Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podziały w polskim społeczeństwie można dostrzec gołym okiem. Tylko czy wszystkie są autentyczne? A może część z nich została wykreowana przez specjalistów od politycznego marketingu? Polska polityka umiejętnie wykorzystała „banki gniewu”. Czy mogą powstać u nas również „banki zaufania”?
Skoro nawet mistykę dało się powiązać z molestowaniem seksualnym, to znaczy, że kryzys dotyczy w Kościele już nie tylko władzy, struktury i kapłaństwa, ale także duchowości. Po co komu Kościół, który nie umie rozpoznać zła? Gdzie więc szukać Ducha? Skąd czerpać dziś nadzieję?
Podczas pandemii głównym terminalem kultury stał się komputer. Wiele instytucji błyskawicznie włączyło się w wyścig o widoczność w sieci. Jednak czy bez kontaktu z żywym człowiekiem kultura, edukacja i liturgia pozostają jeszcze sobą? Jak poradziły sobie w zderzeniu z radykalna cyfryzacją?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
kwartalnik, warszawawięź jesień 2020
Czy tylko gniew musi być paliwem ruchów społecznych i politycznych? Czy obok społecznych „banków gniewu” nie mogłyby się analogicznie rozwijać „banki zaufania”? Te bardzo ważne pytania stawia w tym numerze „Więzi” Bartosz Bartosik.
Mój redakcyjny kolega nawiązuje tu do pojęcia „banków gniewu”, które wprowadził do analiz społecznych niemiecki filozof Peter Sloterdijk. Polska literatura socjologiczna w ostatnim czasie wykorzystała tę kategorię Sloterdijka, modyfikując ją, w badaniach nad przemianami politycznymi ostatnich lat w naszym kraju. Zespół naukowców kierowany przez prof. Mirosławę Marody empirycznie wykazał, że to właśnie hipoteza wykorzystania „banków gniewu” najtrafniej wyjaśnia triumfy tożsamościowej polityki Prawa i Sprawiedliwości.
W artykule Bartosika pojawia się wyzwanie rzucone politykom, organizacjom społecznym, związkom zawodowym, mediom i wspólnotom religijnym, aby spróbowały formować także banki społecznego zaufania – tego wzajemnego zaufania, którego Polakom potrzeba jak powietrza. Przecież gniew i zaufanie – uzupełniając się – mogą tworzyć sprzężenie zwrotne, którego efektem będzie społeczeństwo bardziej podmiotowe, pokojowe i spójne, nawet pomimo istniejących różnic.
Jako publicysta wiem dobrze, jak ochoczo czytelnicy reagują na nasze komentarze wyrażające gniew, oburzenie, czasem nawet złość czy wściekłość. Twórcze wykorzystanie gniewu jest bardzo potrzebne. Ale gniew często prowadzi do tworzenia wspólnoty skierowanej jedynie przeciwko – komuś lub czemuś.
Czy uda się analogicznie budować kapitał społeczny oparty na zaufaniu, przekraczając istniejące różnice, także ideowe? Wyzwanie, o jakim tu mowa – przebijanie baniek informacyjnych i otwieranie banków zaufania – stoi także przed „Więzią”. I nie jest to zadanie łatwe.
Zbigniew Nosowski
Serdecznie dziękujemy wszystkim Darczyńcom i Patronom „Więzi”! Państwa życzliwość jest dla nas niezwykle ważna. Dzięki niej „Więź” może nie tylko trwać, ale też się rozwijać. W ostatnim okresie wsparcia udzieliły nam następujące osoby:
Maciej Achremowicz ○ Krzysztof Adamek ○ Elżbieta Adamiak ○ Jacek Ambroziak ○ Krzysztof Antoniak ○ Tomasz Arabski ○ Marta Babiuch ○ Radosław Baran ○ Paweł Batory ○ Agnieszka Bednorz ○ Łukasz Bestry ○ Monika Białkowska ○ Ewa Bielecka ○ Łukasz Blachnik ○ Zygmunt Bluj ○ Tomasz Błaszczyński ○ Krzysztof Błażejewski ○ Krystyna Bojahr ○ Kamil Brożyna CR ○ Marcin Bruszewski ○ Tomasz Brzostek ○ Michał Buczek ○ Michał Całka ○ Maria Chantry ○ Milena Chehab ○ Marianna Chlebowska ○ Dominika Chmielewska ○ Kuba Choiński ○ Marta Chojnacka-Kuraś ○ Władysław Cholewa ○ Mariola Ciemny ○ Wojciech Cierpiał ○ Łukasz Cieszyński ○ Agnieszka Cieślak ○ Joanna Cutts ○ Marcin Czajkowski ○ Maria Czaplińska ○ Andrzej Dec ○ Justyna Domagała ○ Daniel Dramowicz ○ Marta Drobnik ○ Katarzyna Duszyk ○ Anna Dynowska ○ Rafał Dziedzic ○ Magdalena Dźbik ○ Przemysław Fenrych ○ Katarzyna Foster ○ Jakub Gałęziowski ○ Ewa Gawrońska ○ Aneta Gądek-Moszczak ○ Jacek Gąsiorowski ○ Paweł Gieryński ○ Teresa Gierzyńska ○ Marta Giglok ○ Piotr Głogowski ○ Maciej Gołąb ○ Grzegorz Gorzechowski ○ Justyna Górnowicz ○ Katarzyna Górska ○ Dominik Górski ○ Leszek Górski ○ Maria Grzebalska ○ Paulina Halamska ○ Magdalena Hałasz ○ Marián Hamada ○ Ewa Hanusiak ○ Agáta Stanislava Hrkľová ○ Wojciech Jajdelski ○ Karol Janas ○ Krzysztof Jankowiak ○ Marek Jankowski ○ Teresa Janota ○ Marcin Jarząbek ○ Ewa Jasionek ○ Krzysztof Jedliński ○ Paweł Jegliński ○ Piotr Jelinowski ○ Piotr Jędorowicz ○ Monika Jodkowska ○ Jarek Jurasz ○ Marcin Jurkiewicz ○ Paweł Kaczorowski ○ Łukasz Kaczyński ○ Michał Kasperczak ○ Wiesława Kaszlajda-Mańczak ○ Katarzyna Kądziela ○ Katarzyna Kajzar ○ Barbara Kalfas ○ Michał Kałuziak ○ Jan Kamiński ○ Jacek Kempa ○ Jakub Kiersnowski ○ Jolanta Kirchner ○ Karen Kirsten ○ Jacek Kłodziński ○ Monika Kłosińska ○ Mateusz Kobak ○ Joanna Kociszewska ○ Wiesław Kolasa ○ Bogumiła Koman ○ Zofia Komorowska ○ Marcin Komosa ○ Konrad Konczewski ○ Łukasz Kopik ○ Cezary Korenc ○ Michał Kosmulski ○ Aleksandra Kowalczyk ○ Nina Kozłowska ○ Robert Krajewski ○ Maria Krawczyk ○ Lesław Krzewski ○ Jakub Kubica ○ Edward Kudrewicz ○ Łukasz Kulaga ○ Artur Kulesza ○ Anna Kulesza-Jeleń ○ Michał Kuleta ○ Marcin Kulwas ○ Jarosław Kustoń ○ Krzysztof Kwiecinski ○ Ireneusz Lara ○ Wojciech Lech ○ Dagmara Lis ○ Asia Lisiecka ○ Rafał Lisiecki ○ Marcin Listwan ○ Mirabella Luszawska ○ Maciej Ławrynowicz ○ Roman Łazarski ○ Monika Łoskot ○ Andrzej Mackiewicz ○ Marek Madej ○ Jacek Malinowski ○ Krzysztof Maliszewski ○ Jacek Małyszko ○ Maciej Manikowski ○ Leszek Mańczak ○ Stanisław Matczak ○ Piotr Materny ○ Jan Meissner ○ Paweł Mendel ○ Rafał Mentel ○ Grzegorz Michalik ○ Piotr Michna ○ Andrzej Mierzejewski ○ Karolina Milewska ○ Lech Miłaczewski ○ Anna Mirkowska ○ Łucja Misiun Terelak ○ Włodzimierz Miziołek ○ Anna Młot ○ Andrzej Moskalik ○ Pawel Mostek ○ Iza Mrzygłód ○ Bogna Neumann ○ Aleksandra Nowak ○ Anna Nowak ○ Ewa Nowakowska ○ Sebastian Oduliński ○ Marek Okunek ○ Wojciech Pająk ○ Dima Panto ○ Maciej Papierski ○ Katarzyna Pasek ○ Krzysztof Patejuk ○ Andrzej Perzyński ○ Ewelina Piechaczek ○ Jarema Piekutowski ○ Sławomir Pietuszko ○ Michał Piętosa ○ Agnieszka Piskozub-Piwosz ○ Katarzyna Pliszczyńska ○ Sławomir Płaczkowski ○ Anna Pobiedzińska ○ Maria Poniewierska ○ Tomasz Ponikło ○ Maciek Próchniak ○ Michał Przeperski ○ Jacek Przybyło ○ Krzysztof Ptaszyński ○ Dorota Puk ○ Alicja Renkielska ○ Agnieszka Robakowska ○ Tomasz Romaniuk ○ Leszek Ropelewski ○ Paweł Rost ○ Jerzy Rostworowski ○ Joanna Rózga ○ Mateusz Józef Różański ○ ks. Jerzy Rutkowski CM ○ ks. Piotr Rytel ○ Paweł Sawicki ○ Leon Schwichtenberg ○ Krzysztof Seroka ○ Anna i Michał Siciarek ○ Anna Sieprawska ○ Agata Skarbek ○ Katarzyna Skrobiszewska ○ Krzysztof Słapczyński ○ Jan Słowik ○ Paweł Smoleń ○ Agnieszka Smoleń ○ Jakub Sobański ○ Krzysztof Sobusiak ○ Paweł Sosnowski ○ Renata Soszyńska ○ Agnieszka Sowińska ○ Aleksandra Springer ○ Maciej Stachowicz ○ Krystyna Starachowicz ○ Joanna Stawiarska ○ Krystyna Stefaniak ○ Ewa Smuk Stratenwerth ○ Piotr Szczepkowski ○ Elżbieta Szczypek ○ Jarosław Szczypiński ○ Jola Szymańska ○ Barbara Śpiewak ○ Paweł Średziński ○ Joanna Święcicka ○ Magda Święcicka ○ Krzysztof Tańczuk ○ Weronika Tarka ○ Aneta Tomkiel ○ Maciej Trochimiuk ○ Monika Turała ○ Andrzej Tyc ○ Rafał Walasiak ○ Radosław Walczuk ○ Paweł Wąsik ○ Krzysztof Weglewski ○ Piotr Werner ○ Marek Wesołowski ○ Maciej Wewior ○ Dominika Wielowieyska ○ Bartek Winconek ○ Tomasz Wiśniewski ○ Ewa Wojciechowska ○ Joanna Woźniak ○ Zofia Woźniak ○ Henryk Woźniakowski ○ Alessandra Wróbel ○ Jan Wyrowiński ○ Kalina Wyszyńska ○ ks. Damian Wyżkiewicz ○ Antonina Zalewska ○ Teresa Zańko ○ Agnieszka Zawiejska ○ Leszek Zegzda ○ Małgorzata Zielińska ○ Paweł Zygmański ○ Leszek Zygmunt ○ Sylwia Żmijewska-Kwiręg ○ Krystyna Żmuda Trzebiatowska ○ Marcin Żółtek ○ Michał Żuchowski ○ oraz osoby, które pragną pozostać anonimowe
Możliwe formy wsparcia „Więzi” – zob.s.222.
