziwa przyjaźń! Gotowość do wspólnego zakopania kłopotliwego trupa.
– Nie mam zielonego pojęcia, czego wymaga obecna sytuacja – odparłam całkiem szczerze.
– Będę za pół godziny – powiedziała Krystyna, po czym się rozłączyła. Gdyby faktycznie od razu wyszła z domu i chciała do mnie przyjechać, to biorąc pod uwagę godzinę, byłaby tu za niecałe dziesięć minut. Ale Krystyna nigdy nie opuszczała domu bez perfekcyjnie zrobionej fryzury, a to u niej trwało minimum dwadzieścia minut. Bez makijażu i w podartych, brudnych ubraniach to tak. Bez problemu. Ale bez zrobionych perfekcyjnie włosów?? Abominacja – jak zwykła sama określać taki stan faktyczny swojej osoby.
Spojrzałam kontrolnie w kierunku śpiącego ciała, by się upewnić, że naprawdę tam jest i nic mi się nie uroiło. Ciało chrapało w najlepsze i nie zanosiło się na to, by w niedługim czasie miało się ulotnić. Poszłam więc do kuchni, czyli zeszłam po schodach na parter.
Zainteresowałam się, skoro już miałam wolny czas do wykorzystania, co w tej dość, umówmy się, skomplikowanej sytuacji porabia moje starsze dziecko, syn znaczy, i mąż. Wzmiankowani obrońcy ogniska domowego, jak się okazało po chwili, oglądali telewizję. Jedząc popcorn.
Zamarłam na ten widok. To ja się tu stresuję, rozmyślam i rozważam, czy i gdzie dzwonić, co zrobić z chrapiącym ciałem, co się ukrywa pod kuchnią, a oni mieli czas zrobić popcorn i oglądać Gogglebox?? Typowe. Jaki ojciec, taki syn. I to w dodatku powtórki oglądali! Żeby chociaż najnowszy sezon… i do tego jedli słodki popcorn. Zresztą po chwili dołączyła do nich Hela z kubkiem kawy. A co mi tam – pomyślałam, i również z nimi usiadłam.
I taki właśnie obrazek czteroosobowej rodziny jedzącej w środku nocy, czy może raczej nad ranem, słodki popcorn i oglądającej powtórki Gogglebox napotkała Krystyna, gdy po obiecanych trzydziestu minutach weszła przez cały czas otwarte, jak się okazało, drzwi frontowe.
– Co, do cholery, się tu dzieje?! – warknęła Krystyna, a my, jak na bohaterów średnio dobrych amerykańskich komedii przystało, podskoczyliśmy, upuszczając i wyrzucając w powietrze wszystko, co każdy akurat trzymał w rękach. Podejrzewam, że Filip będzie musiał zainwestować w nowy tablet, na którym podczas oglądania Gogglebox grał w pasjansa, bo ten się raczej z kąpieli wodnej nie wykaraska.
Podczas gdy Filip wyławiał tablet z akwarium, ubolewając nad swym utraconym skarbem, ja przystąpiłam do krótkiego wyjaśnienia Krystynie wszystkiego, co się wydarzyło od momentu nagłego obudzenia nad ranem. Po chwili namysłu uzupełniłam opowieść o szczegóły dotyczące całej sytuacji z piwnicą Gienia i dalszymi znaleziskami w domu, ale chwilowo bez kwestii Hannibalowej. Krystyna była pod wrażeniem.
– Jestem pod wrażeniem, Janina. Masz tendencje do wpadania w najdziwniejsze sytuacje, ale teraz to już przesadziłaś.
– No i co ja mogę, sama powiedz? Pojechałam pomóc Gieniowi. No wiesz, jak jest. Ktoś prosi, a ja nie potrafię odmówić. Nie wiem, skąd wzięło się ciało w moim bagażniku, skąd ta cała paprotka, nie wiem, o co chodzi z plażą ani kim jest ten ktoś, kto dzwonił, i nie wiem, czy dzwonić na policję, czy nie, i w ogóle to nic nie wiem… to jak myślisz?
Współczułam Krystynie. Była rzeczywiście moją najlepszą przyjaciółką i często musiała przecierpieć opowiadania o moich kolejnych najdziwniejszych perypetiach. Znosiła to dzielnie, ale czasem obawiałam się, że wpędzam ją w alkoholizm.
– Wina mi nalej i pomyślimy – powiedziała, siadając z impetem na kanapie.
Poszłam do kuchni i otwierając kolejną butelkę wina, zastanowiłam się, czy nie wtajemniczyć Krystyny w sytuację z nowo odkrytą piwnicą. Z jednej strony to już mogło być za wiele, nawet jak na mnie, bo dotychczasowe „sytuacje”, o których Krystyna wiedziała, nie były aż tak dramatycznie złożone. Z drugiej strony było bardzo prawdopodobne, że ta klapa w podłodze była związana z którymś z pozostałych wątków. Nie chciałam tego jednak poruszać przy dzieciakach. Wystarczy im psychiczny dyskomfort związany z faktem, że do ich bezpiecznej przestrzeni domowej włamał się jakiś śpiący królewicz z wystającą kością. Filip to co innego. Na razie uważałam, że to jego tajne sekretne gniazdko, więc powinien wiedzieć, że wiem o jego istnieniu. Tylko jak wysłać dzieciaki spać w takiej sytuacji, szczególnie że rzeczony książę chrapał bezczelnie w pokoju Heli. Raczej nie mogłam oczekiwać, że ona pójdzie spać z nim w pokoju. Okej, czyli najpierw trzeba się pozbyć ciała. Znaczy włamywacza. To znaczy nie zabić, tylko rozwiązać jego obecność w naszym domu. Najlepiej jakoś zgodnie z prawem. No i nie powiedziałam, że trup u Gienia był Mariuszkiem… nie wszystko naraz!
Do pokoju wróciłam z dwoma półlitrowymi kieliszkami wina i jeden wręczyłam Krystynie. Po głębszym łyku można było dostrzec, że moja przyjaciółka weszła na tory organizacyjne.
– Już chyba sama się domyśliłaś, że nie możesz zadzwonić na policję ze swojego telefonu, bo pewnie masz go na jakimś takim łączu zhakowanym, przez które ci bandyci przejmują twoje połączenia i cię podsłuchują. Coś jak w Ocean’s Eleven, tylko po bandycku.
– W Ocean’s też było po bandycku, bo główni bohaterowie obrabowywali kasyno, co jest dość bandyckim działaniem – napomknął Janek. On był po tatusiu moralny do przesady.
– Nieważne, wiadomo, o co chodzi. W każdym razie zadzwonimy z mojego. Zgłosić włamanie należy, to nie podlega dyskusji. Na pewno nie rozpoznajecie, kim on jest? – spytała Krystyna, przez co zorientowałam się, że o ile spojrzałam na pół twarzy księcia nad szalikiem, o tyle do mojej przytomnej części umysłu nie dotarła informacja, jak ta część twarzy właściwie wygląda.
– Muszę popatrzyć na spokojnie. Chodź, sama też powinnaś go zobaczyć. Ty, Filip, zostaw ten tablet, już go nie uratujesz. Chodź z nami i też na niego spójrz.
Filip jęknął, wyrażając coś, co można opisać jako ból dupy. Wygooglowałam kiedyś to pojęcie, bo użyła go Hela, a nie chciałam nie wiedzieć, co moja młoda córka ma na myśli. Google wypluł mi definicję: „szeroko pojęta frustracja, wściekłość i chęć unicestwienia osoby/obiektu ją wywołującego włącznie z jego psem, kotem, domem, płytami chodnikowymi przed drzwiami owego domu i rodziną do czwartego pokolenia wstecz” – i to by się zgadzało z emocjami, jakie wyrażał Filip.
– Nie jęcz, Filip, tylko się rusz. Pokażcie mi to źródło zamieszania – powiedziała rzeczowo Krystyna.
No więc poszliśmy. Książę nadal spał i chrapał, a kość nadal mu wystawała. Przykucnęłam i przyjrzałam się jego twarzy. Ta widoczna część z czołem, brwiami i zamkniętymi oczami wyglądała jakoś znajomo, ale nie byłam w stanie stwierdzić, skąd ją kojarzę.
– Znasz go, Filip? – spytałam.
– Jakoś chyba wygląda, jakbym gdzieś go już widział, ale nie mogę skojarzyć gdzie… A ty? – spytał, odbijając piłeczkę do mnie.
– To samo. Skądś go kojarzę, ale nie wiem skąd. Krystyna, a ty?
– To samo, cholera… tylko gdzie i kiedy, nie wiem… Dzwonię!
– CZEKAJ! – ryknęłam przeraźliwie. – I co im powiesz?? Że najpierw zadzwoniłam do ciebie, bo bałam się zadzwonić osobiście? Będą pytali, dlaczego się bałam, to co mam im powiedzieć?!?!
– Prawdę, Janina, a co innego? – spytała Krystyna z irytacją.
– I co? No tak, panie oficerze, rzeczywiście powinnam była sama do was zadzwonić, ale bałam się, bo parę godzin wcześniej w moim samochodzie znalazłam ciało i po wezwaniu policji podjechało nieoznakowane auto z kogutem i z dwoma mężczyznami, których nawet nie poprosiłam o odznaki, mimo że nie byli w mundurach, a przyjechali kilka chwil po zgłoszeniu? To jak to zabrzmi?!
– A co to za różnica jak?! – spytała już mocno poirytowana Krystyna. – Nieważne, jak zabrzmi! To prawda i tyle. To ich sprawa, by to wszystko wyjaśnić, nie nasza. Za to im się płaci, do jasnej cholery.
– No nie wiem… a jak powiedzą, że zwariowałam? Że nie było żadnych ciał w bagażniku? ALBO że były, bo są ślady krwi, ale nie ma ciała, a tamci nie byli z policji, więc nie będzie śladu na nagraniach z ich centrali, więc wyjdzie na to, że miałam jakieś ciało w bagażniku, a teraz go nie ma, znaczy, że kogoś zabiłam i ukryłam zwłoki, i aresztują mnie, i…
– CICHO! – warknęła Krystyna. – Cicho bądź i nie panikuj. Powiemy prawdę i tyle! Nie będziemy jak ci bohaterowie głupich powieści ze strachu przed wyimaginowanymi konsekwencjami sami podejmować działań tylko po to, by po jakiejś durnowatej serii niefortunnych zdarzeń na koniec przekonać się, że wszystko poszłoby sprawnie, gdybyśmy OD RAZU powiadomili organy śledcze! Ogarnij się, Janina, i nie odpalaj mi tu teraz jakiejś szopki!
– Nie no, nie wiem… – odezwał się niespodziewanie Filip. – Rzeczywiście to może bardzo dziwnie zabrzmieć, bo skoro Janina miała wątpliwości, czy to była policja, gdy zabrali tego rannego, to powinna była zadzwonić i się upewnić. Oni mówili, że on żyje i zawiozą go do szpitala, więc przestań, Janina, mówić, że to był trup.
– Nie wyglądał na żywego, jak skończył mówić – odparłam z uczuciem bezsilności.
– CO MÓWIĆ?!?!?! – krzyknęli Filip z Krystyną. I dzięki temu skojarzyłam, że akurat o fakcie ostatnich słów nieboszczyka jeszcze nikomu nie mówiłam. I naszła mnie nagła myśl, że nikomu nie powiem. Jeśli tylko ja wiem, to nikomu poza mną nic nie powinno grozić ORAZ być może uratuje mi to tyłek, jeśli sprawy z nieznanymi bandziorami przybiorą jakiś bardziej namacalny i kontaktowy względem mnie charakter. Próbowałam sobie panicznie przypomnieć, o czym to ta Chmielewska wtedy pisała… czy jej bohaterka komuś to powiedziała? Częściowo powiedziała? Napisała może… no nic nie pamiętałam. Powieść rzeczywiście czytałam lata temu, jakoś na studiach, więc mogłam nie pamiętać, choć zwykle to szczegóły powieści kryminalnych pamiętałam najlepiej. Nie bohaterów, tylko te niuanse zbrodniarskie. Te najciekawsze elementy. A teraz, gdy faktycznie, do jasnej cholery, by mi się to przydało, nie potrafiłam sobie przypomnieć absolutnie nic.
– Nic… nieważne – odpowiedziałam im niepewnie i całkowicie nieprzekonująco.
– Janina, przecież widać, że kłamiesz. Mów natychmiast! – krzyknęła Krystyna, a Filip spozierał na mnie oskarżycielskim wzrokiem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
O POLSKIM TOWARZYSTWIE STWARDNIENIA ROZSIANEGO
Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego (PTSR) to ogólnopolska organizacja pożytku publicznego, która poprzez działania bezpośrednie kierowane do chorych i pośrednie kierowane do ogółu społeczeństwa dąży do poprawy jakości życia osób z SM i ich bliskich oraz podnoszenia świadomości o chorobie w społeczeństwie. Prowadzimy kampanie społeczne, projekty edukacyjne, informacyjne i wydawnicze! Świadczymy wsparcie chorym i ich bliskim poprzez infolinię, poradnictwo, konsultacje i warsztaty. Mamy 24 oddziały terenowe w całej Polsce, które prowadzą działania na rzecz chorych lokalnie.
W ramach PTSR działa ogólnopolskie Centrum Informacyjne SM i bezpłatna Infolinia SM, w których możesz skorzystać ze:
wsparcia informacyjnego na temat leczenia i rehabilitacji stwardnienia rozsianego,
wsparcia psychologicznego,
wsparcia dietetycznego,
porad prawnika i pracownika socjalnego,
konsultacji neurologicznych.
PTSR umożliwia również gromadzenie środków finansowych w ramach programu „Leczenia, Rehabilitacji i Wsparcia” (PLRiW) osobom z SM, które mogą z programu opłacać zakup usług i towarów potrzebnych do radzenia sobie z chorobą na co dzień.
Organizuje również webinary, spotkania, konferencje, wydajemy publikacje poświęcone życiu ze stwardnieniem rozsianym.
Dowiedz się więcej na www.ptsr.org.pl
Potrzebujesz pomocy – skontaktuj się z nami! Nie jesteś sam!
Chcesz pomóc - dołącz do grona naszych darczyńców!
Infolinia SM: (22) 127 48 50; [email protected]
Kukułcza piwnica
ISBN: 978-83-8313-476-5
© Marta WaŁa i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marzena Kwietniewska-Talatrczyk
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk