Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Więcej mówi się w Polsce o tym, jak pięknie umierać, niż jak pięknie żyć. A przecież mamy wspaniałą historię polskiej wolności! Wybraliśmy z niej kilkoro takich bohaterów, którzy oświetlają drogę w przyszłość.
Osoby z niepełnosprawnościami mają być w sercu Kościoła. Jak to wygląda w praktyce? Czy będą przyjęte do zakonu? Są podmiotem czy jedynie przedmiotem troski ze strony innych?
Pogłoski o zmierzchu bohaterów są zawsze przedwczesne. Czy dziś bohaterowie to tylko ryzykujący życie herosi? Czy kult bohaterstwa może stać się „bohaterszczyzną”? Czy możliwe jest bohaterstwo bezsensowne?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
kwartalnik, warszawa, jesień 2018
W Kościele praktyka nie zawsze idzie w parze z teorią. Również pod względem stosunku do osób z niepełnosprawnościami.
„Boli i upokarza, kiedy traktowani jesteśmy jako osoby bierne czy jako obiekt, dzięki któremu można zaspokajać, skądinąd chwalebną, potrzebę spełniania chrześcijańskich uczynków miłosierdzia” – mówi Piotr Pawłowski. A Damian Jankowski opisuje odrzucenie, z jakim spotkał się jako kandydat do zakonu, zdyskwalifikowany ze względu na niewielką w gruncie rzeczy fizyczną niepełnosprawność. W instytucji świeckiej byłby to przejaw dyskryminacji, w kościelnej – przedstawiano to jako... „wolę Bożą”.
W bloku tekstów „Niepełno(s)prawni w Kościele” w tym numerze „Więzi” pytamy, czy osoby z niepełnosprawnościami są realnie uznawane za pełnoprawnych członków Kościoła. Czy nie są raczej obsadzane w roli tylko przedmiotu opieki, nad którym trzeba się „pochylić” (nie znoszę tego słowa, tak częstego w kościelnym slangu!)?
W debacie publicznej coraz częściej mówi się dziś o osobach z niepełnosprawnościami. Wobec pytania o niepełnosprawność stanęły również współczesna filozofia i teologia – te poszukiwania opisują Anna Maliszewska i ks. Damian Wyżkiewicz. Kluczowy wydaje mi się trop podsunięty przez tego ostatniego autora: może nie umiejąc odpowiedzieć na pytanie, kim jest człowiek niepełnosprawny, nie potrafimy w istocie odpowiedzieć na pytanie, kim jest człowiek? Osobiście od wielu lat we wspólnotach ruchu „Wiara i Światło” (skupionych wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną) doświadczam właśnie tego, że uciekając przed słabością innych, uciekam de facto przed samym sobą.
Chętnie więc wsłuchuję się w głos kończącego właśnie 90. rok życia proroka – Jeana Vaniera. Przypomina on, że wszyscy jesteśmy niepełnosprawni: „Zaczynamy życie jako małe niesamodzielne dzieci i podobnie je kończymy. Nasza największa niepełnosprawność to śmierć”.
Zbigniew Nosowski
Serdecznie dziękujemy wszystkim Darczyńcom i Patronom „Więzi”! Państwa życzliwość jest dla nas niezwykle ważna. W ostatnim okresie wsparcia udzieliły nam następujące osoby:
Maciej Achremowicz ○ Jacek Ambroziak ○ Katarzyna Andree-Łapińska ○ Anna Antoniak ○ Błażej Babiuch ○ Anna Barczyk ○ Paweł Batory ○ Danuta Bednarska-Hajduk ○ Zygmunt Bluj ○ Agnieszka Boroń-Przybyło ○ Agnieszka Bortniczuk ○ Dariusz Bruncz ○ Michał Buczek ○ Mateusz Burzyk ○ Piotr Butlewski ○ Michał Całka ○ Krzysztof Całusiński ○ Krzysztof Charchuła ○ Tadeusz Chełkowski ○ Joanna Chodkowska ○ Jakub Choiński ○ Anna Chwalba ○ Piotr Ciompa ○ Marcin Czajkowski ○ Jacek Czernuszenko ○ Zbigniew Derdziuk ○ Tomasz Doliński ○ Jan Donimirski ○ Marta Drobnik ○ Małgorzata Dutka ○ Aniela Dylus ○ Jakub Ekier ○ Przemysław Fenrych ○ Bogna Foss-Nieradko ○ Aneta Gądek-Moszczak ○ Kamila Gierko ○ Tomasz Gnyś ○ Joanna Gomułka ○ Dominik Górski ○ Dariusz Tomasz Grochola ○ Jerzy Halbersztadt ○ Jarosław Hirny-Budka ○ Szymon Hołownia ○ Magdalena Jagiełło-Kmieciak ○ Karol Janas ○ Anna Janiszewska ○ Marek Jankowski ○ Natalia Jarska ○ Ewa Jasionek ○ Krzysztof Jedliński ○ Łukasz Kaczyński ○ Agnieszka Kania ○ Natalia Kanty ○ Michał Kasperczak ○ Jakub Kiersnowski ○ Wiesław Klisiewicz ○ Joanna M. Kociszewska ○ Wiesław Kolasa ○ Tomasz Kopoczyński ○ Magdalena Krasuska ○ Maria Krawczyk ○ Alicja M. Kubiak ○ Jakub Kubica ○ Edward Stanisław Kudrewicz ○ Artur Kulesza ○ Marcin Kulwas ○ Marcin Listwan ○ Piotr Marciniak ○ Kamil Markiewicz ○ Andrzej Mierzejewski ○ Anna Mirkowska ○ Włodzimierz Miziołek ○ Andrzej i Małgorzata Mochoń ○ Paweł Mostek ○ Bogna Neumann ○ Anna Nowak ○ Sebastian Oduliński ○ Lech Oleksy ○ Anna Osmólska-Mętrak ○ Dima Panto ○ Elżbieta Pakulska ○ Katarzyna Pasek ○ Krzysztof Patejuk ○ Ks. Andrzej Perzyński ○ Jarema Piekutowski ○ Sławomir Pietuszko ○ Bartłomiej Pięta ○ Michał Piętosa ○ Mariusz Piontas ○ Agnieszka Piskozub-Piwosz ○ Katarzyna Pliszczyńska ○ Anna Pobiedzińska-Solicka ○ Andrzej Polkowski ○ Michał Przeperski ○ Leszek Ropelewski ○ Paweł Rost ○ Joanna Rózga ○ Katarzyna Rychalska ○ ks. Piotr Rytel ○ Jan Sawicki ○ Paweł Sawicki ○ Anna i Michał Siciarek ○ Grzegorz Piotr Sikora ○ Marcin Składanowski ○ Joanna Skurzak ○ Bartosz Sobański ○ Anna Sobótka ○ Renata Soszyńska ○ Agnieszka Sowińska ○ Kamila Spark ○ Aleksandra Springer ○ Joanna Stawiarska ○ Romain Su ○ Katarzyna Suchodolska ○ Wojciech Surówka OP ○ Wojciech Szabunio ○ Elżbieta Szczypek ○ Grażyna Szkudlińska ○ Maja Szwedzińska ○ Joanna Święcicka ○ Krzysztof Tańczuk ○ Marta Tondera ○ Jan Alfred Trammer ○ Jakub Troszok ○ Andrzej Tyc ○ Ks. Mirosław Tykfer ○ Anna Urbaniak ○ Andrzej Walczyk ○ Marek Wasilewski ○ Paweł Wąsik ○ Maciej Wewiór ○ Krzysztof Węglewski ○ Dariusz Wiącek ○ Krzysztof Wieliński ○ Bożena Winch ○ Tomasz Wiśniewski ○ Przemysław Włodarczyk ○ Anna Katarzyna Wojciechowska ○ Ewa Wojciechowska ○ Justyna Wołkowycka ○ Jan Wyrowiński ○ Kalina Wyszyńska ○ Maria Wyszyńska ○ Antonina Zalewska ○ Agnieszka Zawiejska ○ Mieczysław Żak ○ Krystyna Żmuda Trzebiatowska ○ Szymon Żyśko ○ Rafał Żytyniec ○ oraz osoby, które pragną pozostać anonimowe.
1 stałe transparentne wsparcie poprzez serwis Patronite; szczegóły: www.patronite.pl/wiez,
2 prenumerata redakcyjna kwartalnika „Więź” oraz polecanie jej swoim Bliskim; warunki prenumeraty i numer konta bankowego – zob. s. 255,
3 bezpośrednie darowizny dla „Więzi”, odliczane od dochodu w rozliczeniu podatkowym; nr konta bankowego – jak dla prenumeraty, z dopiskiem: darowizna na rzecz działalności statutowej Towarzystwa „Więź”,
4 zakup naszych książek bezpośrednio u wydawcy – wydawnictwo.wiez.pl.