Podziały w polskim społeczeństwie można dostrzec gołym okiem. Tylko czy wszystkie są autentyczne? A może część z nich została wykreowana przez specjalistów od politycznego marketingu? Polska polityka umiejętnie wykorzystała „banki gniewu”. Czy mogą powstać u nas także „banki zaufania”?
Jarema Piekutowski
Uważne przyjrzenie się badaniom pozwala rozprawić się z mitem polaryzacji politycznej polskiego społeczeństwa. Jesteśmy raczej społeczeństwem... centrystów. Według Europejskiego Sondażu Społecznego 64% Polaków umieszcza swoje poglądy polityczne w środku skali między lewicą a prawicą.
„Polskie dusze są różne. I ze sobą walczą” – powiedział w 2019 r. wybitny historyk Andrzej Friszke w wywiadzie dla „Polityki”. Zwłaszcza w dniach, gdy piszę te słowa – po aresztowaniu aktywistki LGBT „Margot” i późniejszych protestach, spacyfikowanych przez policję – ta walka wybrzmiewa w mediach szczególnie mocno.
Faktycznie ostatnie lata są czasem zaostrzonej polaryzacji politycznej (o czym pisze na przykład Rafał Matyja w tekście Retoryczny stan wojenny w „Nowej Konfederacji”1), ale przy tej okazji ujawniają się także głębsze podziały w społeczeństwie. Powracają diagnozy różnic klasowych, coraz częściej mówi się o różnicach pokoleniowych i podziale między kobietami a mężczyznami, a przede wszystkim – o różnicach politycznych i różnicach wartości. Polska PiS i Polska PO. Polska solidarna i Polska liberalna. Polska romantyczna i Polska oświeceniowa.
Przychodzi jednak refleksja: czy faktycznie aż tak się różnimy? Czy te podziały nie są w dużej mierze sztuczne? Wyprodukowane przez polityków i media? Pojawiają się też inne pytania: czy to faktycznie typowo polskie zjawisko? A może podziały są nieuniknione i nie należy ich zwalczać (minister Brudziński twierdzi nawet, że spór jest istotą demokracji)?
Rosnąca polaryzacja społeczna jest faktycznie zjawiskiem ogólnoświatowym, co uwidaczniają choćby ostatnie wydarzenia w USA związane ze śmiercią George’a Floyda. Jak pisze Marek Rymsza,
ostre podziały polityczne jawią się bardziej jako konsekwencja niż przyczyna zmian kulturowych i społecznych. Szersza perspektywa pozwala też dostrzec związek polaryzacji z rozwojem technologicznym, w tym z rosnącym znaczeniem internetu i tożsamościowych mediów społecznościowych2.
Podziałów i nierówności nie da się całkiem uniknąć, ale stan, w którym są one zbyt duże, jest niekorzystny dla społeczeństwa i państwa, szczęścia poszczególnych osób, trwałości wspólnot i bezpieczeństwa. Ewa Jastrzębska pisze:
Spójność społeczna nie powinna polegać tylko na przeciwdziałaniu i zmniejszaniu ubóstwa i wykluczenia społecznego poprzez zapewnienie społecznej inkluzji grup zmarginalizowanych i zagrożonych marginalizacją (jak głosiły, dominujące do niedawna, wąskie interpretacje tego pojęcia). Jej istotą jest bowiem poprawa jakości życia dzięki tworzeniu poczucia wspólnoty w społeczeństwie3.
Czy możliwe jest zatem, by Polacy mieli poczucie wspólnoty?
Aby tak się stało, musimy odpowiedzieć sobie najpierw na pytanie, co nas dzieli i czy faktycznie podziały przebiegają w tym miejscu, w którym szukają ich politycy i żądne sensacji media. Odpowiedź na to pytanie wymaga zajrzenia głębiej niż do artykułów prasowych, a mianowicie do badań socjologów, a przede wszystkim do jednego z najszerzej zakrojonych badań dotyczących wartości i życia społeczno-politycznego – do Europejskiego Sondażu Społecznego (ESS)*.
*O wiele obszerniej analizuję te i inne wyniki badań w specjalnym opracowaniu Mapa polskich różnic, sporządzonym na potrzeby projektu Oczyszczalnia 2020, prowadzonego przez Laboratorium „Więzi”. Tekst ten dostępny jest na stronie internetowej projektoczyszczalnia.wiez.pl.
Uważne przyjrzenie się gruntownym badaniom pozwala rozprawić się z mitem głoszącym, jakoby polskie społeczeństwo było bardzo spolaryzowane politycznie. Oczywiście ocena sytuacji w tym zakresie zależy od tego, jak zdefiniujemy polaryzację, ale jeśli będziemy rozumieć ją w sposób słownikowy – jako nasilenie postaw radykalnych po dwóch stronach politycznego spektrum – to Polacy są społeczeństwem... centrystów.
W 9. edycji Europejskiego Sondażu Społecznego, w której badania były prowadzone w latach 2018–2019, respondentów poproszono o wskazanie, w którym miejscu skali politycznych poglądów umieściliby swoje przekonania. Skala obejmowała wartości od 0 (lewica) do 10 (prawica). Jak się okazuje, 64,1% Polaków umieszcza swoje poglądy w środku skali (między 3 a 7). Radykalni lewicowcy (wybierający od 0 do 1) stanowią 5,1% społeczeństwa, nieco więcej (wybierający od 9 do 10) – radykalni prawicowcy (16,1%). Jednak nadal nie mamy do czynienia z polaryzacją na krańcach spektrum i luką w środku, a wręcz przeciwnie – jeśli wziąć pod uwagę pojedyncze punkty od 0 do 10, to najczęściej wybierana była piątka, czyli sam środek.
Wykres 1 Samoumiejscowienie Polaków na skali politycznej od 0 (lewica) do 10 (prawica)
Źródło danych Opracowanie własne na podstawie: Europejski Sondaż Społeczny, edycja 9, www.europeansocialsurvey.org
Patrząc na temperaturę politycznych sporów, łatwo ulec wrażeniu, że jesteśmy fanatycznymi wyznawcami określonych partii. Jednak Europejski Sondaż Społeczny także temu przeczy. Polaków zapytano, czy istnieje jakaś partia polityczna, z którą czują się bardziej związani niż z innymi partiami, słowem – za sympatyków której siły politycznej się uważają. Wyniki nie pozostawiają złudzeń – dwie trzecie Polaków nie czuje się związane z żadnym konkretnym ugrupowaniem.
Brak związku z którąkolwiek partią częściej odczuwają kobiety (69%) niż mężczyźni (62,8%); im młodsi badani, tym związki te były słabsze. Łączy się to także z faktem, że mężczyźni w Polsce dużo częściej niż kobiety interesują się polityką. Na takie zainteresowanie wskazuje 45,6% Polaków i tylko 27% Polek. Kobiety częściej niż mężczyźni przekonane są o niemożliwości wpływu na politykę oraz podjęcia aktywnej roli w partii lub innej grupie politycznej, częściej też nie wierzą w zdolność do politycznej partycypacji.
Nawet jednak wśród tych Polaków, którzy czują się sympatykami konkretnej partii, związek ten jest najczęściej słaby – tylko 8,4% osób z tej grupy twierdzi, że jest im „bardzo blisko” do wybranego ugrupowania. Związek ten także jest mniejszy wśród młodych osób, choć tu z kolei grupa kobiet deklarujących się jako bardzo blisko związane z daną partią jest większa (10,4%) niż grupa mężczyzn (6,6%).
To politycy pragną, aby obywatele uwierzyli, że inni Polacy, którzy różnią się od nich zestawem wyznawanych wartości, są faktycznie wrogami albo zdrajcami.
Można więc postawić hipotezę, że polaryzacja polityczna i ostra, wojenna retoryka to przede wszystkim dzieło tych, którym na podziałach najbardziej zależy – samych polityków, zainteresowanych tym, aby mieć po swojej stronie już nie zwolenników, jak w demokracji, ale wyznawców. To politycy pragną, aby obywatele uwierzyli, że inni Polacy, którzy różnią się od nich zestawem wyznawanych wartości, są faktycznie wrogami albo zdrajcami. Najwyraźniej jednak – mimo że takie wnioski narzucają się wobec agresywnych dyskusji w mediach społecznościowych – statystyczny Polak wcale nie ma przekonania, że uczestniczy w wojnie dobra ze złem, a przeciwnik polityczny to zdrajca lub faszysta, zasługujący na likwidację lub co najmniej wieczne wygnanie.
Tradycyjny podział lewica–prawica jest cały czas obecny w dyskursie publicznym, choć zawiera wiele wymiarów nieraz ze sobą sprzecznych. Zwyczajowo prawicą pod względem gospodarczym nazywani są zwolennicy wolnego rynku i przeciwnicy interwencji państwowej, a pod względem obyczajowym – zwolennicy konserwatywnej i tradycyjnej moralności. Natomiast lewicą pod względem gospodarczym nazywani są zwolennicy interwencjonizmu państwowego, a pod względem obyczajowym – osoby, którym bliższa jest liberalna moralność.
Na polskiej scenie politycznej te dwa wymiary nie pokrywają się ze sobą – rolę głównej partii prawicowej odgrywa gospodarczo prosocjalny PiS (będący częścią, nomen omen, Zjednoczonej Prawicy), a po lewej stronie sceny politycznej często pozycjonowana jest bardziej liberalna gospodarczo i obyczajowo Koalicja Obywatelska, która w perspektywie europejskiej może być nawet uważana za partię umiarkowanie prawicową.
Choć na całym świecie hasła równouprawnienia kobiet głosi lewica, a prawica jest utożsamiana z tradycyjną wizją, w której mężczyzna w relacji jest stroną dominującą, to jednak w Polsce wśród osób o lewicowym światopoglądzie nie dominują kobiety – a nawet (wg ESS) odrobinę częściej niż mężczyźni deklarują się one jako osoby o sympatiach prawicowych. Także dane z wyborów parlamentarnych i prezydenckich wskazują, że na PiS i Andrzeja Dudę głosuje więcej kobiet niż mężczyzn.
Trzeba jednak od razu zauważyć, że w Polsce mamy do czynienia z różnymi zestawami poglądów lewicowych zarówno na poziomie obywateli, jak i partii: o ile w ESS jako zwolennicy/zwolenniczki Razem deklarowało się 0,8% mężczyzn i 1,8% kobiet, to SLD jest już partią zdecydowanie „męską”; jako jej zwolennicy zadeklarowało się 7,2% mężczyzn i tylko 1,8% kobiet. Można zatem postawić hipotezę, że istnieją w Polsce różne lewicowości – „współczesna”, nastawiona w dużej mierze na ekologię i obronę dyskryminowanych grup tożsamościowych, bliższa kobietom, zwłaszcza z młodszych pokoleń, oraz „tradycyjna”, będąca spuścizną PRL, bliższa niewielkiej grupie mężczyzn.
Wyłania się też, szczególnie w młodych pokoleniach, grupa mężczyzn popierających ugrupowania skrajnie prawicowe – pod względem gospodarczym i obyczajowym. W młodszych pokoleniach silniej zarysowują się różnice światopoglądowe między mężczyznami a kobietami. Na to zjawisko wskazuje także sondaż IPSOS dla Oko.press – osoby w wieku 18–39 zapytano o największe zagrożenia. W niektórych przypadkach wystąpiły znaczące różnice – kobiety dużo częściej niż mężczyźni wskazywały takie zagrożenia jak wyjście Polski z UE oraz katastrofa służby zdrowia, zaś mężczyźni jako zagrożenie częściej niż kobiety widzieli ideologię gender, ruch LGBT oraz kryzys demograficzny.
Wykres 2 Wybrane zagrożenia, jakie wskazały osoby w wieku 18–39
Źródło danych Sondaż IPSOS dla Oko.press, www.oko.press/mezczyzni-najbardziej-boja-sie-gejow-i-gender-kobiety-zapasci-sluzby-zdrowia-wspolny-strach-o-klimat
Z drugiej strony w tej grupie radykalnej prawicy, bliższej młodym mężczyznom, mamy do czynienia z innym rodzajem konserwatywnej obyczajowości niż ta utożsamiana z PiS: część polityków Konfederacji to na przykład zwolennicy legalizacji marihuany.
Jak widać, różnice między Polakami też nie zawsze przebiegają wzdłuż stereotypowych, politycznych linii. Zamiast tradycyjnego podziału na lewicę i prawicę wyłaniają się w miarę analizy trzy inne osie. Nie są to walczące ze sobą grupy, ale kontinua pomiędzy różnymi zestawami wartości, wyodrębnionymi jako pewien model. Aby je opisać, należy sięgnąć do analizy przywiązania Polaków do konkretnych wartości w ramach Europejskiego Sondażu Społecznego i do kilku innych badań (na przykład Jaka jest Polska Fundacji Batorego).
Podziałem, który biegnie najbardziej w poprzek politycznych stereotypów, jest wyłaniająca się z badań oś, a w zasadzie kontinuum od indywidualizmu do wspólnotowości. Z indywidualizmem łączą się wartości związane z rozwojem jednostki, jej przyjemnością, sukcesem i osiągnięciami – takie jak bogactwo, posiadanie drogich przedmiotów, zabawa i przygoda. Ze wspólnotowością natomiast wiąże się nastawienie na pomoc ludziom, troskę o nich, równe traktowanie różnych grup w społeczeństwie, ale także „zachowanie w sposób właściwy” (konformizm wobec norm grupowych) oraz kultywowanie tradycji. Często indywidualizm łączy się ze skłonnością do ryzyka i konsumpcjonizmem, a wspólnotowość – z dążeniem do bezpieczeństwa.
Jak wskazuje Europejski Sondaż Społeczny, ta oś łączy Polaków w bardzo egzotyczne koalicje. W grupie indywidualistów część wartości (takich jak przywiązywanie wagi do przygód i przyjemności) łączy zwolenników Kukiz’15, Nowoczesnej i... Partii Razem. Dla wyborców Kukiza i Razem wspólne jest też docenianie kreatywności i nowych pomysłów, a osoby utożsamiające się z liberalną Nowoczesną i lewicową Partią Razem łączy to, że ważną wartością dla nich jest podejmowanie własnych decyzji i wolność. Z indywidualistycznym zestawem wartości silniej związani są mężczyźni niż kobiety i jest on bliższy raczej młodym pokoleniom oraz osobom z większych miast.
Z drugiej strony bliżej wspólnotowości często znajdują się zwolennicy PiS i PO (a także PSL) – nie aż tak bardzo istotna jest dla nich wolność podejmowania decyzji, zaś ważne jest otrzymywanie szacunku od innych; do bezpieczeństwa przywiązują większą wagę niż zwolennicy Razem czy Kukiza. Często stawiają na silny i opiekuńczy rząd oraz kultywowanie tradycji. Osoby bliższe wspólnotowości na tej osi skłaniają się ku wartościom związanym z sukcesem, pieniędzmi, przyjemnościami i ryzykiem.
Faktycznie istnieje w Polsce oś podziału, stanowiąca kontinuum od liberalizmu obyczajowego do tradycjonalizmu. Osoby bardziej liberalne obyczajowo są częściej za zwiększeniem praw osób LGBT, przyjmowaniem imigrantów, są też mniej religijne i mają większe zaufanie do organizacji międzynarodowych. Tendencje liberalne występują przede wszystkim wśród osób z większych miejscowości. Co ciekawe, tendencje te nie wiążą się jednak bezpośrednio z lewicowymi poglądami na gospodarkę. Wśród zwolenników wyrównywania przez państwo dochodów 71,2% zgadza się, że „osoby LGBT powinny móc żyć zgodnie ze swoimi upodobaniami”, a wśród jego przeciwników z tym stwierdzeniem zgadza się 72%.
Patrząc na temperaturę sporów politycznych, łatwo ulec wrażeniu, że jesteśmy fanatycznymi wyznawcami określonych partii. Jednak dwie trzecie Polaków nie czuje się związane z żadnym konkretnym ugrupowaniem.
Do liberalizmu obyczajowego skłaniają się młodzi: w młodszych grupach wiekowych wyższa jest akceptacja dla osób LGBT, np. znacznie mniej osób młodych wskazuje, że nie byliby zawstydzeni, gdyby bliski członek rodziny okazał się gejem lub lesbijką (24,5% osób w grupie poniżej 34. roku życia wobec 36% w grupie starszej). Osoby młodsze są też bardziej skłonne do przyjmowania imigrantów do Polski.
Trzecią oś podziału można nazwać kontinuum od lokalizmu do globalizmu. Nie jest ona równoznaczna ani z podziałem na liberałów obyczajowych i tradycjonalistów, ani na indywidualistów i „wspólnotowców”.
Lokalizm bowiem wiąże się z jednej strony z kultywowaniem bezpieczeństwa i tradycji, a z drugiej – z silnym przywiązaniem do prywatności i mniejszą wrażliwością na dobro wspólne. Zwolennicy lokalizmu częściej pochodzą z mniejszych miejscowości. Jeśli lokaliści są aktywni społecznie, to najczęściej w sposób nieformalny. Przykładowo, kapitał społeczny na polskiej wsi zasadniczo oceniany jest jako niski, jednak np. Tomasz Żukowski i Maria Theiss już w 2008 r. wskazywali, że „obok «pomostowego» kapitału społecznego wymienia się także jego typ «wiążący» (bonding social capital), który opiera się na nieformalnych więziach w bliskich, rodzinnych i przyjacielskich układach”4, nazywając ten typ kapitału społecznego „rodzinnym” i „społeczno-towarzyskim”. Jest on typowy dla wsi (uczestnictwo w nieformalnych wspólnotach i organizacjach), a wymyka się oficjalnym statystykom.
Po drugiej stronie znajdują się „globaliści” – osoby zainteresowane nowymi doświadczeniami, podejmowaniem ryzyka, aktywne w organizacjach pozarządowych i politycznie. Często wiąże się to jednak z indywidualizmem, kultem pracy i dyscypliny w wychowaniu. W tej grupie stosunkowo więcej jest mężczyzn i osób z dużych miejscowości.
Polska nie jest krajem walczących ze sobą i skonfliktowanych plemion, a na osiach wymienionych powyżej między skrajnościami znajdują się setki odcieni. Dla budowania wspólnoty istotne jest przede wszystkim to, co tak naprawdę nas łączy. Jakie więc są obszary wspólne dla różnych grup?
Polacy w świetle ESS przywiązują ogólnie dość dużą wagę do równego traktowania różnych grup w społeczeństwie i do tworzenia równych szans. Tylko 13,9% badanych wskazało, że wartość ta nie jest im bliska. Istnieją obecnie kontrowersje wokół pojedynczych grup, na przykład LGBT+, jednak na poziomie fundamentalnym Polacy są społeczeństwem nastawionym równościowo i ta wartość przyświeca zarówno zwolennikom prawicy, jak i lewicy.
Patriotyzm, choć różnie rozumiany, jest kolejną wartością wspólną dla bardzo różnych grup Polaków. Choć osoby z wyższym wykształceniem są przeciętnie mniej konserwatywne obyczajowo, to cytowany sondaż Fundacji Batorego wskazuje, że deklarują one patriotyzm nawet częściej niż osoby o niższym poziomie wykształcenia. Istnieje więc przestrzeń wspólnej pracy dla kraju. Podobna jest sytuacja, jeśli chodzi o przywiązanie do rodziny.
Niemal ¾ Polaków deklaruje, że ważna jest dla nich dbałość o przyrodę i środowisko. O ile w bardziej szczegółowych kwestiach – takich jak stosunek do energii pozyskiwanej z węgla – możemy się różnić, to osoby z różnych stron sporu politycznego, z różnych pokoleń i miejscowości nie mają wątpliwości co do tego, że przyrodę należy chronić. Ważną wartością dla ponad 70% Polaków jest wreszcie życie w bezpiecznym otoczeniu.
Tym jednak, co łączy nas najbardziej, są wartości osobiste, związane z życiem prywatnym i z relacjami z najbliższymi. Badania wskazują, że zasadniczo wszyscy przywiązujemy wagę do lojalności wobec przyjaciół i rodziny; do wolności podejmowania decyzji; wreszcie do troski o innych. Być może więc ratunkiem od plemiennych wojen jest wzmocnienie tego, co najbardziej osobiste – własnej, indywidualnej tożsamości wraz z bliskimi relacjami.
Jak bowiem pisał w „Więzi” ks. Tomáš Halík, „Prawdziwe przyczyny frustracji kryją się [...] głębiej – są nimi utrata poczucia tożsamości oraz dezorientacja i lęk przed chaosem świata”5. Na tę frustrację łatwym lekiem bywa poszukiwanie mocnej tożsamości grupowej, zwłaszcza jeśli w tle jest wspólny wróg.
Budowanie spójnego społeczeństwa wymaga wielu działań podejmowanych, o ile to możliwe, wspólnie przez instytucje publiczne, organizacje pozarządowe i samych obywateli. Już na poziomie edukacji należałoby zadbać o odwoływanie się przede wszystkim nie do tych wartości, które dzielą, ale tych, które łączą możliwie jak największe grupy. Wymagałoby to przemyślenia systemu edukacji i analizy, w jakim stopniu nastawiony jest on na rywalizację i konflikt, a w jakim na współpracę.
Ale praca nad budowaniem mostów jedynie zaczyna się od edukacji. Istniejący potencjał jawnego i ukrytego kapitału społecznego, więzi nieformalnych i formalnych może być wykorzystany do łączenia osób o bardzo różnych poglądach choćby w celu współpracy na rzecz lokalnej społeczności (podobne działania realizowane są w warszawskiej dzielnicy Wawer, która wspiera sąsiedzkie inicjatywy w ramach projektu „DziałaMY! Wawer”, łącząc ze sobą różne osoby, które chcą np. zorganizować wspólny piknik, naprawić lokalną infrastrukturę itp.).
Uważam, że istnieje także możliwość przynajmniej poszukiwania złotego środka lub syntezy wartości znajdujących się na skrajnych pozycjach opisywanych przeze mnie osi. Choćby patriotyzm, deklarowany zarówno przez lokalistów, jak i (większość) globalistów – choć w dużej mierze rozumiany jest inaczej przez obie grupy (w uproszczeniu: przywiązanie do historii i tradycji narodowych vs. płacenie podatków i praca społeczna) – ostatecznie może być ideą łączącą. Z pewnością możliwe jest odnalezienie części wspólnych obu zbiorów i skupienie na tych częściach w dalszych działaniach społecznych.
Pracy do zrobienia jest dużo, ale podstawy do niej są w Polsce lepsze, niż wydawałoby się po lekturze krzyczących nagłówków prasowych.
Jarema Piekutowski – ur. 1978. Socjolog, członek zespołu i główny ekspert ds. społecznych thinkzine’u „Nowa Konfederacja”. Kierownik projektów badawczych, społecznych i kulturalnych. Właściciel firmy Liber, wspólnik przedsiębiorstwa społecznego CRSG sp. z o.o., współpracownik Centrum Wyzwań Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej, PSDB i innych firm badawczych. Członek Zespołu Laboratorium „Więzi”. Autor fabularyzowanej biografii Gilberta Keitha Chestertona pt. G.K.Chesterton. Geniusz ortodoksji.
1 Zob. R. Matyja, Retoryczny stan wojenny, www.nowakonfederacja.pl/retoryczny-stan-wojenny [dostęp: 11.08.2020]. [dostęp: 11.08.2020].
2 M. Rymsza, Jaki 2018, jaki 2019? Rok pod znakiem polaryzacji, www.publicystyka.ngo.pl/jaki-2018-jaki-2019-rok-pod-znakiem-polaryzacji [dostęp: 13.08.2020]. [dostęp: 13.08.2020].
3 E. Jastrzębska, Spójność społeczna w kontekście społecznej odpowiedzialności przedsiębiorstw. Definiowanie, pomiar i dobre praktyki biznesu, „Optimum. Studia Ekonomiczne” 2017, nr 4, s. 114.
4 T. Żukowski, M. Theiss, Stowarzyszeniowo-obywatelski kapitał społeczny, komunikat z badań CBOS, BS/133/2008, s. 19, za: www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2008/K_133_08.PDF [dostęp: 14.08.2020].
5 T. Halík, Płynny gniew i widmo nowego populizmu, „Więź” 2018, nr 2.
Skoro nawet mistykę dało się powiązać z molestowaniem seksualnym, to znaczy, że kryzys dotyczy w Kościele już nie tylko władzy, struktury i kapłaństwa, ale także duchowości. Po co komu Kościół, który nie umie rozpoznać zła? Gdzie więc szukać Ducha? Skąd czerpać dziś nadzieję?
Monika Białkowska
Ewangelia jest po to, żeby żyć tak, jak w niej napisano. Nie chcemy jej tylko słuchać. Dziś Ewangelię chcemy zobaczyć na własne oczy i przeżyć ją na własnej skórze. Wtedy ona sprawia, że rosną nam skrzydła i zaczyna się odnowiony Kościół.
Pytanie „co dalej z Kościołem w Polsce?” zadaje sobie dziś wielu. Stoimy przed pokusą ewakuacji w obliczu spektakularnego upadku. Jeśli trwamy, to dlatego, że pośród setek rozczarowań pojawia się nadzieja – i to ona jest silniejsza. Jaki jest Kościół naszej nadziei?
W ankiecie Gdzie szukać Ducha? redakcja serwisu Więź.pl zapytała swoich czytelników właśnie o to, gdzie biją źródła ich nadziei na przyszłość Kościoła: „1. Skąd może obecnie przyjść odnowa Kościoła? 2. Gdzie biją współcześnie źródła duchowego odrodzenia wiary? 3. Na czym opieracie dzisiaj swoją nadzieję? Gdzie osobiście znajdujecie siły do wierności i trwania w Kościele?”. Wybrane najważniejsze odpowiedzi na ankietowe pytania można przeczytać pod adresem: wiez.com.pl/tag/gdzie-szukac-ducha/.
Poniższe refleksje są próbą podsumowania wszystkich ankietowych odpowiedzi. Gdy piszę dalej: „my” – jest to, jak mi się wydaje, wspólny mianownik tych refleksji, które dotarły do redakcji. Czytelnicy dziękowali za postawienie takich właśnie pytań. A oto obraz, jaki się wyłania z ich odpowiedzi.
Choć pytania dotyczyły źródeł nadziei, mimochodem pojawiła się, rzecz jasna, także lista rozczarowań Kościołem. Nic dziwnego, wszak redakcja w zaproszeniu napisała: „Takie przyszły czasy, że dostrzegamy z bólem wiele zła, które niszczy Kościół od środka. Ale im bardziej dostrzegamy to zło, tym usilniej chcielibyśmy szukać w Kościele także źródeł odrodzenia”. O jakich rozczarowaniach wspominali czytelnicy?
„Nie wierzę, aby odnowa Kościoła była zapoczątkowana przez skompromitowanych biskupów. Od hierarchii Kościoła w Polsce nie spodziewam się niczego. Stracili swój autorytet zamiataniem afer pod dywan. Ich język i czyny są mało wiarygodne” (Piotr). „Nie mam już siły ani cierpliwości do polskiego episkopatu. Nie czuję się na miejscu w swojej parafii, pisowsko-radiomaryjnej, jedynej w małym miasteczku. Przestałam chodzić do kościoła. Mam wielki szacunek dla ludzi, którzy o Kościół jeszcze walczą” (Jola). „Biskupi są albo niewidoczni, albo żywo zainteresowani tym, żeby nie utracić swoich wpływów. Nie widzę w moim otoczeniu żadnych źródeł duchowego odrodzenia” (Hanna). „O jakim mówimy odrodzeniu instytucji, która sama w sobie nic złego nie zauważa?” (Leszek). „Ja się poddałam. Już jedynie marzę o głębokich zmianach. Łatwiej byłoby zbudować coś od nowa niż na tej hierarchicznej, skostniałej, splamionej instytucji, która jedynie wykorzystuje nauki Boże dla swojej brudnej gry” (Jolanta).Są i inne głosy rozczarowania: o finansowaniu Kościoła, o nierozwiązywaniu kwestii pedofilii, o pozornym czasem rozdziale Kościoła i państwa, o utożsamianiu pustej obrzędowości z wiarą, o klerykalizmie budującym niewidzialny mur między świeckimi a księżmi, o charyzmatykach, którzy niespecjalnie interesują się bieżącym kryzysem, o zgorszeniu. Jedna z czytelniczek pisze wprost: „Nie można naprawiać w nieskończoność przeciekającego dachu. Trzeba go ściągnąć i położyć nowy. To trudna i kosztowna operacja, ale warto. Bez tego poważnego remontu zawali się cały dom” (Anna).
Można się z tymi zarzutami nie zgadzać. Można uważać je za margines. Można podejmować z nimi dyskusję na poziomie intelektualnym. Nie zmieni to jednak faktu, że owe rozczarowania istnieją. Są świadectwem czasu, w jakim żyjemy, i są realną emocją w sercach wielu wierzących. Wierzących, bo w zdecydowanej większości autorzy tych opinii to ludzie, którzy – choć z różnych powodów rozczarowani tym, co się dzieje w Kościele – wciąż chcą w nim trwać i z determinacją szukają dla tego trwania racji. Kiedy szukamy nadziei, musimy mieć świadomość, w jakim czasie jej szukamy i dla kogo.
Na Ewangelię powołują się w Kościele wszyscy: i ci zgorszeni, i ci, którzy gorszą. Trudno, żeby było inaczej, w końcu nie ma żadnej innej treści, która byłaby dla Kościoła bardziej konstytutywna. Łatwo też uznać odwołanie się do niej za banał – w końcu odwoływaliśmy się do niej od dwóch tysięcy lat i odwoływać się będziemy, dopóki trwać będzie Kościół na ziemi.
Nadzieja jest gdzie indziej: nie tkwi już w prostym odwołaniu się do słów Ewangelii. Nie ma jej w umiejętności przywołania konkretnej perykopy na konkretną okazję. To odświeżające podejście, które powinno być dla nas zawsze oczywistością, zaczął przypominać papież Franciszek. To on pokazuje, że Ewangelia jest nie po to, żeby ją czytać, przeprowadzać hermeneutyczne analizy czy nawet duchowe rozważania. Ewangelia jest po to, żeby nią żyć.
Mamy nadzieję na Kościół, w którym spotykać się będą mogli różni ludzie i różne poglądy: nie dlatego, że on wszystkim przyklaskuje, ale dlatego, że rzeczą ludzką i Bożą jest się spotykać i dialogować.
Albo jeszcze inaczej: Ewangelia jest po to, żeby żyć tak, jak w niej napisano. Kropka w kropkę. Dosłownie, radykalnie, bez szukania setek usprawiedliwień, że o co innego chodziło, że to inny kontekst, że dziś na czymś innym polega dobro. Nie. Jezus tak powiedział – więc idź i tak zrób. Zaproś ubogiego do swojego domu. Rozdaj swój własny majątek. Idź szukać i rozmawiać z tym, kogo uważasz za największego grzesznika. Nie brzydź się nikogo, cokolwiek najgorszego zrobi. A jeśli masz się stać zgorszeniem, to pamiętaj, że nie ma dla ciebie żadnego usprawiedliwienia.
Jeśli Ewangelia jest dziś nadzieją, to dzięki ludziom, którzy uwierzyli – trochę ponownie – że takie życie jest możliwe. Zaczynają naprawę świata i Kościoła od siebie. Idą nie tyle na malownicze krańce świata, do pełnych uroku ludzi innych kultur, ile raczej na najbardziej zapomniane ulice własnych miast, do ludzi, którzy czasem śmierdzą i nie zawsze są sympatyczni, ale właśnie oni najbardziej potrzebują ewangelicznej miłości. Nie idą tam z księdzem, żeby odprawić Mszę. Nie niosą pobożnych książek i katolickiej prasy. Nie nawracają nawet. Gotują dla nich zupę albo parzą herbatę, dają ciepły szalik, idą z nimi do urzędu załatwić jakieś formalności, znajdują im lekarza – a czasem po prostu siadają, rozmawiają, trzymają za rękę, są.
Czy tacy ludzie idą tam głosić Ewangelię? Zwykle raczej dopiero tam Ewangelię znajdują. Tam odkrywają, na czym ona naprawdę polega. Tam zaczynają rozumieć, że najwspanialsze nawet słowa, czytane w przepięknym kościele pośród zapachu kadzideł, pozostają jedynie teorią, pustą formą. Za takimi ludźmi dziś idą inni. Tacy ludzie sprawiają, że pozostali pytają zadziwieni – tak jak pytali kiedyś, zaraz po zmartwychwstaniu – „Skąd oni to w sobie mają?”.
Jeśli nadzieja dla Kościoła jest w Ewangelii – to jest w Ewangelii działania, w Ewangelii tysięcy małych, praktycznych gestów, które są autentyczną miłością. I to za radykalnymi świadkami takiej Ewangelii chcemy iść, odrzucając już tych wszystkich, którzy zajmują się wyłącznie teorią. Nie chcemy Ewangelii tylko słuchać. Po tylu latach słuchania znamy ją na pamięć. Dziś Ewangelię chcemy zobaczyć na własne oczy i przeżyć ją na własnej skórze. Wtedy ona sprawia, że rosną nam skrzydła i zaczyna się odnowiony Kościół.
Odpowiadający na ankietę „Więzi” bardzo często przywoływali hasło „mała wspólnota”, w niej upatrując nadziei na przyszłość Kościoła. Jednocześnie bodaj nikt nie napisał, że takową ma, że w niej właśnie żyje, że to jego konkretna wspólnota daje mu siłę i wiarę na przyszłość. Ufam, że wynika to z określonej formy wypowiedzi, w której opowieści takie byłyby mocno dygresyjne, a nie z czystej teorii, nie z marzenia tylko o małej wspólnocie bez jej doświadczania.
Ową „małą wspólnotą” może być, rzecz jasna, parafia, ale również różnego rodzaju inne, mniej liczne grupy złączone wspólną duchowością. Wprawdzie wydaje się, że w przypadku wielkomiejskiej parafii trudno jest mówić o „małej wspólnocie”, jednak chodzi tu nie tyle o liczbę jej członków, co raczej o styl funkcjonowania. Na czym ten styl miałby polegać, by ze wspólnoty płynęła nadzieja dla Kościoła, by wspólnota była tą nadzieją?
Przede wszystkim powinien opierać się na tym, że „wspólnie” są w niej i księża, i świeccy. Jeden z księży napisał w ankiecie, że pasterz nie może być pastuchem, a owce baranami. Relacja między nimi powinna być relacją zaufania. Mała wspólnota pozwala dojść do głosu ludziom świeckim, jest ciekawa opinii każdego z nich i buduje się doświadczeniem każdego. Daje poczucie bliskości w świecie, w którym często jesteśmy anonimowi: w parafii znamy się wzajemnie często od dziecka, podobnie nasze dzieci, a my „z kościoła” rozpoznajemy się w sklepie czy na zebraniu w szkole.
Mała wspólnota dobrze przeżywana inspiruje do życia na wzór wspólnot pierwszych chrześcijan, gdzie żaden nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne. W takiej wspólnocie znamy się nie tylko teoretycznie, ale też oczywiste jest pójście z pomocą do tego, któremu dzieje się krzywda; do tego, komu pilnie potrzeba opieki nad dzieckiem; do tego, który właśnie stracił pracę. Więcej: taka wspólnota razem staje się misyjna, idzie na peryferie, na które zaprasza nas papież Franciszek.
Mała wspólnota wymaga osobistego zaangażowania. W tej wielkiej, anonimowej łatwo się ukryć – podobnie jak w korporacji łatwo można uznać, że moja obecność nie jest niezbędna. W małej wspólnocie trzeba zabrać się do pracy, tam oczywiste jest, jak wiele zależy ode mnie. Zresztą przyznajmy: w małej wspólnocie to zaangażowanie się jest zwyczajnie łatwiejsze, bo przecież działam pośród swoich, bezpiecznie, z pełnym wsparciem, a to, co robię, służy również mnie. Dzięki temu taka wspólnota jest świetnym poligonem wychodzenia do innych z miłością.
Mała wspólnota sprawia, że łatwiej jest nie tylko się angażować, ale również rozumieć swoją odpowiedzialność za Kościół. Tu nikt nic za nas nie załatwi, nic nie spadnie z nieba, rachunki się same nie zapłacą i dach nie przestanie w cudowny sposób przeciekać. I to nie jest problem księdza: oczywiste jest, że to nasza sprawa i wspólnie musimy sobie z nią poradzić.
Mamy nadzieję na Kościół wiarygodny. Taki, którego członkowie poważnie traktują swoją wiarę, to znaczy nie boją się, że ją stracą, jeśli przyznają się do grzechów i błędów.
Mała wspólnota pozwala prędzej niż anonimowy tłum doświadczyć żywej wiary i nie zamykać się wyłącznie w obrzędzie i rytuale. Stwarza szansę spotkania się ze świadectwem wiary, jakie dają inni (słowem, ale przede wszystkim życiem), i jednocześnie odkrycia, że moje życie może dla kogoś również być takim świadectwem – że ktoś, patrząc na mnie, buduje się, choć mnie samemu wydaje się, że ledwo daję radę.
Mała wspólnota budzi kreatywność. Tkwi w niej większy niż w wielkiej grupie potencjał do zmian, większa żywotność, która nie zatrzymuje się na zastanych formach, ale nieustannie czyta kolejne potrzeby i samej siebie, i świata wokół. Lekka korekta kierunku, nagła zmiana planów, podjęcie natychmiastowego działania nie są w niej logistycznym problemem.
W małej wspólnocie łatwiej jest podjąć życie proste i skromne – bez przepychu i wielkich form, na które jej często zwyczajnie nie stać, ale też które wydają się tu śmieszne. Tego pewnie częściej doświadczają na razie wspólnoty zakonne, ale i one budzą tęsknotę wielu świeckich i stają się dla owych świeckich światełkiem nadziei: że można żyć właśnie tak.
Ile jest udanych przykładów takich małych wspólnot? Ile takich parafii? Ankieta „Więzi” na to pytanie nie odpowiada i pewnie nie ma narzędzi, żeby je policzyć. Nie sposób nawet sprawdzić, czy istnieją one w rzeczywistości, czy raczej są marzeniem wierzących, którzy mówią: tak właśnie chcemy żyć, takiego Kościoła pragniemy i za takim tęsknimy. Jeśli jednak jest w nas taka tęsknota, jest i nadzieja, bo przecież tylko my takie wspólnoty możemy zbudować. One odnowią Kościół.
Nadziei dla Kościoła upatrujemy w tym, że nieustannie toczy się w nim dialog. Nawet jeśli nazwiemy ten dialog wprost sporem, Kościół jest żywy i możemy w nim trwać, dopóki chcemy poznawać wzajemnie swoją perspektywę i rozumieć się coraz lepiej (albo przynajmniej zacząć się rozumieć choć odrobinę).
Chcemy takiego Kościoła – i za takim tęsknimy – w którym można szczerze i spokojnie rozmawiać o problemach, a nie je przemilczać, licząc na to, że się przeterminują albo ktoś zapomni. Mamy nadzieję na Kościół, który nie boi się słuchać ludzi prostych i mało znaczących – bo przecież przez takich przemawia Bóg. Na Kościół, który nie boi się wsłuchiwać w głos swoich zagorzałych przeciwników – bo przecież nie wiadomo, czy i pośród nich nie kryje się Szaweł z Tarsu albo oślica Balaama.
Mamy nadzieję na Kościół, w którym jest ekumeniczna otwartość na tych, którzy inaczej wierzą i inaczej się modlą. Spotkanie z nimi nie jest wyrzeczeniem się wiary, nie jest prozelityzmem: jest wymianą doświadczeń, wzajemnym wzbogacaniem, a czasem po prostu umacnianiem własnej wiary w spotkaniu z wiarą innego.
W świecie, w którym coraz częściej zamknięci jesteśmy w informacyjnych bańkach, pośród wiadomości, które znamy, i pośród opinii, z którymi się zgadzamy, tęsknimy za Kościołem budującym kulturę spotkania. Mamy nadzieję na Kościół, w którym spotykać się będą mogli różni ludzie i różne poglądy: nie dlatego, że on wszystkim przyklaskuje, ale dlatego, że rzeczą ludzką i Bożą jest się spotykać i dialogować.
Taką mamy nadzieję. Nie wiem, czy i gdzie ona się spełnia. Ale jest, jest żywa i prędzej czy później ta nadzieja wybuchnie i odnowi Kościół.
Nie jesteśmy ślepcami. To argument, który często pojawiał się w ankietach, i argument, który powraca w setkach dyskusji: Kościół odnowi się i nawróci na tyle, na ile nawróci się każdy z nas.
Znajdujemy nadzieję na przyszłość Kościoła w nowych formach duchowości i osobistego kontaktu z Bogiem. Potrafimy odróżnić grzech instytucji od relacji z Bogiem. Eucharystia, milczenie, medytacje, adoracje, odkrywanie na nowo liturgii – rozumiemy ich wartość nie jako praktyk zewnętrznych, ale jako drogi do świętości, czyli, jak pisze Beata, „zgody na to, by Duch Święty mnie formował”.
Przedstawiamy długą listę zarzutów wobec instytucji Kościoła, ale ostatecznie jesteśmy świadomi, że najważniejsze jakościowe zmiany w Kościele przychodziły nie przez bunt, lecz dzięki ludziom świętym, których rewolucyjność często polegała na radykalnym świadectwie prostego życia. Odnowa Kościoła zaczyna się tu i teraz: w moim sercu, w sercu każdego chrześcijanina. Nie zaczyna się od żadnego pisma, od artykułu, od filmu czy procesu sądowego, tylko od setek, tysięcy i milionów decyzji podjętych przez konkretnych ludzi. Jeśli każdy z nas będzie się nawracał – odnawiał się będzie Kościół. I to również jest nasza nadzieja.
Nadziei dla Kościoła upatrujemy w wyjściu ze znanych, utartych schematów. Chcemy Kościoła świeżego i tętniącego życiem – nie tyle dostosowującego się do świata, ile na świat wrażliwego, reagującego nie na własne, lecz na jego troski i potrzeby. Marzymy o księżach i wspólnotach, których pierwszym miejscem działania nie jest kościół i sala parafialna, ale ulice, gdzie szukają ubogich i zagubionych. Marzymy o Kościele, w którym szablony i etykiety nie są najważniejsze, a doktryny i wykładnia wiary są po to, żeby służyć miłości, a nie ją ograniczać.
Mamy nadzieję na Kościół daleki od świata polityki, niedający się wciągnąć w jej świat – Kościół, który nie zgadza się być kartą przetargową w niczyich rękach i który sam ma świadomość, że nie da się zbudować Królestwa Bożego już tu, na ziemi.
Mamy nadzieję na Kościół, w którym powołanie jest służbą. Na Kościół wiarygodny. Taki, którego członkowie poważnie traktują swoją wiarę, to znaczy nie boją się, że ją stracą, jeśli przyznają się do grzechów i błędów. Mamy tę nadzieję, bo bez wiarygodności nie ma oczyszczenia, a bez oczyszczenia żadna odnowa nie będzie możliwa.
Wierzę w taki Kościół. Wierzę, że on się tli i to właśnie jest moja nadzieja. Wierzę, że z tych iskierek przyjść może wielka odnowa.
Nadzieja na odnowę jest żywa i nie zgasi jej to, co zawiodło. Nie chcę tu wracać do listy rozczarowań, lecz do tego, od czego wielu jeszcze oczekuje inspiracji – a ona nie przychodzi.
Wśród odpowiedzi, jakich udzielali czytelnicy Więź.pl, były i takie, które źródeł nadziei upatrywały w wykształceniu – w spotkaniu wiary i rozumu – w solidnej formacji kapłańskiej, również tej intelektualnej. W teologii.
Teologia w Kościele w Polsce zawiodła. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, świadoma, że narażę się na krytykę zdecydowanej większości moich kolegów-teologów, zwykle dużo lepiej ode mnie wykształconych i zajmujących miejsca na katedrach. Ale piszę to i mam prawo pisać z perspektywy nie tylko teologa, ale i dziennikarki uważnie wsłuchanej w najróżniejsze ludzkie głosy, przeróżne tęsknoty lub ich brak.
Ani w kryzysie pandemii, ani w kryzysie nadużyć seksualnych w Kościele w Polsce nie wybrzmiał dość wyraźnie (poza nielicznymi wyjątkami) głos teologów. Nie dostaliśmy od teologii wsparcia w publicznie toczącej się dyskusji. Nie dostaliśmy żadnej interpretacji pogubionego i wstrząśniętego świata. Teologowie nie upomnieli się głośno o wiarygodność Kościoła. Nie potrafili jako wykształcona elita Kościoła powiedzieć: przestańmy kłamać, przestańmy unikać odpowiedzialności – bo stawiamy na szali wiarygodność Kościoła na przyszłe wieki. Jeśli dziś świat uzna nas za kłamców, Kościół będzie skończony – stanie się bez sensu, bo nikt nam nie uwierzy, że Jezus zmartwychwstał. Kłamcom się nie wierzy. A jeśli ludzie nie będą słuchać, że Jezus zmartwychwstał, jaka jest inna racja naszego trwania?
Bez wiarygodności nie ma oczyszczenia, a bez oczyszczenia żadna odnowa nie będzie możliwa.
Zabierali głos pojedynczy księża, również teolodzy: prywatnie, do swoich fanów czy swoich parafian, w mediach, z którymi są związani. I świetnie, że nie milczeli, choć wiem, że z wyżyn naukowych katedr nazywano ich celebrytami. Ale czy naprawdę w sytuacji tak podzielonego Kościoła – wobec tak rozległego kryzysu, w jakim tkwimy; w obliczu jawnego już konfliktu i rozłamu wśród biskupów – nie było w przestrzeni publicznej miejsca na spokojny i upominający głos teologów? Na jeden choćby wspólny list, jeden apel któregoś ze stowarzyszeń teologicznych, który – w gorąco dyskutowanych w katointernecie kwestiach, typu Komunia na rękę – przypomniałby czystą, jasną naukę katolicką, bez interpretacji i ideologii, Katechizm, dokumenty Kościoła? Który dałby zagubionym uczniom na łodzi prosty komunikat: „Nie bójcie się, to tylko burza, tu jest Jezus ponad całym bałaganem”?
Po co jest teologia, jeśli nie po to właśnie, by odpowiadać ludziom swojego czasu na najważniejsze dla niego tu i teraz pytania?
Teologia milczała. Mam nadzieję, że się obudzi, że zacznie komunikować się ze światem. Bez teologii wsłuchanej w świat nie będzie odnowy Kościoła: będą tylko kolejne doktoraty, habilitacje i profesury, niewychodzące nigdy poza mury uczelni, będą kolejne sympozja, które niczemu nie służą, i będzie świat odchodzący w zasmuceniu, bo nie otrzymał odpowiedzi. Pobożność zostanie. Ale bez intelektualnego zaplecza, które znajduje drogę do przestrzeni publicznej, tonąć będziemy nadal w zalewie starych-nowych herezji, przyjmowanych z entuzjazmem fałszywych objawień, a czasem po prostu steków bzdur, powtarzanych z olbrzymią pewnością siebie przez kolejnych samozwańczych proroków. Dlaczego ci ostatni mają nie mówić, skoro milczy teologia? I dlaczego inni mają ich nie słuchać, skoro teologia nie mówi „basta!”?
Wierzę, że polska teologia jeszcze jest w stanie przemówić. Wierzę, że potrafi porzucić suchy język i tysiące stron z przypisami oraz mówić do tych, którzy czekają. I to też jest moja nadzieja.
Taka jest moja nadzieja. Taka jest nadzieja czytelników Więź.pl, którzy odpowiedzieli na ankietę. Ale z całą pokorą przyznać musimy również, że jest to nadzieja relatywna.
Nie możemy udawać, że tego nie rozumiemy: to, co dla nas jest nadzieją, dla wielu naszych współbraci w Kościele w Polsce jest zagrożeniem. Że w tym właśnie, o czym my marzymy, oni upatrują upadku Kościoła i kochając Kościół, zrobią wszystko, by go przed tym obronić. Wiemy, że ankieta z pytaniem o nadzieję dla Kościoła przeprowadzona w środowiskach „Frondy” czy „Polonia Christiana” przyniosłaby zupełnie inne odpowiedzi. Odejście od formy w stronę serca, świeżość w modlitwie i liturgii, dialog (również ekumeniczny i międzyreligijny), wzrost znaczenia świeckich, otwartość na ludzi innych poglądów, prawo czytane w kontekście życia – to wszystko dla wielu jest sygnałem, że Kościół ma problemy i tonie, a nie, że się odnawia.
W ankiecie „Więzi” przestrzegał przed tym Edward: „Kościół to nie hierarchowie i nowocześni «teologowie», którzy z Kościoła Chrystusowego chcą zrobić jakąś hybrydę bez zasad, powołując się na nieskończone miłosierdzie Boże [i] zapominając, że «miłosierni miłosierdzia dostąpią», a nie wszyscy. Uzdrowienie Kościoła nastąpi po odejściu głoszących herezje w Kościele, a odważni kapłani już bez strachu przed hierarchami powrócą do nieskażonej nauki Chrystusa i Apostołów. Moja nadzieja jest w Bogu, który za dobre wynagradza, a za złe karze”.
Czy mamy więc prawo do nadziei na Kościół, który połowa naszych sióstr i braci uzna za odstępstwo? Może ktoś uzna, że wobec tego nadziei – takiej nadziei trwania dla całości Kościoła w Polsce – nie ma. I trochę tak jest rzeczywiście. Nie mamy przecież nadziei, że wygramy na ziemi. Nie mamy prawa do nadziei na szczęśliwe i bezpieczne chrześcijaństwo, które podporządkuje sobie ten świat i jego prawa. Nie mamy prawa do takiej nadziei – bo Jezus niczego takiego nam nie obiecał. Obiecał co innego: najpierw krzyż, a dopiero po drugiej jego stronie zwycięstwo i zmartwychwstanie.
To jest prawdziwa nadzieja chrześcijan – ta, która nigdy nie zawiedzie. Choćby tu, na ziemi, nic się nie udało, wszystko zawiodło i wszystko okazało się klęską – zmartwychwstaniemy. I to jest najlepsza z możliwych Dobra Nowina: „nie bójcie się”.
Nie po to jednak dostaliśmy od Boga łaskę nadziei, żeby nie tęsknić do jej zrealizowania. Ufając Mu, powinniśmy też sami pragnąć i szukać. W obliczu tak diametralnie różnych nadziei, jakie współistnieją w Polsce, pracę nad ratowaniem naszego Kościoła przed upadkiem trzeba jednak zacząć w zupełnie innym punkcie: nie od wyliczanki własnych oczekiwań, ale od zaufania Duchowi Świętemu. A zaufanie Duchowi oznacza danie mu przestrzeni, by do nas mówił – do nas wszystkich.
Prawdopodobnie przyszedł czas, żeby w Polsce zwołać synod. Nie taki, jak poprzedni plenarny, na dziesiątki różnych tematów. Kolejny synod powinien się skupić na dwóch, najwyżej trzech zagadnieniach. Zająć się na początek na przykład rozliczeniem z pedofilią oraz relacją Kościoła do polityki. Albo związkami niesakramentalnymi. Albo stosunkiem do osób LGBT. Grunt, żeby spotkać wszystkie możliwe środowiska, zainteresowane takim spotkaniem – nawet te najbardziej skrajne w poglądach, ale chcące w takim spotkaniu uczestniczyć. Wysłuchać wszystkich. Wszystkim pozwolić się wypowiedzieć – żeby wybrzmiał cały ból, bunt, żal i zawiedzione nadzieje. A potem powoli, w dialogu, wykuwać pojęcia, co do których będziemy mogli wszyscy zacząć się zgadzać. Żebyśmy znów zaczęli jednakowo rozumieć podstawowe pojęcia. Żebyśmy znów zaczęli rozumieć, co do siebie mówimy.
A jeśli nie miałby to być synod (bo przecież synod tworzą w sensie ścisłym tylko biskupi), to przynajmniej jakieś forum. Neutralna przestrzeń bez transparentów, na której nikt nie będzie ważniejszy, nikt nie będzie wygrywał w oklaskach czy czasie transmisji. Gdzie każde ze środowisk podzielonego Kościoła w Polsce będzie mogło bezpiecznie powiedzieć, jak definiuje poszczególne terminy. Choćby po to, żeby się ze sobą nie zgodzić. Choćby po to tylko, by podpisać protokół rozbieżności. Po to, by wreszcie zacząć siebie słuchać: taka terapia grupowa, której potrzebujemy, zanim rodzina Kościoła pęknie nam doszczętnie.
Ufam Duchowi Świętemu i w tym również jest moja nadzieja: że wieje, kędy chce, i nie spodziewamy się miejsc, z których przyjść może prawdziwa odnowa. Może od tych, o których myślimy, że błądzą?
Monika Białkowska – dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”. Doktor teologii fundamentalnej i członkini Stowarzyszenia Teologów Fundamentalnych w Polsce. Autorka książki Sukienka ze spadochronu i współautorka Teologii przy rosole (z ks. Henrykiem Seweryniakiem). Mieszka w Gnieźnie.
Podczas pandemii głównym terminalem kultury stał się komputer. Wiele instytucji błyskawicznie włączyło się w wyścig o widoczność w sieci. Jednak czy bez kontaktu z żywym człowiekiem kultura, edukacja i liturgia pozostają jeszcze sobą? Jak poradziły sobie w zderzeniu z radykalną cyfryzacją?
Mirosław Filiciak w rozmowie z Ewą Buczek
Niemal od początku izolacji instytucje kultury bardzo mocno włączyły się w wyścig o widoczność w sieci. Tak jakby te wszystkie nowe technologie, które wielu kojarzą się z postępem, cały czas dokręcały śrubę efektywności i produktywności.
Ewa Buczek Obserwując w ostatnich miesiącach, jak kolejne sektory życia przenoszą się do internetu, łatwo ulec wrażeniu, że tak właśnie będzie wyglądała przyszłość. Czy rzeczywiście jesteśmy skazani na radykalne usieciowienie?
Mirosław Filiciak Przed pandemią powiedziałbym, że na pewno nie, ale dziś jesteśmy już w innym miejscu. Ludzie dostrzegli wiele różnych korzyści związanych chociażby z oszczędnością czasu przeznaczonego na dojazdy, więc prawdopodobnie większość firm zdecyduje się na ograniczenia przestrzeni biurowych i pracę zdalną. Gospodarka to na nas wymusi. Z drugiej strony ta pandemia pokazała nam, że doświadczenia kontaktu z drugim człowiekiem nie da się bez strat przenieść na płaszczyznę cyfrową – spotkania online już po kilkudziesięciu minutach robią się dosyć jałowe i wyczerpujące. Potrzebujemy bezpośredniego kontaktu z innymi ludźmi. Potrzebujemy społeczeństwa przez duże „S”. Dziś wyraźniej niż jeszcze rok temu widzimy ograniczenia życia online.
Buczek Uświadamianie sobie tych ograniczeń to chyba naturalny etap procesu nauki nowego języka komunikacji, jaki oferują technologie cyfrowe. Z perspektywy czasu wydaje się, że placówki kulturalne przyswoiły go dość szybko i całkiem dobrze odnalazły się w wirtualnym świecie.
Filiciak Niemal od początku izolacji instytucje kultury bardzo mocno włączyły się w wyścig o widoczność w sieci. Od razu podjęły działania w duchu: „A teraz będziemy superaktywni. Będziemy wytwarzać jeszcze więcej treści. Będziemy dostarczać jeszcze więcej informacji”. Tak jakby te wszystkie nowe technologie, które wielu kojarzą się z postępem, cały czas dokręcały śrubę efektywności i produktywności. Spokojnie, nie zamierzam tu – niczym apologeci lamp naftowych czy telewizora – narzekać rytualnie na rozwój techniki. Myślę w tym kontekście raczej o słowach francuskiego badacza kultury Paula Virilia, który pisał, że wymyślenie nowej technologii jest zawsze wymyśleniem nowego rodzaju katastrofy. Czyli właściwie powinniśmy teraz zapytać, jaką katastrofę sobie fundujemy.
Buczek Z chęcią to zrobię: jaką?
Filiciak Internetowi od dobrych kilkunastu lat towarzyszy logika bezrefleksyjnego postępu, która daje się streścić w haśle „jeszcze więcej tego samego”. Do tego często zapominamy, że internet jest strukturą hierarchiczną, na której szczycie jest kilku monopolistów, czyli tzw. GAFA – Google, Amazon, Facebook i Apple. To oni sterują tym, jakie informacje do nas docierają, a my w zderzeniu z tymi gigantami jesteśmy niemal pozbawieni sprawczości. Jaki wpływ mamy, Pani i ja, na Marka Zuckerberga? Owszem, możemy krytykować GAFA, ale naszym podstawowym narzędziem do dyskusji społecznej w dalszym ciągu są ich platformy, a to raczej nie sprzyja wolności krytyki.
Internet jest telewizorem do kwadratu. Stwarza niemal nieograniczone możliwości oglądania różnych treści, co jeszcze mocniej rozmywa wspólnotę, kawałkuje zbiorowe doświadczenia.
Te podmioty restrykcyjnie targetują swój przekaz, co samo w sobie jest dużym problemem społecznym, bo zamyka ludzi w odseparowanych bańkach informacyjnych i wzmacnia istniejące podziały. Oczywiście ludzie zawsze budowali sobie jakieś bańki, tworząc wokół siebie bezpieczną sieć społeczną, ale dziś wymaga to od nas dużo mniej wysiłku, przez co łatwo zapomnieć, że mamy dostęp tylko do skrawka rzeczywistości i poglądów bardzo wąskiej grupy ludzi. Wbrew temu, co pokazywały w czasie kampanii wyborczej nasze tablice na Facebooku, nie było tak, że cała Polska popierała naszego kandydata.
Często słyszy się, że dzięki internetowi żyjemy w epoce informacji. Niestety, zdecydowanie trafniej byłoby mówić, że żyjemy w epoce algorytmu. Ktoś za nas ten ogrom informacji przesiewa i wybiera to, co zobaczymy. I ten ktoś ma realną władzę, potrafi wpływać na nasze codzienne wybory. W wielu krajach toczą się obecnie debaty na temat walki z cyberkorporacjami i prób uregulowania ich działania. Historycznie rzecz biorąc, od wynalezienia telegrafu aż do momentu globalnej eksplozji neoliberalizmu w latach 90. XX w. media o dużym zasięgu i skali oddziaływania podlegały ścisłym regulacjom.
Buczek W ostatniej „Więzi” postulował to prof. Dariusz Jemielniak, który przekonywał, że internet jest przestrzenią użyteczności publicznej i tak powinien być traktowany przez prawodawców.
Filiciak W Polsce sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, ponieważ na rozkwit internetu nałożył się dyskurs wolnościowy, tak ważny w ostatnich dekadach. W ten sposób uzyskaliśmy przestrzeń, w której jest mnóstwo wolności, a mało odpowiedzialności. To jest obszar poza kontrolą, gdzie toczy się dyskurs marketingowy manipulujący zachowaniami, rodzaj eksperymentu na ludziach, kształtującego pożądane postawy i nastroje społeczne. Musimy mieć świadomość, że za tym wszystkim stoją przewodnicy, którzy są niewidzialni, przezroczyści, ale kierują się wymiernymi interesami i są w istocie potężniejsi, niż był w minionym ustroju szef radiokomitetu.
Buczek Niewątpliwie korzystanie z medium, jakim jest internet, wymaga poznania zasad gry – i to zarówno od strony nadawcy, jak i odbiorcy treści. Ostatniej wiosny nie było jednak na to czasu, bo wiele instytucji zostało rzuconych od razu na głęboką wodę. Czy Pana zdaniem kultura straciła, czy zyskała w procesie ekspresowej cyfryzacji?
Filiciak Czy to jest ten moment, w którym powinienem gładzić się po siwej brodzie i mówić, że kiedyś było lepiej (śmiech)? Na pewno nie będę tego robił, ale trzeba przyznać, że absolutnie czymś innym jest wizyta w teatrze, a czym innym obejrzenie retransmisji ze spektaklu. To jest całkiem odmienny rodzaj doświadczenia. Z retransmisjami widzę dwojaki problem. Po pierwsze, obawiam się, że wszystkie one wylądują w jednej bazie danych i staną się takimi video on demand, produktem, o którym będzie się mówić językiem rynku i korzyści konsumenta, w stylu: „Obejrzyj, kiedy tylko chcesz i gdzie chcesz”. Po drugie, przeniesienie kultury do sieci stwarza ryzyko wejścia przez twórców kultury w reżim oglądalności, czyli bardzo niekomfortową rywalizację, w której np. dwa teatry będą się ścigać, który z nich ma wyższe słupki oglądalności.
Buczek A jednak przeniesienie sztuki tak elitarnej jak teatr do internetu daje szansę na dotarcie z nią do osób, które dotychczas były ograniczane przez odległość lub brak środków.
Filiciak Oczywiście możemy mówić, że w tej cyfryzacji jest potencjał emancypacyjny, ale moja intuicja jest taka, że nie wystarczy sama dostępność, aby nagle miliony osób z mniejszych miejscowości rzuciły się na streamy z Teatru Wielkiego, choć w pojedynczych przypadkach tak mogło się zdarzyć i w tym też jest wartość. Natomiast w większej skali można zauważyć, że trudniejsze do pokonania niż kilometry są bariery aspiracyjne i kompetencyjne. Czyli jeśli chcemy, żeby więcej ludzi miało kontakt z kulturą, to najpierw musimy zastanowić się, jak sprawić, by ich kompetencje kulturowe rosły. Przychodzi mi do głowy dyżurna odpowiedź: edukacja. Co prawda, jest to odpowiedź dość desperacka, ale nic innego nie daje nadziei na zmiany.
Z kulturą w internecie wiąże się jeszcze kolejna obawa. Takie miejsca jak teatr – nawet przy świadomości jego elitarnego charakteru – to jedna z niewielu już przestrzeni publicznych, gdzie my, Polacy, jesteśmy razem. Co się stanie, jeśli ją stracimy? Możemy oczywiście powiedzieć, że w internecie ludzie będą razem, ale to jest takie samo „razem” jak przed telewizorami. Zresztą internet jest takim telewizorem do kwadratu. W tym sensie, że stwarza niemal nieograniczone możliwości oglądania różnych treści, co jeszcze mocniej rozmywa wspólnotę, kawałkuje zbiorowe doświadczenia.
I wreszcie trzeba też uwzględnić perspektywę, której w roku 2020 nie da się już pominąć, czyli koszty ekologiczne. Przenoszenie kolejnych rzeczy do internetu ma swoją cenę. Przyzwyczailiśmy się do tej niematerialnej metafory chmury danych, więc mało kto zastanawia się, jak to w ogóle działa. A przecież jeden stream ze spektaklu nie tylko zużywa energię, ale także uruchamia sieć powiązań często na skalę planetarną, bo serwery są fizycznie rozmieszczone po całym świecie. To kolejny sposób nakręcania spirali eksploatacji zasobów.
Buczek A dlaczego uznaje Pan edukację za odpowiedź desperacką? Jak inaczej moglibyśmy rozwijać w społeczeństwie potrzebę kontaktu z kulturą?
Filiciak Nie kwestionuję sensu edukacji, bo sam przecież pracuję w tej branży, ale problem polega na tym, że procesy edukacyjne są bardzo mocno rozciągnięte w czasie. Co gorsza, polski system edukacyjny da się opisać słowami z Ewangelii wg św. Mateusza: „kto ma, temu będzie dodane [...]; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma”. To znaczy, że dzieci, które wchodzą do szkoły z dużym kapitałem wyniesionym z domu, wyjdą z jeszcze większym, a te, które nie mają czego pomnażać, wyjdą z niemal pustymi rękami.
Dlatego w dyskusji o internecie poza działaniami edukacyjnymi potrzebujemy odgórnej interwencji, ustanowienia nowego ładu medialnego, który będzie miał odpowiednie narzędzia kontroli utrudniające manipulowanie odbiorcami.
Mierzymy się dziś z problemami, które wpisują się w horyzont znacznie szerszy niż to, co będzie za pół roku czy za rok, a dodatkowo ta kwestia jest bardzo złożona, więc trudno o niej toczyć debatę publiczną na wszystkich poziomach. Ludziom wydaje się, że to jest sprawa zbyt odległa i ich nie dotyczy, w dodatku sporo w tym technicznych zawiłości, więc nie ma ciśnienia społecznego na polityków, żeby to wreszcie uregulować. Zapominamy, że media są platformą życia społecznego i od sposobu ich funkcjonowania bardzo dużo zależy.
Buczek Zdaje się, że tradycyjne media zdążyliśmy jednak oswoić, a problem pojawia się dopiero, gdy analizujemy fenomen internetu.
Filiciak Bo też ten fenomen jest dużo trudniejszy do uchwycenia. Lubimy o sobie sądzić, że jesteśmy bardzo autonomiczni, że zawsze sami dokonujemy wyboru, w co wierzymy, sami budujemy naszą przestrzeń symboliczną, a internet jest jedynie przezroczystym, neutralnym narzędziem. Tymczasem jak mawiał McLuhan, medium is the message – nośnik jest już przekazem, ma moc kształtowania postaw odbiorców. To wyraźnie widać w mediach społecznościowych, które są tak skonstruowane, żeby do pewnych rzeczy nas zachęcać, a inne prawie uniemożliwiać. I to wszystko dzieje się ponad naszą głową.
Buczek Nie da się jednak zaprzeczyć, że internet jest medium niebywale demokratycznym i daje głos osobom, które go dotychczas nie miały.
Filiciak Marzenie o demokratycznym internecie to taka fantazja, która przewija się już od ćwierćwiecza, a gdyby na nią spojrzeć w oderwaniu od szczegółów technicznych, już od przeszło pół wieku. I są takie momenty, gdy wydaje się, że to naprawdę może się udać. Bardzo bym tego chciał, bo to idea bliska mojemu sercu, ale nieprzypadkowo mówię tu o fantazji.
Internet naprawdę jest znacznie bardziej hierarchicznym medium, niż zwykliśmy o nim myśleć. Z tej legendy o medium wyrastającym z kontrkultury, znoszącym granice między nadawcami i odbiorcami wbrew obiegowej opinii niewiele już pozostało. Co ciekawe, nawet wśród młodych ludzi ciągle jeszcze żywe jest przekonanie, że internet jest świetny, interaktywny, globalny, a telewizja jest nudna i skostniała. Doprawdy?
W badaniach kulturowych nad internetem ostatnia dekada to czas rewizji tezy o kulturze uczestnictwa, o zniesieniu granic, o oddolnym zaangażowaniu.
Szybko okazuje się, że z całego internetu i tak wybieramy kilka portali i oglądanie seriali. Utrzymanie na dłuższą metę partnerskiej relacji w sieci wymagałoby gigantycznej pracy. Obawiam się, że miał rację Slavoj Žižek, gdy już lata temu pisał o czymś, co sobie nazwał „interpasywnością”.
Žižek twierdził, że choć lubimy myśleć o sobie, że chcemy być interaktywni, w czymś czynnie uczestniczyć, to w praktyce zazwyczaj wybieramy pasywność i wolimy, gdy ktoś podejmuje decyzje za nas i prezentuje nam gotowy produkt. W badaniach kulturowych ostatnia dekada to czas rewizji tezy o kulturze uczestnictwa, o zniesieniu granic, o oddolnym zaangażowaniu – bo widzimy, że to wciąż są elitarne praktyki nielicznych. Czuję się okropnie staro, gdy to mówię (śmiech).
Buczek Straszy nas Pan tym internetem, a on w miesiącach izolacji odegrał jednak potężną rolę wspólnototwórczą. Chciałabym się odwołać do dwóch przykładów, które wydają się znamienne. Otóż niemal od razu po zamknięciu szkół w mediach społecznościowych spontanicznie powstały dwie grupy. Pierwsza to „Widzialna ręka”, czyli miejsce uwalniające w ludziach olbrzymi potencjał empatii, rodzaj skrzynki kontaktowej dla osób potrzebujących pomocy lub ją oferujących. Drugim przykładem takiej oddolnej inicjatywy jest „Kultura w kwarantannie”, czyli grupa zrzeszająca osoby zainteresowane kulturą. Przyznam, że to było dla mnie niezwykle frapujące, że w obliczu zagrożenia w ludziach obudziła się nie tylko potrzeba elementarnej solidarności społecznej, ale także troska o podtrzymywanie kontaktu z kulturą. Czy to możliwe, że czas pandemii ożywił w nas potrzebę uczestnictwa w kulturze?
Filiciak Na pewno doświadczenie izolacji nas urefleksyjniło. Tym z nas, którzy nie zawsze dostrzegali w sobie tę potrzebę, uświadomiło jej wagę. Natomiast sama sprawa uczestnictwa w kulturze nie jest jednoznaczna, bo na czym w istocie to uczestnictwo miałoby polegać? Jeśli potraktujemy kulturę szeroko, na sposób antropologiczny, to nawet sadzenie kwiatów na rabatce w ogródku może być formą uczestnictwa w kulturze. Podobnie jak, patrząc z tej perspektywy, właściwie wszystko, co robimy. Oczywiście możemy też przyjąć wizję bardziej aspiracyjną, czyli chęć dołączenia do jakiegoś uświęconego, zamkniętego kręgu praktyk, ale one z definicji są dość elitarne i ciężko sobie wyobrazić, że staną się nagle powszechne.
Buczek Ta grupa służyła wzajemnemu nakierowywaniu się na spektakle, filmy czy koncerty, ale bardzo szybko stała się również przestrzenią autoprezentacji. Okazało się, że spora część jej członków to twórcy-amatorzy, którzy zaczęli pokazywać innym swoje dzieła, często tworzone do szuflady – kilimy, akwarelowe obrazy, swetry dziergane na drutach, szkice węglem itp. Jest coś głęboko poruszającego w tym, że w momencie, gdy wszyscy mierzymy się z nieznanym i przerażającym doświadczeniem, część osób oswaja ten strach i próbuje w tym wesprzeć innym za pomocą bezużytecznego piękna, które tworzy. To przejawy kultury raczej wymykające się kategoriom kiczu czy jakimś hierarchiom sztuki.
Filiciak Taka oddolna potrzeba ekspresji to ciekawe zjawisko, choć wydaje mi się, że widać w niej narcystyczny rys jakiejś części sieciowych interakcji, połączenie opowieści o oddolnych działaniach z indywidualistyczną kulturą terapeutyczną. To też historia o uprzywilejowaniu, bo trudno oddzielić sytuację ekonomiczną od praktyk kulturowych. One przecież są ze sobą ściśle powiązane. Jeśli sytuacja zawodowa tych ludzi pójdzie w stronę pracy zdalnej i przez dwa dni w tygodniu będą pracowali w domu, to w ten sposób mogą im się uwolnić dodatkowe zasoby w postaci większej ilości wolnego czasu i wtedy będą mogli sklejać modele, haftować albo malować. Będą mogli robić coś dla siebie, a jednocześnie dzielić się tym z innymi. I do tego nie trzeba wcale przykładać ram estetycznych, bo taka wspólnota praktyk zbudowana wokół kultury ma też bardzo pozytywny wymiar społeczny. Może się nagle okazać, że pan, który skleja modele, znajdzie wspólny język z panią, która maluje obrazy, choć będą z zupełnie innych baniek politycznych. To wspólne twórcze doświadczenie będzie dla nich pomostem do spotkania, a to jest niezwykle wartościowe społecznie. Pytanie jednak, kto będzie miał szansę wejść do takich wspólnot.
Buczek Czyli może miał rację książę Myszkin, gdy mówił, że piękno zbawi świat?
Filiciak Obawiam się, że to marzenie skończy się, gdy wejdzie w perspektywę wolnorynkową. Równie dobrze może się przecież okazać, że wymuszony długi pobyt w domu niesie ze sobą mniejsze zarobki albo skutkuje utratą pracy, a do tego dzieci są cały czas z nami i na własną, bezinteresowną twórczość brakuje czasu i przestrzeni. Zresztą ten problem może dotyczyć też profesjonalnych twórców, od których w czasie pandemii oczekiwano, że będą za darmo w domu grać, śpiewać, tańczyć, perfomować, malować itd., a to zmusza ich prędzej czy później do wejścia w inne przestrzenie konkurencji.
Buczek I ta konkurencja jest zła?
Filiciak