Więcej mówi się w Polsce o tym, jak pięknie umierać, niż jak pięknie żyć. A przecież mamy wspaniałą historię polskiej wolności! Wybraliśmy z niej procesy społeczne dające nadzieję i takich bohaterów, którzy oświetlają drogę w przyszłość.
Ewa Buczek, Zbigniew Nosowski
Ostatnie sto lat to nie tylko zrywy do walki o niepodległość. Warto tak czytać historię polskiej wolności, aby dostarczała wskazówek, jak obecnie żyć w wolnym kraju. Potrzebujemy wzorców na czas pokoju – i w naszej historii bez problemu znajdziemy ich dziesiątki.
Uważny obserwator historii Polski ostatniego stulecia bez trudu dostrzeże, że jej lejtmotywem – nawracającym regularnie niemal w każdym pokoleniu – jest konieczność odbudowy kraju. Nie inaczej jest obecnie. W roku uroczystego świętowania stulecia odzyskania niepodległości w pewnym sensie Polskę trzeba znowu zaczynać budować od nowa. Rzecz jasna, w zupełnie innym znaczeniu „od nowa” niż w latach 1918, 1945 i 1989.
Dzisiejsze zaczynanie „od nowa” wyznaczone jest zwłaszcza przez – narastające dramatycznie, szczególnie od ośmiu lat – głębokie podziały społeczne, które sprawiają, że przy wielu polskich rodzinnych stołach nie da się już rozmawiać o polityce. W drugie stulecie odzyskanej w 1918 roku niepodległości wchodzimy jako Polacy głęboko politycznie spolaryzowani.
Widać w tej sytuacji olbrzymią potrzebę resetu – nowego podejścia do państwa, nowego doświadczenia wspólnoty narodowej. Czuć tęsknotę za państwem, które przestanie być partyjnym łupem i z którym będą mogli się utożsamiać także oponenci każdej ekipy akurat rządzącej. I za taką wspólnotą narodową, w której będzie miejsce na głębokie nawet różnice ideowe i wynikające z nich spory – ale też na świadomość dobra wspólnego. Niezależnie od wszelkich istniejących różnic w ocenach sytuacji politycznej ludzie odpowiedzialnie myślący o Polsce zgodzą się, że nie jest zdrowa i nie służy dobrze przyszłości narodu sytuacja, w której kolejne ekipy rządzące będą się na zmianę wyklinać jako zdrajców narodu lub wrogów demokracji – prowadząc w konsekwencji u swych zwolenników do poczucia wykluczenia i wyobcowania ze struktur państwa, gdy rządzą ci drudzy...
Trzeba więc na nowo poszukiwać w polskiej tradycji źródeł inspiracji na przyszłość. Warto odwoływać się zwłaszcza do tej istotnej części dobra wspólnego, jaką jest wspólne dziedzictwo kulturowe: doświadczenia osób, które żyły przed nami i swoim działaniem pokazywały, na ile wspaniałych sposobów może przejawiać się patriotyzm, jak można budować z poświęceniem i oddaniem swoje państwo, jak zmieniać rzeczywistość, wykorzystując własne talenty i możliwości.
Myśląc o naszej wspólnotowej przeszłości, nie sposób jednak uciec od wrażenia, że w polskiej narracji historycznej ostatnich lat dużo częściej mówi się o tym, jak pięknie umierać, niż jak pięknie żyć. A przecież minione sto lat to nie tylko czas wojen i okupacji, ale także okresy stabilizacji, w których można było odłożyć broń, wyjść z konspiracji i współtworzyć lepszą codzienność. To nie tylko zrywy do walki o wolność, ale też powszednie czynienie z niej mądrego użytku.
Warto tak czytać historię polskiej wolności, aby dostarczała wskazówek, jak obecnie żyć w wolnym kraju. Potrzebujemy jako wspólnota narodowa wzorców na czas pokoju – i w naszej historii bez problemu znajdziemy ich dziesiątki. Ostatnie sto lat w Polsce to przecież – obok czynu zbrojnego – również wielka skarbnica doświadczeń, jakie powinny składać się na mądrość narodu chcącego świadomie budować swoje państwo i jego pozycję w Europie i świecie. To tworzenie instytucji niepodległego państwa po latach zaborów, „zszywanie” Polski z trzech odmiennych kawałków, odbudowa kraju po kataklizmie II wojny, zasiedlanie i oswajanie Ziem Odzyskanych, wielkie procesy pojednania z sąsiednimi narodami, emancypacja kobiet, unarodowienie chłopów, wchodzenie w nowoczesność, etos walki bez przemocy, wiele wybitnych dzieł twórców kultury. Polskie doświadczenia dziejowe mogą być źródłem dumy, że umieliśmy sobie poradzić z wieloma wyzwaniami pomimo tragicznych okoliczności – takich jak kleszcze dwóch totalitaryzmów, kolonialna polityka ZSRR, ogromne straty wojenne.
Przedstawiany tu „Kanon wolnych Polaków” powstał w odpowiedzi na opisaną wyżej potrzebę. Ten zbiór ośmiu krótkich tekstów to – zainspirowana przez Jacka Cichockiego – propozycja takiego ujęcia polskiej historii ostatnich stu lat, które pozwoli wydobyć z przeszłości pewne procesy kształtujące naszą tożsamość, a zarazem mające istotne znaczenie przy mierzeniu się z wyzwaniami stojącymi dziś przed Polakami.
Nasz „Kanon wolnych Polaków” jest zdecydowanie niewyczerpujący i niezamknięty. Bez trudu można przytoczyć inne nazwiska i odwołać się do innych zjawisk. Każdy wybór jest z natury subiektywny, nie inaczej jest tym razem. W swoim doborze kierowaliśmy się raczej potrzebą ukazania w miarę szerokiego spektrum postaw obywatelskich, chęcią przybliżenia różnorodnych dróg pozwalających realizować powołanie do budowania lepszego świata.
W „Kanonie wolnych Polaków” chcieliśmy opowiadać o ludziach z krwi i kości, a nie tylko o suchych faktach – bo przecież za każdą zmianą społeczną stoi człowiek.
Każdy z tekstów „Kanonu wolnych Polaków” prezentuje jeden wybrany proces historyczny i jednego bohatera. Chcieliśmy opowiadać o ludziach z krwi i kości, a nie tylko o suchych faktach – bo przecież za każdą zmianą społeczną stoi człowiek. Wśród przywoływanych postaci są ludzie dobrze znani, ale nie brakuje również tych nieoczywistych, zapoznanych lub nieznanych, a wartych przypomnienia. Jest tu więc prawnik-państwowiec walczący o sędziowską niezawisłość w IIRP. Jest pielęgniarka prowadząca lud do solidarnej walki bez przemocy. Jest historyk konsekwentnie dążący do pojednania polsko-ukraińskiego. Jest biskup Ślązak, któremu „prawdziwi Polacy” nieraz zarzucali niemieckość. Jest międzywojenna działaczka ruchu ludowego dążąca do „uobywatelnienia” chłopów. Jest architektka, która w czasach gospodarki niedoboru uparła się budować tak, żeby ludziom mieszkało się dobrze. Jest duchowny wychowujący w PRL i do świadomej wiary, i do zaangażowania obywatelskiego. Jest wreszcie poeta ociosujący traumę II wojny światowej, by na nowo poukładać wartości.
Co ich łączy? Patetycznie, ale prawdziwie mówiąc: polskość. Ale także rozumienie życia jako wezwania, by coś z siebie dać innym. Każdy z bohaterów w inny sposób walczył o coś ważnego – niektórzy także militarnie. Wszyscy jako obywatele byli ludźmi wolnymi do służby innym – nie tylko wolnymi od różnych krępujących więzów. To była ich osobista realizacja tradycyjnej polskiej walki „za wolność waszą i naszą”...
Te krótkie teksty staną się wkrótce podstawą do otwartej dyskusji z udziałem młodzieży w trakcie seminarium zorganizowanego wraz z Klubem Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Mają one bowiem inspirować do tego, by mądrze odpowiadać na dzisiejsze wyzwania i jak najpełniej wykorzystywać polski potencjał wspólnotowy.
Wierzymy, że zaprezentowane przez nas w „Kanonie wolnych Polaków” tematy i bohaterowie to dopiero początek wielkiej opowieści, którą można dalej rozwijać – w codziennych rozmowach i wielkich debatach. Publikując te teksty, zachęcamy naszych Czytelników, aby – w nawiązaniu do tych przykładów z przeszłości – rozmawiali w gronie rodziny, przyjaciół czy współpracowników o tym, jak dzisiaj i jutro być wolną Polką i wolnym Polakiem.
Świat cierpi dziś na deficyt nadziei. Wzmagają się niepokoje o przyszłość. Chcielibyśmy, aby historia polskiej wolności stała się nie tylko magistra vitae, ale też nauczycielką nadziei. Czy spojrzenie w przeszłość pozwoli ożywić nadzieję, że to i owo może się jeszcze nam, Polakom, udać? Na przykład zszywanie wspólnej ojczyzny z dzisiejszych pokawałkowanych części? •
Polecamy
Adam Strzembosz, Stanisław Zakroczymski
Między prawem i sprawiedliwością
Wywiad rzeka z prof. Adamem Strzemboszem to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto chce zrozumieć głęboki spór polityczno-prawny, który podzielił dziś Polskę na pół. Nie bez powodu prof. Strzembosz, pierwszy prezes Sądu Najwyższego w latach 1990–1998, w ostatnich miesiącach stał się najważniejszym autorytetem protestujących w obronie niezawisłości sądów i trójpodziału władzy. W rozmowie pojawia się refleksja nad wartościami takimi jak sprawiedliwość społeczna, granice władzy sędziowskiej czy stosunki między władzą świecką a duchowną.
352 s., cena 49,98 zł
patroni medialni:
W naszej księgarni internetowej 20% taniej!
tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
Osoby z niepełnosprawnościami mają być w sercu Kościoła. Jak to wygląda w praktyce? Czy będą przyjęte do zakonu? Są podmiotem czy jedynie przedmiotem troski ze strony innych? Jak filozofia i teologia radzą dziś sobie z niepełnosprawnością?
Damian Jankowski
W podejściu do osób z niepełnosprawnościami kościelna instytucja wciąż pozostaje daleko w tyle za mentalnością świecką. Otwarte odrzucenie osoby tylko ze względu na fizyczną niepełnosprawność (co na całym świecie nazywamy przejawem dyskryminacji) w Kościele nazywa się „wolą Bożą”.
– Czy nie będziesz miał problemu ze wstąpieniem do zakonu? Wiesz, komuś może przeszkadzać twoja niepełnosprawność – usłyszałem od cioci, której zwierzyłem się ze swoich planów. – To niemożliwe! – odpowiedziałem z pełnym przekonaniem. Miałem osiemnaście lat i nieco naiwnie wierzyłem, że „co rano dla mnie wschodzi słońce”, że świat stoi przede mną otworem, a ja właśnie znalazłem swoją drogę życiową. Świat może i stał otworem. Kościół – czego przyszło mi doświadczać przez następnych kilka lata – już nie.
Moja decyzja o wstąpieniu do zakonu była czymś zupełnie innym niż po prostu wyborem kierunku studiów czy sposobu na łatwe życie. Pisanie o odkrywaniu swojego powołania do życia zakonnego jest o tyle trudne, że przedstawienie w pełni racjonalnej argumentacji jest tu właściwie niemożliwe. Bo czy da się wyjaśnić miłość? Wydawało mi się, że znalazłem drogocenną perłę.
Okazało się jednak, że istnieje przeszkoda, której zupełnie nie brałem pod uwagę. W wyniku komplikacji przy porodzie urodziłem się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Dzięki podejściu moich bliskich był to dla mnie temat oswojony. Nie traktowałem więc i nie traktuję siebie jako osoby z niepełnosprawnością. Choroba nie uniemożliwia mi funkcjonowania, ma charakter wyłącznie estetyczny – poruszam się trochę... oryginalnie. Ale przypominam sobie o tym tylko wtedy, gdy patrzę na własny cień rzucany na chodnik podczas marszu. Uczęszczałem do zwyczajnych szkół, gdzie na szczęście nie spotykałem się nigdy ze złośliwością rówieśników. Słowem – nie czułem się odtrącony.
Pełen duchowego zapału, będąc jeszcze w klasie maturalnej, zgłosiłem się do dominikanów. Wybrałem ten zakon ze względu na jego kaznodziejski charyzmat i dewizę: „Głosić wszystkim, wszędzie i na wszelkie możliwe sposoby”. Zostałem przyjęty do tak zwanego prenowicjatu. Przez rok – jako kandydaci na zakonników – nie mieszkaliśmy jeszcze w klasztorze, tylko kontynuowaliśmy nasze wcześniejsze zajęcia, spotykaliśmy się natomiast na rekolekcjach. Każdy z nas odbył także kilka osobistych rozmów z jednym z ojców, duszpasterzem powołań.
Poza ks. Kaczkowskim nie spotkałem kapłana, który byłby niepełnosprawny jeszcze przed seminarium.
Pierwsze schody – czyli pytania o stan zdrowia – zaczęły się dość szybko. Przełożony nie ukrywał, że ma co do mnie poważne wątpliwości. Otwarcie zaznaczał, że dotyczą one jedynie „braku wystarczającej sprawności fizycznej” (wtedy, paradoksalnie, odbierałem to wręcz jako stwierdzenie nobilitujące – nie podważono strony intelektualno-duchowej, która była dla mnie najważniejsza). Ostatecznie, przed ostatnią sesją prenowicjatu, przekazano mi w krótkiej rozmowie przez telefon, że nie jestem przyjęty „ze względu na niepewny stan zdrowia”. Był początek czerwca, dwa tygodnie wcześniej zdałem maturę.
Dziwiła mnie przyczyna odmowy. Z jednej strony tłumaczyłem sobie, że po prostu miałem pecha i trafiłem na osoby niemające pojęcia, na czym polega moja niepełnosprawność, które pewnie dlatego bały się mnie „na wszelki wypadek”. Pomyślałem, że wystarczy, jeśli znajdę takie zgromadzenie, w którym mój stan zdrowia nie będzie problemem. Pozostało zacisnąć zęby.
Z drugiej jednak strony – co tu ukrywać – odrzucenie przez dominikanów było dla mnie wstrząsem, który przyniósł ostudzenie zakonnego zapału. Postanowiłem dać sobie czas. Zacząłem świeckie studia.
Po trzech barwnych latach na warszawskiej polonistyce, uwieńczonych obroną licencjatu, stwierdziłem, że wracam do realizacji mojego pragnienia, które wciąż nie dawało mi spokoju. Przeświadczony, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”, postanowiłem próbować szczęścia tym razem u redemptorystów, których znałem z rekolekcji prowadzonych w mojej rodzinnej parafii. Na studiach czytywałem książki o. Witolda Kaweckiego, który zajmuje się teologią kultury. Bardzo mi to wówczas imponowało. Podobał mi się zresztą charyzmat redemptorystów: „głosić Ewangelię ubogim i duchowo opuszczonym”. Wciąż uważam, że jest on bliski stylowi papieża Franciszka.
Na początek kandydata czekała rozmowa z prowincjałem (u dominikanów było inaczej – tam nie miałem okazji spotkać się bezpośrednio z przełożonym prowincji, chociaż o to zabiegałem). Zapewnił mnie, że mój „stan zdrowia nie będzie żadnym problemem”. A więc jako kandydat zostałem przyjęty. Przywitano mnie wręcz z otwartymi ramionami.
Pierwszy rok – zwany postulatem – spędzaliśmy w domu zakonnym w malowniczym Bardzie na Dolnym Śląsku. Byłem szczęśliwy – wreszcie dano mi szansę i mogłem wykazać, że moja niepełnosprawność nie stanowi dla mnie żadnej przeszkody. Odpowiadało mi klasztorne życie, nie liczyłem dni dzielących mnie od spotkania z rodziną (do domu wyjeżdżało się trzy razy w roku – na święta i wakacje). Angażowałem się we wszystkie aktywności, włącznie ze wspólnymi zajęciami sportowymi. Choć nie miewałem zasadniczych wątpliwości co do obranej drogi, wewnętrzną pewność zdobywałem stopniowo – do dziś uważam za nieco podejrzane, gdy ktoś od samego początku jest absolutnie pewny, że zostanie księdzem. Po prostu lepiej mieć świadomość, że seminarium to dopiero początek trudnej, ale i pasjonującej drogi. „Jesteśmy do ciebie przekonani” – zapewniał mnie prefekt podczas rozmowy na półrocze postulatu.
Na koniec pierwszego etapu formacji zakonnej każdy musiał złożyć pisemną prośbę o przyjęcie do nowicjatu. Przełożony wezwał mnie potem do siebie i oznajmił, że... moje podanie zostało odrzucone. „Świetnie sobie radzisz, ale nasze życie zakonne jest bardzo trudne, wymaga ogromnej mobilności” – tłumaczył. Na nic zdały się moje zapewnienia, że przecież od kilku lat – jako student w Warszawie, z dala od rodzinnych stron – nie prowadzę osiadłego trybu życia i nigdy nie stanowiło to dla mnie problemu.
Dwa dni później wróciłem do domu. Z przełożonymi zakonnymi rozstałem się w zgodzie. Ostatecznie był to przecież piękny rok mojego życia i do dziś wspominam go z nostalgią. Nikomu w duchu nie wygrażałem, nie protestowałem, nie zrobiłem awantury. Uznałem, że przyjęcie takiej postawy byłoby bezskuteczne. I niechrześcijańskie.
Dominikanów i redemptorystów dzieli wiele w podejściu do świata, spraw wewnątrzkościelnych i formacji. Przekonałem się jednak, że zdecydowanie łączy ich jedno – lęk przed innością. Niestety, dotyczy to nie tylko tych dwóch zakonów.
W tym miejscu muszę zrobić istotne dopowiedzenie. Otóż między prenowicjatem u dominikanów a postulatem u redemptorystów próbowałem także badać grunt gdzie indziej: podczas studenckich lat kilka razy brałem udział w rekolekcjach powołaniowych innych zgromadzeń.
Okazało się, że odrzucenie przez dominikanów w moim wypadku równało się z otrzymaniem „wilczego biletu”. Później w każdym kolejnym zakonie, gdy mówiłem o tym, że byłem w prenowicjacie w Zakonie Kaznodziejskim, niemal od razu słyszałem, że będzie problem z przyjęciem.
Nie zawsze obawy wobec mojej niepełnosprawności komunikowano mi otwarcie. Na przykład od prowincjała pallotynów w poufnej rozmowie usłyszałem zachętę, żebym najpierw skończył świecki licencjat. Gdy to zrobiłem, przekonywał mnie z kolei, abym jeszcze napisał magisterkę. U franciszkanów konwentualnych mowa była krótka: „Nie ma takiej możliwości” – ci przynajmniej oszczędzili mi płonnych nadziei.
Krzyż staje się wyjątkowo niewygodny, gdy jest nim sam Kościół, wspólnota wierzących.
Zabawnie wyglądała z kolei moja rozmowa z rektorem olsztyńskiego seminarium diecezjalnego, krótko po maturze i zakończeniu prenowicjatu u dominikanów. Spotkaliśmy się przy okazji jakiejś uroczystości w rodzinnych stronach. Czuł się w obowiązku wyjaśnić mi, że formacja przyszłych księży jest bardzo wymagająca. Na koniec, dostrzegając widocznie moją pobożność, zapytał mnie, czy nie myślę o wstąpieniu do diecezjalnego seminarium. Odpowiedziałem, że wolę zakon. „To dobrze, bo u nas niestety i tak byś się nie dostał” – usłyszałem.
Jak to się więc stało, że mimo niepowodzenia u dominikanów zostałem bezproblemowo przyjęty do redemptorystów? Po prostu zachowałem się racjonalnie i nie mówiłem od progu o odrzuceniu przez Zakon Kaznodziejski. Wspomniałem o tym przełożonemu dopiero po pewnym czasie – wspólnie zgodziliśmy się, że nie zataiłem niczego poważnego, tamten prenowicjat miał bowiem charakter nieformalny. Niestety, ten przezorny krok na niewiele się zdał.
W sumie zderzyłem się z informacją „nie chcemy cię tu” co najmniej pięciokrotnie, średnio – raz na rok, co nie było niczym przyjemnym. Nie jestem masochistą. Każda próba kosztowała mnie coraz więcej. Postulat w Bardzie był zwieńczeniem kilkuletnich starań. Gdy i on zakończył się porażką, uznałem – za Czesławem Miłoszem – że natknąłem się na „kamienny mur”, i zrozumiałem, że mur ten nie ustąpi żadnym moim błaganiom. Poczułem się niepotrzebny.
Drogocenna perła została wytrącona z moich rąk. Podniosłem ją i schowałem, tym razem znacznie głębiej. Wiary – Bogu dzięki! – nie straciłem, ale na Kościół instytucjonalny patrzę już inaczej. Uświadomiłem sobie też, że lepiej poszukać miejsca w świecie, gdzie będę akceptowany. Zrezygnowałem ze starań o włączenie do kościelnych struktur. Na marginesie dodam, że nie chciałem szukać zakonu gdzieś poza krajem, choć słyszałem i takie rady. Być może dlatego, że zależy mi na zmianie mentalności polskiego Kościoła? A może po prostu zabrakło mi już sił, energii i wiary.
Moje doświadczenia uświadomiły mi, że poza ks. Janem Kaczkowskim nie spotkałem w Polsce niepełnosprawnego księdza, który byłby chory jeszcze przed wstąpieniem do seminarium czy zakonu. Trudno mi uwierzyć, że osoby z niepełnosprawnością się tam nie zgłaszają. Zapewne przychodzą, ale ostatecznie – jak ja – zostają najprawdopodobniej odesłane z kwitkiem.
Nieodżałowany ksiądz Jan Kaczkowski ze swoją wadą wzroku i problemami ruchowymi był dla mnie wspaniałym wyjątkiem od reguły. Na studiach czytałem wywiady, w których wyliczał, jak wiele nieprzyjemności spotkało go ze strony Kościoła tylko ze względu na jego inność. Cóż, przekonałem się, że to, o czym opowiada, nie należy do przeszłości.
Zdaję sobie sprawę, że powołanie kapłańskie to wielki dar. Czy jednak oznaczałoby to, że Bóg obdarza nim wyłącznie osoby w pełni sprawne? To oczywiste, że w formacji zakonnej dokonuje się selekcji. Zastanawiam się jednak, dlaczego z taką samą skutecznością jak w przypadku osób z niepełnosprawnościami nie eliminuje się kandydatów z brakami w otwartości serca czy mentalności, pozbawionych zwykłej ludzkiej życzliwości albo kultury osobistej.
Tak szczegółowo opowiadam swoją historię, wciąż zastanawia mnie bowiem pewna delikatna kwestia. Księdzu Kaczkowskiemu udało się wytrwać wewnątrz kościelnych struktur, ja odnalazłem się poza nimi. Ilu jest natomiast takich, którym przedstawiciele Kościoła po cichu zagrodzili drogę do realizacji autentycznego powołania tylko ze względu na „niepewny stan zdrowia”? Może już czas, by ktoś w Kościele przyjrzał się temu zagadnieniu. Nie sądzę, by mój los był wyjątkowy.
Gorzkim paradoksem pozostanie to, że moja niepełnosprawność okazała się problemem tylko w kontaktach z przedstawicielami Kościoła. Właściwie do dzisiaj nie potrafię tego zrozumieć. Przecież Kościół jest wspólnotą (i instytucją), która głosi, że „moc w słabości się doskonali”, a cierpienie może mieć sens. Jego Założyciel wyraźnie powtarzał, że „cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”.
Kardynał Carlo Maria Martini na krótko przed śmiercią udzielił głośnego wywiadu, w którym przyznawał, że „Kościół jest spóźniony o dwieście lat” i kieruje nim lęk zamiast odwagi. Boleśnie przekonałem się, że w podejściu do osób z niepełnosprawnościami kościelna instytucja niewątpliwie pozostaje w tyle za mentalnością świecką. Otwarte odrzucenie osoby tylko ze względu na fizyczną niepełnosprawność (co na całym świecie nazywamy przejawem dyskryminacji) w Kościele nazywa się „wolą Bożą”. Tak właśnie, jak pamiętam, przełożony określił mój koniec dominikańskiego prenowicjatu.
Również z ust znajomych duchownych i ultrakatolickich świeckich kilkakrotnie słyszałem, że decyzja zakonnych władz była na pewno „przemodlona”, że „Bóg tak chce”, zaś mi pozostaje się z tym pogodzić. A jeśli tego nie chcę zrobić – widocznie przeszkadza mi moja pycha. Do dziś czuję niesmak, gdy ktoś próbuje wyjaśniać trudne sytuacje za pomocą kategorii woli Bożej. Czasem bywa ona bowiem wytrychem stosowanym w momentach, których nie umiemy wytłumaczyć. Przede wszystkim zaś nie potrafiłem i nie potrafię odnaleźć w postępowaniu zakonnych przełożonych wysiłku poszukiwania woli Najwyższego.
Być może faktycznie brakowało mi pokory, ale nie chciałem się zgodzić, gdy proponowano mi, bym został bratem zakonnym (zakonnikiem bez święceń kapłańskich). Często miałem wrażenie, że swoim zdecydowanym pragnieniem bycia księdzem naruszam kościelne tabu. Kiedy odrzucono mnie u dominikanów, duszpasterz powołań sugerował, że wpiszą mi w papierach: „odszedł sam”, zamiast podawania faktycznej przyczyny. To z pewnością będzie lepiej wyglądało po latach. „Nie mówimy «nie», wróć jeszcze kiedyś” – przekonywał mnie na pożegnanie.
Kiedy dziś wspominam moje rozmowy z kościelnymi przełożonymi, wyraźnie widzę, że zabrakło im zwyczajnej ludzkiej empatii i wiedzy na temat niepełnosprawności. Przykre było dla mnie to, że – zwłaszcza u dominikanów – wyraźnie koncentrowaliśmy się na moich usterkach fizycznych, które uważam za błahostkę. Moje ewentualne duchowe rozterki i to, co najważniejsze – pasjonujące wewnętrzne rozeznawanie – pozostawały na dalszym planie. „Chcę być zakonnikiem, bo szukam Boga. Nie uciekam od trudów życia” – musiałem stale powtarzać.
Właściwie za każdym razem, ilekroć temat schodził na moją niepełnosprawność, padało pytanie: „A jak ty sobie radzisz intelektualnie? Czy dajesz radę?”. Odpowiadałem z uśmiechem, że przecież mam ze sobą legitymację studenta Uniwersytetu Warszawskiego.
Musiałem też wielokrotnie odpowiadać na pytania w stylu: „A co, jeśli twoja choroba się rozwinie?”. Na nic były moje zapewnienia, że porażenie mózgowe w takim przypadku jak mój w żadnym razie nie wiąże się z możliwością pogorszenia stanu zdrowia. Zdecydowanie większe jest ryzyko, że ktoś ze zdrowych zakonników za kilka lat zachoruje i utraci pełną sprawność. Nigdy nie zostałem w zakonie wysłany do lekarza, by zdiagnozował moją kondycję fizyczną. Przełożonym wystarczyło to, co widzieli: jak się poruszam.
Przedstawiciele Kościoła, z którymi rozmawiałem o mojej przyszłości w zakonie, pełniący przecież odpowiedzialne funkcje, chyba nie zdawali sobie sprawy, że przeprowadzają „zabieg na otwartym sercu”. Nikt z nas nie jest maskotką, nie można igrać z cudzą nadzieją. Powiedzenie komuś bez ważnego powodu: „nie dasz rady być jednym z nas” może na długie lata zburzyć jego poczucie własnej wartości. Mnie przed załamaniem uratował wrodzony dystans do samego siebie i silne poczucie przekraczania granic absurdu. Czy mogłem na serio odpowiadać na zapewnienia, że rozwiązaniem dla mnie będzie... modlitwa o uzdrowienie? (Usłyszałem to u dominikanów). Wcale nie potrzebowałem takiego rozwiązania! Akceptuję siebie takiego, jaki jestem. Wciąż ufam, że Bóg podziela właśnie takie podejście.
Możliwa jest jeszcze jedna interpretacja moich kościelnych trudności. Powtarzają ją przyjaciele będący raczej z dala od Kościoła. Ich zdaniem kwestia zdrowia mogła być tylko pretekstem. Będąc u redemptorystów, nie brałem do ręki wyłożonej tam prawicowej prasy, czytałem „Więź” i „Tygodnik Powszechny”, zaś do Radia Maryja otwarcie miałem stosunek – łagodnie mówiąc – nieżyczliwy. Czy faktycznie posłużono się niepełnosprawnością, żeby pozbyć się niewygodnego postulanta? Wolę pozostać przy przeświadczeniu, że moimi zakonnymi przełożonymi kierowały nieznajomość tematu, jakim jest niepełnosprawność, i utrwalone stereotypy na jej temat.
Kiedy zaczynałem prenowicjat u dominikanów, byłem zakochany w Kościele jako miejscu, które pomaga znaleźć w życiu sens, jest czymś stałym w płynnym świecie. Z czasem odkryłem jego drugie, mniej chwalebne oblicze – instytucji, która potrafi bez skrupułów ranić swoich członków. Czułem się jak młodzieniec z buddyjskiej opowieści, który wychodzi z pięknego pałacu na ulicę i odkrywa, że świat jest brutalny, niesprawiedliwy i okrutny.
Jak lekko jest wyobrażać sobie trudności przeżywane ze względu na chwalebną służbę katolickiej wspólnocie; jak ciężko znosić w milczeniu niesprawiedliwość ze strony przełożonych. Krzyż staje się wyjątkowo niewygodny, gdy jest nim sam Kościół, wspólnota wierzących.
Moje nieudane starania o przyjęcie do zakonu trwały w sumie pięć lat. Doświadczenie to było jednak w moim przypadku zbawienne. Wyzwoliło mnie z doktrynerstwa i wyleczyło z klerykalizmu (wcześniej myślałem, że chrześcijańskie powołanie najlepiej realizować w zakonie).
„A gdzie w tym wszystkim był Bóg?” – niejednokrotnie później zadawano mi to trudne pytanie. Nie wiem. Może – jak pisał przywołany już Miłosz – „w moich błądzeniach mieszkał od początku”? Może zamieszkał w moim bólu, osamotnieniu i bezsilności? A może po prostu był ze mną i szedł tuż obok? Tak blisko, że nie mogłem Go dostrzec... •
Damian Jankowski– ur. 1992. Absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Redaktor serwisu Więź.pl, członek Zespołu Laboratorium „Więzi”. Wcześniej redaktor portalu studencko-kulturalnego „Niewinni Czarodzieje”. Publikował też w magazynie „Dywiz” i na blogowni portalu Stacja7.pl. Mieszka w Warszawie.
Polecamy
ks. Jan Kaczkowski, Katarzyna Jabłońska
Szału nie ma, jest rak
Niektórzy wieścili mu, że będzie karykaturą księdza. Kilkanaście lat jego kapłaństwa to m.in. stworzenie domowego hospicjum, potem budowa od podstaw hospicjum stacjonarnego; współorganizacja Areopagów etycznych – letnich warsztatów dla studentów medycyny; praca katechety w szkole, gdzie ani uczniowie nie oszczędzali jego, ani on ich. 1 czerwca 2012 r. zdiagnozowano u niego nowotwór mózgu. Po operacjach, poddawany kolejnym chemioterapiom, nadal pracował na rzecz hospicjum i służył jego pacjentom. Wspierał też swoich dawnych uczniów i wychowanków – niejednemu z nich pomógł wyprostować życie. Mówił, że jest „otwarty na cud”, ale jednocześnie przygotowuje się na to, żeby „dobrze przeżyć swoją śmierć”. Ksiądz Kaczkowski zmarł 28 marca 2016 r. Książka Szału nie ma, jest rak, pierwszy przeprowadzony z nim wywiad rzeka, świetnie oddaje jego niepowtarzalną osobowość.
144 s., cena 29,40 zł
Książka ukazała się dzięki wsparciu Miasta Sopotu.
W naszej księgarni internetowej 20% taniej!
tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
Pogłoski o zmierzchu bohaterów są częste i zawsze przedwczesne. Kim są dzisiejsi bohaterowie? Czy to tylko ryzykujący życie herosi? Czy kult bohaterstwa może stać się „bohaterszczyzną”? Czy możliwe jest bohaterstwo bezsensowne?
ks. Andrzej Luter
Po premierze PopiołówAndrzeja Wajdyrozpętała się dyskusja bez precedensu, wielu uznało bowiem, że reżyser zrealizował film antypatriotyczny, żeby nie powiedzieć: antypolski. Ekranizacja powieści Żeromskiego stała się pretekstem do ogólnonarodowej dyskusji.
Nie da się mówić – również dziś – o polskim bohaterstwie bez filmów Andrzeja Wajdy, a w szczególności jego Popiołów*.
* Zachęcamy do obejrzenia Popiołów – film w odnowionej wersji cyfrowej dołączamy do tego numeru „Więzi”.
Wajda zawsze budził kontrowersje. Nakłuwał polskie balony napompowane mitami i tromtadracją narodową. Podważał sens niektórych zrywów, na przykład Powstania Warszawskiego w zrealizowanym dwanaście lat po wojnie Kanale. Także Lotna (słabszy film mistrza) była dobrym pretekstem do ataków na reżysera – zarzucano mu, że deprecjonuje zrywy wolnościowe i sens bohaterstwa Polaków. Nie rozumiano Wajdowskich rozliczeń z przeszłością, nie umiano usłyszeć jego pytania, czy zamiast z bohaterstwem nie mamy aby niekiedy do czynienia w naszych wolnościowych zrywach z bohaterszczyzną. Świetnym pretekstem do ataków były również Popioły, zwłaszcza że film okazał się wybitnym dziełem artystycznym – a więc tym bardziej niebezpiecznym.
Dzieło Żeromskiego pojawiło się na ekranach w 1965 r. Reżysera i Aleksandra Ścibora-Rylskiego, scenarzystę, zainteresował przede wszystkim temat powieści: wielki fresk o dziejach Legionów i wydarzeniach wojennych z lat 1807–1812. A szturm na Saragossę i obrona klasztoru św. Jakuba w Sandomierzu dawały szansę nie tylko na zrealizowanie monumentalnych scen batalistycznych, ale również na refleksję o sensie i bezsensie walki „za wolność waszą i naszą”.
Będąc dziełem o epoce napoleońskiej, Popioły mają – jak pisał prof. Kazimierz Wyka – perspektywę historyczną sięgającą głęboko w przeszłość, przed rok 1797, bo ilustrują także przeszłość nieobecną bezpośrednio na kartach dzieła. Kompozycja fabularna powieści, a Wajda pozostał jej wierny, zaczyna się od przedstawienia obyczaju szlacheckiego i uroków życia w dawnych polskich dworach, a potem – cytując Wykę – „rozszerza się ona i zagarnia takie obszary geograficzne, ideowe i polityczne, na których począł się kształtować ówczesny naród polski. Bardziej takim miejscem była hiszpańska Saragossa i Somosierra aniżeli Tarniny czy Stokłosy”.
W Popiołach zadebiutował Daniel Olbrychski. Wykreowany przez niego Rafał Olbromski stał się uosobieniem młodych patriotów wyznających ponadczasowe wartości, a mimo to tragicznych i przegranych. W roli Krzysztofa Cedry, inteligenta zafascynowanego Napoleonem, wystąpił Bogusław Kierc – wybitny poeta, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, autor biografii Rafała Wojaczka. I właśnie wokół dramatycznych losów tych dwóch postaci, Rafała i Krzysztofa, koncentruje się akcja filmu. Wydawałoby się zatem, że reżyser stworzył znakomity i niekontrowersyjny obraz historyczny.
Tymczasem zaraz po premierze filmu rozpętała się dyskusja bez precedensu, wielu uznało bowiem, że Andrzej Wajda zrealizował film antypatriotyczny, żeby nie powiedzieć: antypolski. Wajdowskie ekranizacje literatury nigdy nie były prostym przeniesieniem na ekran tekstu literackiego. Gdy czyta się ataki na ten film z roku 1965 i z lat następnych, można dojść do wniosku, że były one zapowiedzią tego, co wydarzy się w Marcu ’68. W wywiadzie dla kwartalnika „Ethos” Wajda mówił:
Oni, to znaczy moczarowcy, potrzebowali wroga – atakowano mnie bardzo ostro i demagogicznie: jak można pokazywać tragedię San Domingo, Polaków gwałcących hiszpańskie kobiety, rozstrzeliwujących powstańców w Madrycie? No, tylko problem w tym, że Żeromski to naprawdę opisał.
Wajda niespodziewanie dla siebie wstrzelił się w moment narodzin narodowego komunizmu. Władza miała już dosyć tzw. szkoły polskiej, rozdrapującej wojenne rany, postawiła więc na wielkie ekranizacje literatury, sądząc zapewne, że powstaną narodowe epopeje, czytanki historyczne dla szkół i mas. Okazało się jednak, że i ta polityka była krótkowzroczna, bo partia nie doceniła niezależności polskich artystów.
Wojciech Jerzy Has zrealizował szkatułkowy Rękopis znaleziony w Saragossie według Jana Potockiego. Film okazał się wspaniałym szaleństwem, wytworem surrealistycznej wyobraźni w stylu Buñuela. Faraon według Bolesława Prusa, w reżyserii Jerzego Kawalerowicza, choć wprowadzał w czasy egipskich Ramzesów, został zinterpretowany jako miażdżąca metafora totalitarnej władzy. A Popioły wpisały się w czas walki o „prawdziwy patriotyzm”, prowadzonej przez narodowych komunistów.
Zarzucano Wajdzie, że wykpiwa bohaterstwo Polaków, zmieniając je w pejoratywną „bohaterszczyznę”. „Popioły” rzeczywiście prowokowały, ponieważ obalały stereotypy i narodowe mity.
Film stał się idealnym punktem odniesienia, można było bowiem wskazywać, jak „określone koła” niszczą naszą tożsamość, obrzydzają wszystko, co było piękne i bohaterskie w naszej historii. W kontrze do Wajdy łatwiej można było budować swoją własną nową tożsamość, która swą podłą twarz w pełni pokaże w Marcu ’68. Reżyser – zdaniem jego krytyków, którzy uzurpowali sobie miano „prawdziwych patriotów” – szydził z narodowych tradycji, bo tak zawsze robił „salon” (wtedy również słowo to było antyinteligenckim epitetem służącym do piętnowania środowisk „niepatriotycznych” i kosmopolitycznych).
Zarzucano Wajdzie, że wykpiwa bohaterstwo Polaków, zmieniając je w pejoratywną „bohaterszczyznę” – tak przynajmniej pisano w partyjnych gazetach, najczęściej w „Żołnierzu Wolności”, „Walce Młodych”, „Głosie Pracy” i „Stolicy”, a także w organach PAX i Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego. Popioły rzeczywiście prowokowały, ponieważ obalały stereotypy i narodowe mity, ukazywały zagubienie i naiwną wiarę młodych patriotów w napoleoński cud – wiarę aż do zatracenia. Za hasłem „za wolność naszą i waszą” nie zawsze stały szlachetne czyny, a Napoleon niekoniecznie dał nam dobry „przykład, jak zwyciężać mamy”.
W dyskusji o filmie kluczowe znaczenie miał polityczno-społeczny kontekst czasu, w którym film był oceniany. Popioły zaczęły bowiem funkcjonować nie tylko jako fakt artystyczny, ale przede wszystkim jako akt polityczny. Czołowy publicysta i ideolog komunistyczny tamtych czasów, pułkownik Zbigniew Załuski zaatakował Wajdę (najpierw w liście otwartym do Andrzeja Jareckiego, potem w innych tekstach) za szarganie narodowych świętości, szydzenie z nich i kwestionowanie sensu bohaterstwa. Słowo „bohaterszczyzna” zaczęło robić błyskawiczną karierę.
Pułkownik Załuski pisał w drugim liście otwartym do Andrzeja Jareckiego, już po obejrzeniu filmu (bo pierwszy list napisał, zanim zobaczył inkryminowane dzieło):
Jeśli Pan uważa, że w celach wychowawczych należy bądź można przedstawiać fałszywy obraz wydarzeń czy to przeszłych, czy współczesnych, jeśli Pan jest zwolennikiem wychowania poprzez kłamstwo – dalsza dyskusja jest bezcelowa. [...] To, co miałbym do powiedzenia o genezie tego filmu, o jego sensie i o jego społecznej użyteczności, napisałem przed pięciu laty w Siedmiu polskich grzechach głównych.
Przyjrzyjmy się zatem tej ostatniej książce – „biblii” narodowych komunistów. Załuski, podejmując ideową walkę z „szydercami” (a dla niego egzemplifikacją postawy antypatriotycznej były m.in. filmy szkoły polskiej i Trans-Atlantyk Gombrowicza), postanowił polskie zrywy narodowe uwolnić od gęby „bohaterszczyzny” i bezsensu. Jak słusznie zauważył Andrzej Werner, dyskusja wokół filmu Wajdy „odsłoniła jaskrawo różnice w sposobie podejścia do historii, do tradycji narodowej. Kontekst historyczny był tu, oczywiście, pretekstem [...]. Coraz jaśniej, coraz wyraźniej dyskusja o historii, o tradycji, o kulturze, stawała się kryptodyskusją polityczną”.
Czytam dzisiaj Załuskiego i myślę, że czas zatrzymał się w miejscu. Pisze on:
Od paru lat wersja polskiego skretynienia, powielana w satyrycznych opowiadaniach i powieściach, w tysiącach felietonów, a nawet w recenzjach teatralnych i filmowych, stała się obiegową formułą obowiązującą zwłaszcza nowoczesnych. [...]. Chodzi mi jednak o to, że dźwięk „Jeszcze Polska...” kojarzy się naszemu stęsknionemu pacyfiście z jednym tylko: być mordowanym podczas którejś tam z kolei wojny. I oto jest istota tego swoistego stylu historycznego filozofowania, tego szczególnego widzenia całej historii Polski. Ma ona być jakoby nieprzerwanym ciągiem bezsensownego umierania.
Tak też pojmował Załuski genezę i sens Popiołów Wajdy. W ramach walk frakcyjnych w PZPR związał się z „partyzantami”, czyli grupą skupioną wokół Mieczysława Moczara, propagującą czerwony nacjonalizm. Siedem polskich grzechów głównych nadawało się na manifest ideowy tej grupy, bo łączyło bojowe czyny komunistów z tradycją romantyzmu. Załuski stosował bowiem – jak pisał Werner – zabiegi magiczne, żeby „uzupełnić poczet sztandarowy”, umieszczając obok szwoleżera spod Somosierry, Ordona czy powstańca styczniowego – żołnierza spod Lenino albo z Gwardii Ludowej. Werner dowodzi:
Argumenty obrońców polskiej historii, a zwłaszcza polskiego oręża, uzyskiwały nadto szczególne znaczenie w kontekście coraz bardziej hałaśliwych kampanii propagandowych [...] i coraz to gęstniejącej propagandy nienawiści zwróconej przeciw odwiecznym wrogom, propagandy antyniemieckiej, a wreszcie – im bliżej Marca ’68, tym bardziej otwarcie – antysemickiej.
Rozbudowany w filmie wątek inicjacji masońskiej także prowokował do ataków na kosmopolitycznych intelektualistów – w końcu wiadomo, kto rządzi światem. Fundowano więc społeczeństwu zespół wartości zastępczych, kreowano sztuczną wspólnotę, żeby przeciwstawić się wrogowi, który za chwilę pokaże swoje niecne oblicze.
W paksowskich „Kierunkach” pisano, że nikt nie może pochwalić filmu, który „napawa nas wstydem za to, że jesteśmy Polakami”. Nie można zatem akceptować kogoś, kto chce nas znieważyć, pokazując „beznadziejność bohaterstwa i patriotyzmu”.
W kontrze do Wajdy łatwiej można było budować nową tożsamość, która swą podłą twarz w pełni pokaże w Marcu ’68.
Studencki tygodnik „itd” opisywał w numerze z 7 listopada 1965 r. w obszernej relacji burzliwą dyskusję w popularnym klubie studenckim przy ulicy Kickiego. Gdy przemówił Załuski, zarzucając Wajdzie wykorzystanie powieści Żeromskiego do forsowania swojej koncepcji o nonsensie polskiego wysiłku i opętaniu ideałami – na sali wrzało. Dał się słyszeć głos dziewczyny: „Pan pułkownik nas nie rozumie. A my rozumiemy Wajdę, bo on mówi o bezsensie życia naszego pokolenia”. To wywołało burzę sprzeciwów. Ktoś krzyczał: „Co to znaczy: my? Nie zgadzam się. To nieprawda. My mamy swoje cele. I widzimy sens życia. Dość mamy obsesji i kompleksów polskiej niedojrzałości”. Jakiś student wołał: „Protestuję. Ja myślę, że Wajda chciał pokazać, że czas obudzić się z jednego z koszmarnych snów. Bronię tego filmu, bardzo mi się podobał”.
Popioły Wajdy wstrzeliły się w pragnienia pokolenia powojennego i stały się filmem pokoleniowym. W 1965 roku można było jeszcze – na szczęście – tak żywo i otwarcie dyskutować, wręcz kłócić się. Trzy lata później nie byłoby to już możliwe, zatriumfowała bowiem wizja pułkownika Załuskiego. I ona – mam wrażenie – co jakiś czas się odradza.
Wizję Wajdy akceptowało wówczas wielu wybitnych krytyków i pisarzy, przede wszystkim wspomniany już Andrzej Jarecki, dramaturg, poeta, satyryk (współtwórca legendarnego Studenckiego Teatru Satyryków), krytyk teatralny i tłumacz. To on napisał w „Sztandarze Młodych” recenzję, która tak wzburzyła Załuskiego. Jarecki pisał: „Moim pierwszym odruchem było przerażenie. Lęk na myśl, że należę do tego samego narodu, którego czyny pokazane są na ekranie. [...] Film dławi wstydem. [...] Ocena bólu wycierpianego w imię nieobecnej, niezrozumiałej, niepojętej Polski”.
Dalej Jarecki pisze o Wajdzie z ogromnymi emocjami, ale jednak uzasadnionymi:
Chyba nikt inny nie miałby tej okrutnej odwagi, by tak przedstawić własny naród. Nikt na świecie chyba nie jest do tego zdolny, do tej straszliwej ekshibicji, do tej prezentacji: patrzcie, jacy jesteśmy – okrutni, głupi, lecz wierni. Jacy odważni! Jak pięknie umiemy ginąć – a jednak jacy jesteśmy nieśmiertelni, w myśl pieśni, która otwiera film: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. Naród bez mózgów, bez polityków, bezmyślnie idący na zgubę, na śmierć – naród zaopatrzony tylko w serca i ciężkie łapy do bicia, a to Hiszpanów, pragnących tak samo jak my wolności, a to Murzynów, domagających się cząstki praw człowieka. Naród zdradzony, lekceważony, pogardzany. Naród, który sam do siebie traci sympatię.
Jareckiego wspomagał w tygodniku „Film” Wiktor Woroszylski, wybitny poeta, który przez wiele lat publikował felietony w „Więzi”:
Dał więc Wajda wizję historii i uwikłanych w nią losów ludzkich, jak pierwowzór gorącą, gorzką, tragiczną, trudną, jak pierwowzór, nie do przyjęcia przez brązowników. [....] Dialektyka bezsilności i czynu, rezygnacji i pokusy działania, psychicznych ucieczek i szarż staje się coraz bardziej zawiła, wielopiętrowa.
Wizje Wajdy i Żeromskiego w istocie znakomicie się uzupełniają. Reżyser nie zdradził pisarza. Wystarczy choćby na nowo przeczytać rozdział Siempre eroica, aby się przekonać, że Wajda nawet nie wykorzystał wszystkich przerażających momentów, które są u Żeromskiego. Zygmunt Kałużyński w pełnym entuzjazmu tekście w „Polityce” dostrzega wartość Popiołów polegającą na tym, że film stanowi podsumowanie dzieła Wajdy i również kierunku szkoły polskiej, dając jej „monumentalną pełnię i perspektywę historyczną, jakiej jej dotychczas brakowało”. Uznał on film za jedno z najważniejszych dzieł współczesnej kultury narodowej. Takimi komplementami Kałużyński – krytyk znakomity, ale też złośliwy i niesprawiedliwy – nie zwykł był często szafować.
Gorące spory wokół Popiołów nabierały z czasem cech – jak pisał Werner – kryptodyskusji. Podobnie uważał Wyka. Według niego coraz częściej w sporach toczących się wokół filmu wyrażano intencje zlecane przez partyjnych decydentów, szykujących się do marcowej rozprawy z niepokorną inteligencją. W 1965 r. Lech Wieluński w partyjnym „Głosie Pracy” napisał: „Film wzbudza odruch protestu. [...] Drażni jego ekshibicjonizm, lubowanie się w okrucieństwie i gwałtach. Dlatego denerwuje sadystyczne biczowanie historii narodu”. To były groźne słowa, bo ukazały się w ważnym organie, kontrolowanym przez PZPR. Tam żadne słowo nie było przypadkowe. W 1968 roku taki język będzie w propagandzie dominował.
Popioły to znakomite, humanistyczne dzieło, które przetrwało próbę czasu i wciąż czeka na sumienną, pogłębioną analizę. Pierwsza i ostatnia scena z filmu spinają niczym klamra dzieje bohaterów, porażają swoim tragizmem, wcale nie tylko absurdalnym, jak uważał m.in. Krzysztof Teodor Toeplitz, ale także historycznym i politycznym. Film rozpoczyna się, gdy podróżujący po Włoszech książę Gintułt latem 1798 r. spotyka żołnierzy w strzępach polskich mundurów, śpiewających Mazurka Dąbrowskiego. Wyglądają jak nędzarze, ledwo idą, czołgają się, niektórzy bez nóg, podpierają się na drewnianych kulach, ale wciąż wierzą (jeszcze wierzą) cesarzowi. Żeromski tak ich opisywał:
Szedł batalion strzelców odziany w łachmany [...]. Wizja bolesna, sen długi i duszący... Widok każdego oddziału nożem padał w piersi i utykał w sercu. [...] Pąsowe mundury, białe kolety, białe pasy i czarne kapelusze. Wszystko to obdarte, w łatach różnokolorowych, w szwach, w gałganach. [...] Obok ludzi, idących miarowo, brnęły do taktu chude konie oficerów wyższych.
Potem ich śpiew zagłuszają żołnierze Napoleona intonujący dumnie Pieśń wymarszu (Le Chant du Départ).
I końcowy obraz: zimowy odwrót wielkiej armii napoleońskiej. Cesarz przegrał z rosyjskim mrozem. Krzysztof Cedro wciąż mu wierzy, jedzie na koniu obok jego sań, wokół mnóstwo trupów i jęki konających. Sanie suną obok Rafała, ale ani cesarz, ani Cedro go nie dostrzegają. Niewidomy Rafał wygląda jak chochoł, kona w śniegu, zamarza na śmierć. Taki jest los bohatera. Napoleon w finale filmu Wajdy wygląda tak, jak opisuje go Żeromski:
Twarz jego była zimna i obojętnie ponura jak złom głazu. Spojrzenie oczu mijało twarze po twarzach, szło po spojrzeniach tysięcy jako po martwym szlaku. [...] Spotkał wlepione w siebie oczy Krzysztofa Cedry, oczy skamieniałe z żołnierskiej wierności, oczy przysięgłe. Przez chwilę coś zamigotało w twardych źrenicach cesarskich jak daleki błysk w burej, bezlicej, bezkształtnej chmurze. Wspomnienie stało się jasnym widzeniem rzeczywistości. Przelotny, półsmutny uśmiech spłynął po granitowym obliczu.
Andrzej Jarecki, którego nie mogli zdzierżyć narodowi komuniści, tak zakończył swoją recenzję filmu Wajdy: „Ale dziś już wiemy, że iskra nie powstaje z popiołów. Iskra powstaje z buntu żyjących. Popioły napoleońskich wojaków są chłodne i martwe. Nie iskry z nich krzesać, ale wyciągać wnioski. Nie szukać emocji, tylko myśli”. Aktualne, prawda?
Popioły to, podobnie jak większość filmów Andrzeja Wajdy, dzieło romantyka totalnego, a jednocześnie patrioty wiecznie niezadowolonego ze swojej ojczyzny, zmuszającego do myślenia, rozłupującego zastane stereotypy i schematy, które nie pozwalają myśleć konstruktywnie o przeszłości i przyszłości. Kult „bohaterszczyzny” był dla niego nie do przyjęcia, bo bohaterstwo musi mieć też sens. Bohaterstwo bezsensowne zamienia się w klęskę, obciążającą kolejne pokolenia. •
Ks. Andrzej Luter – duszpasterz i publicysta; asystent kościelny Towarzystwa „Więź”, członek redakcji kwartalnika „Więź” i Zespołu Laboratorium „Więzi”, współautor (z Katarzyną Jabłońską) felietonu filmowego Ksiądz z kobietą w kinie, pomysłodawca programu telewizyjnego „Rozmowy na koniec wieku”. Autor książek Ekspostkatolik i Kino wiecznie młode. Publikuje także w „Tygodniku Powszechnym”, miesięczniku „Kino”, portalu e-teatr.pl, w „Dialogu”, „Teatrze” i „Notatniku Teatralnym”. Mieszka w Warszawie.
Wykorzystano:
1 S. Żeromski, Popioły, w: Utwory wybrane, t. III, Warszawa 1961.
2 Chory na Polskę. Z Andrzejem Wajdą rozmawia ks. Andrzej Luter, „Ethos” 2010, nr 1.
3 A. Luter, Kino wiecznie młode, Warszawa 2015.
4 A. Werner, Polskie, Arcypolskie..., Warszawa 2011.
oraz
5 A. Jackiewicz, KTT o Wajdzie, „Film” 31.10.1965.
6 J. Z. Jakubowski, „Popioły” zafałszowane, „Ekran” 17.10.1965.
7 A. Jarecki, Iskra z „Popiołów”, „Sztandar Młodych” 26.09.1965.
8 A. Jarecki, List do Zbigniewa Załuskiego, „Stolica” 31.10.1965.
9 A. Jarecki, Polemika w sprawie „Popiołów”. List do Zbigniewa Załuskiego, „Sztandar Młodych” 29.10.1965.
10 Z. Kałużyński, Tragedia sprzed półtora wieku, „Polityka” 2.10.1965.
11 J. J. Szczepański, Popioły, „Tygodnik Powszechny” 24.10.1965.
12 L. Wieluński, Czytajcie „Popioły”, „Głos Pracy” 17.10.1965.
13 W. Woroszylski, Żeromski żywy, „Film” 10.10.1965.
14 K. Wyka, „Popioły” czytane – „Popioły” oglądane, „Polityka” 25.09.1965.
15 Z. Załuski, Niedobre iskry, „Stolica” 17.10.1965.
16 Z. Załuski, Polemika w sprawie „Popiołów”. List do Andrzeja Jareckiego, „Sztandar Młodych” 24.10.1965.
17 Z. Załuski, „Popioły” uproszczone, „Ekran” 17.10.1965.
18 Z. Załuski, Siedem polskich grzechów głównych, Warszawa 1977.
Prenumeratakrajowa
Prenumerata roczna w roku 2018 (4 numery) – 84 zł.Koszty wysyłki ponosi Redakcja.Cena 1 egz. w prenumeracie – 21 zł, w sprzedaży detalicznej – 24,99 zł(roczna oszczędność w prenumeracie – 15,96 zł).
Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto:Towarzystwo „Więź”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3PKOBP S. A. Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumeratora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.
Prenumeratazagraniczna
Prenumerata roczna jednego egzemplarza wraz z wysyłką wynosi:
do Europy, Izraela, Rosji – 44 EUR – przesyłka ekonomiczna,do Europy, Izraela, Rosji – 52 EUR – priorytet,
do Ameryki Północnej, Afryki – 60 EUR – priorytet,do Ameryki Południowej, Środkowej i Azji – 68 EUR – priorytet,do Australii i Oceanii – 90 EUR – priorytet.
Płatność kartą kredytową przez system DotPay. Więcej informacji na stronie kwartalnika www.wiez.pl w zakładce „Prenumerata” oraz w dziale prenumeraty ([email protected]).
Prenumeratę „Więzi” prowadzą również:RUCH, KOLPORTER, GARMOND
Prenumerataelektroniczna
Prenumerata e-booka (pdf, Mobi, ePub):cena za 1 egz. – 18,45 zł (w tym 23% VAT).
Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl
oraz
Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty „Więzi”:
00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08,e-mail: [email protected]
„Więź” ukazuje się od roku 1958
Redaktorami naczelnymi byli
† Tadeusz Mazowiecki (1958–1981), † Wojciech Wieczorek (1981–1989), Stefan Frankiewicz (1989–1995), Cezary Gawryś (1995–2001)
Redakcja
Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Grzegorz Pac (zastępca redaktora naczelnego), Ewa Buczek (sekretarz redakcji), Bartosz Bartosik, Bogumiła Berdychowska, ks. Andrzej Draguła, Sebastian Duda, Andrzej Friszke, Jakub Halcewicz-Pleskaczewski, Katarzyna Jabłońska, Anna Karoń-Ostrowska, Ewa Kiedio, Tomasz Kycia, ks. Andrzej Luter (asystent kościelny Towarzystwa „Więź”), Maria Rogaczewska, Konrad Sawicki, Agata Skowron-Nalborczyk, Jerzy Sosnowski
Stale współpracują
Elżbieta Adamiak, Jacek Borkowicz, Barbara Chyrowicz SSpS, ks. Rafał Dudała, Cezary Gawryś, Aleksander Hall, Paweł Kądziela, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef Majewski, Sławomir Sowiński, ks. Grzegorz Strzelczyk, Monika Waluś, Tomasz Wiścicki, Maciej Zięba OP, Michał Zioło OCSO
Rada Redakcyjna
Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef Majewski, Zbigniew Nosowski, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński
Redakcja
00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel./fax (22) 827-29-17, [email protected]
prenumerata
tel./fax (22) 827-96-08, [email protected]
reklama
tel./fax (22) 827-96-08, [email protected]
dział handlowy
tel./fax (22) 828-18-08, [email protected]
www
Serwis publicystyczny wiez.pl
Kwartalnik „Więź” czasopismo.wiez.pl
Wydawnictwo „Więź” i księgarnia internetowa wydawnictwo.wiez.pl
Think tank Laboratorium „Więzi” laboratorium.wiez.pl
Bieżące informacje z „Więzi” fb.com/wiez.info
Projekt okładki, opracowanie typograficzne i składMarcin Kiedio
Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski
Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce
Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca.
Redakcja nie odpowiada za treść reklam.
ISSN 0511-9405
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury